Wspólne życie potrzebuje konformizmu. Gdy jednak jest go za dużo, robi się groźnie.
W styczniu 1986 r. wahadłowiec „Challenger” eksplodował w powietrzu kilkadziesiąt sekund po starcie. Zginęło siedmioro astronautów, w tym pierwsza cywilna pasażerka, nauczycielka, która miała przeprowadzić z kosmosu lekcje dla uczniów w USA. „Challenger” eksplodował na skutek błędu technicznego. Przy ujemnej temperaturze powietrza w dniu startu uszczelki w złączach pomocniczych silników rakietowych straciły swoje właściwości. O ryzyku wiedziało wiele osób. Problem z uszczelkami sygnalizowali wcześniej inżynierowie firmy produkującej silniki, ale nikt nie zdecydował się na odwołanie ekspedycji.
Jak mogło dojść do tego, że rozsądni, kompetentni, doświadczeni ludzie, jakimi byli ówcześni dyrektorzy NASA, podjęli decyzję o starcie? I nie tylko oni – również członkowie zarządu firmy produkującej silniki do wahadłowców. Zbiegło się kilka banalnych przyczyn: optymistyczny nastrój po dwudziestu kilku udanych startach, presja finansowa i szansa na dodatkowy sukces propagandowy, jakim byłyby lekcje prowadzone z kosmosu.
Elliot Aronson w książce Człowiek istota społeczna analizuje ciąg zdarzeń, które doprowadziły do katastrofy „Challengera” jako drastyczny przykład „myślenia grupowego”, czyli takiego, „do którego ludzie uciekają się wtedy, gdy w spójnej własnej grupie dążenie do jednomyślności staje się tak dominujące, że prowadzi do lekceważenia realistycznej oceny alternatywnych kierunków działania”. Na ogół, pisze Aronson, grupy, które przyjmują tę nieprzystosowawczą strategię, są zaślepione optymizmem i uważają się za nienaruszalne. Nonkonformiści, ludzie, którzy próbują prezentować zdanie odrębne, są odrzucani.
Dłuższy, czyli krótszy
W sytuacjach tak drastycznych, jak katastrofa „Challengera” wybór między konformizmem a nonkonformizmem wydaje się oczywisty. Jeśli jednak przyjrzeć się uważniej procesowi, w jaki uwikłana jest grupa ludzi podejmujących jakąś decyzję, sprawa okazuje się nie tak prosta. Psycholodzy społeczni przeprowadzili wiele eksperymentów, które pokazują, jak trudno oprzeć się presji otoczenia. Jednym z najbardziej znanych i spektakularnych jest eksperyment Solomona Ascha. W badaniu brało udział czterech pomocników eksperymentatora i jedna nieświadoma intrygi osoba. Wszystkim najpierw pokazywano rysunek przedstawiający odcinek linii prostej, a następnie taki ukazujący trzy odcinki, z których jeden był równy temu z pierwszego rysunku, a dwa pozostałe nie. Zadanie polegało na wskazaniu na drugim rysunku odcinka równego temu pierwszemu. Na pozór banalnie proste. Najpierw odpowiadali udający zwykłych uczestników badania pomocnicy eksperymentatora. Wszyscy wskazywali na odcinek ewidentnie dłuższy. Na końcu odpowiadała osoba nieświadoma gry, w której uczestniczyła. I prawie w trzech czwartych przypadków przynajmniej raz, bo eksperyment był powtarzany, również ona wskazała odcinek dłuższy jako równy temu, który widziała najpierw.
Dobrze wiemy, że czasem trudno oprzeć się presji otaczających nas ludzi. Z różnych powodów mniej lub bardziej świadomie ulegamy temu, co do nas mówią i czego od nas chcą. Poddajemy się zbiorowym uniesieniom i zbiorowym lękom. Dostosowujemy się do konwencji przyjętych w zbiorowości, w której żyjemy. Podejmujemy i odgrywamy różne role społeczne. To wszystko wygląda normalnie. Bez pewnej dozy konformizmu trudno sobie wyobrazić wspólne życie. Gdzieś jednak jest granica, po której przekroczeniu robi się groźnie. Philip Zimbardo w eksperymencie więziennym, w którym losowo wybrani do roli strażników studenci ochoczo zaczęli prześladować kolegów odgrywających więźniów, pokazał, jak bardzo rola społeczna może zawładnąć człowiekiem i wypaczyć jego zdolność oceny tego, co dobre, a co złe. Najnowsza historia dostarcza dostatecznie wielu przykładów zbiorowych uniesień i mobilizacji przeradzających się w nienawiść i zbrodnie.
