Przemyślenia

Od świtu do zmierzchu

Paulina Wilk
Czyta się 4 minuty

Skok na peron, plecak ciągnie mnie do ziemi. Nogi zesztywniałe po dwóch dobach jazdy z drugiego końca kraju, jak z innej planety. Ruszam – razem z nimi, pośród nich. Jestem większa, nieproporcjonalna. Nie mogę się schować, idę – jak na widelcu. Peron ma prawie kilometr, suniemy wzdłuż opustoszałych wagonów, stalowych i nagle milczących. Ryczały przez tysiące kilometrów, teraz stygną.
Idę wśród pakunków niesionych na głowach, brudnych toreb ciągnionych na kółkach, wśród kulisów dźwigających paki obleczone w jutę.
Idziemy zgodnie, bezapelacyjnie – magnetyzowani miastem leżącym po drugiej stronie rzeki. W hali dworca mrugają neony, szum, trzeba patrzeć pod nogi. Jutrzejsi podróżni są jak barwny dywan na posadzce. Bieda leży, wierci się, czeka na swoją kolej. Odjedzie nad ranem.

A my się pchamy, szturchamy. W kolejce do taksówek nie ma stania, jest napór. W taksówkach nie ma przyszłości, jest wczoraj. Półwieczne, pękate ambassadory jeżdżą jak czołgi po alejach zbudowanych dla dorożek i rolls-royce’ów. Są powolne, niezmordowane, naprawiane bez końca, toczą się przez scenografię, w której adresy znaczą mniej niż baśń, topograficzna legenda zbudowana z odniesień: wiaduktu, restauracji, świątyni. Gdzieś tam, między nimi, leży cel mojej podróży – łóżko, a nad nim wiatrak.

Jedziemy przez noc: zatęchłą, przesiąkniętą wilgocią monsunowego deszczu, przez starocie, które dawno przekroczyły granice starzenia. Ale przede wszystkim przez niezmienność – przez miasto, które nie chce być tam, gdzie wszyscy, zostało u siebie.

Znam ją od piętnastu lat. To dużo czy mało? Dość, by wyburzyć i na nowo zbudować kawał Szanghaju. Dość, by spowodować transformację stylu życia z wiejskiego na globalny. Dość, by całe dzielnice Vancouveru zmienić w małe Chiny, a squaty Nowego Jorku – w kwitnące ogrody. Dość, by zbudować nowy Singapur na wodzie. Miasta są esencją transgresji, same siebie przekraczają, znajdują lekarstwa na swe choroby, przepisują się od początku.

A ona nie. Dama w zmurszałych koronkach. Tropikalna kuzynka Londynu, wybudowana z obcych ambicji, nietutejszych zamierzeń. Opuszczona przez swych kolonialnych rodziców zapomniała wymyślić się na nowo. Utknęła w królewskim dziedzictwie jak w niechcianym testamencie – przejmowali go kolejno socjaliści, komuniści, populiści, którzy tego arystokratycznego bękarta nie potrafili ani uświetnić, ani zgładzić. Osierocili tylko, zostawili zbyt wielu przybyszom, uchodźcom, wygnańcom – ludziom spragnionym ocalenia, nie wizji.

Jest doskonała w trwaniu, w przeczekiwaniu nieupływającego czasu. Inni pragną być gdzie indziej: Bombaj w fantazji blichtru i kina, Delhi we władzy pieniądza i wielkiej polityki, Bangalur w wirtualności. A ona zasiedziała się po części w XVIII, XIX i XX stuleciu. Ludzkie riksze, lampki oliwne, kserokopiarki, lakowane listy. Wiek XXI przydarza jej się jak plamista wysypka – to tu, to tam. Na krawędziach, na osuszonych bagnach, przy obwodnicy. Centrum handlowe, kompleks kinowy, parking wielopoziomowy.

W centrum, między pałacem upamiętniającym królową Wiktorię a płaskim trawiastym majdanem, na którym pasają się wychudzone konie, wyrasta teraz nieokreślona pionowa struktura. Betonowy sztylet wbity w karłowate miasto. Sterczy – pojedyncza, niedokończona fantazja o nowym horyzoncie. Brzydka i śmieszna wobec okoliczności: palenisk na chodnikach, garów przy rynsztokach, porcelanowych bezpieczników i drewnianych centrali telefonicznych. Sterczy jak sen wariata, który wystawił totem przyszłości tam, gdzie od rana do nocy obumieranie kotłuje się z reperowaniem, przedłużaniem życia. Nie umierać i być, to nie to samo, co rozkwitać albo chociaż rosnąć.

Kalkuta umie być. Prawdopodobnie umie tylko to jedno. W przeciwieństwie do wielkich miast, które stały się terytoriami produkowania przemian, lecz utraciły zdolność do istnienia we własnym kształcie. Kalkuta to rewers monety przyszłości. Aluminiowa rupia, z której czas starł nominał.

Najtańszy naparstek słodkiej, lepkiej herbaty można dostać na dwustuletnich ulicach wykładanych brukiem za dwie rupie. Dopiero trzydziestokrotność tej kwoty daje jednego amerykańskiego dolara. Kalkuta nie mieści się ani w kategoriach przyszłości, ani w globalnym rachunku ekonomicznym. Jest spokojna, ponieważ nikt się z nią nie liczy, wypadła poza nawias.

Aż do zmierzchu chodzę tymi samymi alejkami, wśród zapachów anyżu i drzewa sandałowego, powtarzam rytualne sekwencje. Nie pytam ją o jutro. Kalkuta istnieje zawsze, ale tylko przez jeden dzień. 

Czytaj również:

Marzenia o lepszym świecie

Przyszłość chwilowo odwołana

Paulina Wilk

Nie trzeba otwierać oczu, by poczuć, że zjechał tu cały świat. Przy Knightsbridge w powietrzu wisi ciężki aromat oleju oud, roznoszony przez bliskowschodnich nuworyszy objuczonych torbami z Harrodsa. Między Piccadilly a Soho słodycz duszonej kapusty wyznacza granice chińskiego zgiełku. Wzdłuż Brick Lane idzie się jak pies wiedziony obietnicą gęstego bengalskiego curry.

Już nie wiadomo, kto jest gościem, kto tutejszy. Są jeszcze kieszonki unikające niekontrolowanej penetracji: prywatne kluby i wyelegancone, zawsze ciche uliczki Chelsea, minimalistyczne butiki przy Sloan Square, stołówka w Royal Academy of Arts i programy członkowskie w galeriach sztuki – tam można jeszcze przywdziać arystokratyczne poczucie wyższości nad światem, jak perły.

Czytaj dalej