Z wielkim osłupieniem przeczytałem list, napisany łamaną polszczyzną, z którego dowiedziałem się, że mam dalekiego wuja w Teksasie. Mało tego, wuj, czytelnik „Przekroju”, wiedząc, że prowadzę tutaj skromny kącik reportażysty, zaprosił mnie do siebie, na swoją farmę, aby zainspirować mnie do opisania trudów życia tamtejszej Polonii. Oczywiście z radością przyjąłem zaproszenie.
Pomijając szczegóły, zanotuję tylko, że dotarłem na farmę Wisniewskych późną nocą, po wielodniowej podróży. Wuj okazał się małomównym człowiekiem z wykałaczką między zębami, z twarzą częściowo zakrytą rondem kapelusza. Na miejscu poznałem także ciotkę Katherine, energiczną, choć milczącą na temat tego, co myśli, oraz potomstwo: kuzynkę Mary, nie wiedzieć czemu obrażoną, i małego zasmarkanego kuzyna Johna, który nieustannie przebijał igłą czyjeś twarze w jakichś starych fotografiach.
Niestety, zanim dane mi było choćby rozejrzeć się po tamtejszych dzikich krajobrazach, już przed świtem został podniesiony alarm, że ukradziono wujowi krowy. Wyrwani z łóżek, od razu włożyliśmy wszyscy kapelusze, wsiedliśmy na konie i popędziliśmy przez równinę, wykrzykując tak ordynarne słowa, że naprawdę nikt nie chciałby być w skórze tych przeklętych rabusiów.
Ależ pędziliśmy. Ciotka, czerwona z wściekłości, słowo daję, jechała przodem, przodując również w najnikczemniejszych wrzaskach, jakie dane było komukolwiek słyszeć. Kuzynka Mary wymachiwała lassem z taką furią, że biedny Johnny, który biegł obok i zbyt długo na nią spoglądał, niemal dostał wytrzeszczu. Rodzinka pruła przed siebie niby banda diabłów, i to w Dniu Sądu, a ja razem z nimi.
Było wokół nas tyle kurzu… Niewykluczone, że ciągle biegaliśmy w kółko. Ja sam, dla wzbudzenia jeszcze większej grozy w szeregach złodziei (których ciągle nie widzieliśmy), odstrzeliwałem rewolwerem (otrzymanym od Mary) wszelkie napotkane na drodze ziarenka piasku, jedno po drugim, i niech mnie diabli wezmą, jeśli choć raz spudłowałem.
Teraz, po wszystkim, kiedy wspominam ten wczesny poranek, muszę przyznać, że przepaść, w jaką nagle spadliśmy, była dla nas paskudnym i rozczarowującym zaskoczeniem. Odnaleziono nas kilka dni później, z odniesionych obrażeń jakoś się wylizaliśmy, mnie zaś niebawem – nie pamiętam już z jakiego powodu – deportowano. I to właściwie tyle, jeśli chodzi o mój wypad do Teksasu.