Zrezygnowałam z kilku ambitnych planów życiowych, z jednego kierunku studiów, dwóch kursów i z decyzji o zapisaniu się do pewnych inicjatyw. Nie zdobyłam kilku umiejętności, które pewnie mogłyby mi się przydać. Dałam sobie spokój z próbami oglądania seriali dłuższych niż Dorastanie (osiem odcinków), a i to chyba jeden z może trzech, które w życiu obejrzałam w całości. Odkładam niedokończone książki. Kiedy zaczynam prowadzić kalendarz, wytrzymuję zwykle do kwietnia. W tym roku wyjątkowo nadal prowadzę, ale z kilkumiesięcznymi dziurami. Mam kilka kart klienta z zebranymi pieczątkami, które chyba nigdy nie doczekają się dziesiątej, upoważniającej do gratisu. Kiedyś udało mi się zebrać komplet naklejek na pluszowego pieska. Wymagało to czasu i konsekwentnego kupowania bułek i sera w tym samym sklepie. Nie odebrałam pieska.
Często mówi się o rezygnowaniu z przyjemności dla jakiegoś ważniejszego celu, dla oszczędności, dla czyjegoś dobra albo dla treningu silnej woli. Ale niewiele mówi się – bo widocznie jest to aktywność wyjątkowo koneserska – o przyjemności rezygnowania. Może trochę wstyd się do niej przyznawać w dzisiejszych czasach, bo zachęca się raczej, często zresztą słusznie, do wytrwałości. Nakłaniają do tego sportowcy, trenerzy, twórcy memów i blogerzy, koszulki i kubki na kawusię, „nie ma lipy”, „padłaś, powstań, popraw koronę i zasuwaj”. Zaniechanie czegoś kojarzy się z życiem przegranym, z niezrealizowanym marzeniem, z szansą zmarnowaną, a cóż gorszego niż zmarnowanie wrażeń niezdobytych, przygód nieprzeżytych, okazji przepuszczonych. Życie spełnione to życie zapełnione, to odhaczona lista. Dlatego przyjemność rezygnowania uprawia się po cichu. Przyznanie się do niej głośno ma w sobie coś pokątnego, jakby się dłubało w nosie, chyba że rzucamy któryś z popularnych grzechów przeciw zdrowiu, jak papierosy, słodycze albo leniuchowanie –; wtedy chętnie robimy to na widoku, żeby obawa przed kompromitacją pomogła nam dotrzymać słowa. To chyba jedyny przypadek, kiedy rezygnacja może spotkać się z aplauzem.
Według ankiety przeprowadzonej kilka lat temu przez serwis Goodreads aż 36% czytelników wyznaje zasadę, że przy książce rozpoczętej, choćby najgorszej, muszą wytrwać do końca (ale jeśli już ją porzucają, to najczęściej przy lekturze Paragrafu 22, którą, przyznaję, przerwałam również i ja). Kiedy odkładamy w połowie niedoczytaną książkę w połowie, wyłączamy film, dajemy sobie spokój z tym akurat sportem czy hobby, porzucamy ambicje zawodowe, u wielu z nas pojawiają się wyrzuty sumienia – z powodu niedoprowadzeania spraw do końca, zaniedbanego zobowiązania, może z rozczarowania własną osobą: „Zznowu w życiu mi nie wyszło”, – myślimy, i zawisamy ponuro nad stygnącą kawą.
W psychologii mówi się o zjawisku „kwaśnych winogron i słodkich cytryn”, czyli sposobie usprawiedliwiania przed sobą własnej porażki. Mówimy sobie wtedy, że wygrana wcale nie byłaby aż taka fajna i że wcale nie warto. Ale ja naprawdę lubię czasem sobie zrezygnować i jestem w tym całkiem dobra: zero wyrzutów sumienia, żadnych słodkich cytryn, pełna odpowiedzialność. Nie są to jakieś wielkie życiowe sprawy ani nic, co mogłoby sprawić przykrość innej osobie. Raczej nieduże zaniechania na miarę małych, codziennych możliwości: czegoś nie spróbować, w czymś się nie ulepszyć. Postać w miejscu. Pokisnąć. Nie odebrać pluszowego pieska.
Wiele z takich aktów zaniechania nie ma sensu ze zdroworozsądkowego punktu widzenia – robimy coś, co nam się nie opłaca, na czym wręcz możemy stracić. Ale wiele rzeczy, które każdemu i każdej z nas zdarza się w życiu robić, przeczy rozsądkowi i wynika z innych pobudek. Dlaczego rezygnuję? Chyba dlatego, żebo dzięki temu wiem, że okoliczności nie mają nade mną władzy. To ja naciskam hamulec, może psuję coś sobie, utrudniam, ale robię to dlatego, że chcę zrobić coś samodzielnie. To wpuszcza nieco świeżego powietrza w życie, daje mi odrobinę decyzyjności, nawet gdy – paradoksalnie – będzie oznaczało chwilę dryfu. Porażka też może być, w pewnych okolicznościach, malutkim luksusem – jeśli to porażka z wyboru.