Media type: article

Za każdym razem, gdy psychoterapeutka Esther Perel mówiła komuś, że pisze książkę o niewierności, natychmiast słyszała pytanie: „Jesteś za czy przeciw?”. Odpowiadała: „Tak”.

Wiele osób utożsamia wyłączność seksualną z zaufaniem, poczuciem bezpieczeństwa, zaangażowaniem i lojalnością. Nie mieści im się w głowie, że wszystkim tym wartościom można hołdować również w bardziej swobodnym związku. Tymczasem, jak przekonuje psychiatra Stephen B. Levine, weryfikacja systemu wartości to integralny element życiowych doświadczeń. Dotyczy to zarówno wartości politycznych, jak i religijnych czy zawodowych. Dlaczego sfera seksualna miałaby być pod tym względem wyjątkiem? A co, jeśli potraktujemy wierność jako trwały fundament związku, obejmujący wzajemny szacunek, lojalność i emocjonalną bliskość? Zależnie od ustaleń obu stron może ona, ale nie musi wiązać się z wyłącznością seksualną. Jeśli chcemy zredefiniować to pojęcie, warto przyjrzeć się bliżej tym, którzy już realizują ten projekt w praktyce. Współcześni romantyczni pluraliści znacznie głębiej zastanawiają się nad znaczeniem wierności, seksualności, miłości i zaangażowania niż wiele monogamicznych par, a dzięki temu często udaje im się osiągnąć większą bliskość. Uderzające jest to, że wiele z tych alternatywnych sposobów budowania relacji nie ma nic wspólnego z rozwiązłością. Te eksperymentalne sposoby współbycia, oparte na dobrej komunikacji i uważnym namyśle, przeczą stereotypowym wyobrażeniom o znudzonych, niedojrzałych i niezdolnych do zaangażowania amatorach lubieżnych eskapad. Obserwując takie związki, przekonałam się, jak ogromną wartość ma szczera rozmowa na temat monogamii i natury wierności.

W kulturze, która tak wielką wagę przywiązuje do monogamii, a jej naruszenie łączy z przykrymi konsekwencjami, właśnie ten problem wydaje się wart gruntownego przemyślenia. Jednak dla wielu osób nawet poruszenie tego tematu wiąże się ze zbyt wielkim ryzykiem. Ten, kto wyraża potrzebę takiej rozmowy, jednocześnie daje do zrozumienia, że miłość nie poskromiła jego żądzy przygód. „Wczoraj facet, z którym spotykam się od kilku miesięcy, jakby nigdy nic zapytał mnie, czy naprawdę wierzę w wartość monogamii. Przekaz jest jasny: nie podobam mu się aż tak bardzo”. A jeśli wydawało się wam, że niewierność to kwestia, która polaryzuje opinie, monogamia okazuje się jeszcze bardziej kontrowersyjna. Zazwyczaj wywołuje skrajne reakcje. Niemal automatycznie myślimy o niej w kategoriach binarnej opozycji między „zamkniętymi” i „otwartymi” związkami. Albo śpisz tylko ze współmałżonkiem, albo ze wszystkimi. Nie istnieją rozwiązania pośrednie – nie można być przeważnie monogamicznym ani wiernym na dziewięćdziesiąt pięć procent. Dan Savage, próbując nieco zniuansować to ostre przeciwstawienie, wprowadził termin monogamish, oznaczający mniej więcej tyle co „względnie monogamiczny”. Określenie to odnosi się do takich związków, w których partnerzy pomimo emocjonalnego zaangażowania dopuszczają możliwość otwarcia się na kogoś trzeciego. Szczególnie dziś, w erze cyfrowej, monogamia nie rysuje się w czarno-białych barwach. Każdy z nas musi wytwarzać siebie jako markę. To my decydujemy, czy w jej ramach mieszczą się fantazjowanie o kimś innym, pornografia, aplikacje randkowe i tak dalej. Innymi słowy, monogamia to kontinuum. Dlatego zanim zapytacie kogoś o to, czy jest monogamiczny, warto się upewnić, jak rozumie to pojęcie. W przypadku większości par monogamia funduje się na dwóch odrębnych kontraktach. Jawna umowa to skutek oficjalnej deklaracji, takiej jak choćby przysięga małżeńska, która otwarcie definiuje zasady regulujące związek. Istnieje jednak również domyślna, niepisana umowa, o której „niekiedy w ogóle nie rozmawia się przed ceremonią pieczętującą związek, a czasem również później”. Stanowi ona odzwierciedlenie kulturowych, religijnych i indywidualnych wartości. Nawet jeśli partnerzy publicznie manifestują jednomyślność, to z reguły każda ze stron inaczej rozumie monogamię, a „nagła kolizja domyślnych umów prowadzi do kryzysu małżeńskiego”. Kolizja ta najczęściej przybiera postać zdrady. Dlatego głośno deklarujemy to, co usankcjonowane społecznie i co nasz partner chce usłyszeć, prawdę zachowując dla siebie. Nie świadczy to wcale o naszych złych intencjach, ale raczej o tym, że żyjemy w kulturze oferującej niewiele miejsca na taką szczerość. Jeszcze do niedawna monogamię uznawano za niekwestionowaną normę. Opiera się ona na (zgoła nierealistycznym) założeniu, że prawdziwa miłość wyklucza zainteresowanie innymi. Dlatego dopiero skok w bok lub zdrada inicjują rozmowę. Kiedy pojawia się rysa na gładkiej tafli pozorów, a my przestajemy je podtrzymywać, można zacząć wspólnie tworzyć nową, bliższą prawdy narrację. Lepiej byłoby jednak odbyć taką rozmowę, zanim nadejdzie kryzys. Zamiast karać tych, którzy oblewają powszechny egzamin z monogamii, powinniśmy zastanowić się nad tym, czy aby nie jest on za trudny.

Irlandzki poeta-filozof John O’Donohue przypomina nam, że „miłość potrafi na nas spaść zupełnie niespodziewanie. Żaden kontekst nie jest od niej wolny, żadna konwencja ani relacja nie jest na nią odporna. Nawet gdy żyje się w izolacji, kiedy osobowość podlega pełnej kontroli, każdy dzień przebiega według planu, a każde działanie ma stałą sekwencję, można ku swemu przerażeniu odkryć, że gdzieś nieoczekiwanie pojawiła się iskra. Płomień zaczyna się tlić, aż wreszcie pożaru nie sposób ugasić. Siła Erosa zawsze przynosi ze sobą zawirowania; Erosa śpiącego na ukrytych terenach ludzkiego serca bardzo łatwo obudzić”.
Nasze romantyczne ideały są zbyt mocno splecione z przekonaniem, że perfekcyjne małżeństwo powinno nas uodpornić na szaleństwa Erosa. Odrzucamy nieposkromione tęsknoty jako przejawy niedojrzałości, z których powinniśmy wyrosnąć, stawiając przede wszystkim na wygodę i bezpieczeństwo. W ten właśnie sposób ulegamy iluzji równie zwodniczej co nasze najdziksze fantazje. Choć tęsknimy za stabilizacją i dążymy do trwałości, nie ma gwarancji, że osiągniemy cel. Zamiast osłaniać się złudnym wyobrażeniem, że „mnie to na pewno nie spotka”, lepiej nauczyć się żyć z niepewnością, pokusami, atrakcjami i fantazjami – naszymi i naszych partnerów i partnerek. Pary, które potrafią szczerze rozmawiać o swoich pragnieniach, niekoniecznie skierowanych ku sobie nawzajem, paradoksalnie zbliżają się do siebie. Modelowym tego przykładem są „odkrywcy” (kategoria par, dla których romans staje się katalizatorem transformacji – przyp. red.). Ich małżeństwa – nawet te, które nie mają „otwartej” struktury – są otwarte na komunikację. Małżonkowie rozmawiają o sprawach, których nie poruszali przed kryzysem: prowadzą niczym nieskrępowane, trudne i ryzykowne emocjonalnie rozmowy, które wzbudzają zaciekawienie kimś, kto pozornie dobrze znany, okazuje się kimś zupełnie innym. Jeśli pozwolimy sobie nawzajem na wolność w związku, to być może nie będziemy próbowali szukać jej gdzieś indziej. Co więcej, kiedy przyznajemy, że istnieje ktoś trzeci, uznajemy erotyczną autonomię partnera. Musimy pogodzić się z tym, że choćby bardzo nam zależało, nie stanowimy wyłącznego centrum jego zainteresowań seksualnych. Być może partner zechce się z nami podzielić energią seksualną, ale jej korzenie sięgają znacznie głębiej. Jesteśmy tylko odbiorcami, a nie jedynym źródłem jego narastającego pożądania. Przyznanie drugiej osobie statusu niezależnej instancji to element szoku wywołanego niewiernością, ale właśnie dzięki temu w życiu domowym może się pojawić nowa iskra. Choć taka propozycja może budzić przerażenie, to jest ona również niebywale intymna. A co z zaufaniem? Stanowi ono kluczowy element scenariusza małżeńskiego, a każdy romans poważnie je nadwątla. Wielu z nas uważa, że aby ufać, musimy wiedzieć. Utożsamiamy zaufanie z poczuciem bezpieczeństwa, próbując racjonalnie oszacować ryzyko, by uniknąć bólu. Chcemy gwarancji, że partner jest po naszej stronie i nigdy nie postąpi egoistycznie, przedkładając swoje potrzeby nad nasze uczucia. Dopiero wtedy, kiedy mamy pewność, albo przynajmniej tak nam się wydaje, potrafimy się odsłonić przed drugą osobą. Można jednak spojrzeć na zaufanie z innego punktu widzenia i potraktować je jako siłę pomagającą w zmaganiach z niepewnością i poczuciem zagrożenia. Jeśli pogodzimy się z faktem, że być może nigdy nie zyskamy pewności, na której tak bardzo nam zależy, powinniśmy inaczej zdefiniować zaufanie. Wprawdzie tworzy się ono i wzmacnia w miarę upływu czasu, w wyniku konkretnych działań, ale zarazem wymaga skoku w nieznane. Romans wrzuca parę w nową rzeczywistość, a ci, którzy mają odwagę iść dalej razem, odkrywają, że zaufanie nie opiera się wyłącznie na tym, co przewidywalne, ale raczej jest aktywną relacją z tym, co nie do przewidzenia. Romans uczy nas również tego, że zakazane zawsze będzie nas kusić. Stałe związki muszą się bezustannie mierzyć z tym wyzwaniem, poszukując sposobów wspólnego dokonywana przekroczeń, zamiast popełniać wykroczenia przeciwko sobie nawzajem i swojej relacji. Te zakazane działania nie muszą być dramatyczne, brawurowe ani ryzykowne, ale powinny być autentyczne.

Nasi partnerzy do nas nie należą. Są zaledwie pożyczką z opcją prolongaty, z której nie musimy korzystać. Świadomość, że możemy ich stracić, nie musi osłabiać naszego zaangażowania. Raczej daje impuls do aktywnego poszukiwania bliskości, o którym często zapomina się po wielu latach związku. Zdanie sobie sprawy z tego, że nasi najbliżsi zawsze będą się nam wymykać, powinno wytrącić nas z kolein codziennego życia, i to w jak najbardziej pozytywnym sensie. Kiedy prąd życia się wzbudzi, trudno mu się oprzeć. Należy raczej wystrzegać się braku zaciekawienia, połowicznego zaangażowania, ponurej rezygnacji i zabójczej rutyny. Domowy marazm to często wynik kryzysu wyobraźni. Tymczasem kochankom w punkcie kulminacyjnym romansu wyobraźni nie brakuje. Mają pod dostatkiem pożądania, uwagi, romantyczności i zabawy. Dzielenie się snami, emocjami, pasją i bezgranicznym zaciekawieniem – to naturalne składniki scenariusza każdej zdrady. Zarazem jednak to elementy udanego związku. Nie przez przypadek wiele par prowadzących bujne życie erotyczne czerpie strategie małżeńskie wprost z podręcznika do niewierności.


Fragment książki Esther Perel Kocha, lubi, zdradza. Nowe spojrzenie na problem wierności i niewierności w związku, wyd. Znak Literanova, Kraków 2024. Tekst został skrócony przez redakcję „Przekroju”.

Czy istnieje jeden, sprawdzony sposób na zadowolenie z życia? Jednym z głównych tematów 21. edycji festiwalu filmów dokumentalnych Millennium Docs Against Gravity jest szczęście, a przewodnim hasłem: „W relacji ze światem”. Co warto obejrzeć?

W tym roku organizatorzy zapraszają nas na wyprawę w poszukiwaniu poczucia spełnienia i spokoju ducha. Nie jest to łatwe i wymaga wysiłku, nie istnieje jedna definicja szczęścia; jest ono czymś względnym, niepewnym i wymykającym się prostym klasyfikacjom.

Specjalnie dla czytelniczek i czytelników „Przekroju” wybraliśmy kilka filmów z programu Millennium Docs Against Gravity, które pozwolą przyjrzeć się szczęściu z rozmaitych punktów widzenia i zastanowić nad tym, gdzie warto go szukać – w sobie, w innych ludziach i w świecie, który nas otacza.

Każda mała rzecz, reż. Sally Aitken

Ile waży szczęście? Bohaterka filmu Każda mała rzecz twierdzi, że od 2 do 20 gramów. Tyle waży przeciętny koliber ‒ najdrobniejszy ptak świata, który wciśnie się w każdą szczelinę. W swoim domu w Kalifornii Terry Masear prowadzi infolinię ds. wymagających pomocy kolibrów i przeznaczony dla nich ośrodek rehabilitacji. Jak sama twierdzi, na widok rannych ptaszków ludzie dokładają wszelkich starań, aby je ratować: wskakują w ubraniach do wody, rzucają się pod koła samochodu, wdają się w bójkę z rottweilerami. Następnie dzwonią pod całodobowy numer alarmowy i przywożą jej chore ptaki – święta nie święta, Terry zawsze jest na posterunku. Przez ponad 20 lat uratowała 20 tys. maleńkich pacjentów.

Kolibry są dla niej cudem, który niezmiennie zachwyca i zadziwia. Mają rozliczne zwyczaje i niesłychany zmysł estetyczny – malują i dekorują swoje gniazda; tak jak my ozdabiają domy, by odróżnić się od innych. Ludzkie oko nie jest w stanie dostrzec ruchu ich skrzydeł, bo trzepoczą one 90 razy na sekundę. Terry nie robi jednak z pomocy kolibrom wielkiej sprawy. Lubi na nie patrzeć. Ciekawi ją moment, gdy podfruwają, śmiesznie zadzierają łebek, zawisają w powietrzu i patrzą na nią. Czemu ludzie je tak ciekawią? Jak wygląda nasz świat widziany oczami pierzastego stworzenia? I jeszcze jedno: co nam daje pomaganie tym maciupkim istotom? Odpowiedź, według Terry, jest prosta: „Wielkość człowieka objawia się wtedy, kiedy okazuje współczucie i miłość; wola pomagania jest najsilniejszym wskaźnikiem szczęścia”.

„Każda mała rzecz”, reż. Sally Aitken, mat. prasowe MDAG

Zieloni giganci, reż. Laurence Billiet, Rachael Antony

Pomaganie jest naszą powinnością. Tak przynajmniej twierdzi Bob Brown, australijski aktywista klimatyczny i senator, który od pięciu dekad walczy o ocalenie lasów Tasmanii ‒ jednego z najstarszych ekosystemów na Ziemi. Jego motto brzmi: „Pochodzimy z natury. Nasze ciała i umysły są przez nią kształtowane. Natura jest miejscem, które powołało nas do istnienia i obdarza człowieka szczęściem”. Wszystko zaczęło się od zaledwie 16 osób, które spotkały się w domu Browna w 1976 r. Tamtego dnia powstała The Wilderness Society, organizacja na rzecz przyrody sprzeciwiająca się budowie tamy i hydroelektrowni na jeziorze Pedder. Stowarzyszenie szybko przerodziło się w masowy ruch. Dziś ponad 25% powierzchni całej Tasmanii jest objęte ochroną.

Gdy w filmie pada pytanie, czy można sobie w ogóle wyobrazić Australię bez Boba Browna, ktoś odpowiada: „Na pewno nie byłoby tu dziś zielonych gigantów”. Tytułowe olbrzymy to eukaliptusy, które od tysięcy lat rosną w lasach pierwotnych – drzewa te są większe niż jakikolwiek dinozaur żyjący niegdyś na Ziemi; większe niż płetwal błękitny, rozmiarami zbliżony do kilkupiętrowego wieżowca. Brown jest natomiast uznawany za ojca aktywizmu klimatycznego, który przetarł szlak kolejnym pokoleniom. „Czasem budzę się w środku nocy, bo praprawnuki nie dają mi spać – opowiada. – Przychodzą w snach i pytają: »Co zrobiłeś, gdy Ziemia była plądrowana i się rozpadała? Kiedy ssaki, gady i ptaki umierały. Co zrobiłeś, gdy się o tym dowiedziałeś?«”.

„Zieloni giganci”, reż. Laurence Billiet, Rachael Antony, materiały prasowe MDAG

Jestem rzeką, rzeka jest mną, reż. Petr Lom

Czy instytucje, prawa i koncepcje polityczne można zmienić tak, by w większym stopniu uwzględniały dobro naturalnych środowisk? W 2017 r. parlament Nowej Zelandii uznał rzekę Whanganui za osobę prawną – w świetle obowiązujących przepisów jest więc istotą żywą, która ma własną tożsamość, przysługują jej prawa i obowiązki. Dlaczego to takie ważne? Ponieważ traktowanie przyrody jako bytu skłania nas do uważności; pozwala na odkrywanie jej wartości. Chodzi o to, żeby przyjąć istnienie rzeki i patrząc na nią, zrozumieć, co nas łączy. Do tego rodzaju uważności sprowokowali nowozelandzki rząd Maorysi, którzy uznają Whanganui za swojego przodka, tkankę życia i źródło szczęścia. Rzeka ma ogromny wpływ na to, kim są; czują, że ich zadaniem jest dopilnowanie, aby to, co sami otrzymali, przekazać innym. W ciągu stulecia, przede wszystkim za sprawą działań i zaniechań korony brytyjskiej, plemię zostało odcięte od rzeki – duże szkody wyrządziło masowe wydobycie żwiru rzecznego i budowa zapór wodnych z myślą o przemyśle włókienniczym. Dyskusja na temat Whanganui popycha dziś innych do działania i pozwala spojrzeć głębiej, dalej, poza to, co widoczne na pierwszy rzut oka. Ruch Rights of Nature jest obecnie najprężniej rozwijającym się kierunkiem prawnym na świecie – zapisy dotyczące praw przyrody przybierają formę przepisów konstytucyjnych, ustaw, rozporządzeń i orzeczeń sądowych w ponad 40 krajach.

„Jestem rzeką, rzeka jest mną”, reż. Petr Lom, materiały prasowe MDAG

Przynoszę Ci dzikość, reż. Dyba Lach

„Jesteśmy nad Odrą. Na brzegu leżą masy, ogromne masy martwych ryb; ciągną się kilometrami, gdzie wzrok sięga – opowiada Michał Zygmunt, bohater filmu Przynoszę Ci dzikość. – Nikt w ostatnim stuleciu nie traktował Odry jako żywej istoty; była odbiornikiem ścieku. Zabili moją rzekę. Wiele miesięcy byłem częścią żałoby. A wiosną poczułem, że znów mogę jej wysłuchać. Przyszła do mnie w dźwiękach, których wcześniej nie słyszałem”.

Film duetu Dyba & Lach staje się przeżyciem immersyjnym, głęboko kontemplacyjnym. To opowieść o tym, że nasz świat składa się w dużej mierze z dźwięków, które mają źródło w dzikiej przyrodzie. Zygmunt wyrusza w podróż drewnianą szalupą po Bugu, Wiśle, Noteci, Warcie i Odrze, aby wsłuchać się w ślady pierwotnego głosu tych rzek, w brzmienie rozlewisk i budzącej się do życia wiosny. „Dzikość to zagubiona część tego świata. Kto wejdzie choć raz na rzekę, ten zrozumie” – przekonuje, i wzywa nas, byśmy przyznali skażonej Odrze (na niektórych jej odcinkach zasolenie jest zbliżone do zasolenia Morza Bałtyckiego) należne jej prawa i dostrzegli, że wszyscy nosimy w sobie jej dźwięki.

„Przynoszę Ci dzikość”, reż. Dyba Lach, materiały prasowe MDAG

Las, reż. Lidia Duda

„Jak to wszystko pogodzić: mieć życie, dzieci i miesiącami, latami chodzić do tego lasu? Jak można pić kawę, kiedy tam ludzie umierają?” – pytają bohaterowie nowego filmu Lidii Dudy. Asia i Marek po studiach przenieśli się na Podlasie. Wymarzyli sobie miejsce, które będzie ich rajem, schronieniem, bezpieczną przystanią. „Pierwsze zebrane porzeczki ‒ jakie to było szczęście!” – wspomina Asia. Kiedyś puszcza dawała dużo piękna, spokoju. Ale już tak nie jest. Polskie służby rozciągnęły przy granicy drut kolczasty, potem wyrósł tam mur. Ludzie, którzy prosili o azyl i walczyli w lesie o przeżycie, byli siłą wyrzucani przez strażników za „żyletki” (drut żyletkowy – przyp. red.) na Białoruś. Asia i Marek zaczęli pomagać całą rodziną, chociaż można się w ten sposób narazić na represje. Inaczej jednak nie potrafią. Nie umieją odwrócić się od krzywdy plecami i pójść w swoim kierunku.

