Kiedy ostatnio odczuwaliście głęboką radość? Co sprawia, że wasze ciało i umysł wibrują?
Para trzymająca się za ręce, skaczące z entuzjazmu dzieci, poszczekujące w zabawie psy, wybuch śmiechu przyjaciół przy stole, improwizowany taniec szczęścia. Cóż lepiej nadaje się na symbol zjednoczenia ludzkości niż ta „iskra bogów”, co wszystkich czyni braćmi? Jest dobra dla zdrowia, przyjazna środowisku, otwiera na innych – naprawdę trudno o mniej kontrowersyjne uczucie niż radość.
A jednak: jest „dzika”, „dziecinna”, „szalona”, a więc nie przystoi racjonalnemu nowoczesnemu podmiotowi. Wiele osób nie umie się spontanicznie cieszyć i – podobno – łatwiej im zidentyfikować gniew czy smutek niż właśnie radość. Poza tym jak w kraju rozbiorów, błota pośniegowego i spóźnionych pociągów poważnie traktować ludzi merdających do świata ogonem niczym Mr Peanutbutter?
W rewii melancholii, autodestrukcji i czarnego humoru, jakim jest kreskówka dla dorosłych BoJack Horseman, ten wiecznie entuzjastyczny zantropomorfizowany labrador uosabia płytkość kultu pozytywnego myślenia. Obowiązkowy uśmiech („Uśmiechaj się albo giń” – głosi tytuł książki Barbary Ehrenreich) prowadzi do wypierania smutku i medykalizowania żałoby, a także blokuje działania naprawcze – zamiast wspólnie domagać się politycznych zmian, ludzie indywidualnie celebrują magiczne myślenie (bo w końcu „wystarczy uwierzyć w siebie”). I tak radość pada ofiarą „okrutnego optymizmu” (według prof. Lauren Berlant to, czego się pragnie, okazuje się przeszkodą w osiągnięciu dobrostanu) – zapośredniczone przez rynek nierealistyczne wyobrażenia radości blokują możliwość jej przeżywania na co dzień.
I tu pojawia się pytanie: czy czytając pierwsze zdania tego tekstu (para trzymająca się za ręce, rozbrykane maluchy itd.), wyobrażaliście sobie siebie z Piotrkiem w rozklapciałych butach i przepalonym polarze w czasie sobotniej wyprawy do osiedlowego warzywniaka, zasmarkanych siostrzeńców skaczących po rozpadającej się ikeowskiej kanapie, Rafała ze zbyt dużym brzuszkiem w zgniłozielonej koszulce (jest kochany, ale nigdy nie umiał się ubrać) i Kasię dogorywającą po zarwanej nocy, którzy wybuchają śmiechem z waszego głupawego żartu w zawalonej brudnymi naczyniami kuchni? Czy radość kojarzy się wam z własnymi codziennymi doświadczeniami, czy jej obrazami z reklam i filmów? I czy umiecie ją przeżywać z ludźmi, z którymi nie łączą was intymne więzi?
***
W książce Dancing in the Streets. A History of Collective Joy (Tańcząc na ulicach. Historia zbiorowej radości) Barbara Ehrenreich podkreśla, że w średniowieczu święta i karnawał były czasem bliskości, pijaństwa, ucztowania wraz z bliskimi, sąsiadami, znajomymi i nieznajomymi. Społeczny porządek ulegał zawieszeniu, odwracały się role płciowe i hierarchie społeczne, luzowały seksualne tabu – żebracy przebierali się za królów, królowie za żebraków, a ulice rozsadzała energia ciał wyzwolonych z zasad ogłady. Jedni badacze widzieli w tym przestrzeń anarchicznej wolności poddanych, inni – zaledwie wentyl bezpieczeństwa pozwalający utrzymać na co dzień ścisłą hierarchię. Na pewno jednak była to przeżywana razem radość, celebrująca poczucie wspólnoty i łagodząca indywidualne lęki.
Nowoczesne, centralnie zarządzane państwo zaczęło jednak postrzegać roztańczony tłum jako niebezpieczny i dążyło do stłumienia – czy też „ucywilizowania” – karnawału. Wraz z rewolucją przemysłową pojawiła się masowa konsumpcja: to rzeczy i otaczająca je aura, a nie wspólnotowa interakcja zaczęły być kojarzone z przyjemnością i satysfakcją. Radość, zindywidualizowana i sprywatyzowana, została uwikłana w fantazje o egzotycznych sceneriach, ludziach piękniejszych, bardziej spontanicznych niż my… Stała się nieosiągalnym przedmiotem tęsknoty.
***
Ale jest też inna szkoła: w eseju Radość z tomu Widzi mi się Zadie Smith wspomina, że przeżyła ją pięć, może sześć razy w życiu i wcale nie wie, czy chciałaby więcej. Inaczej niż przyjemność, której można doświadczać codziennie dzięki „małym”, powtarzalnym rzeczom – jedzeniu sorbetu, opowiadaniu sobie z partnerem o ludziach spotkanych na ulicy czy złośliwych uwagach wygłaszanych z punktu widzenia psa – radość to „mieszanina przerażenia, bólu i zachwytu”. Jest ekstatyczna i intensywna jak zakochanie, rodzenie, narkotykowy trans. Przekracza granice podmiotowości: raczej się w niej jest, niż się jej doświadcza.
