Opowiem wam, co mi się przytrafiło w czasie karnawału. Choć może to było popularne ostatnio święto Halloween? Nie dam głowy. W każdym razie po ulicach latały roje mniejszej i większej dzieciarni, a wszystko przebierańcy. Jeden z tych psotników, w stroju wróżki, podlatuje do mnie i pyta:
– Czy jest pan zwolennikiem wolności słowa?
– Oczywiście – odpowiadam. – Całym sercem i bez cienia wątpliwości!
Wtedy ten smyk, skądinąd sympatyczny, podnosi swoją różdżkę i oto nagle: czkawka marcepan ręka postronność czują powiewania. Lądy kotylionu peryferia śledź. Arszenik armacie, na co mnie najcieńszą? Mądra kobra dobra, ot, poturbowana. Poszwa na gawędy, płotu poszła tędy. Miele, miele Dubaj nogi, zatrąbili pojezierze!
Uff! Przyznam, że mi ulżyło, kiedy urwis opuścił już swoją różdżkę (czyli zwykły plastikowy kijek zakończony gwiazdką). Spojrzał na mnie trochę drwiąco, a trochę życzliwie i zagadnął znowu:
– Jest pan więc absolutnie pewien, że jest zwolennikiem wolności słowa?
Nie ukrywam, że tym powtórnym pytaniem tylko wzmocnił moje stanowisko.
– Tak! – zakrzyknąłem. – Wolność słowa jest dla mnie wartością najwyższą i niepodważalną!
Spodziewałem się, rzecz jasna, co to dziecko uczyni, i nie myliłem się. Gagatek podniósł różdżkę i lazur tup kasztanom bodzie wybaczenie, kosztorys pomyją uliczny nie owszem. Zdruzgotała kotku mąki, cielę zdrowo szura! Wystrugaj anatom, czerstwy silna piano, udaremni ziarnu, każ po banię biwak!
Trwałoby to zapewne dłużej, gdyby koleżanki i koledzy brzdąca nie zawołali na niego, wskakując do tramwaju. Malec opuścił różdżkę, podbiegł do swojej gromadki i odjechał w dal. Na tym przygoda się skończyła.
Jedyne, co mogę jeszcze dodać, to że jestem z siebie dumny, iż w owej godzinie próby nie uległem i nie wyparłem się swoich wartości, z których najważniejsza to wolność słowa, na równi oczywiście z turla lub muchomor, upał go nie ulał, sonda mąci klamce mango, paralaksa but.
Można głodować, żeby cierpieć lub przestać cierpieć; umartwiać się, aby uniknąć duchów albo nawiązać z nimi kontakt. Okazuje się, że wstrzemięźliwość działa na wszystko, czego tylko człowiek zapragnie.
Słowo „asceza” wywodzi się z greckiego askesis oznaczającego „ćwiczenie”, „trening”. U Homera pojawiło się w odniesieniu do sztuki lub rzemiosła; u Platona – do ćwiczeń gimnastycznych. Starogrecki atleta oddawał się askesis, by osiągnąć fizyczną sprawność. Różne nurty filozoficzne i religijne doprowadziły do modyfikacji znaczenia tego terminu, tak że zaczął dotyczyć treningu duchowego: doskonalenia intelektu czy duszy przez praktykowanie cnoty.
Badania porównawcze dowodzą, że pewne praktyki ascetyczne występują w większości znanych tradycji religijnych. Choć asceci stawiają sobie rozmaite cele, często sięgają po te same środki: wydaje się, że spektrum możliwych praktyk ukierunkowanych na osiągnięcie świętości jest ograniczone. Najczęściej są to głodówki, powściągliwość seksualna, ubóstwo oraz wystawianie się na wszelkie próby, tak fizyczne (od utrzymywania się w określonej pozycji w praktykach jogicznych po biczowanie), jak i psychiczne (od medytacji przez nieustanne powtarzanie imienia Boga w umyśle po – przypadek mnichów buddyjskich – kontemplowanie „obrzydliwości jedzenia” czy przebywanie na cmentarzu i obserwowanie zwłok). Motywacje praktyków są jednak skomplikowane i nieskończenie zróżnicowane.
Zważywszy na to, że nie powinno się stawiać znaku równości między współczesnymi religiami „pierwotnymi” a prehistorycznymi, można jedynie mgliście spekulować na temat początków ascezy. Z perspektywy antropologicznej uważa się, że praktyka ta wyrasta z przestrzegania zakazów tabuicznych oraz chęci oczyszczenia. To jednak spore uproszczenie. Niekiedy w ascezie celowo sięga się właśnie po łamanie tabu i dokonuje transgresji: indyjski pustelnik żyje „jak pies” czy „jak krowa”, żywiąc się odpadkami, przebywa w miejscach nieczystych i bulwersuje obserwatorów. Ascetyzm prowadzi skomplikowaną grę z normami kulturowymi. Praktycy mogą być łysi albo przeciwnie – zarośnięci. Mogą ubierać się schludnie lub jak żebracy bądź w ogóle zrezygnować z odzieży.
W religiach plemiennych często spotykamy takie praktyki, jak okresowy post, odosobnienie czy abstynencja seksualna, których celem jest osiągnięcie pewnych korzyści religijnych. Motywacją bywa często unikanie wpływu szkodliwych demonów. Przykładowo, gdy przyjmuje się, że demon choroby może wejść do ciała przez usta razem z pokarmem, powstrzymanie się od jedzenia będzie rodzajem profilaktyki magiczno-medycznej, przeciwdziałaniem możliwemu atakowi złośliwych istot. Przygotowując się do małżeństwa czy rytuałów inicjacyjnych, członkowie społeczności dbają też o to, by na różne sposoby zachować czystość rytualną (w podobny sposób, w jaki katolik przystępuje do komunii dopiero po spowiedzi, oczyszczony z grzechów).
W kontekście ascezy szczególną uwagę zwracają praktyki inicjacyjne, choćby te rejestrowane wśród rdzennej ludności amerykańskiej. Młodzi mężczyźni z ludów siouańskich żyjących w Ameryce Północnej oczyszczali się przez kąpiel parową i trzydniowy post. Unikali kontaktu z innymi, zwłaszcza z kobietami, ewentualnie umartwiali się – wszystko po to, by uzyskać wizję ducha opiekuńczego, mającego pojawić się we śnie pod postacią zwierzęcą. Łatwo dostrzec w tym podobieństwo do praktyk znanych z chrześcijaństwa czy religii indyjskich. Istnieje jednak zasadnicza różnica: tego rodzaju działania w religiach „pierwotnych” raczej nie są dobrowolne. Młodzi mężczyźni z ludów północnoamerykańskich po prostu muszą przejść inicjację, aby stać się pełnoprawnymi członkami społeczności.
Pod tym względem interesująca jest także postać szamana, np. „modelowego” szamana syberyjskiego. Jego również obowiązuje dyscyplina, w tym restrykcje dietetyczne. Ma on silne ciało i wytrenowaną umiejętność maksymalnej koncentracji, potrafi czuwać mimo zmęczenia, a jego życie seksualne podlega ograniczeniom. Takie przygotowanie ma ułatwić mu wejście w trans czy, ściślej mówiąc, nawiązanie kontaktu ze światem duchów.
W książkowej opowieści o Helenie Valero, porwanej jako dziecko przez Indian Yanoama i żyjącej z nimi w lasach amazońskich przez ponad 20 lat, znajduje się dokładny opis przebiegu tradycyjnej edukacji czarownika. Młody człowiek nie mógł zbliżać się do kobiet, nawet do swojej matki. Zakazane były kąpiele i dotykanie stopą ziemi. W trakcie nauki właściwie nie mógł nic jeść, a już na pewno musiał wykluczyć mięso (ewentualnie spożywał trochę miodu), natomiast wciągał nosem duże ilości proszku oszałamiającego. Wszystko to doprowadzało do tak dużego osłabienia, że chłopiec jedynie leżał na hamaku: nie potrafił ustać na nogach, a w pewnym momencie nie miał już nawet siły mówić. Starsi szamani pozostawali jednak nieczuli na lamenty jego matki: byli pewni, że jeśli przerwie naukę, duchy odwrócą się od niego na zawsze i nie osiągnie mocy ich przywoływania – kluczowej dla swojego powołania.
W kontekście szamanizmu należy podkreślić dwa wątki. Po pierwsze, osiąganie stanów i umiejętności „nadnaturalnych” jest tu postrzegane jako efekt stosowania praktyk ascetycznych. Po drugie, tego rodzaju dyscyplina dotyczy raczej „elit religijnych”, a nie całego społeczeństwa. Wciąż można się jednak zastanawiać, na ile zachowanie szamana jest dobrowolne. Niekiedy bowiem nie wybiera on swojej drogi, ale jawi mu się ona jako „przeznaczenie”. W pewnych odmianach szamanizmu, gdy ktoś odmawia zaakceptowania swojego losu, nękają go duchy, które zsyłają „chorobę szamańską” tak długo, aż się zgodzi albo umrze.
