Im „głębszy” nasz PESEL, tym wyraźniejszy nasz wybór – albo świadomie uczynimy coś naszym nawykiem, albo to się nie wydarzy. Stoickie rozważania o nawykach, cz. 2.
Bliska osoba zapytała mnie ostatnio, czy myślę, że jest jeszcze szansa, że reaktywuje ona swój francuski. Język nieźle wyuczony w szkole, ale potem zardzewiały. Co to ma do stoicyzmu?
Słowo kontekstu: jesteśmy przed czterdziestką, ale już 35+. Dochodzimy więc już do tego magicznego etapu życia, na tej „ziemi niczyjej”, kiedy człowiek ani nie może już udawać nastolatka (choć niektórzy próbują), ani nie powie jeszcze o sobie „jestem stary”. Jest to dziwny wiek. Mówiąc konkretniej, „lekkopółśredni”, w którym jesteśmy ciągle zbyt młodzi, żeby machnąć ręką, poddać się i przestać uczyć nowego świata, ale zarazem rzeczy nie przychodzą do nas same i bezwysiłkowo jak dawniej.
To jest wątek, którego zabrakło w moim tekście o nawykach sprzed dwóch tygodni, a który chciałbym doświetlić dzisiaj. Sztuka budowania nawyków to ważna część sztuki życia jako takiej, ale szczególnie znaczenie ma ona po przekroczeniu pewnego wieku. Im starsi jesteśmy, tym mniej spraw dzieje się samych przez się. Wszystko coraz bardziej wymaga doglądania, inwestycji czasu, energii i inicjatywy. Wymaga pracy niejako ontologicznej: wymaga stworzenia, poderwania z niebytu w byt.
Weźmy ten francuski. Tak, oczywiście, francuski jest do restaurowania – byłoby absurdem mówić osobie przed czterdziestką, że jest za stara na to, by odświeżyć sobie język, który całkiem nieźle zna. Ale uwaga: jeżeli to ma się wydarzyć, to trzeba zaplanować, wdrożyć, świadomie dopilnować. Im głębiej w dorosły świat, w którym czasu jest zawsze mniej niż bytu i obowiązków, tym mniej rzeczy przychodzi samo.
Powód jest zarówno „wewnętrzny”, jak i „zewnętrzny”. Upływ czasu i przyrost PESEL-u powoli, acz nieuchronnie przykręcają nam kurek z ogniem wewnętrznym, przykracają tę najświętszą cechę młodości, jaką jest bezinteresowna pasja i duch, które pozwalają rzucać się w projekty i rzeczy, bez zbytniego kalkulowania okoliczności, skutków i szans powodzenia. Stąd też, rzeczy mniej się nam „przydarzają same”, bo mniej się w nie sami rzucamy.
Jest też przyczyna „zewnętrzna”. Oto przykład z mojego życia. Sierpień, środek lata. Wróciłem z urlopu, przyszedł weekend w mieście, miałem czas wolny, pomyślałem, że coś zrobię, z kimś się spotkam. Popatrzyłem na fejsa, zadzwoniłem do znajomych. Wszyscy wyjechani, a to Mazury, a to Mauritius. Ogólne poczucie, że mało się dzieje „na mieście”… i natychmiast sobie uświadomiłem, że wcale nie, że jak najbardziej dzieje się mnóstwo, cały czas trwa wielkie życie, rumiane jak rzeźnia o poranku. Tylko już nie w moim pokoleniu. Jeśli pójdę na schodki im. młodego Matczaka, to przecież spotkam tam tysiące ludzi w drugiej i trzeciej dekadzie życia. Ale nie spotkam już swoich znajomych, którzy są na wakacjach z dziećmi, zajęci, mniej dostępni niż kiedykolwiek.
Kiedy miałem 20 lat, ten problem w ogóle nie istniał – wystarczyło kupić alkohol i pójść nad Wisłę, a tam na pewno się kogoś spotka, na pewno coś się wydarzy. Niestety, nie ma już tak łatwo, teraz trzeba dokonać świadomego i niezerowego wysiłku, żeby zorganizować spotkanie, z kimś się umówić, wyciągnąć ludzi. To po prostu nie jest już ten etap życia, kiedy rzeczy wydarzają się nam same i niejako „za nas”, bez pomysłu, planowania, projektu.
Morał jest jeden i ten sam. Cytowałem przed dwoma tygodniami Epikteta, który mówił „jeżeli chcesz coś robić – uczyń to swoim nawykiem”. Im starsi jesteśmy, tym ważniejsza jest ta maksyma i tym ostrzejsza jest alternatywa. Albo zmusimy się, by coś robić regularnie i nawykowo, albo po prostu tego nie zrobimy. Im więcej lat, tym mniej trzeciej drogi.