Zamiast narzekać na korki w mieście, tysiąc e-maili, na które trzeba odpowiedzieć, czy fabułę ostatniego odcinka Gry o tron, pakuj lepiej kask, wygodne spodnie i jedź w Bieszczady. Jest szansa, że zasięgu po prostu nie będzie, a widoki z Przełęczy Orłowicza najlepiej ogląda się z siodła.
Konie jedzą śniadanie o siódmej. Sypiemy owies do wiader i ruszamy w stronę pastwiska – towarzystwo za ogrodzeniem już czeka, uszy postawione, wzrok skupiony. Karmienie to też pora na pierwsze oględziny, czy nikt w nocy nie zgubił podkowy, czy nic nikogo nie boli. Szemkel podchodził jakby trochę sztywno, ale okazuje się, że to tylko zakwasy. Santana ma zadrapanie na zadzie – pewnie od kopyta, jest nowa i stado jeszcze nie całkiem ją zaakceptowało. Olza właśnie skończyła jeść i zaczyna wędrować – a może inny koń dostał coś lepszego? Pilnujemy, żeby każdy zjadł swoją porcję. Sio, Olza.
Między siódmą a dziewiątą rano oporządzają się ludzie. W sakwie miejsce na najpotrzebniejsze rzeczy: apteczkę, kantar, uwiąz, szczotkę i kopystkę – dla konia, wodę, kanapki, scyzoryk i czołówkę – dla jeźdźca, do tego coś w razie deszczu – zrolowany płaszcz będzie przytroczony razem z sakwami. Potem czyszczenie, siodłanie, troczenie – nasz przewodnik jeszcze raz wszystko sprawdza, bo fałda na kocu czy niedoczyszczony brzuch może skutkować obtarciem. Przez pierwszy kilometr dwa konie są prowadzone w ręku, żeby się rozgrzały. Potem stajemy, dociągamy popręgi i pada komenda: na koń!
Konno dla przyjemności
Pierwsze długodystansowe wycieczki jeździeckie organizowano w Europie jeszcze w XIX w. – mowa o wyprawach, których celem było podróżowanie samo w sobie, kontakt z przyrodą, poznawanie okolicy i odpoczynek od codzienności. Ich korzeni można szukać w samotnych przejazdach konnych, głośnych pod koniec tamtego stulecia: w 1895 r. sotnik Kenike na 19-letnim Irkucie w 162 dni pokonał ponad 6000 km z Duderhofu pod Petersburgiem do Czyty.
W Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego z 1876 r. Sofron Witwicki radzi: „Najmując konia do odbycia tej podróży, wybierać należy silnego i krępego: zapewnić się należy, czy jest dobrze podkuty; rząd na nim powinien być dobry, zwłaszcza uzda, siodło i strzemiona […]. Jechać potrzeba zawsze w towarzystwie przynajmniej trzech turystów, nająć dwóch z okolicą obznajomionych przewodników […]. Uważać jednak należy, by nie było mgły (mraki) na szczytach, bo ta zapowiada prędką burzę, a w czasie mglistym łatwo można zabłądzić i wpaść w przepaść”.
Polska to kilka tysięcy kilometrów tras przeznaczonych do turystyki jeździeckiej. W przeciwieństwie do endurance, dyscypliny sportowej sprawdzającej hart konia i jeźdźca, podczas włóczęgi rajdowej jest czas na moczenie nóg w rzece, podziwianie krajobrazu, rozpalenie ogniska, a przede wszystkim – na budowanie więzi ze wspaniałym zwierzęciem. Wielodniowe górskie rajdy są organizowane zwykle późną wiosną, a potem od końca lata do wczesnej jesieni – w lipcu i w sierpniu jest za gorąco.
Najbardziej znanym krajowym szlakiem jest Bieszczadzki Szlak Konny – z Woli Michowej przez pasmo Otrytu do Wołosatego, dolinami rzek, leśnymi drogami i połoninami. Bywa, że o kształcie trasy decyduje pogoda i sama natura: połamane konary na szlaku niekiedy da się ominąć, a czasem trzeba poszukać innej drogi. Przy stromych podejściach i zjazdach, zwłaszcza po deszczu, schodzi się z siodła i idzie obok konia. Ważną część dnia stanowią popasy, podczas których zwierzęta mogą się wytarzać albo zdrzemnąć, a ludzie – zjeść kanapkę i spróbować złapać Internet (powodzenia). Bieszczady to nadal jeden z najdzikszych regionów kraju i może właśnie szacunek dla tej dzikości sprawia, że jeździ się tu trochę inaczej. Wiele stajni uczy jazdy bezwędzidłowej, a coraz większą popularność zdobywa Western riding – styl oparty na doświadczeniach amerykańskich ranczerów.
Czy konie to lubią?