Niektórzy uważają, że ascetyzm w sensie ścisłym wykształcił się dopiero w bardziej złożonych systemach religijnych. Cechuje je bowiem nie tylko rezygnacja z pewnych rozkoszy i przyjemności obecnych w świecie, lecz także idea odrzucenia tego, co ziemskie – ten wątek spotykamy w niektórych nurtach chrześcijaństwa czy powedyjskich religiach indyjskich, a nie ma go w religiach „pierwotnych” obejmujących wizję życia w symbiotycznej więzi ze światem i naturą.
Możliwe, że aby ascetyzm mógł się w pełni ukształtować, konieczny był rozwój filozofii i teologii oparty na piśmie oraz kumulacji wiedzy, którą ono umożliwiło. Istnieje hipoteza głosząca, że ruch ten jest wynikiem oporu wobec zbyt abstrakcyjnego i doktrynalnego nauczania religijnego: to objaw pragnienia wiedzy opartej na doświadczeniu, choćby najbardziej drastycznym. Z drugiej strony widać właśnie, że aby do takiej ascezy doszło, potrzebny jest pewien rozbudowany kontekst teologiczny. Przykładowo, spotykane w gnostycyzmie, chrześcijaństwie czy dźinizmie praktyki opierają się w dużym stopniu na filozoficznie opracowanej, ostrej opozycji ciała i duszy, która w religiach „pierwotnych” też raczej nie występuje.
Dodajmy przy okazji, że badacze i badaczki opisywali interesujące zjawisko nazywane w literaturze „ascezą królewską”. Wierzono, że od zachowania władcy zależy nie tylko życie polityczne, lecz także trwanie świata (np. postępowanie faraona ma wpływ na bieg gwiazd i to, czy wyleje Nil), stąd wynikała konieczność zachowania przez panującego restrykcyjnych przepisów, od których odchylenie groziło katastrofą. Królowie asyryjscy rytualnie golili głowy i pościli. W Babilonii monarcha przestrzegał określonej diety, był też publicznie policzkowany przez kapłana. Japoński mikado, ubóstwiony cesarz, musiał przesiadywać wiele godzin bez ruchu (nie mógł poruszać nawet oczami). W rzeczywistości jednak asceza królewska jest również rodzajem ascezy religijnej – wiązała się z faktem, że władcy pełnili funkcje sakralne – przy czym nie dotyczyła jednostki, ale całego społeczeństwa lub wręcz kosmosu.
Praktyki ascetyczne pojawiły się w dwóch najistotniejszych dla historii zachodniej duchowości nurtach: w religii helleńskiej i hellenistycznej oraz w judaizmie.
Starożytni Grecy dbali o czystość rytualną przed udziałem w misteriach: osiągano ją przez post, milczenie, odosobnienie i unikanie aktywności seksualnej (z tego powodu często czynności rytualne powierzano dzieciom, starcom lub dziewicom). Można też zauważyć wśród Greków pewne formy ascezy z wyboru. Epimenides, pouczony w tej sprawie przez nimfy, spożywał jedynie produkty pochodzenia roślinnego. Ponoć Heraklit żywił się trawą i listowiem. Pitagoras jadł wyłącznie chleb, miód i wosk pszczeli. W samej szkole pitagorejskiej zalecano wstrzemięźliwość seksualną – jak podaje Diogenes Laertios w Żywotach i poglądach słynnych filozofów na pytanie, kiedy najlepiej uprawiać miłość, filozof miał odpowiedzieć: „Tylko wtedy, gdy chcesz się osłabić”. Biczowanie się występowało w kultach ekstatycznych, podobno praktykowały je bachantki.
Pełnowymiarowy ascetyzm był już obecny wśród neopitagorejczyków i neoplatoników – tam, gdzie wykształciła się uczona, mitologiczna, radykalna opozycja między tym, co cielesne i duchowe. Gdy ciało zaczęto postrzegać jako „więzienie duszy”, logicznym wnioskiem stało się unikanie wszelkich uciech ciała. Plotyn powstrzymywał się od współżycia, jedzenia mięsa i gardził rzeczami ziemskimi – nawet kiedy chorował, nie chodził do lekarza. W swoim przekonaniu, rozwijając umiejętność dostrzegania nadzmysłowego piękna, nie tylko odnajdował ślady boskości w świecie, lecz także sam upodabniał się do boga.
Nie sposób precyzyjnie ustalić, kiedy dokładnie zrodziły się pierwsze ruchy ascetyczne w judaizmie. Pojawiający się w Starym Testamencie zakaz samookaleczania (Kpł 19,28) sugerowałby, że poprzedzało go występowanie takich praktyk. Na górze Synaj Mojżesz pościł przez 40 dni – prawdopodobnie bez postu jego doniosłe objawienie byłoby niemożliwe. Biblia zawiera wiele przykładów zwyczajów ascetycznych: gdy prorok Eliasz z boskiej inspiracji żył samotnie przy potoku Kerit, Bóg kazał krukom go żywić (1 Krl 17,1–7) – kolejny przykład „nadnaturalnych” zjawisk towarzyszących ascezie. W późniejszym judaizmie odwoływano się już do bardziej zaawansowanych form wyrzeczenia: esseńczycy zrezygnowali z własności prywatnej, a Jan Chrzciciel nosił włosiennicę oraz żywił się jedynie szarańczą i miodem.
Chrześcijaństwo, często postrzegane jako twórcze spotkanie grecko-rzymskiego „pogaństwa” z judaizmem, zawiera oryginalne elementy mitologiczne i teologiczne warunkujące ascezę. Chrystus umarł na krzyżu – fakt ten nie jest bez znaczenia dla kierunku rozwoju opartej na tej religii duchowości. W perspektywie chrześcijańskiej samo cierpienie zaczęło mieć dużą wartość, jak w przypadku słynnych męczenników z pierwszych stuleci, których szybko otoczono kultem. Niejednokrotnie w dziejach wyznawcy Chrystusa próbowali naśladować jego mękę poprzez umartwienie, tak aby doszło do mistycznej unii z cierpiącym Bogiem. Zauważmy też, że samo Wcielenie – idea kluczowa dla chrześcijańskiej teologii – jest przykładem swego rodzaju boskiej ascezy: nieskończony Bóg wyrzekł się swojej postaci, stając się skończonym człowiekiem. Kenoza, owo samoponiżenie, to teologiczne uzasadnienie wszelkiego dobrowolnego samoograniczenia. Jeszcze jeden istotny argument za praktykowaniem chrześcijańskiej powściągliwości tkwił w Pawłowej idei odrzucenia tego, co ziemskie, na rzecz królestwa Bożego.
Z różnych zakątków chrześcijańskiego świata znamy przykłady religijnej ekstrawagancji inspirowanej Ewangelią. Od pierwszych mnichów egipskich, ojców pustyni, przez stylitów spędzających życie na słupach, po mnichów irlandzkich chodzących w zwierzęcych skórach i mieszkających na drzewach czy prawosławnych jurodiwych przesiadujących na schodach cerkwi lub wylegujących się w mrowiskach. W nowszych czasach, po upadku zachodniego monastycyzmu, chrześcijańska asceza jest na pewno rzadziej spotykana, ale praktyki umartwiania się raz po raz wracają. Jeśli ktoś chce kupić kolczaste bransolety, robione na wymiar „koszule pokutne” czy odpowiednie „batożki”, tak by wymazać grzechy albo zapanować nad pożądaniem, bez trudu odnajdzie odpowiednie sklepy internetowe, również w Polsce.
Najstarsze teksty wedyjskie wspominają o intrygującej kategorii ludzi nazywanych keśin: żyli poza społeczeństwem, opisywano ich jako „długowłosych”, „odzianych w wiatr”, „milczących”. Ponadto pili z tego samego pucharu co bóg Rudra, a płyny, które spożywali, dla innych były trucizną, co otwiera badaczom pole do spekulacji dotyczących możliwości przyjmowania substancji halucynogennych. Przypisywano im umiejętność wychodzenia poza własne ciało i doświadczania ekstazy (tym samym Rygweda zawiera pierwszy znany ludzkości opis ekstazy religijnej), a także czytania w myślach innych. Wedyjski keśin ściśle przypomina późniejszych indyjskich ascetów i joginów, co pozwala stwierdzić, że mamy tu do czynienia z bardzo starą tradycją liczącą aż kilka tysięcy lat.
Braminizm też inspirował do ascezy. Sami bogowie stosowali ćwiczenia ascetyczne, w literaturze indyjskiej zwane tapas: w kosmologii braminizmu również świat powstał w rezultacie tapasu Pradźapatiego. Kapłani czuwali przy świętych ogniach, oddawali się ćwiczeniom oddechowym i postowi. W hinduizmie stosuje się podział życia na etapy, z których istotne dla naszego tematu są dwa ostatnie. Wanaprastha to etap polegający na wycofaniu się na starość z życia społecznego i wędrowaniu do świętych miejsc bądź pustelni; następujący po nim etap sannjasa wiąże się z zaprzestaniem podróżowania, wyrzeczeniem się wszelkich dóbr. Sannjasin, czyli wyrzeczeniec, pragnący wyrwać się z koła życia i śmierci, poskramia pragnienia, ćwiczy cnotę i niejako składa ofiarę z samego siebie. W pewnym fascynującym rytuale, siedząc przy ogniu, odprawia swój własny pogrzeb, podczas którego grzebie swoje dawne życie.