Pomoc na granicy, jak mówi Lidia Duda, to sprawdzian z człowieczeństwa. To poczucie bycia naprawdę dla innych jest najcenniejszym, co można zrobić i dla siebie, i dla drugiego człowieka, ale jest to również spotkanie strachu ze strachem. Ci, którzy zostali uwięzieni w puszczy, mają w oczach przerażenie. Ci, którzy idą tam, by kogoś nakarmić, opatrzyć, pocieszyć, też mają w sobie lęk, bo nie są w stanie przewidzieć, co zobaczą. Ludzie wracają z lasu inni, odmienieni, tracą niewinność. W najmocniejszej scenie filmu widzimy, jak w dziecięcych zabawach pojawia się granica, uchodźca, akcja pomocowa – budowane z klocków Lego. Cierpienie i poczucie krzywdy zatruwają teraźniejszość i przyszłe życie.

„Las”, reż. Lidia Duda, materiały prasowe MDAG

Echa miłości, reż. Zara Zerny

Żałoba to rzecz dziwna, niechciana. Victor Borge, duńsko-amerykański komik i pianista, stwierdził kiedyś, że stracić kogoś bliskiego to jak stracić kończynę. Bohaterkami i bohaterami filmu Zary Zerny są starsi ludzie, którzy uczą się żyć w pojedynkę po utracie najbliższych. Z jednej strony mamy tu opowieść o tymczasowości naszego losu; pojedynku człowieka z migotliwym życiem. Z drugiej zaś jest w tym coś więcej, niewątpliwie znacznie bardziej ekscytującego. A mianowicie: lekcje z miłości. Czym jest ta miłość? To stan, kiedy zatrzymuje się czas, gdy jesteśmy gdzieś poza światem, pogrążeni w sobie nawzajem.

Wszystko jednak przemija; w pewnym momencie zostają już tylko odpryski wspomnień, tytułowe echa miłości i pytania zasadnicze, na które nie ma odpowiedzi: czy jest coś dalej? Czy jeszcze kiedyś się zobaczymy? A może – idąc za bohaterami filmu – zamiast się zadręczać i co chwilę rozdrapywać rany, lepiej pielęgnować w sobie to głębokie uczucie zdumienia, zaskoczenia i szczęścia, gdy zobaczyło się ukochaną osobę po raz pierwszy?

„Echa miłości”, reż. Zara Zerny, materiały prasowe MDAG

Posłuchaj, co chcę Ci powiedzieć, reż. Małgorzata Imielska

Gosia otwiera nowy etap w życiu – skończyła 19 lat, przystąpiła do matury, spędziła dwa lata w ośrodku psychiatrycznym i właśnie wraca do domu. Od kilku lat słyszy w swojej głowie niezliczone głosy, które mieszają się i znikają, szaleją i nie dają o sobie zapomnieć – raz głośniej, raz ciszej, ale cały czas tam są. Diagnoza: schizofrenia; towarzyszą jej stany psychotyczne i urojenia prześladowcze. Jednak choroba nie musi przesądzać o nieszczęściu. Gosia ma motywację do działania – chce pójść na studia, pedagogikę specjalną, by pomagać ludziom doświadczającym tego samego. Ale chciałaby też móc poczuć się na tym świecie jak w domu; mieć kogoś, przy kim czułaby się kochana. Siła woli i bezwarunkowe wsparcie będą kluczowe w zmaganiach z chorobą.

Posłuchaj, co chcę Ci powiedzieć to również historia rodziców, którzy na każdym kroku słyszą tylko: „Nie ma miejsca, nie przyjmiemy…”. Brak możliwości zwrócenia się o pomoc. Brak wsparcia po wyjściu dziecka ze szpitala. Psychiatria dziecięca tonie w niedoborach, niedofinansowaniu i bezsilności organizacyjnej – na oddziałach nie wystarcza łóżek; personel i specjaliści są przeciążeni. Mimo to rodzice nigdy się nie poddają; sami się organizują, tworzą grupy wsparcia. Ewa, mama Gosi, gotowa jest zrobić dla córki wszystko. To więc przede wszystkim opowieść o tym, jak kochać bezinteresownie i bezwarunkowo; o sile poświęcenia, przekraczaniu granic i o tym, że w życiu z drugim człowiekiem osiągamy pełnię.

„Posłuchaj, co chcę Ci powiedzieć”, reż. Małgorzata Imielska, materiały prasowe MDAG

Agent szczęścia, reż. Arun Bhattarai, Dorottya Zurbó

Czy istnieje matematyczny wzór na szczęście? Brytyjscy naukowcy twierdzą, że owszem, brzmi on: P + (5 x E) + (3 x H). „P” to spontaniczność, elastyczne podejście do życia, otwartość. Pod „E” kryją się zdrowie, przyjaźń i stabilność finansowa. „H” tłumaczy się jako świadomość własnej wartości, ambicje oraz poczucie humoru. Podobne rozważania snuli Arystoteles, Hobbes, Kartezjusz, Kant czy Einstein. Ten ostatni opracował tzw. teorię szczęścia, według której spokój i skromne życie przynoszą go więcej niż dążenie do sukcesu łączące się z ciągłym niepokojem. Einstein wymyślił także uniwersalne równanie: szczęście = praca + pasja + umiejętność trzymania języka za zębami.

W 1972 r. Jigme Singye Wangchuck, ówczesny król Bhutanu, stworzył wskaźnik GNH (Gross National Happiness), znany jako „indeks szczęścia krajowego brutto”, który od pół wieku służy do mierzenia jakości życia obywateli. Dziś badania prowadzi 75 „agentów szczęścia” podróżujących po kraju i zachęcających ludzi do wypełniania kwestionariusza. Pytań jest 148 (uwzględniają m.in. związek z naturą, zaufanie do sąsiadów, równowagę między pracą a życiem prywatnym, liczbę kóz, owiec, osłów i mułów w gospodarstwie); wynik badania ma udzielić odpowiedzi na pytanie, na ile dana osoba jest szczęśliwa i życiowo spełniona. Z filmu płynie jeden wniosek: nie da się ocenić poziomu zadowolenia w skali od 1 do 10, u każdego ta wartość jest inna. Jak stwierdził jeden z ankieterów: „Szczęście trzeba sobie stworzyć samemu. Nie można go kupić na targu. Szczęście musi płynąć z serca; jest w tym, co robimy na co dzień. Zbierzesz to, co zasiałeś”.

„Agent szczęścia”, reż. Arun Bhattarai, Dorottya Zurbó, materiały prasowe MDAG


21. edycja Millennium Docs Against Gravity odbędzie się w formule hybrydowej – organizatorzy zapraszają od 10 do 19 maja 2024 r. do kin oraz na platformę MDAG.pl, na której do 3 czerwca będzie można obejrzeć wybrane produkcje.

Artykuł początkowo ukazał się pod tytułem „Wzór na szczęście”.

Podczas snu w naszej głowie odbywa się wielkie sprzątanie. W mózgu wypłukiwane są odpady metaboliczne, w umyśle trwa porządkowanie emocji i zdarzeń minionego dnia. Gdy śpimy za krótko, to wszystko się nie zdąży zadziać. I nawet jeśli wstaniemy trzeźwi, to wcale nie będziemy myśleć trzeźwo.

W 1981 roku w pewnym laboratorium w Bostonie młody badacz nie dawał ludziom zasnąć przez całą noc i następujący po niej dzień w ramach długich, skłaniających do ziewania sesji. Jego rolą było dbanie o to, by byli przytomni – dawał im przy tym zadania do wykonania. Musieli sumować liczby, potem dzielić karty na różne grupy, jeszcze później uczestniczyć w teście pamięci. Pokazywał im na przykład obrazek, po czym zabierał go i pytał: „Jakiego koloru był samochód na obrazku, który właśnie wam pokazałem?”. Charles Czeisler – wysoki mężczyzna o długich kończynach i tubalnym głosie, w okularach o drucianych oprawkach – nigdy przedtem nie interesował się badaniem snu. Na medycynie nauczono go, że gdy człowiek śpi, psychicznie się wyłącza. Wielu z nas właśnie tak postrzega sen – jako czysto pasywny proces, psychiczną martwą strefę, w której nie dzieje się nic znaczącego. „Komu by się chciało – pomyślał, wzruszając ramionami – badać osoby wyłączone?”. On tropił coś według niego ważniejszego – chodziło o techniczne ustalenie, o jakiej porze dnia w ciele człowieka uwalniają się pewne określone hormony. To wymagało, by ludzie byli przytomni. W miarę upływu kolejnych dni i nocy Charles nie mógł nie dostrzec pewnej kwestii. Kiedy ludzi powstrzymuje się od snu, „jedną z pierwszych rzeczy, jakie »siadają«, jest zdolność skupiania uwagi” – powiedział mi w sali wykładowej na Harvardzie. Swoim obiektom testowym wyznaczał zadania elementarne, mimo to z każdą upływającą godziną badani coraz bardziej tracili umiejętność ich wykonywania. Zapominali o tym, co właśnie im powiedział, nie potrafili też skupić się na tyle, by grać w bardzo proste gry karciane. Wyjaśnił mi: – Zwyczajnie mnie oszołomiło, jak bardzo pogarszają się osiągi. Stwierdzić, że przeciętna skuteczność w wykonaniu zadania pamięciowego maleje o dwadzieścia czy trzydzieści procent, to jedno. Czym innym jednak jest spostrzeżenie, że mózg staje się tak ociężały, iż reakcja na coś zajmuje mu dziesięć razy więcej czasu.

Dopóki ludzie pozostawali przytomni, wyglądało na to, że ich zdolność skupiania się leci na łeb, na szyję. Jeśli bowiem człowiek od dziewiętnastu godzin nie śpi, staje się tak niewydolny poznawczo – niezdolny do koncentrowania się i spójnego myślenia – jak osoba pijana. Okazało się, że jeśli uczestnicy eksperymentu przez całą noc trzymani byli bez snu i przez następny dzień również byli na chodzie, zamiast reagować na sygnał w ćwierć sekundy, potrzebowali na to czterech, pięciu, a nawet sześciu sekund.

– To dość zadziwiające – skomentował.

Charles był tym wręcz zaintrygowany. Skąd się to brało? Przestawił się na badanie snu i w ciągu następnych czterdziestu lat stał się jednym z wiodących światowych autorytetów w tej dziedzinie, dokonując kilku kluczowych przełomów. Kieruje oddziałem zaburzeń snu w jednym ze znaczniejszych bostońskich szpitali, wykłada w Harvard Medical School i udziela porad wszystkim, począwszy od zawodników z Boston Red Sox po US Secret Service. Nabrał przekonania, że jako społeczeństwo obecnie całkowicie błędnie podchodzimy do kwestii snu i że to rujnuje naszą zdolność skupienia.

Ostrzegał, że z każdym upływającym rokiem jest to sprawa coraz bardziej nagląca. Dzisiaj czterdzieści procent Amerykanów chronicznie nie dosypia, dostarczając organizmowi mniej niż wynosi niezbędne minimum, czyli siedem godzin snu na noc. W Wielkiej Brytanii, co niewiarygodne, dwadzieścia trzy procent osób sypia po mniej niż pięć godzin. Jedynie piętnaście procent z nas po obudzeniu czuje się rześko. To nowe zjawisko. Od 1942 roku przeciętna ilość przesypianego czasu skróciła się o godzinę. W ciągu minionego stulecia dzieciom ubyło średnio osiemdziesiąt pięć minut snu. Naukowa debata na temat precyzyjnego określenia skali naszej utraty snu wciąż się toczy, ale National Sleep Foundation obliczyła, że długość naszego snu zmalała przez zaledwie sto lat o dwadzieścia procent.

Któregoś dnia Charles wpadł na pewien pomysł. Zastanawiał się, czy kiedy jesteśmy zmęczeni, zaczynamy doświadczać czegoś, co on nazywał „mrugnięciem uwagi”. To sytuacja, kiedy człowiek, początkowo na ułamek sekundy, traci zdolność zwracania uwagi. Chcąc się przekonać, czy naprawdę tak się dzieje, zaczął badać ludzi zarówno czujnych, jak i zmęczonych, wykorzystując najnowszą technologię umożliwiającą śledzenie oczu i ustalenie, na czym się one skupiają, a także równoczesne skanowanie mózgu, by wiedzieć, co w nim zachodzi. Odkrył coś zadziwiającego. Kiedy człowiek odczuwa zmęczenie, jego uwaga rzeczywiście „mruga”, z prostej przyczyny. Powiedział mi, że powszechnie uważa się, iż człowiek albo jest przytomny, albo śpi – on jednak przekonał się, że nawet jeśli człowiek ma oczy otwarte i rozgląda się wokoło, może popaść – nieświadomie – w stan, jak to określił, „snu miejscowego”. To sytuacja, w której „jedna część mózgu jest przytomna, a druga uśpiona” (nazywa się go snem miejscowym, gdyż występuje tylko miejscowo, w jednej części mózgu). W takim stanie wierzysz, że jesteś czujny i umysłowo kompetentny, ale tak wcale nie jest. Siedzisz przy biurku i sprawiasz wrażenie przytomnego, jednak twój mózg po części jest uśpiony i nie jesteś zdolny myśleć spójnie. Studiując zachowania ludzi będących w tym stanie, odkrył, że „co zadziwiające, czasem oczy mieli otwarte, a nie widzieli tego, co przed nimi”.

Skutki deprywacji snu, jak przekonał się Charles, w szczególny sposób odbijały się na dzieciach. Dorośli w reakcji na to zazwyczaj stawali się ospali, one natomiast reagowały nadaktywnością. Stwierdził:

– Chronicznie pozbawiamy je snu, nie ma więc nic szokującego w tym, że mają wszelkie objawy jego niedoboru, z których pierwszym i najważniejszym jest niezdolność do zwracania uwagi.

Poświęcono temu zagadnieniu mnóstwo badań naukowych i istnieje zgodność co do tego, że im mniej się śpi, tym prawdopodobniejsze jest, że cierpi na tym uwaga. Wybrałem się na University of Minneapolis, żeby przeprowadzić wywiad z Roxanne Prichard, profesor neuronauki i psychologii, autorką kilku nowatorskich prac dotyczących tych kwestii. Kiedy w 2004 roku zaczęła ona w pełnym wymiarze godzin zajęcia ze studentami, pierwszym, co ją uderzyło, było to, jak mi powiedziała, „jak bardzo ci młodzi ludzie byli wykończeni”. Częstokroć przysypiali; gdy tylko przygaszono światła w sali wykładowej, wyraźnie bronili się przed zaśnięciem i dekoncentracją. Roxanne podjęła badania, mające jej odpowiedzieć na pytanie, jaką ilość snu otrzymują studenci. Odkryła, że typowego studenta cechuje przeciętnie taka sama jakość snu jak żołnierza w czynnej służbie czy rodzica noworodka. Na skutek tego większość z nich „stale walczyła z sennością… Nie mogli korzystać ze swoich zasobów neuronalnych”. Postanowiła więc wpoić swoim studentom, dlaczego ich organizmom jest potrzebny sen, ale znalazła się w dziwnym położeniu. „Studenci wiedzieli, że są przemęczeni, ale problemem było to, że oswajali się z tym stanem, zasadniczo, już w okresie dojrzewania”. Widzieli, że ich rodzice i dziadkowie również chronicznie ograniczają sobie ilość snu. „Dorastali przyzwyczajeni do stanu przemęczenia i prób zaradzenia temu [za pomocą kofeiny i innych stymulantów], jako do stanu normalnego. Dlatego walczę z tendencją nazywającą normalnością nieustające wyczerpanie”. Zaczęła pokazywać im pewne eksperymenty.

Można sprawdzać, w jakim czasie ktoś reaguje na coś – na przykład na zmianę obrazu na ekranie lub na rzuconą w niego piłkę. „Ludzie o najkrótszym czasie reakcji to ci, którzy śpią najdłużej” – zaznaczyła – im mniej bowiem snu, tym słabiej się widzi lub reaguje. To tylko jeden z licznych sposobów na pokazanie, że, jak wyjaśniała studentom: „bardziej skuteczni jesteście, będąc wypoczęci – wykonanie jakiejś czynności zabiera wam wtedy mniej czasu. Przy zadaniach domowych nie musicie mieć sześciu ekranów czy zakładek otwartych tylko po to, żeby zachować przytomność”. Początkowo, rozmawiając z Charlesem, Roxanne i innymi ekspertami od snu, myślałem, że owszem, taka sytuacja jest niedobra, ale mowa przecież o ludziach rzeczywiście przemęczonych, odosobnionej grupie tych naprawdę wykończonych. Wytłumaczyli mi jednak, że aby dały o sobie znać te negatywne skutki, wystarczy nawet niewielki ubytek snu. Roxanne wykazała mi, że jeśli ktoś przez osiemnaście godzin nie śpi – powiedzmy, wstaje o szóstej rano, a zasypia o północy – to pod koniec dnia jego reakcje będą takie jak u kogoś mającego we krwi pół promila alkoholu. Dodała:

– Przetrzymasz jeszcze trzy godziny, a będziesz [jak] całkiem pijany.

Charles wyjaśnił: – Wielu ludzi mówi: „No, ja nie jestem na chodzie aż do rana, więc nie ma sprawy”, ale praktycznie, jeśli co noc tracisz parę godzin snu i robisz tak raz za razem, to w ciągu tygodnia lub dwóch twój poziom reakcji i rozkojarzenia będzie taki, jakbyś całymi nocami nie sypiał. Po dwóch nieprzespanych nocach każdy się rozlatuje, może też dojść do tego, gdy sypia się po cztery lub pięć godzin i ciągnie się to przez parę tygodni.

Jego słowa coś mi przypomniały: na skraju takiego stanu żyje czterdzieści procent nas.

– Jeżeli nie śpisz dobrze, twoje ciało uznaje to za stan zagrożenia – oznajmiła mi Roxanne. – Można pozbawiać się snu i żyć dalej. Bez zarywania nocy nie dałoby się wychowywać dzieci, prawda? Nie przeżylibyśmy żadnego huraganu. Daje się więc tak żyć, ale to kosztuje. Cena jest taka, że twój organizm podporządkowuje się układowi współczulnemu, a jego reakcją jest: „Och, pozbawiasz się snu, to niewątpliwie stan zagrożenia, muszę więc wprowadzić te wszystkie zmiany fizjologiczne, które cię na to przygotują. Podniosę ciśnienie twojej krwi. Nakłonię cię, żebyś zapragnął więcej tłustego żarełka i żeby zamarzyło ci się więcej cukru na zastrzyk energii. Podniosę ci też tętno”. Dochodzi więc do tego, że wszystko to przestawia się na – powiedzmy – tryb „jestem gotów”. Tyle że organizm nie wie, dlaczego pozostaje przytomny. Twój mózg nie rozumie, że pozbawiłeś się snu, bo ci odbiło i oglądałeś Schitt’s Creek, prawda? Nie pojmuje, czemu nie śpisz, ale efektem jest swoisty fizjologiczny dzwon alarmowy.

W przypadku tego zagrożenia organizmu mózg nie tylko redukuje natychmiastowe krótkoterminowe skupienie. Odcina też wsparcie długoterminowych form skupienia. Kiedy śpimy, nasze umysły zaczynają identyfikować powiązania i schematy we wszystkim, czego w ciągu dnia doświadczyliśmy. To jedno z kluczowych źródeł naszej kreatywności – właśnie dlatego narkoleptycy, ludzie dotknięci nadmierną sennością, są znacznie bardziej twórczy. Deprywacja snu niszczy też pamięć. Gdy położysz się spać, twój umysł zacznie wszystko to, czego się dzisiaj dowiedziałeś, przenosić do pamięci długoterminowej. Xavier Castellanos, z którym przeprowadziłem wywiad na New York University, gdzie jest profesorem psychiatrii dzieci i młodzieży, wyjaśnił mi, że szczury uczy się zapamiętywania drogi przez labirynt, a w nocy monitoruje, co zachodzi w ich mózgach, gdy śpią. Okazuje się, że odtwarzają one, krok po kroku, swoją wędrówkę w labiryncie, zakodowując ją w pamięci długoterminowej. Im mniej się sypia, tym mniej z tego się dzieje i tym mniej będzie można sobie przypomnieć. Skutki tego szczególnie mocno odbijają się na dzieciach.

Pozbawione snu, raptownie zaczynają mieć problemy z utrzymywaniem uwagi i często popadają w stany maniakalne. Przez lata wierzyłem, że wszelkie korzyści, wynikające z należytej ilości snu, mogę osiągać przez oszustwo, dzięki sztuczkom technicznym. Najoczywistszą z nich było spożycie kofeiny. Słyszałem kiedyś niemal apokryficzną opowieść o Elvisie – jak to u schyłku jego żywota lekarz piosenkarza budził go, wstrzykując mu kofeinę bezpośrednio w żyły. Dowiedziawszy się o tym, nie pomyślałem, że to okropieństwo. Naszła mnie myśl: „Gdzie taki lekarz podziewał się przez całe moje życie?”. Latami uważałem: „No dobra, nie dosypiam, ale nadrabiam to kawą, colą zero i red bullem”. Dopiero Roxanne mi wyjaśniła, co konkretnie robiłem, pijąc to wszystko. W ciągu dnia w mózgu powstaje adenozyna, związek chemiczny sygnalizujący człowiekowi, kiedy jest senny. Kofeina natomiast blokuje receptor odczytujący poziom adenozyny.

– Porównuję to do zaklejania wskaźnika poziomu paliwa samoprzylepną karteczką – powiedziała. – Nie dostarczasz sobie więcej energii, tylko że nie masz pojęcia, że jedziesz na oparach. Kiedy kofeina przestaje działać, zmęczenie odczuwasz podwójnie.

Im mniej się sypia, tym bardziej pod każdym względem świat się zamazuje – jeśli chodzi o bezpośrednie skupienie uwagi, zdolność do głębokiego myślenia i tworzenia powiązań oraz o pamięć. Charles powiedział mi, że nawet gdyby w naszym społeczeństwie nic innego nie ulegało zmianie, sam ten spadek długości snu wystarczyłby za dowód na to, iż istotnie mamy do czynienia z kryzysem skupienia i uwagi.