Na to pytanie wiarygodnej odpowiedzi mógłby udzielić tylko koń, ale trochę już się o nich nauczyliśmy. Że na wolności potrafią wędrować kilometrami w poszukiwaniu dobrej trawy. Że trzymają się w grupach, a odrzucenie przez stado stanowi jedną z najcięższych kar. Że chętnie podążają za przewodnikiem, bo zawsze to lepiej, gdy ktoś inny się martwi, czy zza krzaków nie wyskoczy groźny zwierz. Że kiedy nie ma powodu do strachu, potrafią być ciekawskie. Że zawierają końskie przyjaźnie – i lubią wtedy obecność oraz dotyk towarzysza. Że mają dobrą pamięć. Sztuka polega więc na tym, żeby tę drugą stronę przekonać: oto jesteśmy dwuosobowym stadem – a potem zasłużyć sobie na prawo do podejmowania decyzji. Pat Parelli, amerykański popularyzator tzw. jeździectwa naturalnego, miał ponoć powiedzieć: „Któregoś dnia usłyszysz od swojego konia: odpowiedź brzmi tak, a o co prosisz?”.
Chociaż posłuszeństwo można wymusić bólem lub perspektywą bólu, to nie jest mądrze przebywać na grzbiecie płochliwego zwierzęcia, które człowiekowi nie ufa, i jeśli zastanawialiście się, dlaczego kowboje po prostu zarzucają wodze na kołek, zamiast konie do czegoś przywiązać, to odpowiedzi trzeba szukać właśnie w ich relacji.
„To wszystko jest bardzo proste, co wcale nie znaczy, że łatwe” – przyznaje Katarzyna Jasińska, instruktorka ucząca metodą Parelliego. Zwierzęta też mają temperament, lepsze i gorsze dni, a do tego różne doświadczenia z ludźmi. Doskonale czytają mowę ciała i widzą z drugiego końca wybiegu, z kim mają do czynienia. Problemy z koniem bywają zresztą odzwierciedleniem problemów samego jeźdźca: niepewności, gniewu, tłumionych emocji. Dlatego warsztaty „jeździectwa naturalnego” nie zaczynają się od wsiadania na konia, bo człowiek jest zwykle spokojniejszy, kiedy ma grunt pod stopami. Czasem wystarczają dwie godziny wzajemnego oswajania, żeby koń zaczął za człowiekiem podążać. Tak więc podejrzliwie należy traktować oferty wyjazdów, gdzie „nie są wymagane żadne umiejętności jeździeckie”, a także kluby i stajnie, w których na pierwszej lekcji w ujeżdżalni jeźdźcowi przyprowadza się osiodłane zwierzę – naukę jazdy powinno się rozpoczynać od nauki przebywania z koniem.
Widoki i emocje
Przeprawa przez San, skarpy, rowy, krzaczory i błoto we wszystkich kolorach ziemi to stały element naszej wycieczki. Pachnie czosnek niedźwiedzi, mięta, czarny bez. Często jedzie się w zupełnej ciszy. Konie też znajdują swój rytm, pod górę wchodzą skoncentrowane, dokładnie oglądając każdy kamień. Na polanach i szczytach rozglądają się po okolicy. Widać nieistniejącą już wieś Krywe – przed wojną było tu ponad 70 domów, głównie bojkowskich, a kawałek dalej zabudowania dworskie. Dwór i tartak zostały spalone przez UPA w 1945 r. Przed wywozem do ZSRR w 1946 r. większość rodzin schroniła się w lasach, ale rok później wysiedlono je podczas akcji „Wisła”. Wojsko podłożyło ogień pod domy, oszczędzając jedynie cerkiew na wzgórzu, zdewastowaną niedługo potem. W latach 70. mieścił się tu Ośrodek Pracy Więźniów. Dziś zachowały się już tylko fragmenty ścian cerkwi, resztki dzwonnicy, kilka grobów i wieniec starych drzew. Przez lata niewielkie gospodarstwo prowadzili w Krywem Antonina i Stanisław Majsterkowie. „Tośka” zginęła tragicznie we wrześniu 2015 r., na cerkiewnym wzgórzu stoi krzyż upamiętniający dobrego ducha tego miejsca.
Moja klacz pochodzi z Wielkopolski. Poci się bardziej niż pozostałe konie, przy przejazdach przez strumienie trzeba poluzowywać napierśnik, żeby mogła się wygodnie napić. Na popasach na nic nie zwraca uwagi, tylko do ostatniej chwili wciąga trawę jak odkurzacz – to AQH, American Quarter Horse. „Quartery” są zwrotne, a ich nazwa wzięła się od wyścigów na ćwierć mili, w których potrafią rozwijać ogromne prędkości. O tym będę się mogła za chwilę przekonać, bo już rano było widać, że frakcję kopytną rozsadza energia po dobrym pastwisku. Galopy są zwykle odkładane na koniec dnia, kiedy nocleg jest blisko, ale już teraz trzeba spuścić trochę pary. Zaczynamy powoli, po chwili porządek jest w miarę uformowany i można przyspieszyć, konie wyciągają szyje i całe się wydłużają. Gdybym miała kapelusz, to machałabym nim z radości. Człowiek musi się jednak nadal dużo nauczyć, więc póki co jeżdżę w kasku i nie mam czym zamachać, ale jeszcze długo mam na twarzy wypieki.