Sama etymologia słowa „joga” zdradza ascetyczne ambicje: odwołuje się do sankryckiego rdzenia yuj oznaczającego „ujarzmiać”, „kontrolować”. Istnieje bogata indyjska literatura starożytna opisująca różne praktyki oddechowe, metody osiągania koncentracji, wizji, techniki polegające na powtarzaniu mantr czy wizualizowaniu rozpuszczającego się w świetle ciała. Tutaj znów można znaleźć zgodność z szamanizmem i zachodnimi tradycjami: w Indiach asceza także ma prowadzić do zdobycia nadnaturalnych mocy. Jogasutry Patańdźalego wymieniają kolejne siddhi – moce, które uzyskuje zaawansowany jogin: przechodzenie przez ściany, czytanie w umysłach, bilokacja itp. Jednakże ich posiadanie nie jest celem praktyki jogicznej, przeciwnie: pojawienie się takich umiejętności, które utrudniają osiągnięcie właściwego celu, stanowi raczej powód do ubolewań.
Wspominaliśmy o opozycji ciało–dusza jako sprzyjającej praktykom ascetycznym. Joga tantryczna dowodzi, że taki dualizm nie jest konieczny, a nawet jeśli występuje, nie musi prowadzić do kategorycznego potępienia ciała i cielesności. Choć tantra stosuje rozmaite ćwiczenia duchowe, nie odrzuca w zupełności pragnień, lecz uświęca je i wykorzystuje w celach mistycznych. Joga tantryczna nie neguje seksualności, a wręcz czyni z niej właśnie element praktyki ascetycznej.
Mimo obecności tajemniczych ascetów w Wedach dobrze udokumentowany, szeroko rozpowszechniony ascetyzm pojawia się w Indiach dopiero w VI w. p.n.e., wraz z buddyzmem i dźinizmem. Interesujący pogląd na ten temat przedstawił znany indolog Richard Gombrich. Stwierdził on, że było to związane z dokonującym się w tym stuleciu upadkiem rolniczego stylu życia, urbanizacją i nadejściem nowych stosunków polityczno-społecznych. O ile dawna religijność kładła nacisk na rytualne określenia przebiegu życia przez organizację rytów inicjacji, małżeństwa czy pogrzebu, o tyle nowe ruchy są już osobistymi „ścieżkami wyzwolenia”. Zdaniem Gombricha z jednej strony rozwijający się handel i migracja ludności prowadziły do powstawania nowych idei, z drugiej zaś życie miejskie położyło większy akcent na jednostkę i przyczyniło się do rozwoju indywidualizmu. Urbanizacja była kolejnym krokiem w kształtowaniu się odseparowanego ja, a tym samym ja religijnego. Potwierdzeniem tezy badacza jest fakt, że pierwsi przedstawiciele buddyzmu i dźinizmu pochodzili właśnie z miast: być może teoria tego naukowca ma również zastosowanie do ascezy zachodniej?
Z żywotów Buddy dowiadujemy się, że praktykował on umartwienie, ale porzucił je, uznając za nieskuteczne i rozczarowujące. Doszedł do wniosku, że aby ustabilizować swój umysł, musi jeść i mieć siłę. Według ciekawej teorii indologa Johannesa Bronkhorsta prawdziwą innowacją w dziedzinie medytacji, jaką wniósł buddyzm, były osiągane przez praktykę przyjemne stany. Zdaniem tego badacza nie ma żadnych dowodów na to, by wcześniej postrzegano ćwiczenia ascetyczne w ten sposób; raczej przeciwnie – pisma niebuddyjskie sugerują, że tego rodzaju czynności należały wyłącznie do nieprzyjemnych, a ich cel polegał na zatrzymaniu koła karmicznej egzystencji, na pewno nie były nim spokój umysłu ani też wgląd i poznanie. Buddyzm zakazuje mnichom i mniszkom umartwiania. Niemniej ewoluował on w różnych kierunkach, tak iż w niektórych wariantach buddyjskich mamy wręcz do czynienia z formami religijnego samobójstwa. Przypomnijmy, do jak niesamowitego odkrycia doszło w roku 2015: podczas skanowania tysiącletniego chińskiego posągu medytującego mnicha wykryto, że w środku znajdowały się… szczątki medytującego mnicha, mistrza Liuquan, który zagłodził się na śmierć i dokonał automumifikacji. Podobne przypadki występowały jeszcze w XIX w. w Japonii. Praktyka nazywana tam sokushinbutsu była całkiem popularna i do tej pory można w niektórych świątyniach oglądać mumie tych, którzy w ten sposób postanowili osiągnąć doskonałość.
Równie spektakularne formy wyrzeczenia należy kojarzyć z dźinistami. Ci, podobnie jak katolicy, naśladują swoich świętych w cierpieniu, tyle że ich cenią bardziej niż bogów. Już rodzice Wardhamany Mahawiry, założyciela dźinizmu, mieli dokonać rytualnego zagłodzenia, by uniknąć kolejnych narodzin. Po ich śmierci wielki nauczyciel też wkroczył na drogę ascezy; zgodnie z mitem, kiedy wyrwał sobie włosy z głowy, ukląkł przed nim sam bóg Indra. Mahawira stosował 12 rodzajów umartwień i medytację, dzięki którym ostatecznie wyzwolił się z przekleństwa życia i śmierci – gdy nadszedł czas, odszedł przez zagłodzenie. Jego przykład jest wciąż żywy dla wyznawców dźinizmu: odłam digambarów (nazwa ta wywodzi się od określenia oznaczającego „odziani w przestwór”) ceremonialnie wyrywa sobie włosy z głowy i często wybiera taką samą metodę śmierci jak historyczny mistrz. Ten będący celem wszystkich ascetów zwyczaj to sallekhana – proces przemyślany, rozłożony w czasie i starannie opracowany. W początkowej fazie polega on na stopniowej rezygnacji ze spożywania takich produktów, jak świeże i zsiadłe mleko, cukry, warzywa liściaste; kolejne miesiące to dalsze ograniczenia prowadzące ostatecznie do śmierci – postrzeganej nie jako samobójstwo, lecz piękny triumf nad śmiercią. Współczesna młoda dźinijska mniszka, będąca w trakcie sallekhana, z którą rozmowę przytacza William Dalrymple w swojej książce Dziewięć żywotów, podkreślała, że absolutnie nie robi tego w wyniku rozczarowania i rozpaczy nad aktualnym życiem; śmierć otwiera przed nią nowe istnienie, nowe perspektywy i możliwości, które ją tylko ekscytują.
Na ascetyzm muzułmański wyraźnie wpłynęły religijność indyjska i chrześcijańska. Podania sufickie także wspominają o zdumiewających formach wyrzeczenia, szczególnie między VIII a XI stuleciem. As-Saffar al-Isfahani miał przez 40 lat nie podnieść głowy ku niebu. Kahmas ibn al-Hasan przez 40 lat opłakiwał swój dawny występek, jakim była drobna kradzież. Abu Jazid al-Bistami milczał przez 13 lat. Pewien anonimowy sufi przed pójściem spać nakładał na głowę przedmioty, które go raniły. Być może pod wpływem dźinistów mistycy muzułmańscy poruszali się tak, by unikać krzywdzenia jakichkolwiek istot: Abu al-Ala al-Ma’arri chodził w tym celu w specjalnych drewniakach, był też wegetarianinem. Według pewnej muzułmańskiej formuły „sprawiedliwy” nie je częściej niż raz dziennie. Głodówki miały niejednokrotnie prowadzić sufich do problemów zdrowotnych, a nawet utraty życia.
Przenikliwą krytykę ascezy przeprowadził Aldous Huxley w swojej Filozofii wieczystej. Zauważył, że ćwiczenie się w wytrwałości, praktykowanie wyrzeczenia i czystości mogą cechować człowieka, który pozostaje na wskroś zły. O ile celem ćwiczeń duchowych jest zniszczenie ego, paradoksalnie asceza może je wzmacniać, zwiększać i prowadzić do grzechu pychy, wywyższania się nad innych, wcale nie wiodąc do prawdziwej życzliwości czy miłości. Spektakularne publiczne umartwianie się może budzić podziw, ale może też wiązać się z duchem rywalizacji i bicia rekordów czy być po prostu rezultatem pomyłki, gdy środki prowadzące do określonego celu potraktowane zostały jako cel sam w sobie.
Te spostrzeżenia brytyjskiego filozofa na pewno warto mieć na uwadze. Zarazem możliwe, że osąd Huxleya jest zbyt surowy wobec tych, którzy odeszli do pustelni i nie mieli przed kim demonstrować swojego wyrzeczenia. Zresztą od tak postawionych zarzutów asceta nigdy nie będzie w stanie się wybronić, bo jak można udowodnić prawdziwe motywy ludzkiego zachowania? Wspomniana wcześniej dźinijska mniszka stwierdziła, że doświadcza wolności, jakiej wcześniej jako osoba świecka nie potrafiła sobie nawet wyobrazić. To oczywiste, że ci, którzy nie oddają się wymagającym ćwiczeniom, nie odczują doznań będących ich rezultatem.
