W listopadzie obchodziłem pół-urodziny. A właściwie nie obchodziłem ich, ale zauważyłem, że minął ten punkt w kalendarzu. „Skończyłem” 38 i pół roku — od tego momentu jest już bliżej do 39. urodzin niż do 38. Nie ma co gadać, czas pędzi, obracają się planety, księżyc spiętrza przypływ.
Żadna z konkretnych dat, które mijałem w życiu, nie przemawiała do mnie jakoś szczególnie, żadna nie wiązała się z psychicznym albo duchowym tąpnięciem. W pierwszym roku nowego tysiąclecia obchodziłem osiemnaste urodziny, jakiś czas później byłem „pięknym dwudziestoletnim”, a jeszcze potem byłem w „wieku Chrystusowym”. I było okej. Nie wywołuje we mnie emocji fakt, że za mniej niż półtora roku skończę 40 lat. Jakoś się już człowiek przyzwyczaił. Ale uwaga. Świadomość, że za mniej niż 11 lat skończę pięćdziesiątkę — to już dla mnie jest dużo.
Jak to właściwie działa? Z tym, co jest, jestem pogodzony. Nie mam problemu z tym, że dziś mam 38 lat. Nie mam też problemu z tym, co było. Leszek Kołakowski trafnie pisał, że żałujemy, że młodość mogła być inna, ale prawda jest taka, że nie mogła. Ale co z tym, co będzie? To jest inna rozmowa. Sięgnięcie w przód, niejako „ponad” spiętrzonym czasem najbliższym, to bardzo namacalne doświadczenie. Jestem w wieku, w którym dosięgam już myślą tych lat, w których krzywa życiowa nieuchronnie zacznie opadać.
Dlaczego to robi wrażenie? Czy to jest tak, że w wieku średnim człowiek wyzwala się z obietnicy nieskończoności, którą tak łudził się za młodu? Chyba nie, bo przecież nikt nie uważa, że będzie żył wiecznie — nawet młodzi tak nie myślą. Więcej, młodzi lubią myśleć, że trzeba „żyć mocno i umierać młodo”. Nieśmiertelność jest bajką, w którą nikt nie wierzy. A więc o co właściwie chodzi?
Młodość to nie tyle obietnica nieskończoności, ile obietnica niepoliczalności. Kiedy jesteśmy młodzi, lat przed nami jest tak dużo, że one zlewają się, tracą swój sens. Są liczbami niejako astronomicznymi. Wszystkie gwiazdy są tak samo daleko — nikt z nas nie rozumie tak naprawdę i nie czuje, co to właściwie znaczy, że Wega jest oddalona od nas 25 lat świetlnych, a Betelgeza o 550. Tak wielkich odległości nie da się przełożyć na życie, na zmysły. One są de facto niepoliczalne. Analogicznie z zarobkami. Nikt z nas nie zrozumie na czym polega różnica między tym, że Lucas Hernandez zarabia w Bayernie 50 milionów złotych rocznie, a tym, że Robert Lewandowski zarabia 100. Niby dwukrotna różnica, ale obie liczby są tak niewyobrażalne, że w zasadzie nie wiadomo, czym się różnią. Podobnie młody człowiek myśli o życiu — czterdziestka i siedemdziesiątka są równie odległe i abstrakcyjne, więc zlewają się w jedno.
Wychodzenie z młodości, wchodzenie w wiek średni to utrata tego poczucia. Nie jesteśmy jeszcze starzy, ale nie da się już łudzić, że lata przed nami są nieprzeliczalne. One nie giną już w tej mgiełce, że „może kiedyś”. Nie. One się nagle konkretyzują, z żelazną konsekwencją. Dają się już policzyć na palcach — za 11 i pół roku będę miał 50 lat, za 21 i pół — sześćdziesiąt. Już nie „kiedyś”. Już blisko.
To „może kiedyś”, to istotna fraza. Bo tak to właśnie jest: dopóki jesteśmy młodzi, „może kiedyś” usprawiedliwia i rozlicza nas ze wszystkiego. Wszystko jeszcze możemy, wszystko się jeszcze może potencjalnie wydarzyć. W pewnym jednak momencie to „może kiedyś” niepostrzeżenie zmienia się w „teraz albo nigdy”. A jeśli nie „teraz”, to przynajmniej „w konkretnej, wyobrażalnej przyszłości”. Inaczej to się po prostu nie stanie. Z osobistej strony: polubiłem w covidzie chodzić po górach, chciałbym jeszcze zdążyć wejść na takie i takie szczyty. I super. Tylko że nie mam już niepoliczalnej liczby lat przed sobą. Nie mogę już marzyć, muszę planować. I to konkretnie: co, gdzie i kiedy.
Rzecz jasna ta świadomość jest potężnym bodźcem, by faktycznie zacząć działać. Co staram się robić.
I czego sobie i Państwu życzę w nowym roku 2022.