Wszystkie drogi prowadzą w Bieszczady
Na końskim grzbiecie da się dzisiaj zwiedzić prawie cały świat. Islandzkie kuce wożą turystów w księżycowe bezdroża Landmannalaugaru. W RPA organizatorzy rajdów ostrzegają, że na sawannie „pospieszny odwrót bywa konieczny przy nieplanowanym kontakcie z dziką zwierzyną”. W Montanie można dołączyć do spędu bydła i cwałować po preriach, a w Argentynie przemierzyć kilometry pampasów i nie zobaczyć nawet śladu cywilizacji – to drogie przygody, ale kto bogatemu zabroni. Jeździectwo rajdowe rozwija się też w całej Polsce: Łódzki Szlak Konny ma ponad 2000 km; jeździ się po Sudetach i Górach Świętokrzyskich, Puszczy Augustowskiej i nad Bałtykiem. Jednak trudno o taką mieszankę awanturników, oryginałów, artystów i włóczęgów, jak w Bieszczadach. Legendą już za życia stał się „kapeluszowy kowboj” Jędrek Połonina, rzeźbiarz, poeta i pieśniarz; w barach wspominają „jagodowego króla” Zdzisława Radosa, Jana Zubowa i innych dawnych zakapiorów. Z Ośrodka Wypoczynkowego Moklik nad Soliną można popłynąć łódką do Zatoki Suchego Dębu na wykład pustelnika Juliusza I, Króla Włóczęgów, członka założyciela Światowej Uniwersalnej Akademii Pokoju oraz Komitetu Nuklearnego Rozbrojenia Świata (mających siedzibę w Horodku). Na stronach Górskiej Turystyki Jeździeckiej są opisy głównych tras, kalendarz wydarzeń jeździeckich, lista ośrodków. Niedaleko Cisnej przytulona do Sosnowego Dworu „Carpatica” Piotra Tuniewicza, w Strzebowiskach – „Kulbaka” Krzysztofa Francuza, a w Żubraczem – stajnia „Połoniny”.
Z koni!
Wieczorem zjeżdża się do gospodarstw albo schronisk; bywają noclegi w namiotach i takie z prysznicem, w Wetlinie można nawet pójść na naleśniki do Chaty Wędrowca. Ale najpierw konie: rozebrać, rozetrzeć, odprowadzić. Potem sprzęt – wyczyścić, rozwiesić. Na koniec wieczorne karmienie i można samemu wyciągnąć nogi. W nocy trzeba jeszcze raz iść na pastwisko i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zwierzęta widzą człowieka pierwsze i w stadzie następuje poruszenie. Panuje taki mrok, że daje się je rozróżnić tylko po kształtach i zachowaniu. Trawa jest wygnieciona, czyli leżały; ogrodzenie całe, liczba grzbietów się zgadza. Santana przychodzi na zawołanie, ale za chwilę przepędza ją Euforia – może człowiek tym razem coś ze sobą przyniósł. To jest uczucie, jakby na chwilę trafić do innego świata: w ciemności poruszają się duże, ciepłe kształty, słychać parsknięcia i kroki, na dłoni, a potem przy uchu czuję chrapy Szemkela. Zostaje przy mnie najdłużej, ale w końcu wraca do skubania trawy.
Jazda naturalna
W 2011 r. w Sundance nagrodę publiczności zdobył Buck, dokument o człowieku, którego doświadczenia zainspirowały Nicholasa Evansa do napisania swojego najsłynniejszego czytadła. Buck Brannaman, trochę mniej romantyczny protoplasta „Zaklinacza koni”, jest dzisiaj jednym z najbardziej znanych nauczycieli „naturalnego” stylu oswajania i ujeżdżania, a nagrania pokazujące, jak w kilkanaście minut zakłada siodło i wsiada na zupełnie świeżego konia, który znosi to wszystko ze spokojem, a potem jeszcze idzie za nim jak szczeniak, przypominają zapis czarów. Oczywiście „jeździectwo naturalne” samo w sobie to oksymoron – ale i pojęcie natury jest w sposób nieunikniony podbarwione kulturą i cywilizacją. Świadome, bezpieczne jeździectwo to ćwiczenie z empatycznego myślenia o tym drugim, z którym nie mamy naturalnego wspólnego języka, ale z którym z jakiegoś powodu chcemy się dogadywać. Trudno odpowiedzieć, dlaczego akurat konie – pies będzie dużo łatwiejszym i bezpieczniejszym towarzyszem, rowerem też można przejechać górską trasę, motocykl jest szybszy, a samochód wygodniejszy. W pracy z koniem może być jednak coś, co się stopniowo przenosi na pozostałe dziedziny życia i pomaga być trochę lepszym dla innych, łagodniejszym, trochę lepiej rozumieć siebie…
A stukot kopyt najszybciej wycisza hałas w ludzkiej głowie.