Jak nie pogubić się w gąszczu obowiązków, które zwala nam na głowę życie? Dać im konkurować między sobą! Jak to zrobić?
Oto problem, znany chyba każdemu, kto ma dużo na głowie… czyli – w naszym przepracowanym kraju – chyba literalnie każdemu. Co zrobić, kiedy czasu jest mało, a zadań do wykonania dużo? Nie mówcie, że nie wiecie, o czym mówię – nie uwierzę. Przypuszczam, że gdybyście nie znali tego stanu, to nie czytalibyście tego tekstu.
Jest więc tak: niemal wszyscy odczuwamy nadmiar zobowiązań, wymagań, oczekiwań, a jednocześnie deficyt czasu, energii i przestrzeni mentalnej. Tworzymy sobie listy rzeczy do zrobienia, z angielska (wszystko, co się nazwie po angielsku, brzmi bardziej profesjonalnie) nazywając je listami „to do”. Niektórzy bazgrzą je na karteluszkach, inni kaligrafują w notatnikach, jedni ustawiają w aplikacji takiej, inni w innej. Z listami „to do”, listami rzeczy do zrobienia, z tytułowymi „tudusiami” jest jednak tak, że rzadko komu i rzadko kiedy udaje się zrealizować dokładnie to, co chciał, wtedy, kiedy chciał.
Dla większości z nas stałym i nieuchronnym doświadczeniem jest ciągła walka z wpełzającymi w kalendarz obowiązkami i „tudusiami”, których nie ma jak i nie ma kiedy realizować. „Trzeba” i „chciałoby się” zawsze więcej, niż to jest wykonalne w jednostce czasu, jednostce życia. Za życie w kapitalizmie powinien być dodatek jak za pracę w uciążliwych warunkach. Sytuacja często wygląda więc tak, że jedną ręką trzymamy jeden temat, by nie zawalił nam się na głowę, drugą ręką drugi, każdą nogą odpychamy pięć kolejnych i tak tym wszystkim żonglując, usiłujemy rozpaczliwie wyszarpać chwilę czasu, żeby zająć się tym, czym się zajmować powinniśmy. Kto nie zna tego stanu – niech pierwszy rzuci oskarżenie o lenistwo.
Listy „to do” mają tę magiczną właściwość, że się rozrastają, jedna lista szybko zmienia się w trzy, a dwa pliki w pięć. Potem pojawia się appendix jeden i drugi, potem z tego wszystkiego wybieramy listę „tudusiów” najważniejszych, potem i tamto powszednieje, przestaje nas mobilizować, więc piszemy nową listę tego, „co naprawdę trzeba zrobić” i tak dalej. Ta pętla nigdzie się nie kończy.
Łatwo zapędzić się w kozi róg, w którym samo decydowanie o tym, za którą część czekającej na nas pracy się zabierzemy, staje się… osobną pracą. Jak z tego wyjść? Umożliwić naszym „tudusiom” konkurowanie między sobą! Wytrwale piszemy kolejne listy „to do”, skrupulatnie porządkujemy obowiązki, przenosimy na jutro to, co nie zmieściło się dzisiaj, a na kwiecień to, co nie zmieściło się w marcu. I w porządku: pogódźmy się z tym, że taki jest stan rzeczy! Nie przeklinajmy sami siebie, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co mieliśmy zrobić. Zamiast tego, w czasie tego przepisywania i przenoszenia na nowe miesiące, pozwólmy naszym „tudusiom” konkurować ze sobą. Idea jest prosta: co nie dość głośno krzyczy, by to zrobić, na zrobienie nie zasługuje. Co jest obwiedzione nie dość czerwoną, wyrazistą obwódką – to znaczy, że nie było ważne. Co o sobie nie przypomina, nie woła, nie „pinguje” nas swoim istnieniem – nie było wcale takie kluczowe. I skoro coś musi przepaść w odmętach „nie zrobiłem”, to niech to będzie właśnie to.
Brzmi dziwnie? Może. Ale skutecznie działa w praktyce. Jeśli tego darwinizmu „tudusiów” będziemy w miarę umiejętnie doglądać, mamy szansę zrobić mniej więcej to, co powinniśmy zrobić najpilniej. I zwróćcie uwagę, że delegujemy tutaj coś, czego, jak się z pozoru wydaje, nie da się delegować – a więc samo podejmowanie decyzji. Wydawać by się mogło, że to jest coś, co zrobi za nas tylko sztuczna inteligencja. A jednak inaczej: nie po raz pierwszy okazuje się, że dobór naturalny potrafi robić rzeczy nie gorzej niż planowy zamysł.