Obsikiwanie ambicji
Uleganie zbiorowości ma drugie dno. Nie chodzi tylko o błędy w ocenie rzeczywistości, lecz także o to, kiedy pod wpływem otoczenia przestajemy zachowywać się po ludzku. I pewnie dlatego sprzeciw wobec „człowieka uspołecznionego” i zbiorowego szaleństwa jest niemal tak stary, jak nasza cywilizacja. W 399 r. p.n.e. ateński sąd ludowy skazał na śmierć Sokratesa. Zarzuty były dość bzdurne, ale oskarżycielom udało się przekonać sędziów, żeby najpierw zagłosowali za winą, a następnie za karą śmierci. Warto pamiętać, że ateński sąd ludowy to była grupa licząca około 500 osób. Głosowanie za winą lub niewinnością Sokrates przegrał niewielką liczbą głosów, natomiast za karą śmierci głosowało już znacznie więcej sędziów. A więc część tych, którzy w pierwszym głosowaniu uznali Sokratesa za niewinnego, w drugim poszła za opinią większości. Działo się to w czasach, gdy Ateny przeżywały swój złoty wiek. W otwartym na świat, demokratycznym, cieszącym się wolnością myśli i słowa mieście rodziły się idee, które stały się fundamentem naszej cywilizacji. Nie uchroniło to ateńskich sędziów przed pułapką myślenia grupowego. Niedługo później zresztą tę ich słabość skutecznie wykorzystał Antystenes, jeden z uczniów Sokratesa, który doprowadził do wygnania jego oskarżycieli z miasta.
Antystenes pierwszy sformułował założenia doktryny filozoficznej, która była buntem przeciw zbiorowej bezmyślności i zbiorowemu człowiekowi. Skoro ludzie w tłumie ulegają szaleństwu, rozumował, trzeba nade wszystko pilnować własnego osądu i niezależności od tłumu. Gdy ktoś do niego powiedział: „Wielu cię chwali!”, natychmiast zareagował pytaniem: „Czy zrobiłem coś złego?”. W żadnym razie nie wolno ufać zbiorowym gustom i ocenom ani ich przyjmować. Szkołę, którą zapoczątkował, nazwano cynicką od greckiego słowa kynos, czyli pies (samego Antystenesa nazywano Zwykłym Psem). Bo kiedy łączysz się z tłumem, ulegasz jego namiętnościom, ambicjom i zachciankom. Pragniesz rzeczy, których wszyscy pragną, a nie tych, które są ci potrzebne. Nie myślisz samodzielnie, lecz podzielasz cudze myśli, nie jesteś panem samego siebie, nie żyjesz własnym życiem. A droga psa jest zupełnie inna. To droga prostego życia, samowystarczalności, wolności od konwenansów, życia w zgodzie z własną naturą. Dziś określenie „cynik” nie budzi dobrych skojarzeń, jednak w starożytności cyniccy filozofowie cieszyli się wielkim poważaniem za wierność przekonaniom i determinację w obronie swojej niezależności.
Najbardziej znanym przedstawicielem szkoły cynickiej jest do dziś Diogenes z Synopy. Dość powszechnie uważa się (choć bywa to podawane w wątpliwość), że był uczniem Antystenesa. Przetrwał w anegdocie jako filozof, który mieszkał w beczce, a dokładniej – w glinianej cysternie służącej do przechowywania zboża lub wody. Stylem życia dowodził, że człowiekowi niewiele potrzeba do szczęścia. Podobno gdy zobaczył kiedyś dziecko pijące wodę z ręki, natychmiast stłukł swoją glinianą miskę, jedną z nielicznych rzeczy, jakie posiadał. Według innej opowieści, kiedy ujrzał raz mysz, która nie bała się ciemności, nie szukała kryjówki i zadowalała się okruchami, uznał, że tak właśnie żyją bogowie, prosto i spokojnie. Antystenes, żeby podkreślić swój dystans do ludzkiej zbiorowości, żył poza murami Aten. Diogenes przeciwnie, mieszkał w środku miasta. Jak bowiem zapisał historyk Dion Chryzostom, było właściwe, żeby mędrzec osiadł tam, gdzie tłum głupców i imbecyli był największy, by obnażyć ich pustkę i naprostować bezsens. Pustkę i bezsens konformizmu i bezmyślnego ulegania presji ogółu.