– Bardzo smutno jest patrzeć, jak to się dzieje, i nie móc niczemu zapobiec – stwierdził. – To tak jakby na własne oczy oglądało się jakąś katastrofę. Każdy z ekspertów, z którymi rozmawiałem, podkreślał, że ta transformacja w jakiejś mierze tłumaczy nasze osłabienie uwagi. Doktor Sandra Kooij to jeden z czołowych europejskich ekspertów od ADHD osób dorosłych. Kiedy przyjechałem do Hagi, żeby przeprowadzić z nią wywiad, powiedziała mi bez ogródek: – Nasze zachodnie społeczeństwo jest nieco adehadowe, gdyż wszyscy jesteśmy ograbiani ze snu… Niemało. I to się na nas odbija. Dlatego wszyscy żyjemy w pośpiechu, wszyscy jesteśmy impulsywni, a za kółkiem łatwo wpadamy w złość. Widać to wszędzie wokoło… Przebadano to i dowiedziono laboratoryjnie: człowiek sądzi, że myśli jasno, ale tak nie jest. O wiele mniej jasno, niż mógłby to robić… Kiedy śpimy lepiej, mnóstwa problemów ubywa… choćby tych z zaburzeniami nastroju, otyłością czy koncentracją… Mnóstwo szkód jest wówczas naprawianych. Gdy dowiedziałem się tego wszystkiego, nasunęły mi się oczywiste pytania. Pierwszym było: dlaczego brak snu tak bardzo niszczy naszą zdolność skupiania się? Co zaskakujące, tę akurat kwestię objęto badaniami stosunkowo niedawno. Roxanne odpowiedziała mi:

– Kiedy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym zdecydowałam się skupić w swojej rozprawie na temacie snu, niewiele jeszcze badań poświęcano temu, czemu on służy. Wiedzieliśmy, czym jest i że wszyscy z niego korzystamy… mimo to ma on w sobie coś tajemniczego. Człowiek jedną trzecią życia spędza nieświadomie, nie wchodząc w interakcje ze światem…

To właśnie była ta tajemnica – marnowanie zasobów. Charles powiedział mi, że kiedy był młody, badanie snu uznawano za bezcelowe, ponieważ sądzono, że jest to proces pasywny – chociaż w rzeczywistości, o czym się przekonał, sen jest procesem niewiarygodnie aktywnym. Kiedy się zasypia, w mózgu i ciele mają miejsce wszelkie rodzaje aktywności koniecznych do tego, żeby można było funkcjonować i się skupiać. Jedną z nich jest oczyszczenie mózgu ze zbędnych naleciałości nagromadzonych w ciągu dnia. – W trakcie snu wolnofalowego twoje kanały płynu mózgowo-rdzeniowego bardziej się otwierają i usuwają z twojego mózgu odpady metabolizmu – wyjaśniła mi Roxanne. Co noc, kiedy się zasypia, mózg jest przepłukiwany przez wodnisty płyn. To płyn mózgowo-rdzeniowy przemywa go, wypłukując toksyczne proteiny i niosąc je do wątroby, żeby się ich pozbyć.

– Dlatego w rozmowach ze studentami nazywam to kupami komórek mózgowych. Jeśli nie można się skupić, być może jest to spowodowane cyrkulacją zbyt wielu takich kup. To może wyjaśniać, dlaczego będąc zmęczony, „czujesz coś w rodzaju kaca” – człowiek bowiem jest wtedy dosłownie zatkany toksynami. Ta pozytywna wersja prania mózgu może mieć miejsce jedynie, kiedy się śpi. Doktor Maiken Nedergaard z University of Rochester powiedział jednemu z indagujących go dziennikarzy: – Mózg ma do swojej dyspozycji jedynie ograniczoną energię i jak się zdaje, musi dokonywać wyboru między dwoma odmiennymi stanami funkcjonowania – albo jest przytomny i czujny, albo śpiący i oczyszczany. Proszę o tym pomyśleć jak o wyprawieniu przyjęcia u siebie w domu. Może pan albo zabawiać gości, albo sprzątać, bo obu tych rzeczy jednocześnie zrobić się nie da.

Mózg, który nie przeszedł przez ten niezbędny proces oczyszczenia, jeszcze bardziej się zatyka i tym gorzej radzi sobie z koncentracją. Część naukowców podejrzewa, że u ludzi niedospanych jest większe ryzyko, w skali długoterminowej, rozwinięcia się demencji. Kiedy bowiem śpisz, to – jak mówi Roxanne – „naprawiasz siebie”. Kolejną rzeczą, do jakiej dochodzi podczas snu, jest odnowienie i uzupełnienie zasobów energii. Charles powiedział mi, że „kora przedczołowa to strefa osądów mózgu i że wydaje się ona szczególnie podatna na niedobory snu… Widzisz, nawet po jednej niedospanej nocy ten obszar mózgu nie wykorzystuje już glukozy, będącej głównym źródłem jego energii. Niejako zamiera”. Bez odnowienia źródeł energii nie da się jasno myśleć. Dla mnie jednak najbardziej intrygującym procesem zachodzącym podczas snu jest to, że śnimy – co również, jak się dowiedziałem, pełni ważną funkcję. W Montrealu umówiłem się na wywiad z Torem Nielsenem, profesorem psychiatrii na tamtejszym uniwersytecie. Często mówi on ludziom, że ma „pracę jak ze snu”, i prosi o zgadnięcie, o jaką pracę chodzi. Gdy już przejdzie cała lista – kierowca samochodów wyścigowych? tester czekolady? – wyjaśnia, że kieruje Laboratorium Snu na University of Montreal. Powiedział mi, że niektórzy naukowcy z jego dziedziny uważają, iż „śnienie jakoś pomaga przygotować się emocjonalnie na zdarzenia na jawie”. Śniąc, powraca się do stresujących chwil, jednak bez zalewania układu nerwowego hormonami stresu. Z czasem ci naukowcy doszli do przekonania, że może to ułatwiać okiełznanie stresu – co, jak wiadomo, sprzyja skupianiu się. Tore podkreśla, że wydaje się, iż pewne dowody potwierdzają tę teorię, inne zaś jej przeczą, a więc, żeby zyskać pewność, musielibyśmy wiedzieć na ten temat więcej. Ale jeśli jest ona prawdziwa, to mamy problem, ponieważ jako społeczeństwo śnimy coraz mniej. Sny zdarzają się przeważnie podczas fazy zwanej REM – od szybkich ruchów gałek ocznych (ang. rapid eye movement). Tore powiedział mi:

– Najdłuższymi i najintensywniejszymi okresami REM są te przypadające pod koniec siedmio- czy ośmiogodzinnego cyklu snu. Jeżeli więc ograniczasz swój sen do pięciu bądź sześciu godzin, istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie doświadczysz tych długich, intensywnych okresów REM. Gdy to mówił, zastanawiałem się: co to oznacza, że jesteśmy społeczeństwem i kulturą tak gorączkowymi, że nie mamy czasu śnić?


Fragment książki Johanna Hariego Złodzieje. Co okrada nas z uwagi, wyd. Feeria, Łódź 2023. Przypisy zostały usunięte przez redakcję „Przekroju”.

Sztukę tworzenia postaci jednocześnie śmiertelnie przerażających i nieśmiertelnych opanował do perfekcji. Jak się nazywał? Addams, oczywiście.

„Nigdy mi tego nie rób” – poprosił żonę Marilyn („Tee”) podczas pogrzebu, w którym kiedyś uczestniczyli. Gdy więc we wrześniu 1988 r. zmarł, nie urządziła mu tradycyjnej uroczystości, ale przyjęcie z prawdziwego zdarzenia. Nie było klasycznej mowy pożegnalnej, siedzenia na drewnianych ławkach ani trumny. Pojawiło się za to 250 gości, a w autobusie dla osób, które przyjechały z daleka, zorganizowano barek. Obrusy w Bibliotece Publicznej Nowego Jorku miały tego dnia różowy kolor, żałobnicy wycierali sobie zaś usta i oczy serwetkami ozdobionymi słynnym rysunkiem narciarza. Na sztalugach wisiały inne ilustracje zmarłego, w tle grał zespół jazzowy. „Co za wspaniała impreza!” – powiedział jeden z uczestników.

I każdy chciał się podzielić swoją historią z Charlesem Addamsem w roli głównej. Na przykład tą, gdy podczas aukcji charytatywnej trzymał obraz Jacksona Pollocka do góry nogami. Albo kiedy w trakcie wykładu dla studentów – być może o czymś na kształt teorii widzenia – bawił się sztucznym okiem. Lee Lorenz, inny rysownik „New Yorkera”, przeczytał hołd złożony Addamsowi przez wieloletniego redaktora naczelnego tygodnika Williama Shawna, który się jednak nie pojawił. „Okazja była dla niego zbyt wielka” – wyjaśniła jego żona.

Mogło tak być – w końcu przez ponad pół wieku współpracy Charles Addams przygotował ponad 1300 ilustracji i 64 okładki. Jako główny rysownik właściwie wymyślił czarny humor od nowa. Był dla „New Yorkera” tym, kim Daniel Mróz dla „Przekroju”, czyli mówiąc krótko: filarem (obaj też lubili „rączki”, choć Mróz bawił się tym motywem wcześniej). Podpisywał się „Chas Addams” – według artysty krótsza wersja imienia wyglądała lepiej.

ilustracja: Daniel Mróz, archiwum „Przekroju”

Groteskowe, a nawet nieraz makabryczne rysunki zamieszczane przez ponad pół stulecia w najsłynniejszym nowojorskim tygodniku przyniosły Addamsowi takie przydomki jak „van Gogh upiorów”, „Béla Lugosi rysowników” czy „guru cmentarzy”. Jego twórczość porównywano do dzieł Szekspira i Poego.

Albo odwrotnie.

Fantastyczny pan Addams

Urodzony na początku 1912 r. w Westfield w stanie New Jersey Charles był uśmiechniętym dzieckiem, które wyrosło na uśmiechniętego nastolatka (choć podobno nigdy w uśmiechu nie pokazywał zębów), uwielbianego w szkole i bardzo związanego z rodzicami – do tego stopnia, że w wieku siedmiu lat na liście prezentów bożonarodzeniowych umieścił prośbę o wspólne prezenty (książki) dla „Mamy, Taty i mnie”. „Wiem, że byłoby może ciekawiej, gdybym miał upiorne dzieciństwo, przykuty do żelaznej belki […] – powiedział w jednym z wywiadów. – Należę jednak do tych dziwnych ludzi, którzy mieli je naprawdę szczęśliwe”.

Jego wczesne lata były pozbawione spektakularnych wydarzeń. Żaden większy kryzys nie zakłócił ich gładkiego przebiegu. Nawet tonący cztery miesiące po narodzinach Charlesa „Titanic” zdawał się dotyczyć innego świata. Dziwić może jedynie, to że miejscem jego zabaw był… cmentarz – ale to tylko dlatego, że znajdował się blisko domu.

Tyle z faktów. Poza tym trudno powiedzieć, co w życiu Charlesa Addamsa było prawdą, a co wyłącznie legendą. Pewne jest za to, że uwielbiał uchodzić za kontrowersyjnego. Miał więc co najmniej dwie twarze: przerażającego rysownika „z uśmiechem bez zębów” (cóż za idealna fizis do karykatury!) oraz eleganckiego erudyty z serca Manhattanu. Czyli dla Addamsa – z epicentrum świata.

Gdy jedna z koleżanek zdradziła mu kiedyś, że wszyscy go kochają, zapytał ją, w jaki sposób opisuje go ludziom. „Jako bardzo miłego” – wyjaśniła. „Boże, rujnujesz moją reputację – westchnął. – Może opiszesz mnie raczej jako osobę o słabym zapachu formaldehydu?”.

Mówiono zatem, że sypia w trumnie i pije martini z gałkami ocznymi w środku; że trzyma w domu gilotynę, a fani wysyłają mu pocztą odrąbane palce. Czytelnicy „New Yorkera” podrzucali mu raczej inspiracje, chociaż zwykle były – nawet dla niego – za bardzo groteskowe i upiorne.

„Pewien pastor w Karolinie Północnej przez lata przysyłał mi różne rzeczy, ale nigdy nie mogłem z nich skorzystać. To niewiarygodne, jak niesmaczne były te pomysły” – powiedział raz. Odważne słowa jak na człowieka, którego pierwszą pracą było retuszowanie zdjęć z miejsc zbrodni w magazynie „True Detective”. Zatrudniany za 15 dolarów tygodniowo („Straszne pieniądze” – przyznał potem), sporządzał rysunki miejsc zbrodni, odtwarzając, w jaki sposób morderca poruszał się po pomieszczeniu, stawiał znak iks tam, gdzie znaleziono ciało, i usuwał krew z niektórych makabrycznych zdjęć policyjnych.

Chociaż akurat jemu podobały się one takimi, jakimi były: „z odrobinę większą ilością krwi i jeszcze raz krwi” – twierdził.

Od myjki do Addamsów

Pierwszą ilustrację – niepodpisany szkic przedstawiający myjkę do okien – sprzedał „New Yorkerowi” jeszcze jako student. O pracy w nim marzył od czasu, gdy po raz pierwszy miał go w ręku. Myjka pojawiła się w wydaniu z 6 lutego 1932 r. i przyniosła Addamsowi czek o wartości 7,5 dolara. Niecały rok później, w pierwszym numerze 1933 r., Charlesowi udało się wreszcie opublikować podpisany już nazwiskiem rysunek, przedstawiający łyżwiarza, który zapomniał łyżew. Potem wydawało mu się to tak nieśmieszne, że nie mógł pojąć, jakim cudem ktoś w redakcji zaakceptował tak dziwny pomysł.

Mimo to w kolejnych latach „New Yorker” akceptował wiele jego osobliwych pomysłów. W tym ten najbardziej znany. W 1938 r. (bez imion i jeszcze nie w komplecie) na jego łamach pojawiła się grupa osób o zapewne zupełnie przypadkowym nazwisku – Addams. „Skandal!” – grzmieli niektórzy, ale i tak czekali na kolejne rysunki.

Jak ktoś w ogóle śmiał zaatakować instytucję tradycyjnej amerykańskiej rodziny?

On śmiał – a czytelnicy się śmiali. I jak to ze skandalami często bywa, legenda Addamsów szybko zaczęła rozprzestrzeniać się również bardzo daleko od Nowego Jorku. Wszyscy chcieli wiedzieć, jaki – tak naprawdę! – był twórca najsłynniejszej rodziny świata. Nawet w miejscach, gdzie nigdy nie słyszano o „New Yorkerze” (i niewiele o Nowym Jorku), pytano o Addamsa i tworzone przez niego postacie. Gdy widziano szczupłe, ubrane na czarno kobiety o bladej cerze, szeptano: „Idealna Morticia”. Addams nadał imię tej bohaterce, przeglądając książkę telefoniczną pod hasłem „pracownicy zakładów pogrzebowych”. Każdą z jego trzech kolejnych żon – Barbarę „dobrą”, Barbarę „złą” (nazywaną tak z powodu oszustw finansowych, jakich dopuściła się wobec Charlesa) i wreszcie Marilyn Matthews Miller, znaną jako „Tee” – utożsamiano z tą posągową postacią.

Kiedy w 1964 r. pojawił się pierwszy serial o rodzinie Addamsów, redaktor naczelny „New Yorkera” William Shawn (ten sam, który później nie pojawił się na pogrzebie) kategorycznie odmówił dalszego publikowania rysunków z jej członkami. W smutnej przednetfliksowej epoce zauważył konflikt pomiędzy czytelnikami magazynu o wysokich aspiracjach a niskim charakterem programu telewizyjnego. Mimo to – choć zakaz obowiązywał aż do przejścia redaktora naczelnego na emeryturę w 1987 r. – Addams przemycił trzy postacie do jednego z rysunków w 1979 r.

Główna obsada „Rodziny Addamsów” z 1964 r., Wikimedia Commons (domena publiczna)

Nazwisko Addams szybko zaczęło kojarzyć się z groźną atmosferą i wiktoriańskim domem, w którym może zdarzyć się wszystko. Nie było przypadku w tym, że Hitchcock, przyjaźniący się z rysownikiem, umieścił akcję Psychozy właśnie w takiej posiadłości.

W numerze „New Yorkera” z 12 stycznia 1940 r. Addams opublikował jeden ze swoich najsłynniejszych rysunków – przedstawiał on zjeżdżającego z górki narciarza, którego ślady nart w niewytłumaczalny sposób przebiegają po obu stronach dużego drzewa. I choć ta pogarda dla kartezjańskiego świata bez wątpienia nie jest najbardziej przerażającą z prac Addamsa, to żaden inny z jego rysunków nie był tyle razy interpretowany, kopiowany i plagiatowany.

Dowcipny bywał nie tylko w rysunkach. Zapytany o to, skąd wzięło się w nim zainteresowanie tym, co dziwaczne, odpowiedział: „To jakby pytać ptaka, jak nauczył się śpiewać”. Gdy innego razu pewien dziennikarz zastanawiał się, czy można opisać go jako „ojca makabrycznego humoru amerykańskiej klasy średniej”, Addams miał mrugnąć i odpowiedzieć: „Zawsze uważałem moją rodzinę za wyższą klasę średnią”. Inny dziennikarz dociekał: „Czy ludzie są kiedykolwiek rozczarowani, gdy cię spotykają?”. „Przypuszczam, że tak. A ty nie?” – odparł.

Bez ogródek opowiadał o swojej klaustrofobii i strachu przed wężami, swoim niekonwencjonalnym – i dość posępnym – trzecim ślubie, niekończących się pomysłach na rysunki i podejściu do wiary. Kiedyś ksiądz zapytał go o stosunek do religii. „Cóż, wierzę w matkę naturę” – wyznał Addams, na co duchowny odpowiedział: „To w porządku. Dopóki w coś wierzysz”. Ilustrator z sentymentem wspominał tę uwagę.

Dr Addams i Mr Charles

Taki był pierwszy Charles Addams. Ale był i drugi. Świetnie ubrany (zawsze w skórzanych włoskich butach), uprzejmy mężczyzna o srebrzystych, zaczesanych do tyłu włosach i łagodnym stylu bycia, w niczym nieprzypominający księcia ciemności. Wychowany w stanie New Jersey chłopak, który marzył o Nowym Jorku. Obdarzony doskonałymi manierami symbol Manhattanu lat 40. i 50. Uosobienie epoki klubów nocnych, niekończących się rozmów i big bandów. Chociaż Addams umiał nawet zwykłe krzesło narysować jako przerażająco ponure, wiele jego prac było subtelnych i uroczych. Pisarz John O’Hara mówił, że rysunki Addamsa przeczą jego osobowości, a mistrz nieoczywistej puenty Kurt Vonnegut po śmierci rysownika napisał: „Szczególnie celebruję jego świetlistą niewinność”.

Uwielbiał zwierzęta. Pewnego razu po śmierci swojego psa odwiedził schronisko, chociaż nie był jeszcze gotowy na adopcję kolejnego. Gdy jednak opiekunka zaczęła ostrzegać go, że jeden z kundelków nie lubi dzieci, Charles – który zakończył pierwsze małżeństwo właśnie z powodu różnicy w tym temacie – nie wahał się ani chwili. „Biorę go!” – krzyknął, i tak w jego manhattańskim mieszkaniu pojawiła Alice B., średniej wielkości suczka i prawdziwe oczko w głowie, podobno odrobinę przypominająca Alice B. Toklas.

Poza tym trzeci (i ostatni) ślub zorganizował na cmentarzu dla zwierząt na terenie własnej posiadłości. Goście byli przekonani, że są zaproszeni na uroczystość nadania mu tytułu doktora honoris causa, ale gdy zobaczyli pannę młodą w czarnej sukni od Diora i z wachlarzem ze strusich piór w ręce, wszystko stało się jasne.

Sława Addamsa szybko – bo już pod koniec lat 40. – dotarła nad Wisłę (jeszcze tę krakowską). Marian Eile, redaktor naczelny „Przekroju”, w mig zakochał się w jego pracach, tworzonych w języku zrozumiałym dla wszystkich – od Nowego Jorku po budowaną właśnie Nową Hutę. I w ten sposób ilustracje z amerykańskiego tygodnika znalazły swoje miejsce w polskim tygodniku.

Jedna z nich pojawiła się zarówno na okładce „New Yorkera”, jak i „Przekroju”. Charles Addams w pełnej krasie: typowe amerykańskie małżeństwo na ganku, rodem z obrazu Granta Wooda, a wokół dynie, które same przemieniły się w karoce Kopciuszka. Dla Amerykanów kontekst oczywisty – Halloween (to wydanie „New Yorkera” ukazało się 30 października 1954 r.) – ale w Polsce w 1957 r. nikt o tym zwyczaju jeszcze nie słyszał, dlatego ilustracją ozdobiono okładkę numeru marcowego. Myślę, że Addamsowi taki obrót spraw bardzo by się spodobał.

Podobnie jak komentarz jego żony na temat jego śmierci – miał zawał za kierownicą swojego audi: „Zawsze był miłośnikiem samochodów, więc to dobry wybór”.

Gdy po przyjęciu goście opuścili bibliotekę, ciało Addamsa spoczęło na cmentarzu dla zwierząt – tym samym, na którym osiem lat wcześniej brał ślub. No bo gdzie indziej można by pochować jedynego członka słynnej rodziny, który nigdy nie pozował z nią nawet do zdjęcia?

Może lepiej nie wiedzieć.

Okładka „Przekroju” z 1957 r.

Korzystałam m.in. z książki Lindy H. Davis – Charles Addams: A Cartoonist’s Life, wyd. Random House, 2021.