Do interesującej dyskusji dotyczącej ascezy doszło w Europie podczas reformacji. Pojawiły się argumenty, że cele, jakie stawia sobie jej adept, są nie do zrealizowania, ponieważ człowiek sam z siebie, bez pomocy łaski Bożej, nie byłby w stanie niczego zdziałać. Przejawem pychy i arogancji jest przekonanie, że samym „czynem” oraz inicjatywą można osiągnąć zbawienie – do tego potrzebna jest nieznana, niepoznawalna i niedająca się kontrolować wola wszechmocnego Boga.
Mówiąc o protestantyzmie i ascezie, trudno nie wspomnieć o teorii Maxa Webera, według której wraz z pojawieniem się ascetycznej etyki protestanckiej doszło do narodzin… kapitalizmu. Samokontrola, racjonalne działanie, poskramianie wszelkiej afektywności i skupienie się na pracy będącej wyrazem chwały Bożej, kumulacja bogactwa, któremu nie towarzyszy hedonizm – zdaniem Webera wszystko to zasługa pobożności i ascezy protestanckiej, które doprowadziły do globalnego przewrotu w gospodarce i kulturze. Zauważmy, że w myśl tej koncepcji do owych istotnych przemian miała doprowadzić głęboka wiara religijna, a nie włoskie odrodzenie, francuskie oświecenie czy inne świeckie inicjatywy.
Myśl Webera o wpływie protestanckiej ascezy „wewnątrzświatowej”, czyli stosowaniu zasad ascezy do życia w społeczeństwie, rozwijali inni badacze. Socjolog wiedzy Robert K. Merton podejrzewał, że specyfika protestancka miała swój wpływ również na wybuch nowożytnej rewolucji naukowej. Skoncentrowanie się nie na autorytetach (np. kościelnym), lecz na własnym doświadczeniu; idący za tym nacisk na racjonalność i empiryzm; idea „zepsutej” natury i grzesznej cielesności, niepostrzeganych jako święte i doskonałe, czyli idea zachęcająca do wpływania na materię świata i manipulowania nią bez ryzyka profanacji – wszystko to są uwarunkowania, bez których, zdaniem badacza, nowoczesna nauka i technologia nie mogłyby powstać. Merton przywoływał też ciekawe statystyki – według nich w latach 1666–1883 na liście członków paryskiej Académie des sciences znajdowało się tylko 18 katolików i aż 80 protestantów. Także wśród kluczowych postaci brytyjskiego Royal Society z okresu powstania tej instytucji znalazły się głównie osoby duchowne bądź wyjątkowo religijne.
Badacze i badaczki dokonują jeszcze jednego istotnego rozróżnienia: na ascezy teistyczne i nieteistyczne. Zależnie od tego, czy w centrum danej religii znajduje się osobowe bóstwo, czy nie, zmienia się sens samej praktyki.
W obu kategoriach zadawanie sobie bólu może stanowić formę pokuty. Jednakże w chrześcijaństwie czy islamie jego cel polega na otwarciu się na wybaczenie udzielane przez osobowe bóstwo. W duchowości indyjskiej zaś jest to akt bardziej mechaniczny, najczęściej usuwający „zadłużenie” metafizyczne.
W tradycjach monoteistycznych – chrześcijaństwie, judaizmie oraz islamie – ważnym celem ćwiczeń duchowych jest mistyczna unia z bóstwem. Inaczej w ascezach nieteistycznych, wywodzących się z kultur indyjskich: w buddyzmie, jodze lub dźinizmie nie może chodzić o zjednoczenie z bóstwami, które są niekiedy postrzegane jako mniej doskonałe niż człowiek, lecz o oświecenie, poznanie, wgląd, wyzwolenie z koła życia, cierpienia i śmierci, wyjście ze świata złudzeń.
Tutaj ujawnia się kolejna interesująca różnica między tradycjami teistycznymi a nieteistycznymi: w tych drugich „oświecenie” pozostaje trwałą zdobyczą – raz osiągnięte, zostaje już na zawsze; w pierwszych zaś doświadczenie mistyczne jest jedynie chwilowe i choć niewysławialne oraz wielkie, nie gwarantuje jeszcze zbawienia, czyli ostatecznego celu religijnych dążeń. W ramach owych tradycji tego, co najważniejsze, w doczesnym życiu nie da się osiągnąć.
Wspomnieliśmy, że Aldous Huxley, dokonując przeglądu rozmaitych światowych tradycji mistycznych, stwierdził, że ich ambicją jest „śmierć ja”. Można zauważyć, że wielki pisarz i filozof sam był pod wpływem pewnych nurtów filozofii indyjskiej. Niemniej to spore uproszczenie, jeśli wziąć pod uwagę choćby indyjskie duchowości nieteistyczne, zawierające znacznie więcej wariantów, odmiennie definiowanych: celem praktyki ascetycznej może być uświadomienie sobie tożsamości własnej jaźni z metafizyczną podstawą bytu albo totalnego rozłamu między niezmienną jaźnią i nieustannie zmieniającą się rzeczywistością lub wreszcie faktu, że żadna jaźń nie istnieje. Cele religijnych starań mogą być bardzo różne, tak jak różne są wyznania, w których występują. Nadzwyczajna wielorakość tych praktyk nie powinna nam jednak przesłonić podstawowej, zdumiewającej prawdy: że starania te występowały zawsze i wszędzie.
Mleko, warzywa, soki owocowe, czasem nawet mięso. W ciągu setek czy nawet tysięcy lat kulinarnych eksploracji próbowaliśmy kwasić, kisić już chyba wszystko. Psuć w sposób kontrolowany. Nigdy sami, jasna sprawa. Bez grzybów i bakterii, czyli alchemików mikroświata, nie dalibyśmy po prostu rady.
Myślimy po prostu, że jesteśmy w procesie kiszenia panami, że wszystkie te jedno- i wielokomórkowe reaktory ślimaczą się na naszej, ludzkiej smyczy. Że trawią i przeżerają organiczne materie, bo to my im na to pozwalamy. Ale kiedy coś idzie nie tak, uwidacznia się prawdziwa zależność rządząca tym procesem. Gdy tylko do rajskiego ogrodu wkrada się śmierdzący szkodnik i biochemiczna gra bierze w łeb, zamiast wina powstaje ocet, a w miejsce marokańskich kiszonych cytryn pojawia się puchaty kożuch najcudowniejszego rozkładu. Jesteśmy wtedy kompletnie bezradni. Ubrani w nasze skomplikowane, pretensjonalnie czyste ciała, z płynami schowanymi w rurkach i zbiorniczkach – patrzymy. A tam: dziki świat śluzów, smrodków i musujących kłębowisk, mikroskopijna wersja najpierwotniejszego buszu. Sawanny biofilmów na korniszonowych skórkach, buzujące w obłokach mętności festiwale seksu i żarcia na potęgę, zawieszone w miękkiej kąpieli słodkiego mleka. Czasem serwując nam to, co chcemy, a czasem tworząc niezrozumiały i niejadalny chaos, fermentacja wodzi nas za nos. A my robimy wszystko, byle tylko móc ją wykorzystać. Choć nie ukrywamy nawet, że tę galaretowatą rzeczywistość rozkładu uznajemy za siedlisko brzydoty. „Zepsuło się” – mówimy z obrzydzeniem, jakby przefermentowanie czegoś było złe i zbędne. Chyba że możemy to zjeść lub wypić. A przecież prawie zawsze fermentacja nie dostarcza nam niczego smacznego: bakterie i grzyby, które odpowiadają za ten proces, najczęściej produkują rzeczy ohydne i cuchnące, oślizgłe i niejadalne. Zapominamy, że jest to przede wszystkim egzotyczna (przynajmniej dla nas, ludzi) metoda oddychania. Dlaczego więc bakterię lub grzyba miałby interesować nasz organoleptyczny komfort? Stąd też słownik brzydoty: spleśniało, skisło, zjełczało, zgniło, zbutwiało, stęchło i – a jakże – skwaśniało.
Nie mam wątpliwości, że poddając coś fermentacji, wchodzimy w relację z istotami niemal obdarzonymi dziwną, mikrobiologiczną osobowością. Za każdym razem, kiedy ze szklanego słoja wyjmuję zmarszczony dziwnym grymasem placek kombuczy, prawie czuję jego wyniosłą obojętność. „Po co mnie dotykasz?” – zdaje się obruszać i tylko brak porządnego mięśnia powstrzymuje go przed daniem mi lepkiego policzka. „Trzymaj przy sobie te szorstkie, wielokomórkowe łapska” – dodaje z irytacją, a przynajmniej ja tak to sobie wyobrażam, gdy zdejmuję z niego najstarsze, pożółkłe przyrosty. Kombucza hodowana wystarczająco długo jest bowiem jak samopisząca się książka: pogrubia się z każdym tygodniem, a jej kolejne warstwy przypominają żółknące kartki pokryte opowieścią o niewidocznym dla naszych oczu życiu. Każdy krążek kombuczy to mikroskopijny kosmos, skomplikowana sieć włókien bakteryjnej celulozy i kohabitujących w jej oczkach bakterii oraz drożdży. Kombucza rośnie i „goi” wszelkie odniesione rany, a przy tym obżera się cukrem, którego jej szczodrze dostarczamy. I zupełnie nie dba o urok osobisty czy kanony piękna – bo niby z jakiej racji świat cały miałby troszczyć się o to, jak widzi go dziwny, dwuoczny byt z innego wymiaru? Tak samo jest z chlebowym zakwasem: rozwala się to na półeczce w spiżarni, rozlewa miękkim ciałkiem, pyka kwaśnawym smrodkiem, a w dodatku wymaga karmienia, i to nie byle czym. Nie przeszkadza mu okresowa eutanazja porcji siebie, kiedy ze spienionej galarety staje się pachnącym chlebem. Byleby nie wszystek umrzeć i nadal pochłaniać łyżki zbożowej skrobi, którą posłusznie mu przynoszę.