Zadanie było trudne, więc metody Diogenes stosował niekonwencjonalne. Prowokował. Kiedy pewnego razu mówił o rzeczach poważnych, a nikt go nie słuchał, zaczął gwizdać, a gdy wówczas ludzie się zgromadzili wokół niego, łajał ich, że na głupi żart się zbiegli skwapliwie, do rzeczy poważnych natomiast się ociągali. Był bezczelny. Z uwagi na tradycję szkoły i styl życia nazywano go psem. Kiedyś, przy okazji jakiejś biesiady, rzucono mu jak psu kości. Diogenes je ogryzł, a potem jak pies obsikał biesiadników. W ogóle miał zwyczaj, jak elegancko ujął to historyk Diogenes Laertios, załatwiać na rynku sprawy Demeter i Afrodyty, czyli wypróżniał się i masturbował publicznie. A czemuż by nie? To, czego człowiek naprawdę powinien się wstydzić, nie jest wyznaczone przez społeczne konwencje. Ludzie wstydzą się swego ciała, a nie wstydzą swoich złych uczynków. Prawdziwy bezwstyd to bezmyślne i bezecne życie. Sokratesa skazali na śmierć „porządni obywatele”, których irytowało, że ktoś zadaje im pytania podważające „oczywiste” dla wszystkich prawdy.
Ludzi wołam, nie wyrzutków
Za prowokacjami Diogenesa krył się poważny zamysł. Bo czy do ludzi ogarniętych zbiorowym szaleństwem można dotrzeć rozumnym argumentem? Nie. Potrzebna jest bezczelna prowokacja. Coś, co rozwieje dym zaciemniający ich umysły. Otumanieni dymem zbiorowych złudzeń ludzie nie są sobą, nie żyją prawdziwym życiem. Powtarzane przez wieki legendy i anegdoty dobrze oddają, o co chodziło Diogenesowi: pewnego razu, gdy wracał z zawodów olimpijskich, ktoś zapytał, czy było tam wielu ludzi. „Tłum był wielki – odparł filozof – ale ludzi mało”. Innym razem zawołał: „Chodźcie tu, ludzie”, a kiedy ci, którzy usłyszeli, zbiegli się, odpędził ich kijem, mówiąc: „Ludzi wołałem, nie wyrzutków”.
Nie każdy mógł zostać uczniem cynika. Komuś, kto chciał pobierać u niego nauki, Diogenes kazał iść za sobą przez miasto i nieść na rękach śledzia. Kandydat nie wytrzymał jednak kpin tłumu i odszedł.
Samowystarczalność i wewnętrzna wolność Diogenesa pozwalały mu nie identyfikować się z żadną ludzką społecznością, z jej tradycją, symbolami, zwyczajami, przekonaniami i uprzedzeniami, konfliktami i interesami. Pytany, jakiego miasta jest obywatelem, odpowiadał, że jest obywatelem świata, kosmopolitą – dając początek temu pojęciu i postawie.
Niezależność od tłumu i jego przekonań to również niezależność od władzy, która kreuje zbiorowe przekonania i karmi się nimi. Zachowały się opowieści o spotkaniach Diogenesa z Aleksandrem Macedońskim. Gdy pewnego razu Aleksander, który nie był jeszcze „Wielki”, przybył do Aten i chciał zobaczyć sławnego już Diogenesa, znalazł go wygrzewającego się na kamieniu. Stanął nad nim i spytał: „Co mogę dla ciebie zrobić?”. „Nie zasłaniaj mi słońca” – brzmiała odpowiedź.
Cynicki filozof jest niby szpieg boga na ziemi. Śledzi bieg ludzkich spraw i skryte w nich szaleństwo. Gdy po przegranej przez Ateńczyków bitwie pod Potideą Diogenes dostał się do niewoli, postawiono go – jako znaną postać – przed macedońskim królem Filipem, który chciał wiedzieć, czym on się zajmuje. „Śledzę twoją chciwość” – usłyszał.