Tak jak w fizyce cząstek elementarnych wątpliwości budzi pojęcie niezależnej, wyodrębnionej jednostki fizycznej, tak na gruncie biologii problematyczne jest istnienie niezależnego organizmu. Mimo że każdy organizm żywy wyróżnia się własnymi, odmiennymi od innych cechami oraz zachowuje względną autonomię, to jednak granice między nim a środowiskiem nie są tak wyraźne, jak bylibyśmy skłonni przypuszczać.

Nic, co istnieje, nie jest wyłącznie samo w sobie. Raczej współistnieje, przenika, zależy, wchodzi w relacje z innymi elementami określonego układu. Nic nie jest samotne. Wszystko jest związane z całą resztą i od niej zależne. David Brower w eseju poświęconym ekologicznej jaźni zadaje pytanie: „Z czego składa się kondor?”. W odpowiedzi podkreśla, że pióra, kości, mięśnie i narządy wewnętrzne stanowią zaledwie jego 5%. Co tworzy pozostałe 95% kondora? Otóż tym czymś jest miejsce. Kondor składa się również ze skał, z gór, potoków, urwistego wybrzeża, wiejących wiatrów, chmur i całego mnóstwa innych, pozornie „niekondorowych” elementów.

Wszystkie żywe organizmy są bytami, przez które „przepływa” materia-energia. Poza tym składamy się z tych samych pierwiastków, minerałów czy związków chemicznych, które nieustannie przepływają przez nasze organizmy. Atomy, które teraz nas tworzą, w przeszłości były skałą, oceanem, rafą koralową czy myszą. Za chwilę staną się wijem, hubą lub sową. Niektóre komórki ciała są wymieniane już po kilku godzinach (jak te w jelicie cienkim), inne czekają na wymianę aż kilka lat (jak te w zębach), jednak co siedem–osiem lat ciało człowieka w sensie chemicznym składa się z zupełnie nowej materii.

Nasze ciało składa się z około 37 bilionów własnych komórek i mniej więcej takiej samej liczby komórek bakterii bytujących na skórze i w układzie pokarmowym. Te mikroorganizmy są kluczowe dla naszego zdrowia i bez nich prawdopodobnie nie moglibyśmy żyć.

Wszyscy jesteśmy częściami jednej ekosfery, tak jak komórki są częściami jednego organizmu. Jeśli wpływamy na jakikolwiek fragment tego rozległego systemu, wpływamy na jego całość. Nic nie jest zbędne. Nic nie jest bezwartościowe. Każdy organizm ma swoje miejsce w tej sieci powiązań i odgrywa w niej ważną dla całości rolę. Nawet komary! Ich larwy oczyszczają wodę z resztek organicznych, same stając się ważnym pokarmem dla ryb czy larw innych owadów. Dorosłe komary są zaś przysmakiem dla wielu ptaków czy nietoperzy. Nawet fakt, że komary przenoszą choroby, które zabijają miliony ludzi, z biologicznego punktu widzenia jest korzystne, bo ogranicza liczebność naszej populacji. Może nam się to oczywiście nie podobać, ale tak właśnie działa przyroda. Z perspektywy całości ten świat nie byłby taki sam bez komarów.

Obraz świata oparty na idei wzajemnych powiązań wszystkiego, co istnieje, stał się podstawą teorii systemów, która opisuje rzeczywistość w kategoriach związków i integracji. Systemy oznaczają zintegrowane całości, których własności nie są prostą sumą poszczególnych części tych całości. Natura – czy też jakikolwiek tworzący ją element – nie składa się z podstawowych cegiełek / elementarnych substancji, ale jest złożoną organizacją, której funkcjonowanie można opisać i zrozumieć wyłącznie z perspektywy całości. Wszystkie organizmy, od bakterii po rośliny i zwierzęta, są takimi zintegrowanymi całościami.

Podobny wzorzec znajdziemy w systemach społecznych, niezależnie od tego, czy bierzemy pod uwagę mrowisko, ludzką rodzinę czy kulturę. Z takiej perspektywy las nie jest zwykłym zbiorem drzew, ale złożonym i dynamicznym układem, w skład którego wchodzą rośliny, zwierzęta, grzyby i tak zwane czynniki abiotyczne (wiatry, nasłonecznienie, profile glebowe, stosunki wodne oraz wiele innych). Nasze ludzkie życie również jest wprzęgnięte w ten systemowy wzorzec. Jesteśmy istotami społecznymi, co oznacza, że tworzymy związki z innymi i żyjemy w grupach. Podstawowy system to rodzina, która jest nie tyle zbiorem poszczególnych osób, ile żywą całością, pulsującą wzajemnymi powiązaniami. Członkowie rodziny oddziałują na siebie, co przybiera postać sprzężeń zwrotnych. To dlatego w systemowej terapii rodzin osobę manifestującą określone zaburzenie traktuje się jako delegata całej rodziny, który poprzez chorobę pełni ważną funkcję w całym systemie rodzinnym. Jeśli więc dziecko wagaruje lub narkotyzuje się, przyczyn poszukuje się nie w nim samym, ale w złożonej sieci zależności rodzinnych . W tym przypadku dziecko może być najsłabszym ogniwem systemu lub swoim zachowaniem może na przykład scalać rodziców i przeciwdziałać ich rozstaniu.

Jesteśmy powiązani z naszymi bliskimi na wiele różnych sposobów i doświadczamy na co dzień jasnych i ciemnych stron tych zależności. Ci bliscy są powiązani z własnymi bliskimi, tamci z kolejnymi ludźmi i tak dalej. Tak właśnie bezpośrednio i pośrednio tworzymy bogatą i złożoną tkankę życia społecznego, gdzie każdy wpływa na każdego widocznie bądź nie. Ty postępujesz tak, bo ktoś inny postępuje tak, a tamta osoba działa w określony sposób, bo jeszcze inna zachowała się tak, a nie inaczej. Wszyscy jesteśmy dla siebie lustrami i odbijamy się wzajemnie, zwielokrotniając i częściowo zmieniając obraz rzeczywistości powstający na styku naszych relacji.

Nawet tak zwana osoba samotna jest włączona w tę gęstą sieć zależności. Popijając rano kawę, może w niej zobaczyć ludzi, którzy na innym kontynencie zbierali ziarna kawowca, składowali je, palili i przygotowali do transportu daleko od swego domu. W tej kawie są także obecni pracownicy fabryki samochodów, statków czy samolotów, które służyły do przemieszczenia ładunku kawy. Są tam też rolnicy, którzy uprawiali pszenicę, kukurydzę czy warzywa spożywane przez wymienionych wcześniej pracowników. Ta sieć zawiera również rodziców tych wszystkich ludzi, nawet jeśli oni już nie żyją. Ale to jeszcze nie wszystko. Pszenica, z której składa się chleb jedzony przez wszystkich tych ludzi, nie wyrosłaby, gdyby nie gleba, woda, słońce i niezliczona rzesza grzybów oraz mikroorganizmów bytujących w ziemi. W kawie są więc obecne ślimaki, stonogi, pająki i roztocza. Jest też myszołów, który poluje na gryzonie mieszkające na rozległych polach uprawnych. Trudno znaleźć pojedynczą rzecz, która w pośredni lub bezpośredni sposób nie byłaby powiązana z kawą i z osobą samotnie popijającą ją pewnego ranka. W tym znaczeniu nikt z nas nie jest samotny, wszyscy uczestniczymy w rozległej sieci zależności, gdzie coś jest takie, bo coś innego jest takie.

Każdy nasz oddech to pieśń współistnienia. Powietrze, które wdychamy, rodzi się w fotosyntetyzujących liściach drzew i oceanicznych algach. Powietrze, które wydychamy, bogate w dwutlenek węgla, za chwilę zostanie wyłapane przez te same liście zamieniające CO2 na tkanki drzewa. Ten zmagazynowany węgiel wielu z nas wykorzysta niebawem do ogrzania zimą domu. Węglem pod inną postacią, zalegającą od milionów lat głęboko w ziemi, zasilamy nasze pojazdy, maszyny i fabryki produkujące cement, dzięki któremu możemy stawiać domy i rozwijać cywilizację.

Nasze ciała zawierają wiele pierwiastków, wśród których dominuje wodór, bo w większości składamy się z wody. Wszystkie atomy wodoru, które nas tworzą, powstały w niedługi czas po Wielkim Wybuchu około 13,8 miliarda lat temu. Tlen, węgiel, azot, wapń, żelazo i inne pierwiastki, które również są naszą częścią, rodziły się podczas zderzeń obiektów kosmicznych. Patrząc na siebie, widzimy więc materię starą jak sam wszechświat – związaną z gwiazdami, kometami, pyłem kosmicznym i galaktykami. Jesteśmy prawdziwymi dziećmi wszechświata, a każda nasza komórka śpiewa pieśń współzależności.

Absolutnie wszystko jest ze sobą powiązane i od siebie zależy. Wszystko współistnieje i wchodzi ze sobą w związki. Bycie w relacji, bycie w połączeniu jest matrycą rzeczywistości – najbardziej podstawowym faktem dotyczącym istnienia. Istnieć znaczy współistnieć.

 

fot. materiały promocyjne
fot. materiały promocyjne

Fragment książki Ryszarda Kulika Wystarczająco dobre życie, wyd. Natuli, Szczecin 2024

Trwająca do maja 2024 r. wystawa poświęcona Josephine Baker nosiła tytuł Icon in Motion (Ikona w ruchu). Bo naturalnym żywiołem tej wszechstronnej artystki był właśnie gest, performans, taniec, którym rozgorączkowała międzywojenną Europę. 

Jednocześnie możemy dostrzec też pokazuje inną, równoległą dynamikę Baker – jej drogę od slumsów do renesansowego zamku, od półnagiej skandalizującej sensacji sezonu do udekorowanej medalami bohaterki wojennej, od ekscentrycznej diwy do działaczki politycznej – i wreszcie od gwiazdy rewiowej do ikony sztuki. 

Dziki taniec

Wchodzimy na wystawę (mozna było zobaczyć ją w Neue Nationalgalerie, Berlin, 26.01.2024–01.05.2024 – przyp. red.) i od razu natykamy się na projekcję archiwalnego filmu. Przenosimy się do paryskiej rewii Folies Bergère w połowie lat 20. XX w. Trwa przedstawienie, dekoracje są imponujące, scena została zamieniona w tropikalną dżunglę. Z jednej z palm schodzi Josephine Baker. Jest właściwie naga, na biodrach ma spódniczkę z 16 gumowych bananów. I zaczyna tańczyć tak, jak wówczas nie tańczył nikt. To dziki, pozornie wychodzący naprzeciw reakcyjnym, kolonialnym stereotypom, ale tak naprawdę nowoczesny i wywrotowy danse sauvage.

Z podobnym repertuarem Josephine Baker w 1926 r. przyjechała po raz pierwszy do Berlina. Wystąpiła w Nelson Theater na Kurfürstendamm w programie La Revue Nègre. „W Berlinie jest wspaniale! – zanotowała po występie – Czysty triumf. Noszą mnie tu na rękach. W żadnym innym mieście nie otrzymałam tylu listów miłosnych, tylu kwiatów i prezentów”.

Rok przed przybyciem do Berlina Baker swoim tańcem wywołała sensację w Paryżu. Cztery lata wcześniej debiutowała na Broadwayu. A jeżeli cofniemy się 20 lat od berlińskiego występu, spotkamy ją w St. Louis w stanie Missouri. Tancerka przychodzi tam na świat w 1906 r. jako córka nastoletniej Carrie McDonald i Eddiego Carsona, perkusisty, który nie odegra w życiu Josephine większej roli; spłodzi jeszcze jej brata, a potem ulotni się, by więcej nie powrócić.

Matka marzyła o karierze tancerki, ale została praczką i sprzątaczką. Kiedy Josephine została już gwiazdą, w wywiadach z detalami odmalowywała obraz biedy, w której dorastała: czarne getto St. Louis, niedojadanie, dziurawe buty, szczury, eksmisje za niezapłacony czynsz, pracę zarobkową od ósmego roku życia. Miała 13 lat, kiedy po raz pierwszy wyszła za mąż, a niespełna 14, gdy została rozwódką. W jej świecie dzieciństwo trwało krótko i było prologiem do dorosłości, która niemal nieuchronnie upłynąć miała pod znakiem dyskryminacji rasowej oraz ciężkiej pracy wynagradzanej niedostatkiem. Jeżeli istniała droga ucieczki przed losem zgotowanym czarnoskórej dziewczynie przez amerykańskie społeczeństwo, Josephine musiała ją sobie wytańczyć.

Josephine Baker © from the collection: Langston Hughes, 1902–1967 / Photographs of Prominent African Americans. James Weldon Johnson Collection in the Yale Collection of American Literature, Beinecke Rare Book and Manuscript Library
Josephine Baker © from the collection: Langston Hughes, 1902–1967 / Photographs of Prominent African Americans. James Weldon Johnson Collection in the Yale Collection of American Literature, Beinecke Rare Book and Manuscript Library

Na początku XX w. tzw. czarne dzielnice były roztańczone – St. Louis nie stanowiło pod tym względem wyjątku. Josephine dorastała wraz z jazzem rodzącym się wówczas na amerykańskim Południu. Miała naturalny talent, kroków uczyła się na ulicy i w tancbudach, w których rozbrzmiewała nowa muzyka. W jednym z takich lokali od 13. roku życia pracowała jako kelnerka. Dwa lata później rzuciła robotę w knajpie, rodzinny dom oraz St. Louis i wyjechała w trasę z wędrownym zespołem jazzowym Dixie Steppers. Zwróciła uwagę muzyków swoim tańcem, więc zgodzili się, by dołączyła do grupy tworzącej oprawę choreograficzną występów. Podczas tournée ze Steppersami znów wyszła za mąż. Historia tego małżeństwa, podobnie jak pierwszego, liczona była ledwie w tygodniach, ale to właśnie pod nazwiskiem drugiego męża – Baker – miała przejść do historii.

Milowy krok w tym kierunku zrobiła w Nowym Jorku. Nie mogła trafić do miasta w lepszym momencie; na Broadwayu trwały przygotowania do premiery Shuffle along, pierwszego jazzowego musicalu napisanego, wyprodukowanego i wykonywanego wyłącznie przez afroamerykańskich artystów. Josephine marzyła, by znaleźć się na scenie. Uznano, że jest za młoda – nie ukończyła jeszcze 16 lat – ale zdołała zaczepić się przy przedstawieniu jako garderobiana. Podpatrywała starsze koleżanki, ćwiczyła i wkrótce potrafiła wykonać układ taneczny każdej z występujących w Shuffle along artystek. Dzięki temu stała się idealną zastępczynią chorych i kontuzjowanych tancerek; z rezerw przebiła się do pierwszego składu.

Shuffle along zagrano ponad pół tysiąca razy, zawsze przy pełnej sali. Hit? Absolutny, ale także coś więcej; pierwsza afroamerykańska produkcja, która przebiła się do białej publiczności. Niespodziewaną gwiazdą tego przeboju okazała się zaś nastolatka z St. Louis. Jej nazwisko trafiło na afisz. Ludzie przychodzili na musical nie tylko po to, żeby posłuchać rewelacyjnych jazzowych piosenek Eubiego Blake’a; pragnęli także zobaczyć Josephine Baker. Wkrótce stała się najlepiej opłacaną czarnoskórą chórzystką na Broadwayu.

Mimo to, kiedy dostała propozycję występu we francuskim musicalu La Revue Nègre, nie wahała się ani chwili i wyjechała do Paryża.

Josephine Baker, Paryż 1927 © James Weldon Johnson Memorial Collection of Negro Arts and Letters, Yale University
Josephine Baker, Paryż 1927 © James Weldon Johnson Memorial Collection of Negro Arts and Letters, Yale University

Dama z gepardem

Na berlińskiej wystawie znajduje się zdjęcie przedstawiające paryski Panteon –mauzoleum, w którym Republika Francuska od czasów rewolucji upamiętnia swoich wybitnych obywateli. W 2021 r. uhonorowania doczekała się Josephine Baker – zajęła miejsce obok m.in. Woltera, Rousseau, Aleksandra Dumasa czy Marii Skłodowskiej-Curie. „Nikt nie był bardziej francuski niż Josephine Baker” – powiedział prezydent Emmanuel Macron, który przewodził ceremonii wprowadzenia prochów tancerki do Panteonu. Zarazem została dopiero pierwszą uhonorowaną w ten sposób kobietą o innym kolorze skóry niż biały.

Międzywojenna Francja, do której przybyła Baker, była mocarstwem kolonialnym i w oczywisty sposób rasistowskim, ale rasizm, którego artystka doświadczała w Stanach, miał zupełnie inne oblicze. W dzieciństwie obserwowała pogrom, który biali mieszkańcy St. Louis urządzili czarnoskórym sąsiadom, linczując mieszkańców afroamerykańskiego getta i podpalając ich domy. Na Południu panowała segregacja – musiały minąć dekady, by osoba o czarnej skórze mogła zająć dowolne miejsce w autobusie albo usiąść w restauracji obok kogoś białego.

„Dla mnie – wspominała podczas przemówienia w 1952 r. – St. Louis przez długie lata było miastem strachu, upokorzenia, niedoli i terroru. Miastem, w którym w oczach białych czarny powinien znać swoje miejsce. I lepiej, żeby się tego miejsca trzymał”. W Nowym Jorku nazwisko Baker mogło trafić na afisz popularnego musicalu, ale poza sceną artystka stawała się znów jedynie czarnoskórą dziewczyną – o tym, jaka jest jej pozycja, brutalnie przypominano jej na każdym kroku.

W międzywojennej Francji kobiety nie miały wprawdzie praw wyborczych, ale państwo szczyciło się, że nie różnicuje obywateli ze względu na kolor skóry i – przynajmniej formalnie – wszyscy jego mieszkańcy są równi. W Paryżu Baker mogła wejść do kawiarni bez obawy, że nie zostanie obsłużona przez białego kelnera; bawiła się w towarzystwie białych osób i publicznie z nimi romansowała, nie lękając się, że zostanie za to zlinczowana. Oczywiście niemałą rolę w dostępie do tych „przywilejów” odgrywała jej sława, a wkrótce także bogactwo, ale w ówczesnych Stanach wszystkich pieniędzy świata byłoby za mało, żeby kupić czarnej kobiecie miejsce w towarzystwie, a nawet w eleganckiej restauracji. Francja wymagała od Baker jedynie, żeby grała swoją rolę. Więc – grała ją.

Na scenie była ucieleśnieniem kolonialnych fantazji białej publiki o egzotycznej piękności – dzikiej, rozerotyzowanej i półnagiej. Poza sceną kreowała się na ekstrawagancką diwę: jeździła po Paryżu powozem zaprzężonym w strusie, spacerowała po Champs Élysées z gepardem na smyczy. Miasto huczało od plotek o jej romansach i kokainowych orgiach, w których rzekomo miała brać udział. Nie dementowała tych pogłosek. Nie ukrywała też, że jej erotyczne przygody mają biseksualny charakter. W 1927 r., zaledwie dwa lata po przybyciu do Paryża, była najlepiej zarabiającą artystką estradową w Europie.

Kiedy ogląda się zgromadzone na berlińskiej wystawie zapisy wczesnych występów Baker, w głowie zapala się lampka alarmowa politycznej poprawności. Oto pochodząca ze slumsów artystka, która sceniczne szlify zdobywała na Manhattanie, wciela się w „dzikuskę” z Afryki, wypina pośladki, wywraca oczami, robi zeza, stroi groteskowe miny – Josephine była bowiem nie tylko urodzoną tancerką i przykuwającą uwagę słuchaczy wokalistką, ale miała również talent komiczny i chętnie wplatała w swoje występy elementy klownady.

Czyż postaci kreowane przez Baker w musicalach i wodewilach nie wpisują się w najgorsze rasistowskie stereotypy, w których osoba o innym niż biały kolorze skóry jest „egzotyczna”, a jednocześnie na swój sposób pocieszna? Na dodatek ta klisza zostaje podlana tłustą porcją seksistowskiego sosu; „tropikalna” dziewczyna jest zawsze roznegliżowana, jej seksualność ma „pierwotny” charakter: to obiekt pożądania tym doskonalszy, że dostępny, bo przecież „dzikich” nie obowiązują normy moralności krępujące ludzi cywilizowanych…

W latach międzywojennych czarnoskóra performerka innej roli zagrać w Europie nie mogła – miała do wyboru wyjść naprzeciw wyobrażeniom białych odbiorców albo nie zaistnieć wcale. Wywrotowość Baker nie polegała zatem na negowaniu rasistowskich stereotypów, lecz na ich przejęciu i przekuciu w emancypacyjne narzędzia. Owszem, występując na scenie, dostarczała pożywki dla rozkwitu kolonialnych fantazji o „pierwotnej” zmysłowości. Był to jednak prymitywizm przewrotnie przenikający się z nowoczesnością.

Josephine strzygła się na krótko, nosiła androgeniczną fryzurę zwaną eton crop, modną wśród flapperek – propagatorek specyficznej kobiecej subkultury, która w latach 20. stanowiła zarówno awangardę mody, jak i symbol zachodzących po zakończeniu wielkiej wojny przemian obyczajowych. Flapperki były wyzwolone seksualnie, uprawiały sporty, prowadziły automobile, epatowały rozrywkowym stylem życia – robiły rzeczy jeszcze niedawno zarezerwowane dla młodych mężczyzn. Last but not least, flapperki tańczyły jazz, ona zaś była prorokinią tej modernistycznej, amerykańskiej i, co istotne, czarnej muzyki.

Realna Josephine stanowiła uosobienie nowoczesności. Przebijała kolejne szklane sufity, upomniał się więc też o nią film. Produkcje, w których wystąpiła przed wojną, takie jak Zouzou (1934) czy Princesse Tam-Tam (1935), nie były może arcydziełami, ale Baker stała się ich gwiazdą – pierwszą czarnoskórą aktorką w historii francuskiego kina grającą główne role, a nie komiczne epizody czy postaci drugoplanowe.