Podobnie wyglądają wszystkie procesy fermentacji, które przez wieki pozwoliły sobie na intymniejszy kontakt z człowiekiem. Wydają się nam brudne, mętne, pierwotne. Krzywimy się z niesmakiem, kiedy zdarza im się zaśmierdzieć, spienić się burzą syczącego dwutlenku węgla albo gdy dostrzegamy rozkwitający kożuch pluszowej grzybni i bakteryjnego biofilmu. Żadnego z tych procesów nie wynaleźliśmy, bo przecież nie da się „wynaleźć” życia. Po prostu natknęliśmy się na nie przez przypadek. Ktoś odkrył stos zapomnianego, spleśniałego sera w ciemnym kącie piwnicy i po spróbowaniu stwierdził, że jest przepyszny. Ktoś inny zauważył, że popijając popłuczyny bakteryjnego życia, staje się weselszy, a przyjemne ciepło rozlewa się wtedy w brzuchu i w głowie. Każda z tych historii to tak naprawdę smakowo-zapachowa eureka dotycząca rzeczy niechcianych. Przegnitych. Odrzuconych przez czystego, schludnego człowieka. Oczywiście można się spierać, ile w tym było celowości, metodycznego poszukiwania sposobów na urozmaicenie produktów spożywczych, a ile zwykłego trafu. Efekt okazuje się jednak dość jednoznaczny: jesteśmy w dużej mierze niewolnikami procesów, nad którymi chcielibyśmy panować.
Wielu niuansów z nimi związanych wcale zresztą nie rozumiemy. Biochemia nas samych i w zasadzie wszystkich kręgowców przez miliony lat stała się aktywnością skrytą lub wręcz intymną. Porządnie spakowana w komórkowych organellach, robi to, co do niej należy, w sposób dość linearny i przewidywalny. Ale z procesami fermentacyjnymi jest inaczej. Mikroorganizmy to ekshibicjoniści. Zachłannie rzucają się na wszystko, co fruwa w ich środowisku, a potem pławią się w zupie złożonej z elementów pożywienia i metabolicznych odpadów. Coś, co dla niektórych jest kłopotliwą wydaliną, dla innego mikrożycia staje się ulubionym smakołykiem. W takiej wiecznie płynącej, wciąż transformującej się galaktyce komórek, substancji i genów szybko traci się wątek. Możemy próbować zrozumieć pojedyncze, odosobnione biochemiczne style życia, np. przemocą wyrywając z żyjącej zupy fermentatu konkretny gatunek, hodując go w sterylnej szalce, szturchając i licząc, że – odarty z siły wspólnoty – pokaże nam, co tak naprawdę potrafi. Czasami rzeczywiście się to udaje, ale nawet wtedy dostajemy zaledwie jeden z milionów puzzli pasujący w tysiącu różnych miejsc układanki. A tymczasem sama ta układanka – kompletna, żywa i pulsująca energią – jest istotą fermentacji. To w niej rodzą się niezrozumiałe mikstury substancji obrzydliwych, które w precyzyjnie dobranych ilościach stają się niemożliwym do zapomnienia aromatem. To ona stanowi rusztowanie mikrobiologicznego życia, daje mu przestrzeń do działania i pomaga stworzyć jedyne w swoim rodzaju interakcje.
Chyba właśnie dlatego, dla tej chwili obcowania z życiem nieuczesanym, nieocenzurowanym, sekretnym – bo przecież niewidzialnym – lubię się bawić fermentacją. Lubię myśleć o tym, co się stanie w takiej, a nie innej mieszance wody, soli i roślinnych tkanek. Jak będzie smakować po ukiszeniu coś, czego wcześniej nigdy nie rzuciłbym na żer bakterii oraz grzybów? Być może jest w tym naukowa ciekawość eksperymentatora, pełne podekscytowania oczekiwanie na efekt hodowanej w cieple i z czułością brzydoty. Nie wiem. Zdaję się wtedy w całości na łaskę i niełaskę mikroskopijnych inżynierów, na ich metodyczną konsekwencję, z jaką bez zastanowienia robią swoje. Temu wszystkiemu dodaje jeszcze pikanterii strzęp myśli: „Co tym razem pójdzie inaczej? Co się wydarzy w musującej, mętnej zupie? Jak zapachnie jutro, pojutrze, za tydzień ów fascynujący kłąb życia i śmierci?”. A życie przecież uwielbia przypadek i zaskoczenia. Nie kto inny jak sam Ludwik Pasteur powiedział wszak, że „fermentacja to życie bez powietrza” (fr. la fermentation, c’est la vie sans air).
Mam przyjaciółkę imieniem Eleanor. Mamy tyle żarcików, które rozumiemy tylko my dwie, że gdybyśmy popełniły jakieś przestępstwo i policja zarekwirowałaby nasze telefony, rozszyfrowanie naszych SMS-ów wymagałoby ekspertyzy kryptologa pokroju łamaczy kodów Enigmy.
Jedną z najsilniejszych więzi, jakie mogą połączyć ludzi, jest poczucie humoru. Jako komuś, kto praktycznie we wszystkim potrafi dostrzec coś zabawnego, notorycznie zdarza mi się odnajdywać bratnie dusze, śmiejące się z tego samego co ja. Eleanor i ja często wymieniamy między sobą bardzo mroczne żarty, ale też wspinamy się na wyżyny absurdu. Z moim przyjacielem Davidem potrafię godzinami przerzucać się ciętymi ripostami, całkiem jakbyśmy grali w finale Wimbledonu. Podczas rozmów z Tshepo odwołujemy się do naszych dawnych wygłupów i zaśmiewamy do łez. Za każdym razem gdy się widzimy, dodajemy do tej kolekcji nową perełkę.
Chris i ja uwielbiamy się nawzajem pasjami – do tego stopnia, że przez większość czasu skaczemy sobie do oczu, co wiąże się z sięgającym zamierzchłych czasów żarcikiem, jakoby był rogaczem, bo mam romans z jego żoną. WhatsAppowa grupa, którą tworzymy wraz z moimi przyjaciółmi ze szkolnych lat, pełna jest cytatów rozumianych tylko przez nas. Mam koleżankę, do której biura zakradam się pod jej nieobecność i wieszam w nim plakaty – pewnego razu zostawiłam jej powiększoną do gigantycznych rozmiarów fotografię siebie samej.
Te małe uśmiechy losu są równie ożywcze, jak głębokie hausty powietrza. Tym, co potrafi skutecznie poprawić mi podły nastrój, jest zrzut ekranu niespodziewanie lądujący w mojej skrzynce, który mogę zrozumieć wyłącznie ja albo grupa moich najbliższych przyjaciół. Zazwyczaj następują po nim zrzuty coraz większych zbliżeń tego samego przedmiotu lub na szybko wyszukane wariacje na jego temat. Kluczowe znaczenie w podtrzymywaniu tych hermetycznych żartów mają spontaniczność i powtarzalność. Na ich podstawie buduje się riffy, całkiem jak w utworach Led Zeppelin.
Nie trzeba jednak wcale długiej znajomości, by tworzyć z kimś potajemną wspólnotę. Bywa, że przelotnie jednoczymy się w niej z osobami zupełnie nam obcymi. Niejednokrotnie zdarzyło mi się podchwycić wzrok współpasażera w metrze lub kogoś stojącego ze mną w kolejce, kiedy wydarzyło się coś zabawnego: dwoje kompletnie nieznajomych sobie ludzi tłumiących w tej samej chwili cisnący się na usta uśmieszek. Takie sytuacje są najlepsze wówczas, gdy nikt inny nie zorientował się, w czym rzecz, lub gdy reszta jest zbyt „dojrzała”, aby uznać to za zabawne (być może nie powinniśmy się śmiać, gdy ktoś się potknie… ale mimo wszystko to robimy. Przykro mi. To samo dotyczy przejęzyczeń podczas wystąpień na żywo).
Nie jestem właściwie pewna, dlaczego te sekretne żarty i nawiązania tak bardzo mnie bawią, skoro mogę czerpać tyle samo radości z bon motów wymienianych publicznie. Sądzę jednak, że wiąże się to z jakimś wyjątkowym poczuciem wspólnoty i przynależności. Jak to się mówi, „i tak byś nie zrozumiał”. I – Bóg mi świadkiem – nawet nie wiesz, jak bardzo tego żałuję!
Fragment książki Hannah Jane Parkinson Drobne przyjemności, czyli z czego się cieszyć, gdy życie nie rozpieszcza, wyd. Znak Literanova, Kraków 2022. Skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Niektórzy są ludźmi renesansu. A inni? Epoki, która dopiero ma nadejść.