Bunt przeciwko miastu
Niemiecki filozof Peter Sloterdijk w Krytyce cynicznego rozumu pisze tak: „Diogenes nie jest wcale idyllicznym marzycielem mieszkającym w swojej beczce, ale psem, który gryzie, gdy ma na to ochotę […]. Jest typem dzikim, inteligentnym i podstępnym”. W działalności Diogenesa i innych cyników nie chodzi o pogodne wycofanie ze świata, ale o bunt wymierzony w miasto i jego produkt, jakim jest człowiek uspołeczniony. „Człowiek uspołeczniony – pisze Sloterdijk – to taki, który utracił wolność z chwilą, gdy w procesie wychowania udało się zaszczepić w nim pragnienia, projekty i ambicje. Wyrywają one człowieka z jego wewnętrznego czasu, który zna tylko teraz, i pchają w kierunku oczekiwań oraz wspomnień”. Cynicki bunt zawiera w sobie krytykę miasta – Antystenes mieszkał poza jego murami – jako fabryki zachcianek i pokus, które odciągają człowieka od autentycznej egzystencji. Utożsamienie z człowiekiem uspołecznionym jest kapitulacją. Jest rezygnacją z przeżywania, smakowania własnego życia na rzecz realizacji celów, wzorów, konwencji i wartości narzuconych przez otoczenie. Trzeba zachowywać się tak, jak wypada się zachowywać, wybierać dla siebie zajęcia w taki sposób, jak wszyscy wokół. Jechać na wakacje tam, gdzie wszyscy jeżdżą. Pożądać tego, czego inni pragną, i martwić tym, czym wszyscy się martwią.
Konsekwencje takiego stanu rzeczy są głębokie. „Jeśli prawdziwy człowiek to taki, który jest panem swych namiętności i żyje rozumnie w zgodzie ze swoją naturą, to wiadomo, że uspołeczniony człowiek miasta zachowuje się nierozumnie i nieludzko” – podkreśla Sloterdijk. Starożytny cynizm to bunt przeciw społecznej machinie, która odrywa człowieka od jego prawdziwej natury, od życia własnym rytmem, i oszołomionego prowadzi do miejsca, w którym gotów jest podnieść rękę na człowieka autentycznego, jakim jest Sokrates. Uleganie zbiorowemu myśleniu i namiętnościom to nie tylko kwestia błędu w ocenie jakichś zdarzeń, popełnione głupstwo, zła decyzja. Chodzi o coś więcej: o granicę, po której przekroczeniu człowiek traci przyzwoitość.
Bo wszyscy tak robią
Starożytny cynizm stworzył teorię i praktykę buntu, rebelii przeciw uległości wobec zasady „bo wszyscy tak robią”. Wiele wieków po Antystenesie Albert Camus w Człowieku zbuntowanym napisze: „Analiza buntu prowadzi co najmniej do przypuszczenia, że istnieje natura ludzka wbrew postulatom myśli współczesnej i zgodnie z tym, co myśleli Grecy”. Bunt, o którym pisze Camus, to bunt przeciw absurdalnej, skazanej na kres ludzkiej kondycji, jak również przeciw próbom kamuflowania tego absurdu. „Bunt nie obywa się bez poczucia, że w jakiś sposób i w jakimś punkcie człowiek ma rację”. Każdy doświadczy absurdalności egzystencji. I każdy ma dwa wyjścia. Jedno polega na tym, żeby pójść za jakąś ofertą porządkującego wszystko sensu: „Poddany w państwie Inków albo parias nie znają problemu buntu, ponieważ został on rozwiązany dla nich przez tradycję i zanim jeszcze mogli go sobie postawić”. Tradycja, uświęcona społecznie wizja świata, zbiorowa mądrość mogą jakoś łagodzić poczucie absurdalności ludzkiego istnienia. W niepewnych czasach zawsze rośnie popyt i podaż różnych sprzedawców sensu. Alternatywą dla roli pariasa i poddanego jest bunt. „W naszym doświadczeniu codziennym bunt – pisze Camus – odgrywa tę samą rolę, co cogito w porządku myśli: jest pierwszą oczywistością”. Tylko w buncie ujawnia się prawdziwa wspólnota losu dzielonego z innymi ludźmi. Carl Gustav Jung napisał kiedyś, że „zbiorowość jest najbardziej żrącym kwasem rozpuszczającym indywidualność”. Zanurzenie i roztopienie się w zbiorowości nie rodzi wspólnoty. Powstaje ona z podzielanego z innymi indywidualnego doświadczenia cierpienia i zrodzonego z buntu poczucia własnej racji. To dlatego Camus może napisać: „Buntuję się, więc jesteśmy”.
Życie narzuca różne kompromisy. Jednak cyniccy filozofowie postawili przed nami pytanie o to, gdzie dla każdego z nas przebiega granica kompromisu. Do jakiego stopnia i w imię czego, na ile świadomie decydujemy się postępować „tak jak wszyscy”, a kiedy się buntujemy? Jedna z anegdot o Diogenesie opowiada, jak pewnego dnia w pełnym słońcu chodził po ateńskich ulicach z zapaloną latarnią. Pytany, czego szuka, odpowiadał: „Ludzi!”. Pytam siebie, czy Diogenes dostrzegłby we mnie człowieka, gdyby spotkał mnie na warszawskim Nowym Świecie?