Josephine Baker, zdjęcie: George Hoyningen-Huene, 1929 r., © George Hoyningen-Huene Estate Archives
Josephine Baker, zdjęcie: George Hoyningen-Huene, 1929 r., © George Hoyningen-Huene Estate Archives

Agentka, która kupiła zamek

Amerykańska performerka od przybycia do Paryża fascynowała artystów, którzy w latach międzywojennych stworzyli w tym mieście stolicę nowoczesnego świata sztuki. Picasso wychwalał jej charyzmę i szkicował portrety, Ernest Hemingway włóczył się w jej towarzystwie po barach, Jean Cocteau zaoferował przyjaźń i pomoc w wejściu do środowiska artystycznego. Związki Josephine z modernizmem to jeden z najważniejszych wątków wystawy w Berlinie. Obok archiwaliów i filmów z jej udziałem w Neue Nationalgalerie oglądamy poświęcone tancerce z St. Louis prace takich artystów z epoki, jak Sebastian Tamari, Henri Matisse czy Alexander Calder.

Status ikony, który w latach międzywojennych osiągnęła Baker, sam w sobie miał wymiar polityczny. Artystka nie zamierzała jednak zadowolić się rolą żywego symbolu emancypacji; była świadoma swojego politycznego potencjału i nie wahała się go wykorzystać. Icon in motion zaczyna się od obrazu performerki tańczącej w spódniczce z bananów, które miały prowokować w umysłach podnieconej publiczności falliczne skojarzenia. Finałowa część wystawy ukazuje artystkę jako obywatelkę, działaczkę, moralny autorytet.

Prezydent Macron podczas przemówienia w Panteonie powiedział, że „Josephine Baker stała zawsze po właściwej stronie historii”. Jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej zaczęła działać w ruchu antyfaszystowskim, udzielała się w walczącej z rasizmem grupie Licra. Po 1939 r. francuski wywiad zaproponował jej współpracę; zgodziła się bez wahania. „To Francja uczyniła mnie tym, kim jestem – powiedziała. – Paryżanie dali mi wszystko, co mam. Jestem gotowa oddać im życie”.

Jako artystka estradowa Josephine podróżowała po Europie i Afryce Północnej. Zapraszano ją na ekskluzywne przyjęcia, bywała w ambasadach, spotykała wysoko postawione osobistości, również związane z faszystowskim obozem państw Osi. Wizerunek rozbawionej gwiazdy okazał się świetną przykrywką dla działań wywiadowczych. Josephine zbierała informacje, a raporty pisała atramentem sympatycznym na partyturach piosenek.

Po upadku Paryża wstąpiła do ruchu oporu i związała się z Wolnymi Francuzami generała de Gaulle’a. Wojnę ukończyła w stopniu porucznika francuskich sił powietrznych; dostała przydział do lotnictwa, ponieważ poza niezliczonymi talentami miała także smykałkę do latania i jeszcze przed wojną wyrobiła sobie licencję pilotki. W pierwszych latach po zwycięstwie nad faszyzmem często można było zobaczyć ją w oficerskim mundurze. Świetnie prezentowały się na nim odznaczenia, którymi została obsypana jako bohaterka wojenna; znalazła się wśród nich Legia Honorowa – najwyższe wyróżnienie przyznawane przez Republikę Francuską.

Oglądana z dystansu biografia Josephine Baker przypomina bajkę – oczywiście w wersji dla dorosłych, biorąc pod uwagę pikantne szczegóły z życia bohaterki. Byłaby to historia podobna do tej o Kopciuszku, gdyby nie fakt, że tancerka została księżniczką bez pomocy księcia. Nie obyło się jednak bez baśniowego zamku.

W 1947 r. Josephine kupiła w Akwitanii renesansowe zamczysko z przełomu XV i XVI w. Nazwała je Château des Milandes i starała się na terenie swojej rozległej posiadłości urządzić hybrydę parku rozrywki z utopią. Kluczowym elementem tej ostatniej były dzieci; Baker nie doczekała się naturalnych potomków, ale po wojnie adoptowała dwanaścioro podopiecznych w różnym wieku i z różnych stron świata, m.in. z Japonii, Afryki Północnej i Ameryki Południowej. Swoją wielorasową rodzinę nazwała Tęczowym Plemieniem – adoptowane dzieci uczyła śpiewać i tańczyć; ich występy należały do najważniejszych atrakcji czekających na turystów odwiedzających zamek.

W 2003 r. w wywiadzie dla „USA Today” aktorka Angelina Jolie wskazała Tęczowe Plemię jako „model wielonarodowej rodziny tworzonej poprzez adopcję” oraz jako źródło osobistej inspiracji dla jej własnego familijnego projektu, również opartego na adoptowaniu dzieci z różnych stron świata. Kultura celebrycka ma u Josephine ogromny dług; z jej biografii można uczyć się, jak być sławną, jak budować własny mit, posługując się wszelkimi dostępnymi środkami – od talentu poprzez erotykę aż po ekstrawagancję, gepardy i renesansowe zamki. Lekcję Josephine należy jednak przerobić do końca. Sława nie była dla niej celem samym w sobie, lecz wysokooktanowym paliwem, którym zasilała swoje przedsięwzięcia aktywistyczne.

Jeden z ostatnich obrazów, które oglądamy w Neue Nationalgalerie, ukazuje Josephine u boku pastora Martina Luthera Kinga. W latach 50. artystka postanowiła zainwestować symboliczny kapitał, który zgromadziła jako tancerka, wokalistka, aktorka, symbol seksu, zuchwała szpiegini i bohaterka wojenna, w Ruch Praw Obywatelskich walczący w Stanach o zniesienie segregacji rasowej.

Marsz na Waszyngton 

We Francji Baker mogła odbierać Legię Honorową w Pałacu Elizejskim, ale Stany Zjednoczone pozostawały dla niej wrogim terenem. Jeszcze w latach 30., kiedy w Paryżu była u szczytu sławy, wyruszyła na podbój ojczyzny – i poniosła porażkę. Wystąpiła na Broadwayu i zebrała fatalne recenzje naszpikowane rasistowskimi epitetami. Na początku lat 20. Ameryka zgodziła się na Baker występującą w afroamerykańskim musicalu i nawet ją w takim przedstawieniu oklaskiwała, ale czarnoskórej artystki w roli gwiazdy nie potrafiła zaakceptować. Nowojorski „Times” napisał, że poziom jej występów jest być może zadowalający dla Paryża, ale w Ameryce każdy widzi, że to zwykła „czarna dziewucha” (Negro wench), która zadziera nosa; w Stanach takich „dziewuch” są tysiące. Pokonana i rozżalona artystka zrzekła się amerykańskiego obywatelstwa i uciekła do Francji, gdzie ją kochano.

Do Ameryki ponownie zaczęła regularnie przyjeżdżać w latach 50. Była dojrzalsza, ale i o wiele bardziej konfrontacyjnie nastawiona. Przed wojną polityczne znaczenia miała sama jej obecność na scenie. Teraz nie wahała się zabierać głosu i nazywać problemu rasizmu po imieniu. Okazało się, że Ameryka wciąż nie była gotowa na Josephine i jej dyskurs. W prasie zaczęto oskarżać ją o szerzenie komunistycznej propagandy; w końcu władze unieważniły jej wizę, której jako obywatelka Francji potrzebowała, żeby przebywać i występować w USA. Przez kilka lat nie miała wstępu do ojczyzny; zakaz cofnęła dopiero administracja prezydenta Kennedy’ego.

Wróciła, by 28 sierpnia 1963 r. wziąć udział w historycznym Marszu na Waszyngton, podczas którego Martin Luther King wygłosił słynne przemówienie zaczynające się od słów I have a Dream… (Mam marzenie…). Zanim jednak słowa te wybrzmiały, głos zabrała Baker. Weszła na scenę w mundurze francuskiej armii, udekorowanym orderami za wojenne zasługi; nie występowała jako legendarna gwiazda rozrywki, lecz bojowniczka, weteranka walki, którą toczyła nie tylko za Francję, ale również, a właściwie przede wszystkim, przeciw rasizmowi, faszyzmowi, dyskryminacji, niesprawiedliwości.

„Bywałam w pałacach królów i królowych oraz w domach prezydentów. I wiele więcej. Ale w Ameryce nie mogłam wejść do hotelu i wypić filiżanki kawy. I to mnie wkurzyło. A kiedy się wściekam, otwieram swoją niewyparzoną gębę. I wtedy lepiej uważać, bo kiedy Josephine otworzy usta, usłyszą to na całym świecie – wołała, a pod koniec dodała: – Nie jestem już młodą kobietą, przyjaciele. Moje życie jest za mną. Nie płonie we mnie zbyt wiele ognia. Ale zanim zgaśnie, pragnę, żebyście wykorzystali to, co ze mnie pozostało, aby rozpalić ten ogień w sobie. Abyście mogli dalej działać i abyście mogli robić to, co ja uczyniłam. Wtedy, kiedy mój ogień wygaśnie i pewnego dnia pójdę tam, gdzie wszyscy odchodzimy, będę naprawdę szczęśliwa”.

Słuchało jej ćwierć miliona ludzi zgromadzonych na Marszu – największa publiczność, przed jaką kiedykolwiek stanęła. Był to też jej najważniejszy występ – tak jakby cała burzliwa i przypominająca baśń kariera Josephine była drogą prowadzącą do tego miejsca i tego momentu.

Wystawa „Josephine Baker. Icon in Motion”, Neue Nationalgalerie, 26.01.2024–01.05.2024 © Neue Nationalgalerie, Staatliche Museen zu Berlin
Wystawa „Josephine Baker. Icon in Motion”, Neue Nationalgalerie, 26.01.2024–01.05.2024 © Neue Nationalgalerie, Staatliche Museen zu Berlin

 

Wystawa „Josephine Baker. Icon in Motion”, Neue Nationalgalerie, 26.01.2024–01.05.2024 © Neue Nationalgalerie, Staatliche Museen zu Berlin
Wystawa „Josephine Baker. Icon in Motion”, Neue Nationalgalerie, 26.01.2024–01.05.2024 © Neue Nationalgalerie, Staatliche Museen zu Berlin

Ikona sztuki

Jeżeli przemawianie u boku Martina Luthera Kinga było apogeum epopei Josephine Baker, to wpisanie jej dorobku w kontekst sztuki jawi się jako domknięcie tej opowieści.

Wystawa poświęcona Josephine Baker sąsiaduje z inną ekspozycją, której bohaterem jest największy żyjący niemiecki malarz Gerhard Richter. Czy trzeba lepszego dowodu na sprawczą moc sztuki? Świat, w którym afroamerykańska performerka rewiowa oraz malarskie sumienie Republiki Federalnej mogą spotkać się w prestiżowym muzeum sztuki, jeszcze niedawno wydawał się utopią. Dziś jest rzeczywistością. I niemała w tym zasługa Josephine Baker.

Inicjatorem poświęconego jej projektu jest Klaus Biesenbach, niemiecki kurator gwiazdor. To on stworzył Berlin Biennale, zakładał kultowy instytut KunstWerke, potem kierował zespołem kuratorskim w nowojorskim MoMA; w swoim dorobku ma m.in. słynną wystawę Mariny Abramović Artystka obecna, która z awangardowej performerki z byłej Jugosławii uczyniła globalną gwiazdę popkultury. Trzy lata temu Biesenbach wrócił do korzeni, czyli do Berlina, aby dyrektorować w Neue Nationalgalerie.

W Neue Nationalgalerie archiwalia, filmy i dokumenty związane z Baker zestawiono nie tylko z poświęconymi jej dziełami klasyków modernizmu, lecz również z pracami współczesnych twórców i twórczyń. Jest wśród nich m.in. Simone Leigh, afroamerykańska rzeźbiarka, która reprezentowała USA na ostatnim Biennale w Wenecji i zdobyła Złotego Lwa dla najlepszej artystki biorącej udział w tym wielkim przeglądzie sztuki.

Znamienne, że podczas tej samej edycji Biennale można było zobaczyć samą Josephine Baker. Kuratorka weneckiej imprezy, Cecilia Alemani, włączyła filmowe zapisy jej tańca do wystawy głównej. Świat sztuki upomina się o Baker, wskazując, że choć pracowała w przemyśle rozrywkowym, to jej dorobek nie mieści się w historii kultury popularnej; dziś jest dyskutowany w kategoriach dziejów performansu i twórczości zaangażowanej. W ten sposób opowieść zatacza koło. Dla Josephine Baker sztuka stała się najpierw trampoliną do społecznego awansu, potem narzędziem osobistej emancypacji, a wreszcie instrumentem politycznym. To właśnie poprzez politykę – dyskurs antyrasistowski, feministyczny, emancypacyjny, obywatelski – odkrywamy dziś Baker na nowo, odzyskując ją jako artystkę, którą zawsze była.

Josephine Baker. Icon in Motion
Neue Nationalgalerie, Berlin, 26.01.2024–01.05.2024


Zacytowane wypowiedzi Josephine Baker w tłumaczeniu autora tekstu.

Gdyby mój tekst wpadł w ręce Mariana Eilego, tego akapitu by nie było. Twórca „Przekroju” pierwsze zdania wyrzucał zawsze: bez litości i bez namysłu. „Artykuł, który nie ma początku, jest lepszy!” – mówił. I najczęściej miał rację.

W tych rzadszych sytuacjach redaktorzy po cichu przywracali usunięty fragment i trzymali kciuki, żeby szef niczego nie zauważył. Nawet jeśli widział, nie wracał do sprawy, numer szedł do druku, ale jako że natura nie znosi próżni, w kolejce czekały już kolejne teksty, w których wielki redaktor (współpracownicy nazywali go tak trochę żartem, a trochę z podziwem) mógł coś powycinać. I wycinał tak, tydzień po tygodniu, przez okrągłe 24 lata i 1277 wydań „Przekroju”.

Był 1945 r., kiedy nad Polską na nowo rozbłysła iskra kreatywności. Jeszcze trwała wojna, wciąż nie wszyscy ocaleni wrócili z hitlerowskich obozów, ale w powietrzu czuć już było nowe. Kraków – drugie co do wielkości miasto w Polsce – nie podzielił losu Warszawy, którą rok wcześniej naziści zrównali z ziemią. Też został boleśnie okaleczony, jednak większość domów stała, było gdzie mieszkać i pracować. Właśnie dlatego to tu po wojnie przyjeżdżali polscy pisarze, artyści, intelektualiści.

Pierwszy numer tygodnika „Przekrój” ukazał się w połowie kwietnia 1945 r. Cieniutki, zaledwie 16 stron, ale za to m.in. z felietonem Czesława Miłosza. „Przekrój” od początku mierzył wysoko: literatura najlepszych autorów, żarty najwyższych lotów, artykuły – tylko te najciekawsze. „Lekko, pismo robi się lekko!” – to było kolejne motto Mariana Eilego. W powojennych, trudnych latach „Przekrój” dawał swoim czytelnikom szczyptę piękna i dowcipu. Miało być mądrze, lecz nigdy nudno, poważne teksty były więc okraszane zabawnymi rysunkami, komunistyczne komentarze – bez których w tamtych czasach w krajach bloku wschodniego nie mogła się ukazać żadna gazeta – zestawiano na tej samej stronie np. z purnonsensowymi wierszykami. Zamiast narzekać na ciężkie czasy (co byłoby uzasadnione, ale w komunistycznych latach zabronione), lepiej było z nich pożartować. Stara zasada, że satyra rozkwita najpiękniej, gdy wokół jest ciemno i zimno, sprawdzała się i tym razem.

Czytelnicy pokochali ten niepowtarzalny, lekki, kpiarski styl. W trudnych czasach, kiedy brakowało dosłownie wszystkiego – od chleba po buty – „Przekrój” rozchodził się błyskawicznie. Czytali wszyscy. Setny numer, wydany w 1947 r., miał już ponad 250 tys. egzemplarzy nakładu (w kraju, który liczył wtedy 24 mln ludzi i dopiero podnosił się po pięciu latach wojny, była to liczba niewyobrażalna); 10 lat później nakład wzrósł o kolejne prawie 200 tys. i rósłby nadal, gdyby nie państwowe limity papieru, nakładane przez władze na wydawców prasy.

Wielki redaktor

Prawie od samego początku redakcja mieściła się w trzypokojowym mieszkaniu z kuchnią i łazienką. W wannie – sterta listów od czytelników. W przedpokoju – ścisk nie do opisania: autorzy wchodzili i wychodzili, redaktorzy rwali sobie włosy z głowy nad tekstami, wpadał goniec z drukarni, ktoś od progu kłaniał się z prośbą, by redaktor naczelny łaskawie rzucił okiem na kilka przyniesionych rysunków. Wszystko tonęło w dymie, bo palili prawie wszyscy, a nawet jeśli ktoś się z tego wyłamywał, to w tamtych czasach nie wypadało mu zwrócić innym uwagi, by w jego towarzystwie powstrzymali się od papierosa (uczył tego „Demokratyczny savoir-vivre”, jedna ze stałych rubryk w „Przekroju”).

Nad tym zadymionym chaosem starali się zapanować – z różnym skutkiem – twórcy pisma: Marian Eile i Janina Ipohorska – wizjonerzy o niepowtarzalnym poczuciu humoru. Z tej dwójki tylko Eile miał doświadczenie redaktorskie. Przed wojną pracował ze znakomitymi dziennikarzami i poetami w „Wiadomościach Literackich”, najlepszym ówcześnie piśmie literackim w Polsce. Sam też pisał świetnie, ale przede wszystkim czuł się artystą wizualnym: rysował, malował, projektował scenografie do teatru. Mimo że redakcja zatrudniała znakomitych grafików (mieli w redakcji własny pokój, którego redaktorzy niezmiernie im zazdrościli), to jednak oryginalny, „zatłoczony” wygląd „Przekrój” zawdzięczał redaktorowi naczelnemu.

Esteta i wizjoner, o swój wygląd nie troszczył się podobno wcale (tak wspominali po latach jego współpracownicy), o czym może świadczyć choćby to, że jedną kolorową koszulkę w paski nosił na okrągło przez całe lata. Robienie pisma pochłaniało go w całości. Decydował o każdym tekście, projektował każdą stronę ‒ w czasach, kiedy jedynymi programami graficznymi były nożyczki i klej. Eksperymentował, chciał zaskakiwać. Mówił, że jego celem nie jest zachwycenie czytelników, ale to, by patrząc na daną stronę w piśmie, pytali w duchu: „Co to właściwie znaczy?”.

Poza pierwszymi zdaniami automatycznie wykreślał też z artykułów słowo „bardzo” – miał alergię na dziennikarską przesadę. Jeszcze bardziej nie lubił podniosłego stylu, wystrzegał się go w pracy i w życiu. Być może właśnie z obawy przed patosem nigdy nie mówił o tym, jak z powodu żydowskiego pochodzenia musiał ukrywać się podczas okupacji, a z niechęci do wielkich idei nie ufał w powojenny nowy ład. Mimo to pisać o nim musiał, jeśli nadal chciał wydawać „Przekrój”. Strony z tekstami o polityce traktował jednak tak, jak współcześni wydawcy traktują reklamy prasowe: niby są częścią pisma, ale nie do końca. Na spotkaniach z przełożonymi tłumaczył, że zna się na sztuce, literaturze, kulturze, lecz na polityce zupełnie nie. Podobnie inni zatrudnieni w „Przekroju” redaktorzy: są tak słabo zorientowani w politycznych zawiłościach, że nie chcą o nich pisać, by przypadkiem nie napisać czegoś głupiego. W gruncie rzeczy – przekonywał Eile – omijanie polityki świadczy o redaktorskiej odpowiedzialności, którą przecież powinien się kierować największy tygodnik społeczno-kulturalny w kraju.

Jeśli wierzył w jakąkolwiek wielką ideę, to była nią uzdrawiająca siła śmiechu. W jego piśmie zabawne były nie tylko rysunki czy anegdoty, ale nawet autoreklamy. Podczas gdy w innych gazetach królowały rubryki typu „wy piszecie, my odpowiadamy”, „Przekrój” reklamował się na okładce: „Jedyny na świecie tygodnik, który nie odpowiada na listy czytelników!” (co nie do końca było prawdą, ale o tym za chwilę). Innym razem pojawiło się zachęcające hasło: „»Przekrój« – organ ludzi sympatycznych”, a gdy w 1949 r. Mao Zedong ogłosił, że Chiny dołączają do komunistycznej wspólnoty państw słowiańskich, Eile w odpowiedzi ukuł reklamę, że „Przekrój” to „jedyny taki tygodnik na 800 milionów Słowian!” (co z tego, że grubo ponad 500 mln z tej imponującej liczby stanowili „chińscy Słowianie”).

Oczywiście w Chinach jeszcze wtedy o „Przekroju” nie słyszano, jednak trochę prawdy w powiedzeniu Eilego było. Wielu mieszkańców Bułgarii, ówczesnej Czechosłowacji, Jugosławii czy ZSRR rzeczywiście sięgało po polski tygodnik. Rosyjsko-amerykański poeta, noblista z 1987 r. Josif Brodski, zapytany o swoją twórczą drogę odpowiedział, że w młodości specjalnie nauczył się polskiego, by czytać „Przekrój”, bo tylko tak mógł (jeszcze przed wydaleniem go z ZSSR i wyjazdem do USA) poznawać światowe dzieła.

Po jedenaste: bądź tolerancyjny

Bez Mariana Eilego nie byłoby „Przekroju”, ale tak samo nie byłoby go bez Janiny Ipohorskiej – drugiej, a według niektórych pierwszej, osoby w redakcji. Estetka i erudytka, znawczyni teatru, literatury francuskiej i malarstwa, uchodziła za wyrocznię w dziedzinie elegancji. W tygodniku prowadziła dział mody i pisaną pod pseudonimem Jan Kamyczek rubrykę o dobrych obyczajach: „Demokratyczny Savoir Vivre (DSV)”. Na początku miała być to rubryka humorystyczna, z zabawnymi pytaniami (które wymyślała Ipohorska) i odpowiedziami. Szybko jednak do redakcji zaczęły napływać prawdziwe listy i wbrew deklaracji z okładki tygodnik zaczął na nie odpowiadać.