Astronom, mistrz finansów, lekarz czy matematyk? Zręczny administrator czy kanonik warmiński? Skuteczny agent (i przy okazji syn agenta) czy ofiara ostracyzmu? Kim był Mikołaj Kopernik? Wychodzi na to, że każdym po trochu, choć elementów wiarygodnych z jego życia prawdopodobnie jest tyle, ile palców u jednej ręki, a tych niepewnych – uwaga, szacuję – tyle, ile palców wszystkich rączek Daniela Mroza zamieszczonych na łamach „Przekroju”.
Można by więc za Josephem Campbellem nazwać Kopernika bohaterem o tysiącu twarzy albo – w wersji mniej ambitnej, proszę wybaczyć – mówić o 50 twarzach Kopernika. Zwłaszcza że nawet wizerunek słynnego astronoma (nim był bez wątpienia, nawet jeśli astronomia stanowiła raczej margines jego działalności, dziś powiedzielibyśmy: niedzielne hobby) zapewne niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Wszystkie bowiem znane nam przedstawienia są kopią jedynego namalowanego za życia Kopernika portretu, który – nie może być inaczej – zaginął. Mówiąc krótko: Dan Brown miałby co robić. Nieco dłużej: to naprawdę gotowy materiał na niezłą książkę szpiegowską albo filmową superprodukcję.
Jeden z takich odtworzonych wizerunków, namalowany przez Annę Szymborską, znalazł się na okładce „Przekroju” w czerwcu 1953 r. Dlaczego akurat wtedy? Świat celebrował właśnie Rok Kopernika, czyli „okrągłą” 480. rocznicę urodzin astronoma i równie „okrągłą” 410. rocznicę śmierci. A jego legenda doskonale wpisywała się w cieszący się coraz większą popularnością i jakże potrzebny pogląd – czekający na swój punkt kulminacyjny w epoce gierkowskiej – że „Polak potrafi”. Nad organizacją obchodów czuwała Polska Akademia Nauk. 24 maja złożono wieńce pod pomnikiem astronoma w Warszawie, a tydzień później wizerunek uczonego pojawił się na okładce „Przekroju” w Krakowie.
Dlaczego jednak piszemy o tym dzisiaj? Bo Mikołaj Kopernik „wielkim poetą był”. To trochę prawda: we wspomnianym gąszczu zajęć znajdował także czas na przekłady poezji greckiej. Poza tym wciąż uważamy, że Polak potrafi (Polka oczywiście również), a dużą część niniejszego numeru pisma poświęcamy kosmosowi. Do tego właśnie obchodzimy zdecydowanie okrągłą 550. rocznicę jego urodzin i 480. rocznicę śmierci.
Nadążają jeszcze Państwo? Ależ to dopiero początek! Wojciech Orliński, biograf astronoma, twierdzi, że data jego narodzin – 19 lutego 1473 r., godzina 16.48 – na której oparto te wszystkie zorganizowane z pompą wydarzenia, jest co najmniej wątpliwa. Pochodzi bowiem nie z oficjalnego rejestru, lecz z horoskopu sporządzonego kilkadziesiąt lat po domniemanym terminie przyjścia Kopernika na świat. Może dowodzić to tego, że jego życie zawsze toczyło się bliżej gwiazd niż Ziemi. Może, ale nie musi.
Jedno jest natomiast pewne: status urodzonego w Toruniu astronoma w czasach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej był szczególny. Dość wspomnieć, że w latach 70. nakręcono film (a potem serial) o wszystko mówiącym tytule Kopernik. W rolę tytułowego, 70-letniego bohatera wcielił się Andrzej Kopiczyński (nie przeszkadzało mu to w graniu równocześnie słynnego 40-latka – oto prawdziwy aktor renesansu). „Kopernik. 20 lat później” z niewiadomych względów jednak nie powstał.
Za to właśnie 20 lat po opublikowaniu wspomnianej okładki „Przekroju” rozpoczął się kolejny, równie hucznie obchodzony Rok Kopernikański (tym razem rzeczywiście w okrągłą 500. rocznicę narodzin). „W radiu Kopernik, w telewizji Kopernik, w teatrach Kopernik, cała Polska huczy od Kopernika. Jest film o Koperniku i balet o Koperniku, są afisze z Kopernikiem i znaczki z Kopernikiem, w gazetach pełno o Koperniku wywiadów i artykułów, Kopernik jako astronom, jako lekarz, jako inżynier, Kopernik jako obywatel, jako człowiek, jako bóg, Kopernik jako Kopernik i wreszcie […] książki o Koperniku na każdej księgarskiej witrynie, grube i cienkie, uczone i gawędziarskie” – pisała nie bez ironii w 1973 r. Wisława Szymborska we Wszystkich lekturach nadobowiązkowych.
W „ścigającej się z czasem” epoce Gierka, nastawionej na pracę, pracę i jeszcze raz pracę, słowa takie jak „postępowość” czy „rewolucyjność” odmieniano przez wszystkie przypadki. Nic więc dziwnego, że Kopernik – symbolizujący ogromny progres w nauce – stał się bohaterem zbiorowej świadomości. To także wtedy pojawił się projekt wybudowania na warszawskich Siekierkach do 1978 r., czyli do 505. rocznicy urodzin astronoma, poświęconego mu centrum nauki. Chociaż pomysł dość szybko zarzucono, przypomniano sobie o nim kilka dekad później. Monumentalne Centrum Nauki Kopernik, otwarte na Powiślu w Warszawie pod koniec pierwszej dekady XXI stulecia, to więc po części kontynuacja planów peerelowskich. Podobnie jak wiele innych realizacji: odnowa zabytków renesansowych, nadawanie imienia Kopernika szkołom (historyk Marcin Zaremba obliczył w „Pomocniku Historycznym” – dodatku do tygodnika „Polityka” – że astronom pozostaje dziś patronem 344 placówek edukacyjnych w całej Polsce), rozwój regionalnego ruchu turystycznego, stawianie pomników, organizacja konferencji na jego temat, mnóstwo publikacji i cała rzesza projektów okołokopernikańskich.
Mimo że w biografii astronoma więcej jest białych plam niż pewników, niektóre rzeczy pozostają jasne jak słońce. Dzięki niespotykanej często umiejętności kojarzenia faktów, posługiwaniu się zaawansowanymi obliczeniami i wielogodzinnym obserwacjom nieba Mikołaj Kopernik – urodzony, jak chciałby Alfred Jarry, w Polsce, czyli nigdzie (dodajmy, że Toruń w 1473 r. dopiero od siedmiu lat wchodził w skład Korony Królestwa Polskiego) – zdekonstruował wielowiekową tradycję traktowania Ziemi jako nieruchomego centrum wszechświata. Teorię astronomii heliocentrycznej wyłożył w wydanym po raz pierwszy w roku jego śmierci dziele O obrotach sfer niebieskich. To właśnie ten model – kwestionujący dotychczas przyjęte koncepcje pitagorejczyków i tak wielkich uczonych, jak choćby Arystoteles czy Klaudiusz Ptolemeusz – stał się podstawą współczesnej astronomii oraz fundamentem dalszych badań. „Zważywszy na to, jak duże znaczenie przewrót kopernikański miał dla narodzin nowożytnej metody naukowej, cywilizacja byłaby opóźniona co najmniej o 30 lat” – pisze w biografii Kopernik. Rewolucje Wojciech Orliński. 30 lat? Spróbujmy to sobie wyobrazić: nie wiem, czy Państwa pager już dzwonił, ale ja zaraz wyślę ten tekst do redakcji „Przekroju” faksem.
Czy Kopernik spotkał się z niezrozumieniem? Pytanie! Czołowy luterański teolog tamtych czasów Andreas Osiander bez zgody autora nie tylko zmienił tytuł (z De revolutionibus, czyli O obrotach, na De revolutionibus orbium coelestium, to znaczy O obrotach sfer niebieskich – zapominając o najbardziej rewolucyjnym elemencie Kopernikowskiej teorii, jakim był obrót Ziemi), lecz także umieścił w książce anonimową przedmowę, z której wynikało, że opisany tam model jest wyłącznie hipotezą matematyczną. Jak więc naprawdę obracają się sfery niebieskie? Wiadomo: jak zawsze. Z kolei Owen Gingerich, profesor astronomii i historii nauki na Uniwersytecie Harvarda, który wiele lat później badał losy dzieła O obrotach…, napisał o nim własne, pod wiele mówiącym tytułem: Książka, której nikt nie przeczytał. Jak zauważył wcześniej sam Kopernik: „Wszystko to jest trudne i prawie nie do wiary, jako że się sprzeciwia powszechnie przyjętym poglądom”.
W 1616 r., czyli ponad 70 lat po wydaniu traktatu astronomicznego, Święte Oficjum postanowiło umieścić dzieło na indeksie ksiąg zakazanych, „dopóki nie zostanie poprawione”. Oskarżony o herezję Galileusz, wielki apologeta idei Kopernika, zgodził się ocenzurować „zakazane” fragmenty w tekście, zrobił to jednak na tyle cienką kreską, że bez trudno dało się je rozszyfrować.
