Efekt milenijnej pluskwy Efekt milenijnej pluskwy
Przemyślenia

Efekt milenijnej pluskwy

Jan Błaszczak
Czyta się 2 minuty

Symptomatyczne, że w recenzjach – zwłaszcza tych entuzjastycznych – Fear Inoculum niemal nie pojawiają się porównania do innych płyt i zespołów. Naprawdę, w tekstach, które przejrzałem, częściej w kontekście Tool przywołuje się anioły niż jakąkolwiek inną grupę. Oczywiście, można uznać, że mamy do czynienia z zespołem tak wyjątkowym, że nie da się go sensownie przyszpilić. I jest w tym ziarnko prawdy, bo rzeczywiście Tool wypracował sobie specyficzne, łatwo rozpoznawalne brzmienie. Podejrzewam jednak, że wynika to również z faktu, iż autorzy Fear Inoculum nawiązują do estetyk, które od lat nie odgrywają większej roli we współczesnej muzyce rockowej czy metalowej. W najlepszym razie do prog rocka, w gorszym – do ślepej uliczki nu metalów, Panter, dredgów i Prongów.

Przyjemne w odbiorze Fear Inoculum pokazuje, że Tool nie tylko zahibernował się na lata, ale mniej więcej od czasu pluskwy milenijnej przestał się aktualizować. W tym kontekście symboliczne wydaje mi się odwołanie występu Isis przed katowickim koncertem Amerykanów w 2006 r. Autorów uwielbianych przez krytykę płyt OceanicPanopticon, które – czerpiąc równie wiele z tradycji Neurosis, co Mogwai – pomogły pchnąć ciężką muzykę na nowe, postmetalowe tory. Tool nie dość, że nie ruszył tą drogą, to zaprzestał nagrywania płyt. Teraz, kiedy wraca z Fear Inoculum, wydaje się, że w ogóle nie jest świadomy tego, co wydarzyło się w muzyce przez ostatnie 13 lat. I paradoksalnie to mogłoby wyjść Amerykanom na dobre, bo post metal trochę się już wszystkim przejadł, natomiast zespołów kombinujących z progrockową tradycją nie brakuje (Mastodon, YOB, Pallbearer, Baroness itd.).

Problem, jaki mam z Toolem A.D. 2019, polega na tym, że nie tylko gra to samo, ale robi to tak samo. Nawet jeśli ich inspiracje wydają się z dzisiejszej perspektywy dość osobliwe, zespół obrabia je na tę samą modłę co kilkanaście lat temu. W rezultacie kolejne utwory na Fear Inoculum mogłyby się znaleźć na – co najmniej – dwóch poprzednich płytach zespołu. Bo nawet jeśli solówka w Descending wydaje się bliższa prog rockowi niż cokolwiek, co grupa zrobiła wcześniej, to charakterystyczne brzmienie basu, maniera Keenana, Tony’ego Carey’a sprawiają, że całość niebezpiecznie przypomina jakiś odrzut ze starej sesji.

Na koniec – doskonale rozumiem fanów Tool, którzy są tą płytą zachwyceni. Trudno, aby było inaczej, skoro dostali coś tak bardzo bliskiego swoim ulubionym nagraniom. Mało tego, kawałków z Fear Inoculum słucha się nawet lepiej – głównie ze względu na wyrazistsze progrockowe inklinacje, które dają choć namiastkę nowości – niż utworów z 10,000 Days. Jednak kiedy w Invincible słyszę frazę: „warrior struggling to remain relevant” (wojownik walczący o pozostanie istotnym), nie potrafię jej odnieść do autorów tego utworu. Po prostu nie wydaje mi się, by muzykom z Tool jakoś specjalnie na tym zależało.

 

Czytaj również:

Sztandar wyprowadzić! Sztandar wyprowadzić!
Doznania

Sztandar wyprowadzić!

Jan Błaszczak

Przez lata ekspresowa kariera Lany Del Rey wydawała się podręcznikowym przykładem tez zawartych w głośnej Retromanii Simona Reynoldsa. Występująca na tle gwiaździstego sztandaru, ustylizowana na modłę retro i śpiewająca ckliwe pieśni przy akompaniamencie pianina artystka przypominała, że popkultura najchętniej żywi się przeszłością. Przy czym należy zauważyć, że Del Rey od początku prowadziła pewną grę z artefaktami minionych czasów. Chodziło jej nie tylko o dyskontowanie mody na vintage, ale także przejęcie symboli bliskich – jak nazywał ją Nixon – „milczącej większości”. Trochę jak Whitney Houston, której wykonanie hymnu podczas meczu Super Bowl w 1991 r. nie tylko poruszyło miliony jej rodaków, lecz także pozwoliło wielu Afroamerykanom po raz pierwszy utożsamić się z tym utworem.

No ale cóż, Del Rey poradziła sobie znacznie gorzej niż Houston. Na polu symboliki poniosła sromotną klęskę. Mówiła o tym zresztą w wywiadach, przyznając, że w obliczu pochodu ruchów alt-right i prezydentury Donalda Trumpa musiała zmienić scenografię swoich koncertów. Milcząca większość dostała zarówno nowych trybunów i wodzirejów, jak i przywódcę, który całą tę retromanię przekuł w wyborcze hasło. W obliczu nowej sytuacji medialno-politycznej artystka postanowiła więc opuścić flagę i wyprowadzić sztandar, ale nie zakończyła swojego romansu z przeszłością. Świadczy o tym już sam tytuł jej szóstej płyty – Norman Fucking Rockwell.

Czytaj dalej