Albo taka scena z filmu Wieczna miłość (jak źle brzmi polskie tłumaczenie tytułu!): głuchy już Beethoven dyryguje prawykonaniem IX symfonii, wspominając dzieciństwo w cieniu brutalnego ojca. Po jednej z panicznych ucieczek w tempie presto zmęczony chłopiec kładzie się w jeziorze jak z Mickiewiczowskiej Świtezi („Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą, i dwa obaczysz księżyce”). Wtedy wybucha chóralna pieśń ku chwale radości, a my patrzymy na niego z góry, leżącego w powodzi gwiazd, gdy kamera oddala się stopniowo, już nie od stawu, ale kosmosu, w którym on powoli maleje, by wreszcie stać się tylko punkcikiem, jednym z milionów rozbłysków wszechświata.
I jeszcze jeden trop, podjęty przez niereligijną feministkę Lynne Segal, autorkę Radical Happiness. Moments of Collective Joy (Radykalne szczęście. Chwile zbiorowej radości) za byłym arcybiskupem Canterbury Rowanem Williamsem. Williams zauważa, że gdy towarzyszymy umierającemu przyjacielowi, smutek i żałoba nie znoszą radości wynikającej z „głębokiego poczucia bycia tam, gdzie powinieneś być, bycia w harmonii z czymś albo kimś”. Anglikański duchowny dzieli się w swoich kazaniach myślą bliską feministycznej etyce troski: „prawdziwie spełnione życie oznacza radosne zaakceptowanie naszej wzajemnej zależności”, bo radość przychodzi „z zewnątrz – z relacji, środowiska, niespodziewanego piękna”.
Może zatem i dziś – bez cielesnej bliskości grupowego tańca – szukamy w niej jakiegoś zjednoczenia?
***
Kilka razy w życiu zdarzyło mi się być w opisywanym przez Smith miejscu, gdzie poczucie pełni przecina się z bólem, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy nazwać go radością. To pewnie kwestia języka. W angielskim radość ma konotacje religijne i może być „obezwładniająca”, w polskim bywa taka tylko u trzeciorzędnych pisarzy. Słowo świetliste i ostre jak pchnięcie – joy – bardziej otwiera na przekroczenie codziennego doświadczenia niż jego przyziemny słowiański odpowiednik.
Dla mnie w radości najwspanialsza jest właśnie jej zwykłość – co nie znaczy, że intuicje łączące ją z transcendencją nie prowadzą mnie w dobrym kierunku. Kiedy bowiem ją ostatnio odczuwałam? Cieszyłam się jak dziecko („jak dziecko!”), gdy po latach trafiłam na wibrującą energią latynoską piosenkę, której słuchałyśmy z przyjaciółką u jej dziadków pod Grójcem, objadając się czereśniami (od razu wysłałam jej link, puściłam do tańca swojemu maluchowi, włączyłam przy pisania tego tekstu). Odczuwam ją, gdy ktoś mi pomaga (dzięki Ł. za zwrócenie uwagi na esej Zadie Smith!); gdy ktoś o mnie dyskretnie dba i ma wyrozumiałość dla moich słabości (jak choćby dziś T., któremu moje walki z Excelem dają duże pole do nowoczesnych zachowań rycerskich); gdy wiem, że mimo pięciu lat na emigracji w rodzinnym mieście czeka na mnie krąg ludzi, z którymi od progu mogę zacząć rozmawiać, jakbyśmy widzieli się wczoraj.
Czerpię radość z rytmu i ruchu – czy chodzi o takt myśli, tekstu czy kroków w górach. Uwielbiam to małe stworzenie, zwinne i zwrotne, co hasa wolno w mojej głowie, czasem zaskakując i mnie samą. Sama nie wiem, jakim cudem udaje mu się pogodzić zasadę przyjemności z deadline’ami, zarwanymi nocami i czekaniem na opinie redakcji.
Nie jest to zatem spontaniczny taniec na ulicy, bieganie po stockowej plaży ani świecka transcendencja, ale tylko i aż afirmacja najprostszych więzi: z ludźmi, ze sobą i światem. I nawet teraz czuję radość, z tych mniej rozbrykanych – nie powiedziałabym „dziką”, ale już w rozbiegu, gotową do skoku i – właśnie w tej chwili! – odrywającą się od ziemi na tyle, by jednak zapalić nocną lampkę, wyciągnąć notes i pozwolić płynąć strumieniowi słów ze świadomością, jak śmieszne mogą się okazać za dnia. Tyle że radość kłóci się z każdą zasadą decorum, bo to tylko i aż gra między słowem, światem i człowiekiem, między mną a tobą, to proste zaufanie (zaskakujący synonim!) – do siebie i do was – że tak drobna rzecz jak parę słów na koniec felietonu może być małą afirmacją i nicią wspólnoty, chrzęszczącą zabawnie polskimi znakami, pulsującą, nieprzepartą – radością.