Trzeba również przyznać, że jak na „książkę, której nikt nie przeczytał”, dzieło cieszy się obecnie sporym zainteresowaniem. W latach 90. XX stulecia w kilku europejskich miastach doszło do kradzieży kopii pierwszego wydania z czytelni (rękopis, miejmy nadzieję niezagrożony, znajduje się w Bibliotece Jagiellońskiej). Egzemplarza z krakowskiej Biblioteki PAN do dziś nie odnaleziono (złodziej po prostu włożył go pod sweter, inicjując tym samym kolejną historię rodem z Dana Browna). Inną, równie intrygującą kwestią są ceny pierwszego wydania. W kwietniu 2023 r. na aukcji w Nowym Jorku niemal 500-letni starodruk (raczej nie ten ukradziony z krakowskiej biblioteki) miał osiągnąć cenę 2,5 mln dolarów. Dzieło Kopernika pozostaje więc bez wątpienia jedną z najdroższych książek w historii.
„Wkrótce pewnie pojawią się lody Kopernik” – pisała nieco zmęczona Rokiem Kopernikańskim Wisława Szymborska. Jeśli weźmiemy pod uwagę, jacy bohaterowie masowej wyobraźni naszych dzieci promują lody obecnie – pół wieku później – to naprawdę nie pozostaje nam nic innego, jak życzyć sobie samych mrożonek z Kopernikiem na opakowaniu. I tylko takich bohaterów. Wszechświat naprawdę ich potrzebuje.
Biegać, skakać, latać i pływać warto zawsze, ale w odpowiednich proporcjach. Ile ruchu jest w sam raz, wskazuje psychoterapeutka Anna Cichoń w rozmowie z Kamilą Kielar.
Aktywność fizyczna usprawnia krążenie, pobudza procesy metaboliczne i poprawia jakość snu. Regularny fizyczny wysiłek ma niebagatelny wpływ na polepszenie zdrowia psychicznego. Od czego zacząć? Najprostszą, a przy tym korzystną formą ruchu jest zwykły spacer. Jak się okazuje – czasem warto na nim poprzestać.
Kamila Kielar: W „British Journal of Sports Medicine” ukazały się wyniki badań mówiące, że wysiłek fizyczny jest jeszcze skuteczniejszy, niż zakładano wcześniej, w zapobieganiu oraz leczeniu depresji i stanów lękowych.
Anna Cichoń: Tak naprawdę nie ma choroby, w której bezruch byłby wskazany, wliczając w to nawet złamania kości. Ruch zwiększa przepływ krwi do mózgu, co pozytywnie wpływa na jego funkcje poznawcze: pamięć, koncentrację i szybkość przetwarzania informacji. Reguluje układ nerwowy, a także pobudza wydzielanie hormonów – przede wszystkim endorfin i serotoniny – dlatego w przypadku dolegliwości o podłożu psychicznym jest niezwykle ważny. Europejskie Towarzystwo Psychoterapii rekomenduje włączenie wysiłku fizycznego do terapii wspomagającej leczenie osób z umiarkowaną i łagodną depresją. Jest też wskazany dla osób cierpiących na schizofrenię, których funkcje poznawcze są znacząco upośledzone i u których ryzyko chorób sercowo-naczyniowych – m.in. z powodu siedzącego trybu życia związanego ze schorzeniem – jest trzykrotnie większe.
Przyjemnym wysiłkiem – pożytecznym, bo wymagającym ruchu, odpowiedzialności i regularności – będzie opieka nad zwierzętami.
Już pod koniec XVIII w. dostrzeżono, że praca ze zwierzętami, np. wyprowadzanie psów i opieka nad nimi, wspiera leczenie osób z objawami, które dziś pewnie byłyby podstawą do zdiagnozowania zespołu stresu pourazowego (PTSD). Trudności psychiczne mają różne podłoże i bywają skomplikowane, czasami nie da się ich wyleczyć samą psychoterapią lub farmakoterapią. Może też nie wystarczyć połączenie obu tych metod. Dobrze jest psychoterapię powiązać z jakąś formą pracy z ciałem: fizjoterapią, treningiem oddechowym, wsparciem społecznym czy właśnie zooterapią. Taka pełna interdyscyplinarność ma moc. U osób z PTSD układ nerwowy reaguje często tzw. zamrożeniem; dochodzi do niego zwykle w wyniku sytuacji, podczas której były bezradne, nie mogły nic zrobić – ani się obronić, ani pomóc innym. Z tego powodu mogą potrzebować poczucia sprawczości, np. w trakcie „obowiązkowego” spaceru z pupilem.
Część osób w stresie musi być w ciągłym ruchu.
Niektórzy cały czas pozostają w hiperpobudzeniu i nie pozwalają sobie nawet na najmniejszy relaks. I choć utrzymywanie ciągłego tempa nie jest korzystne dla ich zdrowia, nie są w stanie postępować inaczej – czują niepokój, gdy odpoczywają lub nie mają konkretnego zajęcia. Często powtarzam moim klientom i klientkom, że nie muszą pracować na 150 procent – na 100 naprawdę wystarczy! Badania pokazują, że dla uregulowania układu nerwowego najlepszy będzie umiarkowany wysiłek, więc w większości przypadków korzystniejszy okaże się spacer niż bieganie. Dobrze zilustrował to wybitny psychiatra, prof. Daniel Siegel, mówiąc o oknie tolerancji, czyli strefie optymalnego pobudzenia. Kiedy znajdujemy się powyżej albo poniżej tej wartości i jesteśmy w stanie hiperpobudzenia (charakterystycznego np. dla osób żyjących w chronicznym stresie lub straumatyzowanych) bądź hipopobudzenia (spotykanego np. u ludzi z depresją), zaczynamy gorzej funkcjonować. Osoby po przeżytej traumie często wypadają z okna tolerancji i działają albo w za dużym, albo za małym pobudzeniu; ewentualnie też przeskakują z jednej skrajności w drugą. Tymczasem zwykły spacer w przypadku hiperpobudzenia uspokoi – można powiedzieć, że sprowadzi na dół – natomiast osoby pozostające w zastygnięciu wesprze w powrocie do góry. To obustronne działanie regulacyjne spaceru jest także skuteczne w chorobie afektywnej dwubiegunowej (ChAD). Jeśli człowiek znajduje się naprzemiennie w manii i w depresji, to przez cały czas jest rozregulowany. A gdy będąc tak zestresowany, dołoży jeszcze więcej aktywności do codziennego funkcjonowania, wyzwoli dodatkowe pokłady kortyzolu i adrenaliny, co może podwyższyć poziom stresu. Dlatego pacjenci z PTSD potrzebują umiarkowanego ruchu, nie zaś podkręcania wydzielania adrenaliny wskutek hiperwysiłku, do czego wielu z nich wykazuje tendencje. Przerzucenie tony węgla, bieganie maratonów i przekraczanie możliwości swojego ciała okaże się tu prawdopodobnie autodestrukcyjne.
Dlaczego więc takie zachowania są częste wśród pacjentów z PTSD?
Osoby z zespołem stresu pourazowego mogą nie umieć lub nie chcieć wyjść ze stanu hiperpobudzenia, ponieważ wiązałoby się to z dodatkowym odczuwaniem lęku. Wieloletnia ofiara przemocy wcale nie musi cieszyć się ze spokoju i bezpieczeństwa, bo te uczucia – jako że są jej nieznane – mogą okazać się niepokojące. U ludzi cierpiących na chroniczne traumy organizm jest tak bardzo przyzwyczajony do podwyższonego poziomu adrenaliny i kortyzolu, że kiedy on spada, czują się nieswojo i od razu chcą wrócić do poprzedniego stanu. Może to być również formą karania samego siebie, niszczenia swojego ciała. I wtedy maratony nie są rodzajem przyjemności, tylko sposobem na podkręcenie wysiłku.
Kiedy wysiłku jest za dużo?
Ludzie coraz częściej utożsamiają swoją wartość z produktywnością. To myślenie w stylu: „Jestem wart tyle, ile zrobię”. Kiedy takie osoby czują się gorzej i nie spełniają oczekiwań – głównie swoich – zaczynają sądzić, że nie mają już prawa bytu. Podczas terapii pytam więc ich, czy wyobrażają sobie, żeby z przyczyn losowych – np. choroby – ich produktywność była mniejsza, a nawet żadna. I czy wyobrażają sobie, że nadal byliby wartościowymi ludźmi tylko dlatego, że po prostu istnieją, a nie przez to, co robią. Niektórzy z wysiłku uczynili podstawę poczucia własnej wartości: ono runie, kiedy nie będą mieć siły i zrezygnują z zaplanowanych aktywności. Są ludzie, dla których wysiłek jest takim zewnętrznym stelażem służącym do podtrzymania atrapy.
Przebiegnięcie maratonu też może sprzyjać podtrzymywaniu atrapy?
Są różne motywacje do biegania. Możesz przebiec maraton, bo po prostu to lubisz. Ale możesz też biec, by sobie coś udowodnić albo dlatego, że jeśli nie bijesz rekordów, czujesz się nikim. I to jest już niebezpieczna motywacja. Tak samo groźnie się robi, gdy trenujesz, by sobie dokopać i się skrzywdzić lub robisz to kompulsywnie – co ma znamiona uzależnienia behawioralnego. Nadmierny wysiłek może być formą autodestrukcji, choć nie tak wyraźnie widocznej jak wtedy, kiedy człowiek niszczy swoje ciało przez np. picie alkoholu. Pacjenci z problemem kompulsywnego wysiłku podejmują go nieustannie i nie potrafią odpoczywać. Z kolei u osób z depresyjnymi zaburzeniami nastroju jakikolwiek wysiłek może być wyzwaniem. Wtedy szukam z moim klientem najmniejszej aktywności, na jaką go stać. Dla kogoś w ciężkiej depresji ogromnym trudem może być umycie się albo zrobienie sobie herbaty.
