Wspólne życie potrzebuje konformizmu. Gdy jednak jest go za dużo, robi się groźnie.
W styczniu 1986 r. wahadłowiec „Challenger” eksplodował w powietrzu kilkadziesiąt sekund po starcie. Zginęło siedmioro astronautów, w tym pierwsza cywilna pasażerka, nauczycielka, która miała przeprowadzić z kosmosu lekcje dla uczniów w USA. „Challenger” eksplodował na skutek błędu technicznego. Przy ujemnej temperaturze powietrza w dniu startu uszczelki w złączach pomocniczych silników rakietowych straciły swoje właściwości. O ryzyku wiedziało wiele osób. Problem z uszczelkami sygnalizowali wcześniej inżynierowie firmy produkującej silniki, ale nikt nie zdecydował się na odwołanie ekspedycji.
Jak mogło dojść do tego, że rozsądni, kompetentni, doświadczeni ludzie, jakimi byli ówcześni dyrektorzy NASA, podjęli decyzję o starcie? I nie tylko oni – również członkowie zarządu firmy produkującej silniki do wahadłowców. Zbiegło się kilka banalnych przyczyn: optymistyczny nastrój po dwudziestu kilku udanych startach, presja finansowa i szansa na dodatkowy sukces propagandowy, jakim byłyby lekcje prowadzone z kosmosu.
Elliot Aronson w książce Człowiek istota społeczna analizuje ciąg zdarzeń, które doprowadziły do katastrofy „Challengera” jako drastyczny przykład „myślenia grupowego”, czyli takiego, „do którego ludzie uciekają się wtedy, gdy w spójnej własnej grupie dążenie do jednomyślności staje się tak dominujące, że prowadzi do lekceważenia