Pytano o sprawy najróżniejsze. Czy można podczas rozmowy trzymać ręce w kieszeniach? Czy przy powitaniu mężczyzna powinien całować kobietę w rękę? (na to powracające w rubryce pytanie odpowiedź zawsze brzmiała: nie). Jak przedstawić w towarzystwie znajomego, gdy samemu nie pamięta się jego nazwiska? Dzięki dowcipnym odpowiedziom Ipohorskiej jej rubryka – trudna, bo mimo wszystko edukacyjna – cieszyła się ogromną popularnością. Chociaż czytelnicy raczej nie zaczynali od niej lektury nowego wydania (już wtedy było jasne, że pierwszeństwo miała ostatnia strona, czyli „Rozmaitości”), to na pewno czytali ją chętnie. Czytali, uśmiechali się i zupełnie niechcący uczyli się nie tylko dobrych manier, ale przede wszystkim zwykłej serdeczności.
To było dla Ipohorskiej najważniejsze: autentyczna życzliwość wobec innych. Powtarzała: „Po jedenaste: bądź tolerancyjny” – z własnego doświadczenia wiedziała, co dzieje się na świecie, gdy brakuje tolerancji i życzliwości.

Janina Ipohorska prowadziła „DSV” aż do śmierci. Chociaż od 1968 r. nie pracowała już w redakcji „Przekroju”, to przez kolejne 20 lat, jako autorka zewnętrzna, odpisywała na listy czytelników i czytelniczek. Kiedy zmarła, ówcześni szefowie tygodnika zdecydowali, że rubryka – chociaż wciąż lubiana – zniknie z łamów. Dla wszystkich w redakcji było jasne, że trudno byłoby znaleźć godne zastępstwo (rubryka wróciła na krótki czas do „Przekroju” na początku lat 90., a do jej prowadzenia została zaproszona Agnieszka Osiecka).

Jakie to świetne! Jakie to okropne!

Jorge Luis Borges, Franz Kafka, Gabriel García Márquez, fragmenty Ulissesa Jamesa Joyce’a, Steinbeck. I mniej poważnie: książka Betty MacDonald Jajko i ja, publikowana w odcinkach, opowiadania Marka Twaina, fragmenty Geralda Durrella, do tego klasyka: Victor Hugo, Charles Dickens. Josif Brodski wiedział, co robi. „Przekrój” przemycał nowości, które w innym wypadku pewnie nie dotarłyby nie tylko do Polski, ale w ogóle za żelazną kurtynę. Na literaturze się nie kończyło – pisano o filmach Pasoliniego, francuskich premierach teatralnych, o jodze, wówczas jeszcze mało znanej („joga pomaga w niepaleniu!” – zachęcano w jednym z numerów z 1974 r.). O kuchni włoskiej – dziś trudno w to uwierzyć, ale jeszcze w latach 50. nie tylko w Polsce, ale także np. w Wielkiej Brytanii trzeba było wyjaśniać, czym jest pizza. O fryzurach, jakie nosi paryska ulica, i o kawiarenkach, jakie na tej samej ulicy się mija. O modzie i oczywiście o jazzie, którego redaktorzy „Przekroju” słuchali namiętnie.

Pisano tyle, ile było można, bo komunistyczna cenzura miała ostre nożyczki (zarówno Kafka, jak i Borges byli bardzo źle widziani, publikacjom ich utworów zawsze towarzyszyły opory cenzora). Na szczęście nieraz Eilemu udawało się przekonać władze: dlatego „Przekrój” regularnie zamieszczał np. rysunki legendarnego Saula Steinberga z „New Yorkera” (prawo do ich darmowego przedruku uzyskał w amerykańskiej ambasadzie i podczas swojego jedynego w życiu wyjazdu do USA pod koniec lat 50. potwierdził je u samego Steinberga). Trudniej było z jazzem. Od 1949 r., kiedy zaostrzyła się linia polityczna, nie działało nawet tłumaczenie, że to przecież muzyka wywodząca się z nizin społecznych i przeciwstawia się kapitalizmowi. Zakaz pisania o jazzie ustąpił pod koniec lat 50., co Eile uczcił, zamieszczając zdjęcie Louisa Armstronga na okładce noworocznego wydania z 1957 r.

Sposobów, żeby publikować nowinki z zachodniego świata kultury i sztuki, było w „Przekroju” kilka. Najczęściej stosowano sztuczkę: „Spójrzcie, jakie to okropne!”. Czasem działało, innym razem nie – bywało, że zupełnie niespodziewanie. Tak było np. w 1951 r., kiedy w Polsce trwał okres najgłębszego komunizmu, w Korei ścierały się wojska amerykańskie z armią północnokoreańską wspieraną przez ZSRR, a Marian Elie postanowił drukować w cotygodniowych odcinkach amerykański kryminał gangsterski. Był wielkim wielbicielem gatunku, zupełnie inaczej niż komunistyczne władze, które uważały, że takie historie demoralizują młodzież i uczą ją popełniania zbrodni. Pierwszemu odcinkowi towarzyszyła przedmowa wyjaśniająca, że jest drukowany wyłącznie ku przestrodze szanownych czytelników. Nie podziałało, kolejny odcinek już się nie ukazał. Szefowie wydawnictwa w trybie pilnym wezwali redaktora naczelnego na rozmowę. Eile musiał się zgodzić na przerwanie ledwie co zaczętego cyklu, podobno nawet zanadto nie protestował. Nieraz powtarzał, że dla niego istniał wyłącznie jeden powód wart utraty pracy – był nim Pablo Picasso.

Eile wielbił go bezkrytycznie. „On jeden zapłodnił całą epokę!” – mówił. Widział w nim nie tylko wielkiego artystę, lecz także człowieka, który uczy, jak można patrzeć i myśleć. Oprócz jego obrazów w „Przekroju” zamieszczane były np. długie recenzje wystaw, wzmianka o urodzinach malarza („Przekrój” oczywiście poinformował o nich po swojemu, publikując zmyślone telegramy z życzeniami np. od Charliego Chaplina), a nawet poradnik, jak swobodnie zacząć z tym wielkim artystą rozmowę, gdy spotkamy go na przyjęciu albo na spacerze (przykładowo można by powiedzieć: „E, jo tyż tak umiem” – proponował Sławomir Mrożek, autor poradnika). W 1948 r. Picasso odwiedził nawet redakcję „Przekroju” (przyleciał do Polski na Kongres Intelektualistów o Obronie Pokoju), a w styczniu 1959 r. tygodnik na własną rękę ogłosił uroczyście rozpoczęcie roku Picassa i w każdym numerze publikował jego prace – często na całą stronę, tak by można było je wyciąć i powiesić na ścianie. Eile zachęcał do tego, tłumacząc, że każdy zasługuje na trochę prawdziwej sztuki, nawet jeśli nie stać go na kupno prawdziwego obrazu.

Dzieła hiszpańskiego malarza, podobnie jak Fridy Kahlo czy Diego Rivery, a także amerykańskie kryminały nie spełniały założeń socrealistycznej sztuki, ale „Przekrój” mógł je drukować i nie musiał przy tym udawać obrzydzenia czy zgorszenia. Przepustką na łamy były lewicowe poglądy artystów.

Pies filozof

„Na co boisz się warknąć, pomerdaj”, „Zawsze warto szczekać w sprawach, które są dla nas ważne” albo: „Każdy ma jakiś stół, przy którym by pomerdał, żeby z niego coś spadło” – głosiły psie mądrości w rubryce „Myśli ludzi wielkich, średnich i psa Fafika”. Cytowani w niej byli niekiedy Seneka, Picasso (wiadomo!), poeci, pisarze, jak również Tomcio Paluszek czy właśnie Fafik, prawie terier irlandzki.

Istniał naprawdę. Redaktor naczelny dostał go w prezencie w 1946 r. na imieniny. Od tamtej pory Fafik stał się stałym gościem w redakcji, a na okładce „Przekroju” pojawiło się kolejne hasło reklamowe: „Jedyny tygodnik na świecie mający w składzie swej redakcji psa”. Złote myśli psa filozofa ukazywały się od 1957 r. prawie co tydzień, choć raz zamiast kolejnego cytatu pojawił się protest: „Drukowanie powiedzonek psa Fafika to absurd. Przecież wiadomo, że psy nie mówią”. Ale jako że autorem był Francis, muł, można przypuszczać, że w grę wchodziła po prostu międzygatunkowa zazdrość. W jednym z numerów świątecznych „Przekroju” poświęcono całe dwie strony na najnowsze dzieło malarskie Fafika: kolorowe ślady łapek. Redakcja wyjaśniała czytelnikom, że to zwykły taszyzm (jeden ze stylów malarstwa abstrakcyjnego), tyle że łapowy.

Największym osiągnięciem redakcyjnego pieska była jednak ustanowiona w 1961 r. Nagroda Srebrnego Fafika (nie złotego i nie brązowego, ale właśnie srebrnego, takiego pośrodku). Listy laureatów były drukowane w numerach świątecznych, a sama nagroda była przez redaktorów „Przekroju” porównywana do – jakżeby inaczej – Nagrody Nobla.

Jednym z pierwszych laureatów był (tak, zgadliście) Pablo Picasso, który prawdopodobnie nigdy się o tym nie dowiedział – redakcja nie informowała laureatów, wychodząc z założenia, że mogą przecież o tym przeczytać w „Przekroju”. Inni nagrodzeni z tamtego roku to Agatha Christie i Louis Armstrong. W następnych latach wyróżnienie dostawali m.in: Charlie Chaplin, Akira Kurosawa, Jean Paul Sartre. Oczywiście Srebrnego Fafika otrzymało także wielu wybitnych polskich artystów, np. w 1966 r. taką nagrodę otrzymał młodziutki Jerzy Skolimowski, który 50 lat później, w 2023 r. w wieku 81 lat, został nominowany do Oscara za najlepszy film zagraniczny IO (o osiołku, nie o psie). Przyznawanie Srebrnego Fafika było rzecz jasna zabawą – jedną z wielu, które miały miejsce w „Przekroju” – ale też czymś więcej: prezentowaniem nowych nurtów w sztuce i kulturze, podpowiadaniem czytelnikom mieszkającym za żelazną kurtyną, kogo warto znać, czytać, oglądać i słuchać.

Idzie nowe!

Chociaż z dawnego tygodnika „Przekrój” współcześnie stał się najpierw (w latach 2016–2023) kwartalnikiem, a od 2024 r. rocznikiem oraz magazynem internetowym, to dużo rzeczy pozostało jak dawniej. Nowe treści nieraz opatrujemy starymi rysunkami Lengrena czy Mroza – do dziś śmieszą, a dodatkowo czasem też rozczulają. Tak samo jak pierwsi redaktorzy chcemy zaskakiwać i wciąż na nowo inspirować naszych czytelników. Podobnie jak oni pragniemy uczestniczyć w tworzeniu takiego świata, w którym sami chcielibyśmy żyć. Właśnie dlatego piszemy m.in. o ekologii i tolerancji, podpowiadamy, jak odnaleźć spokój i zachować równowagę w chaosie sprzecznych informacji. Uczymy głębokiego oddechu (dosłownie!) i wdzięczności, bo wierzymy, że właśnie te umiejętności pozwalają żyć lepiej i pełniej.

W wierzeniach wielu kultur nie istnieje wyraźna granica między ludźmi a innymi istotami. Skoro religia i filozofia mogą stawać w obronie zwierząt, dlaczego myśl zachodnia od wieków czyni coś zupełnie odwrotnego?

Teoria ewolucji Karola Darwina zniwelowała – przynajmniej w pewnym stopniu – różnice między ludźmi a zwierzętami pozaludzkimi. Współczesna zoologia i etiologia jasno zaś dowodzą, że zwierzęta są inteligentne, mają swój język, budują społeczeństwa, rodziny, lubią się bawić, przeżywają emocje, kontemplują krajobrazy czy zapachy, cierpią. Mimo to wciąż żywe są koncepcje filozoficzno-religijne, wedle których przepaść między nami a innymi istotami jest nieprzekraczalna, my natomiast stanowimy centrum wszechświata. Teorie te usprawiedliwiają wyzyskiwanie innych stworzeń, ich zniewolenie, zjadanie czy wykorzystywanie do eksperymentów.

Nie można nawet powiedzieć, że są to przebrzmiałe, archaiczne koncepcje. Jeśli przyjąć analogię do współczesnych społeczeństw opisywanych przez etnologów, można przypuszczać, że prehistoryczne rozumienie relacji między ludźmi a zwierzętami mogło być bardziej zgodne ze współczesnym stanem badań. 

Wybitny antropolog Philippe Descola w swojej książce Beyond Nature and Culture z 2005 r. opisywał ludność Achuar z lasów Amazonii, która nie dzieli osób na „ludzkie” i „nie ludzkie”. Duchy, rośliny czy zwierzęta są dla niej w zasadzie takimi samymi „osobami” jak ludzie. Nie istnieje wyraźna granica oddzielająca tych ostatnich od innych form życia: każda z wymienionych istot może się ze sobą komunikować (z roślinami przez zaklęcia, sny czy halucynogenne wizje).

U innych społeczności amazońskich można spotkać podobne rozumienie świata przyrody. Ludy Mucuna również postrzegają wszystkie byty jako osoby. Co więcej, przyjmują, że ludzie mogą zmienić się w rośliny lub zwierzęta – i vice versa – oraz że rośliny, a także zwierzęta mają własną kulturę, a nawet ceremonie czy rytuały.

Religia i filozofia mogły stawać w obronie zwierząt; niestety, główny nurt religijności zachodniej nigdy nie nakłaniał do troski czy współczucia wobec nich, przeciwnie – raczej uzasadniał ich instrumentalne traktowanie.

Bracia mniejsi

Język nie jest wolny od ukrytych założeń i ocen, o czym świadczy terminologia stosowana do opisu naszych relacji ze zwierzętami. Uświadamia to sobie każdy, kto staje w obronie ich praw. Zachować się „po ludzku” to zachować się dobrotliwie, życzliwie, szlachetnie. To, co zwierzęce (również w nas), jest natomiast „dzikie”, „nieokrzesane”, „niższe”. Ten system ocen wniknął głęboko w filozofię, naukę czy psychologię: zachowania „instynktowne”, czyli „zwierzęce”, są nieświadome, automatyczne, bezrefleksyjne. Zwierzę nie umiera, tylko „zdycha”. Święty Franciszek z Asyżu nazywał co prawda zwierzęta naszymi „braćmi mniejszymi”, ale dziś możemy zadać pytanie: dlaczego właściwie „mniejszymi”?

Rozmaite związki frazeologiczne i przysłowia zakładają niższość zwierząt: „zachować się jak świnia”, „ptasi móżdżek”, „pies z kulawą nogą”… Jeśli chce się kogoś obrazić, nazywa się go „bydlakiem”, „osłem” lub „baranem”. Stwierdzenie zaś, że ktoś postąpił „jak człowiek”, „po ludzku”, wskazuje, że osoba ta zachowała się życzliwie, szlachetnie, wzorcowo.

Współcześnie badacze i aktywiści wykonują ciężką pracę, by uwolnić język od tych negatywnych znaczeń. Mówi się o „osobach nie ludzkich” czy „zwierzętach pozaludzkich”. Niektórzy reagują na te próby rozbawieniem; a jednak wydają się one zasadne. Zachodni filozofowie – od Arystotelesa przez Kartezjusza do Martina Heideggera – od najdawniejszych czasów starali się ustalić, na czym polega różnica między człowiekiem a zwierzęciem. Ciągłe powracanie do tej sprawy samo w sobie jest warte przemyślenia.

Dlaczego zakładamy taką odmienność i z jakiego powodu tak nas ona interesuje? Czy wynika to z przeczuwanych podobieństw i potrzeby ich zanegowania? Przez stulecia stosowano różne kryteria, za pomocą których wyróżniano człowieka wśród innych stworzeń: „racjonalność”, „inteligencja”, „posługiwanie się językiem”, „posiadanie duszy”, „stworzenie na obraz Boga”, „samoświadomość”, „zdolność do cierpienia”, „zdolność do śmiechu”. Dzisiaj większości z tych propozycji nie sposób traktować bezkrytycznie.

Musimy bowiem pamiętać, że nawet jeśli dziś rzadziej jeździ się konno czy używa „zwierząt pociągowych”, to nie z powodu współczucia, lecz dlatego, że znaleziono lepsze źródła energii. Przez całe tysiąclecia wykorzystywano zwierzęta w transporcie, rolnictwie, budownictwie, działaniach wojennych, a przede wszystkim jako źródło pokarmu. W ostatnich wiekach zaś – także w eksperymentach napędzających rozwój medycyny, przemysłu kosmetycznego czy chemicznego.

Niekiedy ludzie, jak się wydaje, byli świadomi wykorzystywania zwierząt – choćby wtedy, gdy stawiali w Laon pamiątkowe rzeźby wołom ciągnącym kamień do budowy katedry Notre Dame. Podobne przypadki opisywane są jako „wzruszające”, ale wciąż nie zawsze zdajemy sobie sprawę z faktu, że zwierzęta te wykonywały niewolniczą pracę i dla powstawania kościołów umierały z wycieńczenia. Wydaje się mało prawdopodobne, by kiedykolwiek w historii ludzkości „zwierzęta pociągowe” harowały dobrowolnie.

Nasze podręczniki historii pozytywnie wartościują „udomowienie zwierząt”, tym samym wyżej oceniając społeczeństwa, które tego dokonały. Można jednak podejrzewać – podobnie jak w przypadku innych wyznaczników rozwoju cywilizacyjnego, które współczesna humanistyka odrzuciła, takich jak odkrycie rolnictwa, posługiwanie się pismem czy ekonomia oparta na zysku – że niekiedy rzeczywiście chodziło o dobro zwierząt. 

Służyć ludziom

Jeśli chcemy zrozumieć specyficznie zachodni sposób myślenia o zwierzętach, powinniśmy zacząć od tradycji helleńskiej i biblijnej. Greckie źródła są niejednomyślne, różnie to zresztą wyglądało w poszczególnych szkołach religijnych i filozoficznych. W tym kontekście wyjątkowo ważna wydaje się kwestia ofiary ze zwierzęcia, wokół której koncentrowało się życie religijne polis.

Zgodnie z teologią opartą na micie o Prometeuszu bogowie są wolni od przymusu jedzenia mięsa, ludzie zaś są na nie skazani. Z tego powodu historyk Jean-Pierre Vernant twierdził, że ścisły związek między jedzeniem mięsa a całością wyobrażeń o rzeczywistości pozwala lepiej zrozumieć istotę tych starożytnych nurtów religijnych, które wynikały z zakwestionowania oficjalnego państwowego kultu. Najlepszym przykładem są tutaj orficy i pitagorejczycy, którzy rezygnowali z jedzenia mięsa, by zbliżyć się do bogów.

Nie zawsze łatwo ocenić, kiedy starożytni kierowali się empatią wobec zwierząt, a w jakich przypadkach ich postawa wynikała z przyjętych założeń metafizycznych. Jeśli zgodnie z metempsychozą zwierzę jest wcieleniem ludzkiej duszy, zjadanie go staje się formą kanibalizmu. Gdy Empedokles rozpaczał, że przez lata jadł mięso i składał ofiary ze zwierząt, nie ubolewał nad krzywdą tych stworzeń, tylko nad tym, że za sprawą swych czynów on sam stał się „nieczysty”.

Na tym tle wyróżniał się Plutarch, który zdecydowanie przeciwstawiał się okrucieństwu wobec zwierząt. Starożytny pisarz w wielu miejscach dawał wyraz swoim poglądom w tej kwestii, jak choćby w krytyce Katona Starszego z Żywotów sławnych mężów: „Dobremu człowiekowi wypada bowiem i konie wiekiem sterane nadal trzymać, i psy w starości nie tylko karmić, lecz nawet pielęgnować” (tłum. Tadeusz Sinko). Z uznaniem mówi o grobach przeznaczonych dla koni i psów. Istnieją także mniej znane teksty Plutarcha w całości poświęcone zwierzętom i mięsożerstwu, w których trzeźwo zauważył on, że inne gatunki odczuwają ból (jak zobaczymy, nie był to oczywisty pogląd w historii zachodniej filozofii), a ludzie zgodnie z własną naturą nie są mięsożercami, nie jedzą bowiem surowego mięsa i na ogół odczuwają wstręt przed zabijaniem.

W mowie O jedzeniu mięsa pisarz, omawiając „dziwaczny” wegetarianizm Pitagorasa, spostrzegł, że powinniśmy raczej zdumieni pytać o to, kto pierwszy zaczął jeść mięso, a nie kto później tego zaprzestał: „Ja zaś chciałbym wiedzieć, co czuł człowiek, co się działo z jego duszą lub umysłem, gdy po raz pierwszy zamoczył usta we krwi i przytknął wargi do ciała martwego stworzenia. Gdy zastawił stoły gnijącymi zwłokami i nazwał jedzeniem i żywnością to, co jeszcze niedawno ryczało, rżało, ruszało się i żyło. Jak jego oczy wytrzymały tę rzeź, gdy podrzynano gardła, zdzierano skóry, ćwiartowano ciała? Jak jego nos wytrzymał smród?” (tłum. Damian Miszczyński).

