Carrey Show Carrey Show

Carrey Show

Jakub Popielecki
Czyta się 5 minut

Kilka miesięcy temu mógł mignąć wam na facebookowych wallach wywiad, którego Jim Carrey udzielił telewizyjnej dziennikarce podczas Nowojorskiego Tygodnia Mody. Nieprzypadkowo materiał osiągnął status wiralowy: zamiast stosować się do zasad „ściankowego” savoir-vivre’u i udzielać bzdurnych odpowiedzi na bzdurne pytania, gwiazdor utrafił wówczas w ten szczególny punkt między zgrywą, oświeceniem i szaleństwem. Czy zwierzając się nieprzygotowanej na ezoteryczną dysputę reporterce, Carrey robił sobie jaja, na serio piętnował iluzyjną naturę rzeczywistości czy może po prostu wołał o pomoc? Trudno powiedzieć. Oglądając dokument Jim & Andy, raczej nie znajdziecie odpowiedzi na to pytanie, ale na pewno pogłębicie kontekst.

Film Chrisa Smitha opowiada o okolicznościach realizacji Człowieka z księżyca Miloša Formana, gdzie Carrey wcielił się w swojego idola, kontrowersyjnego komika Andy’ego Kaufmana. Pracę na planie wspomina dla nas do kamery sam gwiazdor, swobodnie lawirując między zakulisowymi anegdotkami, biograficznymi wtrętami oraz… uduchowionymi refleksjami o naturze wolności, tożsamości i rzeczywistości. Aktor jest tu trochę bożyszczem stawiającym sobie pomnik, trochę wrażliwym facetem podsumowującym własne wzloty i upadki, a trochę brodatym, natchnionym mędrcem wariatem. Podobnie jak w przypadku wspomnianego wideo miejscami trudno stwierdzić, gdzie kończy się jeden Carrey, a zaczyna drugi, co jest prawdą, a co kreacją. Ale dla samego zainteresowanego to chyba normalka. 18 lat temu na planie Człowieka z księżyca postanowił on bowiem zrobić wszystko, żeby zatrzeć granicę między rolą a życiem. Oczywiście po trupach.

Jim & Andy – zgodnie z tytułem – jest zatem opowieścią o relacji między aktorem a kreowaną przez niego postacią. Relacji tym silniejszej, że Carrey wcielił się w postać rzeczywistą, momentami zachowując się jak opętany przez ducha zmarłego komika. A że Kaufman był osobą nietuzinkową, lubującą się w przebijaniu balonu utartych konwencji, Carrey postawił na równie nietuzinkową taktykę. Znamy wszyscy anegdoty o aktorach naginających do przesady tzw. metodę: ryzykujących zdrowiem fizycznym i psychicznym – swoim oraz ekipy filmowej – w próbie nie tyle zagrania bohatera, ile stania się bohaterem. Carrey brawurowo dołącza tu do ich panteonu, spokojnie można stawiać go w jednym szeregu z tymi wszystkimi Brandami, Day-Lewisami i Bale’ami. Upierający się przy pozostawaniu „w roli” przez cały czas trwania zdjęć gwiazdor prowokuje jednak pytania o to, jak daleko może posunąć się artysta w procesie kreacji, co wolno mu złożyć w ofierze na ołtarzu sztuki i jak wiele prywatnych grzechów wybaczamy twórcom tylko dlatego, że obcują czasem z muzami.

Pytania całkiem na czasie w erze codziennych wieści o hollywoodzkich tuzach karygodnie nadużywających swojego autorytetu. Carrey oczywiście nikogo na planie Człowieka z księżyca nie molestował, ale regularnie irytował, żenował i prowokował niemal wszystkich, z którymi przyszło mu pracować – łącznie z reżyserem. Narcystyczny gwiazdor z rozbuchanym ego – powie ktoś. Artysta poświęcający się w pełni dziełu – powie kto inny. Dupek – powie ktoś jeszcze. Sprawa jest tak frustrująca (i tak fascynująca!), bo owe kategorie wcale nie muszą się nawzajem wykluczać.