Okazało się jednak, że największy wpływ na rozwój zachodnich wyobrażeń o innych gatunkach miały doktryny stoicka i arystotelesowska – obie skrajnie niekorzystne dla interesów zwierząt. Arystoteles twierdził, że celowość przenika cały kosmos. Wszechświat został uporządkowany hierarchicznie i nie ma w nim niczego, co istniałoby bez celu. Jego teleologiczna koncepcja jest pomysłowa, ale w odniesieniu do przyrody wydaje się zaskakująco prosta i naiwna. W Polityce czytamy, że rośliny istnieją po to, by jadły je zwierzęta; zwierzęta zaś są po to, by mógł z nich korzystać człowiek. To rozumowanie odegrało znaczącą rolę w dziejach zachodnich stosunków między ludźmi a innymi gatunkami. Jeszcze bardziej radykalne stanowisko przyjęli stoicy. Według Chryzypa nawet owady istnieją tylko po to, żeby nas budzić; myszy zaś – byśmy lepiej chowali przed nimi rzeczy.

Czyńcie sobie Ziemię poddaną

Można spotkać się z poglądem, że chrześcijańska tradycja instrumentalnego traktowania zwierząt ma korzenie bardziej greckie niż biblijne. Wskazuje się, że w Starym Testamencie istnieją liczne fragmenty zachęcające do dobrych stosunków z innymi stworzeniami. Antropogeniczny mit z Księgi Rodzaju (Rdz 1, 26-28) mówi, że człowiek ma panować nad wszelkim ptactwem podniebnym, rybami morskimi i zwierzętami pełzającymi po ziemi. Słowa te interpretowano jednak najczęściej osobliwie: zwierzęta są „poddane” i „rządzi się nimi”, ale nie jak mądry władca dbający o swoich poddanych, lecz jak despota i tyran. To słynny fragment, który do dziś służy jako uzasadnienie wykorzystywania innych gatunków przez człowieka. O wiele rzadziej przytaczane są zdania następujące po nim: „Oto wam daję wszelką roślinę przynoszącą ziarno po całej ziemi i wszelkie drzewo, którego owoc ma w sobie nasienie: dla was będą one pokarmem” (Rdz 1, 27).

Niezależnie od bezpośrednich zaleceń Biblii na niekorzyść istot pozaludzkich przemawia już sam mit o stworzeniu: świat powstający ex nihilo, z niczego. Inaczej niż w wielu mitach kosmogonicznych, w których tworzy się on z fragmentów ciała bóstwa, wobec czego jest sam w sobie święty, kosmos biblijny nie jest wart religijnej czci z uwagi na niego samego. Z tego powodu niektórzy współcześni teoretycy wywodzą proces desakralizacji świata właśnie z Biblii – w ramach tych teorii zeświecczenie współczesnych społeczeństw Zachodu nie wynikałoby jedynie z inicjatyw laickich, lecz paradoksalnie miałoby źródła religijne.

Bóg w Biblii nie należy bowiem do świata – jest od niego różny i niewyobrażalny, dlatego staje się tak odległy, że wręcz nieobecny. Ma to konsekwencje dla naszego stosunku do świata przyrody. Inaczej niż w innych kultach brak tutaj teologicznego uzasadnienia na przykład dla świętych gajów czy strumieni, a jeśli już się pojawiają, to mogą istnieć tylko w ograniczonym stopniu i najczęściej są traktowane podejrzliwie jako dziedzictwo pogańskie czy przejaw religijności „ludowej”. Tak samo zwierzęta nie mogą być ucieleśnieniem sił i mocy sakralnych. W najlepszym razie pełnią funkcję symboliczną.

Nie taka dobra nowina

Jeśli przyjrzymy się początkom chrześcijaństwa, zobaczymy, że była to religia oderwana od przyrody i nieczerpiąca z niej inspiracji. Słowo „poganin” wywodzi się często z łacińskiego paganus, czyli wieśniak.

Można zaryzykować stwierdzenie, że chrześcijaństwo było „dobrą nowiną” dla ludzi, ale nie dla natury. Jeśli chcemy szukać w wypowiedziach Jezusa pouczeń, jak traktować zwierzęta, czeka nas rozczarowanie: można odnieść wrażenie, że w ogóle go ta sprawa nie interesuje. Wspomina wprawdzie, że w oczach Bożych żaden wróbel nie zostaje zapomniany, ale dodaje, że ludzie są ważniejsi od wielu wróbli (Łk 12, 6-7). W innym miejscu zaś (Mk 5, 1-20) wypędza z opętanego duchy nieczyste, które następnie posyła w ciała świń: zwierzęta wpadają do jeziora i się topią. Pojawia się pytanie: czy to było konieczne? Czy Syn Boży nie mógł oszczędzić tych zwierząt? Święty Paweł stwierdza już wprost, że Bóg o woły się nie troszczy (1 Kor 9). Wydaje się, że zwierząt chrześcijańskie miłosierdzie nie dotyczy.

Święty Augustyn w swoim monumentalnym Państwie Bożym zastanawia się, czy przykazanie „Nie zabijaj!” odnosi się również do istot innych niż ludzie. Zasadniczo myśli o zwierzętach jak stoicy, a niezabijanie i niejedzenie ich łączy z zakazami obecnymi w herezji manichejskiej (to skojarzenie i równoznaczna z nim obawa o zarzut herezji będzie pojawiać się także w późniejszych czasach, blokując rozważania nad bezmięsną dietą Francisa Bacona), której filozof był zwolennikiem przed nawróceniem na chrześcijaństwo, a następnie stał się jej zagorzałym antagonistą. Święty Augustyn, rozważając przypadek tych, którzy nie zabijają zwierząt, sięga po znany sofizmat i pyta, dlaczego zatem zabijają rośliny. Sam zaś stwierdza, że rośliny można zabijać, bo nic nie czują, zwierzęta z kolei nie są obdarzone rozumem. Ogólnie mówiąc, wielki filozof zdaje się nie dostrzegać znaczących różnic między winoroślą a krową.

W historii chrześcijaństwa pojawiały się głosy w obronie zwierząt. Najsłynniejszym z nich jest wspomniany św. Franciszek z Asyżu, choć reguła jego zakonu nie potępiała jedzenia mięsa. Jeśli natomiast w innych zakonach pojawiał się taki zakaz, to raczej jako forma ascezy.

Zwolennikiem wegetarianizmu był twórca Wulgaty św. Hieronim. W swoim tekście Przeciw Jowinianowi polemizował z teorią, że Bóg stworzył świat na ludzki użytek. Pytał: jak to możliwe, że Bóg powołał do życia lwy czy skorpiony, skoro nie mamy z nich żadnego pożytku? Mięsa zaś zwykły człowiek nie musi jeść, a chrześcijanin wręcz nie powinien. Być może zwiększa ono siły marynarza czy wojownika, ale celem człowieka nie jest wojowanie, lecz mądrość. Mięso to pokarm dla tych, którymi kierują mroczne popędy i chcą jedynie zaspokajać swoje żądze. Hieronim argumentuje zresztą w dość nowoczesny sposób: skoro sięgamy po owoce i warzywa, aby wyzdrowieć, to dlaczego nie mielibyśmy jeść ich codziennie w ramach profilaktyki zdrowotnej? Jest również przekonany, że wraz z drugim nadejściem Zbawiciela ludzie przestaną jeść mięso. Dziś jednak ta część rozważań Hieronima raczej nie cieszy się szczególną popularnością. Widzimy też, że mimo wszystko jego postawa jest mocno antropocentryczna: nie kieruje się on dobrem zwierząt, tylko człowieka.

Największy wpływ na współczesne zachodnie chrześcijaństwo miała doktryna św. Tomasza z Akwinu, która pod wieloma względami jest reinterpretacją myśli Arystotelesa. „Książę teologów” odwołuje się do św. Augustyna i stwierdza, że zwierzę potrafi się poruszać, ale tylko człowiek ma intelekt. Interpretuje przywołany wcześniej fragment Księgi Rodzaju i podobnie jak Arystoteles twierdzi, że zwierzęta powinny służyć ludziom niczym niewolnicy swoim panom. Co prawda Akwinata sprzeciwia się czynieniu zła innym stworzeniom, ale tylko dlatego, że – jak argumentuje – człowiek nie powinien w sobie wzmacniać w ten sposób okrucieństwa względem bliźnich. Słowem, znów chodzi wyłącznie o interesy ludzi.

Katechizm Kościoła Katolickiego nadal odwołuje się do ustaleń św. Tomasza z Akwinu. Z jednej strony wspomina o „poszanowaniu dla integralności stworzenia” (2415), co jest zresztą dość mglistym sformułowaniem, i o konieczności okazywania życzliwości zwierzętom, z drugiej stwierdza, że człowiek może je jeść, robić z nich odzież i wykorzystywać eksperymentalnie (2417). Nauczanie kościelne głosi, że można kochać zwierzęta, ale „nie powinny one jednak być przedmiotem uczuć należnych jedynie osobom” (2418).

Duch i materia

Wszyscy znamy ze szkół ideę renesansowego humanizmu, w tym sztandarową koncepcję „godności człowieka”. Jeden z najważniejszych przedstawicieli tej epoki, florencki filozof Marsilio Ficino, twierdził, że człowiek pośredniczy między światem niższym a wyższym – jest zdolny kontemplować boskie piękno i wznieść się na poziom aniołów czy samych bóstw. Ta teoria, mimo niezaprzeczalnego uroku, ma jednak mroczną stronę – Claude Lévi-Strauss zauważył, że godność ma wówczas tylko ten, kto zostanie uznany za człowieka. W historii Zachodu rozróżnienie to stosowano nie tylko wobec zwierząt pozaludzkich, lecz także ludzkich: konkwistadorzy nie byli pewni, czy „Indianie” to ludzie, czy zwierzęta. Wpływowa kultura Florentczyków tylko umocniła chrześcijański antropocentryzm. 

Wraz z postępującym w czasach nowożytnych osłabieniem roli Kościoła można było spodziewać się poprawy sytuacji zwierząt. Trafnie jednak zauważył Peter Singer w Wyzwoleniu zwierząt, że paradoksalnie stało się inaczej: stosunek do tych istot w zachodniej filozofii, jak to dosadnie określił, „sięgnął dna”.

Najlepszym tego przykładem jest doktryna Kartezjusza. Filozof wyróżniał dwie substancje istniejące w świecie: duszę i materię. Materia jest rozciągła i rządzą nią mechaniczne prawa; atrybutem duszy jest myślenie. Jedyny punkt ich styku (kłopotliwy na gruncie tej teorii) to człowiek, a ściślej: znajdująca się w mózgu szyszynka. Logiczne konsekwencje tej filozofii w odniesieniu do zwierząt są okrutne – bez duszy okazują się one tylko maszynami. Jeśli zachowują się, jakby odczuwały ból, to wyłącznie dlatego, że tak zostały ustawione – niczym zegar wybijający określoną godzinę.

Tego rodzaju koncepcje usprawiedliwiały rodzące się wówczas metody eksperymentalnych badań nad zwierzętami. Ponura tradycja miała kumulację w XX w., kiedy w zamkniętych murach laboratoriów rażono prądem, duszono i zabijano miliony zwierząt, najczęściej dla zupełnie banalnych powodów. Działo się tak pomimo opinii części naukowców zwracających uwagę, że podobne badania nawet w celach medycznych nie mają wielkiej wartości, skoro dotyczą innych gatunków, a ich wyniki są nieprzekładalne na ludzi.

Z tego rodzaju eksperymentami związana jest zresztą wewnętrzna sprzeczność. Skoro mają one mieć sens, trzeba założyć, że istnieje głębokie podobieństwo między człowiekiem a zwierzęciem. Aby jednak eksperymentatorzy mogli obchodzić się ze zwierzętami inaczej niż z ludźmi, to podobieństwo właśnie musi zostać zanegowane.

Teologia zwierząt

Współczesna myśl chrześcijańska na nowo podejmuje zaniedbany temat zwierząt. Jednym z czołowym przedstawicieli tego ruchu jest brytyjski teolog Andrew Linzey. Jego argumenty są bardzo pomysłowe i warte przywołania. W swojej książce Teologia zwierząt zwraca on uwagę, że nawet jeśli przyjmiemy biblijny dogmat o pewnej wyższości człowieka nad zwierzętami, nadal etycznie niedopuszczalne jest ich wykorzystywanie. Na gruncie etyki chrześcijańskiej, której podstawowa zasada to okazywanie miłosierdzia słabszym i bezbronnym, człowiek nie tylko nie powinien krzywdzić zwierząt, lecz także jest zobowiązany okazać im szczególną troskę. W tej teologicznej perspektywie obraz Umierającego i Cierpiącego Boga zostaje rozciągnięty na całe stworzenie. Jeśli chodzi o słynny fragment z Księgi Rodzaju mówiący o panowaniu ludzi na ziemi, to Linzey zauważa, że dotyczy on okresu, gdy człowiek był w raju: potem, gdy stał się grzeszny, słowa te powinny przestać obowiązywać.

O ile jednak można twierdzić, że podobne reinterpretacje tradycji chrześcijańskiej są skutkiem presji świeckiej filozofii, o tyle warto wspomnieć imiona pewnych pionierów. Pod tym względem fascynującym przypadkiem jest żyjący w XVIII w. duchowny Humphry Primatt. W swojej Dysertacji o miłosierdziu i grzechu okrucieństwa wobec zwierząt mówił wprost o bólu zwierząt, a nie o interesach ludzi. Zauważał trzeźwo, że cierpienie – niezależnie od tego, kto go doświadcza – to zło. Dla teologa absurdem jest twierdzenie, że człowiek, nawet jeśli posiada wyższe zdolności mentalne niż zwierzęta, może swobodnie zadawać im ból. Tak samo absurdalny byłby pogląd, że wysoki człowiek ma prawo deptać karła tylko dlatego, że jest od niego wyższy. Mimo że współcześni nie docenili zbytnio rozważań Primatta, to wpływ pisarza, choć nieoczywisty, był istotny: drugą edycję jego dzieł zredagował Arthur Broome, który w 1824 r. założył SPCA – Society for the Prevention of Cruelty to Animals [Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Zwierząt], pierwszą tego typu instytucję na świecie.

***

Współcześni rzecznicy i rzeczniczki ruchu praw i wyzwolenia zwierząt – wspomniany Peter Singer, ale też choćby Tom Regan czy Mary Midgley – zainicjowali wysiłek krytycznej modyfikacji myślenia o naszej pozycji w świecie i relacji z innymi istotami żywymi, rozmontowanie schematów głęboko wrośniętych w naszą kulturę. Z jednej strony wydaje się, że ten ruch jest już nie do zatrzymania, z drugiej – obserwując choćby skalę i charakter współczesnego przemysłu mięsnego – można odnieść wrażenie, że prawdziwa praca nad właściwymi zmianami nawet nie została rozpoczęta.

Dawne zachodnie idee filozoficzno-religijne głoszące ludzką wyższość nad zwierzętami, leżącą w naturze innych gatunków chęć służenia nam czy teorie o ich braku inteligencji i zdolności odczuwania bólu mają coraz mniej zwolenników, wciąż jednak uparcie oddziałują za każdym razem, gdy przy stole rodzinnym dyskutujemy o jedzeniu albo gdy gdzieś na ulicy pada zdanie „To tylko zwierzę!”.

Jogini i osoby poszukujące duchowości od wieków zjeżdżają do Ryszikeś, niewielkiego miasta na północy Indii, z nadzieją, że odnajdą tam starożytną mądrość w najczystszej formie. Redaktorka „Przekroju” i joginka Agnieszka Rostkowska wyruszyła ich śladami, by porozmawiać z Sandeepem Pandeyem, jednym z najbardziej uznanych nauczycieli jogi himalajskiej.

Czy dałoby się zliczyć znajdujące się tu szkoły jogi i aśramy? – to pytanie zadaję sobie, lawirując pomiędzy świętymi krowami i rikszami w uliczkach Yog Nagari ‒ „miasta jogi”, jak w sanskrycie określa się Ryszikeś. Ściany domów, kawiarni i hoteli wyklejone są dziesiątkami plakatów z ofertą wszystkiego, czego współczesny jogin może potrzebować. Są codzienne sesje jogi w wielu stylach, podstawowe i zaawansowane warsztaty tematyczne, wyjazdy z jogą, kursy nauczycielskie, a także wszelkie medytacje, wspólne mantrowania, koncerty oraz kursy gry na gongach i misach tybetańskich, ajurwedyjskie masaże – ta lista zdaje się nie mieć końca. Przyleciałam tu jednak nie po to, by z tego korzystać, ale głównie dla Sandeepa Pandeya, eksperta jogi himalajskiej, czyli tej w najbardziej klasycznym, medytacyjnym wydaniu.

Plakaty na ścianach budynków w Ryszikeś. Fot. Agnieszka Rostkowska
Plakaty na ścianach budynków w Ryszikeś. Fot. Agnieszka Rostkowska

Agnieszka Rostkowska: Spotykamy się u podnóża Himalajów, w Ryszikeś ‒ mieście nazywanym światową stolicą jogi. Jak zyskało ono taką renomę?

Sandeep Pandey: Ryszikeś to przedsionek Himalajów, gdzie jogini, święci oraz sadhu, czyli ci, którzy zostawiali swoje domy, by wieść życie ascety, od wieków oddają się duchowym praktykom. Również obecnie ‒ część z nich wciąż żyje w jaskiniach wysoko w górach. Przed wyruszeniem tam wielu z nich przygotowywało swoje ciała i umysły do ekstremalnych warunków, zatrzymując się najpierw w Ryszikeś, mieście o łagodniejszym klimacie.

Za nimi podążali ludzie pragnący rozwijać się duchowo. Był wśród nich Sivananda Saraswati, młody lekarz służący w Malajach Brytyjskich, który zdecydował się rozpocząć sannjasę, starożytną praktykę nieprzywiązywania się. Porzucił swoją rodzinę i dotychczasowy zawód, by podjąć studia nad sanskrytem oraz wedantą – filozofią wywodzącą się z Wed, świętych tekstów hinduizmu – w Kailas Ashram Brahmavidya Peeth. To jeden z najstarszych aśramów w Ryszikeś; uczyły się w nim takie osobistości jak Swami Satyananda Saraswati, który po opuszczeniu aśramu założył w 1963 r. pierwszy w Indiach uniwersytet poświęcony studiom nad jogą, czyli Bihar School of Yoga.

Sivananda też został jogicznym guru: napisał ponad 200 książek i założył własny aśram, Divine Life Society, który szybko się rozrósł i zyskał na znaczeniu. Adepci pragnący pobierać tam nauki coraz liczniej przybywali do Ryszikeś.

W tym samym czasie w mieście działał Maharishi Mahesh Yogi, twórca tzw. medytacji transcendentalnej ‒ techniki opartej na powtarzaniu mantr. W 1958 r. Maharishi wyruszył w podróż po świecie i nauczał jej tysiące ludzi. Do rozsławienia go przyczynili się Beatlesi, którzy spędzili ponad rok w jego aśramie w Ryszikeś. Za nimi podążyli inni celebryci oraz ich fani. W ten sposób Ryszikeś zaczął być nazywany miastem jogi ‒ Yog Nagari.

Później, w 1993 r., Swami Rama ‒ uznawany za ojca założyciela jogi himalajskiej ‒ zorganizował duże wydarzenie, które z czasem przekształciło się w coroczny festiwal, obecnie znany pod nazwą Międzynarodowy Festiwal Jogi. Ludzie z całego świata tłumnie zjeżdżają w marcu do Ryszikeś, by wspólnie ją praktykować i czerpać z niej radość.

Przez wiele lat byłeś jednym z nauczycieli, którzy demonstrowali na tym festiwalu najbardziej wymagające asany, czyli jogiczne pozycje.

Pochodzę z bramińskiej rodziny, zatem w wieku ośmiu lat zostałem wysłany do gurukuli, czyli tradycyjnej szkoły, gdzie wychowankowie ‒ pod nadzorem swoich mistrzów ‒ uczą się m.in. sanskrytu. Po jej ukończeniu kolejne 19 lat spędziłem w aśramach, nadal kształcąc się w zakresie jogi, sanskrytu i filozofii, m.in. wedanty. Kiedy powstał Międzynarodowy Festiwal Jogi, miałem już 14 lat doświadczenia w nauczaniu jogi. Byłem wówczas niezwykle sprawny i rozciągnięty, więc zaangażowano mnie w pokazy najbardziej zaawansowanych asan na scenie. Myślałem wtedy, że to właśnie znaczy być joginem! Dopiero później uświadomiłem sobie, czym jest joga. Kiedy to zrozumiałem, poszedłem nad Ganges i wrzuciłem do rzeki wszystkie swoje dyplomy oraz certyfikaty, które zdobywałem przez całe życie.

Naprawdę? Co takiego zrozumiałeś?

Pojąłem, że nauczanie asan nie jest tożsame z nauczaniem jogi – to dwie różne kwestie.

Termin „joga” wywodzi się z sanskryckiego rdzenia yuj, który oznacza „łączyć, jednoczyć”. To bardzo szerokie znaczenie. Oboje przyjechaliśmy do Ryszikeś ‒ ty aż z Polski, ja z Indii –żeby się tu spotkać: w języku hindi i w sanskrycie takie połączenie także określane jest mianem jogi.

Tradycyjnie joga postrzegana jest jako połączenie ciała, umysłu, oddechu i świadomości. Od starożytności guru i swami traktowali ciało jak narzędzie pozwalające na uzyskanie tego zjednoczenia. W podobny sposób, w jaki my obecnie używamy samochodu lub roweru, żeby przemieścić się z jednego miejsca w drugie, oni wykorzystywali szereg technik, m.in. asany i pranajamy, by dotrzeć z niższych do wyższych stanów świadomości. Aby to osiągnąć, trenowali swoje ciała, tak by móc wytrwać w bezruchu medytacji. Zadawali sobie w niej pytanie: „Kim jestem?”. Pytali: „Czy jestem tym ciałem?”, „Czy jestem emocjami?”, „Czy jestem umysłem?”. I uzyskiwali odpowiedź: „Nie”. Aż docierali do sedna: „Jestem Świadomością, Duszą, Boskością”. Dlatego właśnie w tradycji jogi himalajskiej mówimy: „Yogaḥ samādhih”, joga to samadhi – stan absolutnej harmonii, nazywanej też oświeceniem, której nie opiszą żadne słowa.

Czy w Himalajach łatwiej jest doświadczyć tego stanu?

Himalaje zawsze były źródłem inspiracji i egzystencjalnych refleksji dla wielu wybitnych joginów oraz filozofów, którzy tu medytowali i doznawali głębokich wglądów w swoją prawdziwą naturę. Mówi się również, że sama joga może wywodzić się z Himalajów.

Tutaj też swoje źródło ma Ganges, uznawany w hinduizmie za najświętszą z rzek. Według przekazu puran, czyli tekstów mitologicznych, woda spadła z niebios wprost na głowę boga Sziwy, z której następnie spłynęła na Ziemię – inaczej rozpadłaby się ona pod naporem mocy tej rzeki.

Hinduscy święci i mistrzowie zawsze powtarzali: jeśli chcesz posiąść wiedzę ‒ w szczególności wiedzę o tym, kim jesteś – przebywaj w pobliżu Gangesu. W sanskrycie nazwa tej rzeki ma rodzaj żeński: Ganga to bogini wiedzy, którą określamy ponad tysiącem imion i epitetów. Często recytujemy je, by okazać jej szacunek. Jedno z nich brzmi Brahmarandhra i jest zarazem terminem, którym określa się sahasrarę – czakrę korony odpowiadającą za wyższą świadomość. Wierzy się, że medytacja nad Gangesem prowadzi w kierunku poznania, co jest prawdą, wiecznością – nitya, a co nią nie jest – anitya. A Ryszikeś usytuowany jest wzdłuż brzegów tej rzeki, zaledwie 250 km od jej źródła. Nic więc dziwnego, że od wieków był celem pielgrzymek. Wciąż nim jest, lecz obecnie promuje się go też turystycznie i ulega on komercjalizacji. Turyści przyjeżdżają na rafting na Gangesie, a na jego brzegach wyrastają hotele. Niektóre z nich spuszczają ścieki wprost do jego wód! To wszystko jest tak rażącym brakiem szacunku… Ta rzeka nie została przeznaczona do raftingu, ale do rytualnego zanurzenia, które oczyszcza, zarówno na poziomie fizycznym, jak i duchowym. Ganga może pomóc ci zdać sobie sprawę z tego, jak wiele twoich przekonań to iluzja, np. że jesteś tylko ciałem. Stanowisz więcej niż twoje ciało ‒ jesteś świadomością. Jednak zrozumienie tego może nastąpić wyłącznie na drodze medytacji.

Ganges w Ryszikeś. Fot. Agnieszka Rostkowska
Ganges w Ryszikeś. Fot. Agnieszka Rostkowska

Zdobywanie wiedzy jest dla nas synonimem uczenia się, ale w tym wypadku to raczej oduczanie się – porzucanie przekonań dotyczących nas samych.

Wiedza nie pochodzi z zewnątrz, ale z wewnątrz. Jej źródłem nie są książki, lecz nasze wnętrze. System zachodniej edukacji opiera się na informacjach pochodzących z zewnątrz. Joga bazuje na tym, co wewnątrz.

Mój mistrz Swami Veda Bharati powtarzał: „Joga nie polega na połączeniu się z Internetem, siecią zewnętrzną, ale intranetem, siecią wewnętrzną” (ang. Yoga is not about Internet, but about inner net). W momencie kiedy się z nią połączysz, masz dostęp do całego wszechświata. Jogini wierzą, że świat zewnętrzny jest jedynie przejawem świata wewnętrznego. Dlatego określają swoje ciała terminem pinda-brahmanda: pinda oznacza ciało, bramhanda – wszechświat. W sanskrycie jest powiedzenie: „Wszystko, co istnieje we wszechświecie, istnieje także w tobie, a cokolwiek istnieje w tobie, istnieje we wszechświecie”. To dlatego jogini zwracają się do wewnątrz. Medytując pod drzewem lub w jaskini, są w stanie doświadczyć całego wszechświata. W ten sposób ‒ dzięki wewnętrznym wizjom ‒ już tysiące lat temu zdobyli wiedzę na temat ludzkiego ciała, taką jak anatomia, którą współczesna nauka odkryła dopiero w XVII w. poprzez sekcje zwłok.

To najwyższa forma jogi. Nie nauczysz się jej na 200-, 300- czy 500-godzinnych kursach nauczycielskich, tak popularnych w Ryszikeś, ani nawet w rok codziennej praktyki. W takim czasie możesz zaledwie opanować prawidłowe oddychanie i siedzenie.

Czyli podstawą jogi himalajskiej są starożytne praktyki medytacyjne?

Tak, naszym celem jest wprowadzenie uczniów w medytację, a nie wykształcenie ich na nauczycieli asan. Oczywiście, uczymy także asan, pranajam, mudr, mantr, ale to tylko dhyana ‒ trening koncentracji umysłu prowadzący do medytacji.

Sam termin „joga himalajska” został sformułowany przez Swamiego Ramę, który podkreślał, że są to klasyczne nauki mędrców w wedyjskiej tradycji parampara, czyli przekazywania wiedzy z mistrza na ucznia. Swami Rama opisał tę tradycję w autobiograficznej książce Żyjąc wśród himalajskich mistrzów, która stała się bestsellerem na całym świecie. Parampara, a więc podążanie za przekazem linii mistrzów, jest niezwykle istotne w jodze himalajskiej. Można to porównać z podążaniem z prądem świętej rzeki, z przyzwoleniem, by Guru-śakti, Najwyższa Energia, prowadziła cię na drodze wzrostu duchowego.

Czy naprawdę potrzebujemy do tego mistrza? Mówi się, że prawdziwy guru znajduje się w nas samych…

Podam ci prosty przykład: wyobraź sobie, że chcesz się nauczyć pływać. Zapisujesz się więc na kurs albo prywatne lekcje, a jeśli traktujesz to poważnie – wiążesz z pływaniem swoją przyszłość ‒ szukasz i zatrudniasz dobrego trenera. Dopóki nie nauczysz się pływać, jesteś zależna: najpierw od swojej kamizelki ratunkowej, potem od trenera. Ale później nie potrzebujesz już ani kamizelki, ani trenera. Guru to jak duchowy trener; osoba, która pomoże ci wyruszyć w wewnętrzną podróż. Termin wywodzi się z sanskrytu i oznacza „światło”, ponieważ guru jest światłem, które rozprasza mrok ignorancji spowijającej nasze postrzeganie własnej natury.

Swami Rama podkreślał, że guru to tak naprawdę nie osoba fizyczna, ale czysta świadomość, którą jesteś i ty. Jednak jeśli powiedziałbym ci, że wystarczy, że się z nią połączysz, to czy będziesz od razu wiedziała, jak to zrobić? Najprawdopodobniej nie. Dlatego na tym pierwszym etapie potrzebujesz pomocy. Kiedy już wyruszysz w tę podróż i zyskasz pewność, że podążasz właściwą drogą, możesz ją eksplorować samodzielnie.

Jak więc znaleźć swojego guru? Z trenerami sportowymi jest łatwiej, w Internecie i prasie publikowane są rankingi.

Wiele książek oferuje odpowiedź na to pytanie, m.in. Autobiografia jogina Paramahansy Joganandy oraz te autorstwa Swamiego Satyanandy, który szczegółowo wyjaśnia, jak powinna wyglądać relacja między mistrzem a uczniem. Żeby udzielić ci pewnych wskazówek: prawdziwy guru nie jest zorientowany na zysk, nie szuka poklasku i sławy ani nie stawia się w pozycji autorytetu.

Ceremonia Ganga Aarti nad Gangesem w Ryszikeś. Fot. Agnieszka Rostkowska
Ceremonia Ganga Aarti nad Gangesem w Ryszikeś. Fot. Agnieszka Rostkowska

Zachodnie postrzeganie jogi opiera się na praktyce asan, którą kończy krótka relaksacja. Bardzo różni się więc od medytacyjnego, himalajskiego podejścia. Z czego wynika ta różnica?

Obserwowałem ją przez ponad 10 lat nauczania obcokrajowców i zrozumiałem, że większość Europejczyków jest w nieustannym stresie ‒ to sprawia, że skupiają się oni na swoich ciałach i umysłach, a nie na świadomości. Mierząc się z chronicznym napięciem, chcą najpierw zadbać o zdrowie fizyczne i psychiczne, a pranajamy i asany – często stosowane jako techniki relaksacyjne – też mogą temu służyć. Idziesz na sesję jogi i po półtorej godziny nie możesz uwierzyć: „O mój Boże, cud! Całe napięcie zniknęło!”. A potem w nocy wydarza się kolejny cud: twoja bezsenność również zniknęła, wreszcie śpisz jak dziecko! Nie, to nie cuda, lecz typowa reakcja ciała na praktykę asan. Można i tak – traktować jogę tylko jako sposób zadbania o własne ciało. Nie każdy musi medytować.

Dbanie o własne ciało w tradycji himalajskiej także znacznie odbiega od tego, co przez to rozumiemy w Europie.

Na Zachodzie ludzie koncentrują się na zabiegach upiększających, takich jak peelingi, masaże czy inne formy oczyszczania zewnętrznego. W naszej tradycji kładziemy nacisk na oczyszczanie wewnętrzne, nazywane shatkarma. Składa się na nie sześć praktyk: neti (oczyszczanie nosa i zatok za pomocą słonej wody), dhauti (oczyszczanie przewodu pokarmowego poprzez wymioty albo połykanie zwiniętego bandaża, a następnie wyciąganie go przez usta), basti (oczyszczanie jelit poprzez lewatywę), nauli (masaż organów wewnętrznych za pomocą okrężnych ruchów mięśni brzucha i oddechu), kapalabhati (szybki, intensywny oddech) oraz trataka (oczyszczanie oczu przez wpatrywanie się w jeden punkt, np. płomień świecy). Wszystkie te praktyki oczyszczają nie tylko układy wewnętrzne, zwłaszcza pokarmowy i oddechowy, lecz także działają na głębszych poziomach: mentalnym, emocjonalnym oraz duchowym. Pamiętajmy, że joga to starożytny holistyczny system. Na podstawie źródeł pisanych, takich jak Wedy, szacuje się, że liczy sobie co najmniej 5 tys. lat.

Jedno z najważniejszych źródeł to Jogasutry Patańdźalego, spisany około 2000 lat temu zbiór 195 jogasutr, czyli aforyzmów o jodze, z których zaledwie dwa traktują o asanach.

To sutra II.46: Sthira-sukham āsanam, która oznacza, że asana powinna być stabilna i wygodna, oraz sutra II.47 Prayatna-śaithilya-ananta-samāpattibhyām, opowiadająca o odpuszczeniu bezustannego wysiłku i połączeniu się z tym, co nieskończone. Obie te sutry podkreślają, że zamiast przekraczać swoje granice, należy pozostać wystarczająco odprężonym, by móc prawidłowo oddychać. Oddech jest źródłem prany ‒ energii życiowej ‒ i to on pozwala ci pozostać w asanie dłużej i doświadczyć ananty ‒ nieskończonej szczęśliwości. Jeśli nie jesteś świadomy swojego oddechu, to nie praktykujesz jogi, ale ćwiczenia fizyczne, które niczym nie różnią się od treningu na siłowni.

Jeżeli zastosujesz się do wskazań tych dwóch sutr, doświadczysz tego, co opisuje sutra II.48: Tataḥ dvandvānabhighātaḥ – nie będą cię dotykać pary przeciwieństw. To oznacza, że staniesz się fizycznie oraz psychicznie odporny na zimno i gorąco, cierpienie i przyjemność itp.

Na przyjemność? To nie brzmi zbyt zachęcająco!

Wręcz przeciwnie. Szczęście, czy też nieszczęście, jogina nie jest determinowane przez warunki i wydarzenia zewnętrzne, takie jak strata czy zysk. Patańdźali w sutrze I.12 nazywa to vairagya, nieprzywiązywaniem się: Abhyāsa-vairāgyābhyam tan-nirodhaḥ – opanowanie umysłu osiąga się poprzez praktykę oraz nieprzywiązywanie się. Ludzie przywiązują się do vrittis, myśli bez przerwy powstających w umyśle. Możesz jednak wytrenować swój umysł ‒ tak by przynajmniej zredukował ich ilość ‒ za pomocą powtarzalnej, stałej praktyki określanej terminem abhyasa oraz dzięki dystansowi definiowanemu jako vairagya. Oznacza on niezależność i wolność: od twojej rodziny, pracy, majątku. Wszystko to powinieneś być w stanie porzucić.

Podejrzewam, że odczuwasz silną więź ze swoim krajem ‒ Polską ‒ a także z rodziną i przyjaciółmi. A jednak byłaś w stanie opuścić ich na pewien czas, by przyjechać do Indii i przeprowadzić ze mną tę rozmowę. To właśnie jest vairagya. Niektórzy sadhu porzucają to wszystko na stałe – odcinają się od tego, co materialne i doczesne, by całą swoją uwagę i energię ukierunkować na jeden cel: samadhi. Ale nie martw się, takie radykalne odcięcie nie jest konieczne. Niezbędne jest tylko uczynienie ze swojej praktyki jogi absolutnego priorytetu. To dlatego w indyjskiej kulturze wielu guru ma żonę i dzieci, ja zresztą też.

Jogin nie prowadzi samotnego życia, ale życie wolne, bez przywiązań. Jeśli pewnego dnia straci wszystko, co ma, w żaden sposób go to nie dotknie ani na niego nie wpłynie. Pozostanie nieporuszony.

Sandeep Pandey. Fot. Agnieszka Rostkowska
Sandeep Pandey. Fot. Agnieszka Rostkowska

Sandeep Pandey: Specjalista w zakresie jogi himalajskiej, nauczyciel jogi w szkole Yoga Vidya Mandiram w Ryszikeś; wykłada gościnnie na Banaras Hindu University.

Prawdziwą nudę poznałem w Radomsku, w ceglanym domu dziadków, u których co roku spędzałem wakacje. Całe dwa miesiące w czteroizbowym domu z gankiem pośród ogrodu pełnego kwiatów, malin, jaśminów, krzewów porzeczek i agrestu. Codziennie te same lwie paszcze, malwy, maliny, jaśminy, porzeczki i agrest. W sadzie dojrzewały renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie. Codziennie te same renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie.

W biblioteczce dziadka stały cztery książki po niemiecku, bez obrazków, a po polsku – tylko dwa tomy encyklopedii Orgelbranda. Jedyną książeczkę, jaką przywiozłem ze sobą z Łodzi, rymowaną opowiastkę o amerykańskim milionerze, umiałem już na pamięć. Miała tytuł Mister Twister. Na pamięć znałem nawet nazwisko jej autora. Nazywał się S. Marszak.

Pod żyrandolami w dwóch pokojach i żarówkami z kloszem nad stołami w dwóch kuchniach (oprócz dziadków mieszkała w tym domu rodzina ciotki) zwisały długie, miodowożółte lepy na muchy, wokół których krążyły roje jeszcze niedoklejonych owadów. Te już doklejone, a jeszcze żywe, cały czas rozpaczliwie brzęczały. Nikt na to nie zwracał uwagi. W końcu i ja przestałem się nad nimi litować. Znudziło mi się litować codziennie.

Dziadek rano, po pracy w ogrodzie, wychodził do szkoły na Kowalowcu, której był kierownikiem. Ciotka z wujkiem wyjeżdżali na rowerach do biur w Radomsku. Zostawałem w domu sam z babką i sparaliżowaną kuzynką, moją rówieśnicą, która powykręcana i zesztywniała, leżała na tapczanie w kuchni. Nie mogła mówić, a kiedy krzyczała, trzeba było szybko do niej biec, żeby odgonić muchy chodzące po jej wykrzywionej krzykiem ładnej twarzy. I tak dziesiątki razy dziennie. Zwykle do tych much biegła ze swojej kuchni babka, odrywając się od garnka, do którego, pochylona na taborecie, obierała nożem kartofle, ale czasem musiałem i ja, ale niechętnie. Już wolałem chodzić po ogrodzie, choć wszystko było tam takie jak poprzedniego dnia. Kilka razy dziennie podnosiłem klapę pod drewnianym wałem, na który nawijał się łańcuch, i zaglądałem do studni. Lusterko wody błyszczało bardzo głęboko, zmalałe w czarnym wnętrzu ziemi. Wrzucony kamyk spadał niesłychanie długo. Odgłos plusku wracał na górę niewiele krócej. Ale nawet studnia była codziennie taka sama.

Znudzony ogrodem, studnią i sadem, objedzony do mdłości wielkimi czereśniami, wracałem do domu i kładłem się na tapczanie w pokoju wujostwa. Lubiłem chrzęst wałka, na którym opierałem głowę. Wystarczyło nią poruszyć, przekręcić z boku na bok, a odzywały się suche dźwięki i rozbiegały po całym ciele. Domyśliłem się, że przenoszą je kości, są przecież tak samo suche.

Leżąc na tym tapczanie, miałem nad głową duży olejny obraz w złoconej ramie, powieszony na haku w taki sposób, że odchylał się od ściany, więc mogłem widzieć, w ukośnym zniekształceniu, doskonale mi znaną scenę, którą codziennie oglądałem z różnych miejsc w pokoju.

Obraz przedstawiał Jezusa i dwóch apostołów z aureolami. Jezus stał, oni siedzieli na ławeczce w łódce wśród szuwarów przy brzegu jeziora. Widziany od dołu, od strony chrzęszczącego pod głową wałka, obraz był nawet ciekawszy niż wtedy, gdy się nań patrzyło na wprost. Namalował go sąsiad dziadków, pan Turczyński, który mieszkał po drugiej stronie ulicy w drewnianym domku ukrytym w zapuszczonym ogrodzie, w gąszczu drzew owocowych, akacji i krzewów. Ten sam malarz amator namalował duży portret ślubny moich rodziców przekopiowany z małej czarno-białej fotografii. Rodzice na tym portrecie byli równie kolorowi i jaskrawi jak Jezus, apostołowie, jezioro, szuwary i jasnoniebieskie niebo z czterema białymi obłokami. Tamtego lata prowadzili obozy wędrowne, każde swój, mama obóz z technikum włókienniczego, ojciec z liceum, z Piętnastki, w różnych rejonach Mazur, dlatego wpatrywałem się w odchylony od ściany święty obraz z goryczą i tęsknotą. Nie mogli mnie zabrać, bylem za mały, po wakacjach miałem dopiero pójść do drugiej klasy, a obozy przeznaczone były dla licealistów, ludzi już prawie dorosłych.

Nie mogłem się tego doczekać. Kiedy i ja stanę się prawie dorosły i jako licealista będę mógł z rodzicami jeździć na obozy wędrowne na Mazury, w góry lub nad morze. Nie mogłem się doczekać chwili, kiedy wreszcie przestanę być dzieckiem. Kiedy się skończy ta ogromna nuda wakacji u dziadków w Radomsku.

Wolałem nie myśleć o tym, jak długo to jeszcze potrwa. Tyle klas przede mną: druga, trzecia, czwarta, a pomiędzy nimi identyczne dwumiesięczne wakacje u dziadków, brzęczenie much mrących na miodowych lepach, krzyki sparaliżowanej kuzynki na tapczanie w kuchni u wujostwa, do której trzeba biec, żeby odegnać muchę, ogród pełen kwiatów, sad pełen drzew owocowych, wielkie czarne czereśnie rwane garściami z siedziska na gładkim, lepkim od żywicy konarze, dwa tomy encyklopedii Orgelbranda, bezbrzeżna nuda pod wychylonym obrazem, z głową na chrzęszczącym wałku. Kiedy to się skończy?

A jeśli się nigdy nie skończy? Bo i taka obawa mnie nachodziła. Jeśli zostałem w tej nudzie dwumiesięcznych wakacji dzieciństwa na zawsze uwięziony? Ilekroć ogarniał mnie ten lęk, najczęściej właśnie na tym tapczanie pod odchylonymi od ściany Jezusem i apostołami w przechylonej łodzi, z tym chrzęstem wałka rozchodzącym się po wszystkich kościach, przerażony zrywałem się z tapczana i biegłem do kuchni, w której babka przygotowywała obiad albo układała na stole bukiet kwiatów zamówiony przez kogoś z sąsiadów (słynęła w okolicy jako bukieciarka). Siadałem na twardej kozetce, przyglądałem się jej zajęciom i czekałem.

Zawsze na to samo. Kiedy na mnie spojrzy, uśmiechnie się i zapyta:

– No co tam, wnusiu?

Dopiero wtedy wypowiadałem swą prośbę, zawsze taką samą:

– Babciu, czy mogłabyś mi zrobić pajdę ze śmietaną?

To był mój przysmak. Kromka świeżego, jeszcze ciepłego chleba z piekarni na rogu, grubo polana gęstą śmietaną, którą co kilka dni przynosiła kobieta ze wsi razem z osełką okroplonego rosą masła na dużym liściu.

Babka wyjmowała okrągły bochen spod szklanej pokrywy pojemnika na pieczywo, długim nożem, oparłszy bochenek o brzuch, odkrawała z jednego końca grubą pajdę, polewała śmietaną ze słoika i posypywała cukrem.

Niosąc tę pajdę na dłoni jak kelnerzy tace, wychodziłem do ogrodu, siadałem pod drzewem, opierałem się plecami o pień i zabierałem do jej pochłaniania. Jadłem wolno, z zachwytem, cały czas trzymając pajdę – była zbyt duża, by można wziąć ją normalnie do ręki – na uniesionej dłoni.

W takich chwilach zapominałem o nudzie. Przestawałem się nawet bać, że letnie wakacje u dziadków w Radomsku mogą się nigdy nie skończyć.


Opowiadanie pochodzi ze zbioru Łukasza Nicpana Kawalerka z witrażem, wyd. PIW, Warszawa 2023.