Jim & Andy stosownie unika zatem bezpiecznego morału: nie rozgrzesza ani nie piętnuje. Kiedy Carrey pada bez znaku życia po wykonaniu numeru kaskaderskiego i nikt nie wie, czy jest ranny, czy tylko „ranny”, przypomina chłopca, który zbyt wiele razy krzyczał „wilk!”, urwisa igrającego ze śmiercią za cenę udanego psikusa. Patrząc na to, trudno nie puknąć się w głowę. Wahadło zaraz odbija jednak w przeciwną stronę: pełno tu przecież zarejestrowanych na planie Człowieka z księżyca chwil autentycznych łez, wzruszeń i olśnień możliwych właśnie dzięki „totalnej” roli Carreya.

Na tym nie koniec. Smith do spółki z Carreyem biorą skrajny przypadek Człowieka z księżyca i przykładają go do całej kariery gwiazdora. Carrey sugeruje wprost, że wszystkie filmy, w których zagrał, jakoś metaforyzują kolejne etapy jego życiorysu. Maska jest więc opowieścią o eksplozji jego talentu, o nieśmiałym wrażliwcu, który zdobywa sławę. Truman Show to kolejny etap: historia gwiazdora uwięzionego w swoim gwiazdorstwie, człowieka żyjącego pod kloszem permanentnego zainteresowania mediów. Zakochany bez pamięci jest z kolei próbą przepracowania prywatnego zawodu miłosnego. I tak dalej, i tak dalej: filmografia pisana krwią, kino i życie zwarte w nierozerwalnym uścisku.

Od tego zacierania granic, przeplatania poziomów rzeczywistości chwilami kręci się w głowie. Aż chciałoby się, żeby do kamery odezwał się w końcu ktoś niebędący Carreyem. Forman albo pozostali członkowie ekipy z pewnością mieliby mnóstwo ciekawych spostrzeżeń na temat jego wybryków. Ale chyba lepiej, że brakuje tu ich głosu. Właśnie w owym ograniczeniu perspektywy tkwi bowiem geniusz rewelacyjnego filmu Smitha. Carrey jest tu w końcu na poły twórcą mitu, na poły mitomanem. Subtelna różnica. Jim & Andy zostawia nas przecież w pozycji zwątpienia: czy aby nie zrobiono nas w konia? Obejrzeliśmy dokument czy mockument? Ile z tego wydarzyło się naprawdę? Gdzie zaczyna się fikcja, gdzie kończy się rola? Carrey jest ośmieszony czy oświecony? Przyzwyczailiśmy się, że domeną dokumentu są fakty. Ten jednak odmawia domknięcia sprawy, przybicia stempla autentyczności. Status: it’s complicated.

Czytaj również:

Casting na Amerykę Casting na Amerykę
Przemyślenia

Casting na Amerykę

Jakub Popielecki

Zaczyna się jak kawał: przychodzi aktor na casting, a tu dokument. Film Kitty Green to na pierwszy rzut oka reportażowa sztampa: klasyczny ciąg tzw. gadających głów. Przez ekran przelatują kolejne twarze, różni ludzie mówią coś do kamery, a ich osobiste kawałeczki prawdy mają na końcu zsumować się w jeden wielki, hmm, kawał Prawdy. Tyle że zamiast świadków albo chociaż znawców tematu do głosu dopuszczeni są… aktorzy: gapie, osoby postronne, dziesiąte wody po kisielu. Zamiast stawiać kropkę nad „i”, Casting na JonBenet pozostawia nas więc w obliczu ziejącej dziury wątpliwości. Kino dokumentalne przyzwyczaiło nas do wygodnej pigułki prawdy, do uspokajającego „tak było”. Ten film uspokoić nie chce.

Zaczyna się nie tylko jak kawał, ale i jak thriller: żądanie okupu, ciało, pierwsi podejrzani. Twórcy wzięli historię, która wydarzyła się naprawdę – choć brzmi jak rodem z filmu – po czym nakręcili na jej podstawie film z udziałem aktorów, który mimo to jest dokumentem. Wyszło coś pomiędzy Okruchami życia w środę o dwudziestej, Miasteczkiem Twin Peaks a portretem Ameryki jako kraju zrobionego z kina. Kraju, gdzie fikcja oraz rzeczywistość chyba próbują się prześcignąć i trudno powiedzieć, kto prowadzi. Inscenizacja wydarzeń, inaczej niż w filmach Errola Morrisa, słynnego dokumentalisty inscenizatora, jest tu nie tyle środkiem do celu, ile celem samym w sobie. Temat spektaklu? Sam spektakl.

Czytaj dalej