Czy funkcja regulacyjna ruchu działa we wszystkich zaburzeniach lękowych? Czy będzie pomocna także w przypadku fobii społecznych?
Ruch nie zniweluje lęku, może go jednak osłabić. Ważną częścią terapii jest podejmowanie wyzwań – ale stopniowalne. Nie można poradzić sobie z fobią społeczną oraz innymi zaburzeniami lękowymi bez konfrontacji z życiem. Myślenie w stylu: „Teraz przez kilka lat posiedzę w gabinecie terapeuty, nie będę wychodzić do świata, a potem jak gdyby nigdy nic pójdę na imprezę” nie ma sensu. To tak nie działa – terapia musi odbywać się stopniowo. Wymaga też podjęcia próby zrozumienia, czy pod fobią społeczną nie kryje się jakieś trudne doświadczenie: uraz albo trauma. Jeśli chodzi o podejmowanie wysiłku fizycznego, to dla osób z fobią społeczną pewne formy aktywności sportowej są dość bezpieczne, np. gdy przebywa się z innymi ludźmi, lecz jednocześnie można skupić się na indywidualnej działalności. Należą do nich m.in. wspinaczka na ściance albo wycieczka rowerowa, podczas której nie trzeba dużo rozmawiać, ale można bezpiecznie oswajać się z innymi.
Samo przebywanie na świeżym powietrzu jest korzystne. Na kampusie uniwersyteckim w Ottawie wybudowano podziemne tunele, żeby nie narażać studentów na kanadyjskie ekstrema pogodowe. Ale okazało się, że nastrój osób chodzących „górą”, wzdłuż rzeki i drzew, był dużo lepszy niż tych, którzy chodzili korytarzami.
Lubimy lekceważyć coś, co wydaje się banalne. A okazuje się, że banalne działa. Dr Katarzyna Simonienko, która propaguje w Polsce lasoterapię, podkreśla, że podczas spaceru wśród zieleni działają czynniki aerobiologiczne, a więc to, co wdychamy, np. olejki eteryczne. Nie bez znaczenia są też czynniki mikrobiologiczne, takie jak żyjąca w glebie Mycobacterium vaccae, zwana bakterią szczęścia, która ma udowodnione działanie przeciwdepresyjne, przeciwlękowe i stymuluje mózg do wydzielania serotoniny. Nic dziwnego, że wiele osób tak dobrze czuje się po powrocie ze zbierania grzybów. Także czynniki percepcyjne – wytężenie zmysłów słuchu, wzroku, dotyku czy węchu – mogą skutecznie sprowadzić nas do „tu i teraz” i uwolnić od negatywnych myśli. Istnieje wiele badań mówiących o tym, że tzw. kąpiele leśne powodują wyższą aktywność przywspółczulną i niższą współczulną, czyli uspokajają pobudzone osoby. Kiedy w ramach hortiterapii [terapii ogrodniczej – przyp. red.] sadzimy ogród, robimy to wspólnie z innymi, więc dochodzi jeszcze aspekt relacyjny. I przebywamy na słońcu, a promienie UV mają działanie antydepresyjne. Wartość terapeutyczna aktywności fizycznej na łonie natury wiąże się właśnie z kumulacją tych wszystkich korzystnych elementów.
Poza czynnikami biologicznymi to sprawczość i realny efekt – choćby te nazbierane grzyby – sprzyjają wyższej samoocenie i dobremu samopoczuciu.
Aktywne zaangażowanie się na rzecz swojego samopoczucia jest moim zdaniem kluczowe. Nawet jeśli podejmujemy mały wysiłek – np. idziemy do sklepu – mamy poczucie większej sprawczości niż w przypadku połknięcia tabletki. Ta tabletka oczywiście zadziała na organizm, jednak nie wpłynie na poczucie sprawczości. Rozumiany w ten sposób wysiłek jest bliski zaangażowaniu wykorzystywanemu przy wspieraniu seniorów. Tak banalne, wydawałoby się, zadania jak podlewanie kwiatów czy opieka nad psem albo kotem, wydłużają życie starszych osób. A na pewno poprawiają jego jakość i dają satysfakcję, której przecież warto szukać każdego dnia.
Psycholożka i psychoterapeutka pracującą z osobami przechodzącymi traumę; specjalizuje się w psychoterapii integracyjnej.
Literatura to jeden wielki dialog. No dobrze, czasami nie wielki, tylko średni lub nawet zupełnie mały. Tak jest w przypadku poniższych – nowych – gatunków poetyckich, które nie powstałyby, gdyby nie ich wdzięczne i dźwięczne pierwowzory.
Znacie na pewno powiedzenie „Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one”. Przysłowie to składa się z dwóch części, każda po osiem sylab. Aż się prosi – i wroni – by zrobić z tego zdania dystych. Jak pewnie zauważyliście, wrona to krótkie zwierzę, o długości raptem dwóch sylab. Kto zechce bawić się tą formą, będzie musiał się pogodzić z faktem, że nie pomieści ona wielkich, wielosylabowych tyranozaurów czy hipopotamów. Zobaczmy, co da się tu zrobić i zbroić! I jak zwykle zachęcam do naginania lub wręcz łamania formy.
* * *
Jeśli wejdziesz między knury,
ryj, aż będą lecieć wióry.
* * *
Jeśli wejdziesz między pszczoły,
bzykaj goły i wesoły.
* * *
Jeśli wejdziesz między konie,
rób „patataj” w końskim gronie.
* * *
Wszedłeś właśnie między rysie?
Odtąd miej za rysia ty się.
* * *
Jeśli wejdziesz między drzewa,
kradnij jabłka, tak jak Ewa.
* * *
Jeśli wejdziesz między świerszcze,
pisz nie wiersze, ale wierszcze.
* * *
Jeśli wejdziesz między lisy,
chytry bądź i się nie rymuj.
„Czym jest poezja, która nie ocala/Narodów ani ludzi?” – pytał górnolotnie Czesław Miłosz w wierszu Przedmowa, rozpoczynając znany literacki dialog. Ryszard Krynicki odpowiadał, nieco bardziej przytomnie: „Czym jest poezja, co ocala?/Jedynie imiona, cienie/ludzi i rzeczy?”. Marcin Świetlicki ripostował zaś ironicznie: „Co to za poezja, która nie ocala/ani człowieka, ani robala?”. Dołączmy do tej pogawędki – wejdźmy rozmówcom w słowo:
* * *
Czym jest poezja,
jeśli to dźwięk pusty
tak dla krewetki,
jak i dla langusty?
* * *
Czym jest poezja,
której mówią „basta!”
turzyca brunatna
i turzyca palczasta?
* * *
Czym jest poezja,
gdy to puste słowy
tak dla źrebięcia,
jak i dla krowy?
* * *
Czym jest poezja,
która nie ocala
kostki brukowej, tui
i ogrodowego krasnala?
* * *
Na co poezja,
która nie jest dobra
ani dla człowieka,
ani dla bobra?
* * *
Na co poezja,
która jest zła
tak dla człowieka,
jak i dla gza?
* * *
Czym jest poezja,
która nie ma sensu
ani dla stolarza,
ani dla kredensu?
* * *
Czym jest poezja
i czy coś ocala –
taką książkę mógłby
napisać Marian Stala.
Trudno o dobrą kampanię wyborczą bez zaciętej debaty. Czy kandydaci przedstawieni w tym opowiadaniu znajdą nić porozumienia?
Szanowni państwo, witam i zapraszam na ostatnią w tym sezonie debatę wyborczą. To właśnie dziś kandydaci odpowiedzą na najbardziej nurtujące nas pytania. Prowadzącym będę ja, Adam Glukozka, znana i lubiana persona telewizyjna, a także zymolog z zamiłowania. I choć dzięki dotychczasowym spotkaniom wiemy już, co kandydaci myślą o oddychaniu komórkowym i maszynerii kopiowania materiału genetycznego, to nadal nie wypowiedzieli się na temat procesów pozyskiwania energii ze związków organicznych w warunkach beztlenowych. Jestem pewien, że nie mogą się państwo doczekać dyskusji, ale w ramach zachowania sprawiedliwego oraz informatywnego charakteru debaty należy zacząć od krótkiego wprowadzenia. Zapraszam!
Adam Glukozka: Bezpieczeństwo energetyczne to jeden z kluczowych aspektów poprawnego funkcjonowania każdej komórki. W warunkach tlenowych energia pozyskiwana jest przede wszystkim z metabolizowania cukrów przy użyciu tlenu. Jednak tlen to niebezpieczny sprzymierzeniec – przyczynia się do generowania mutacji w materiale genetycznym, uszkadza białka i błony oraz zaburza sygnalizację komórkową. W dużym skrócie: podsyca płomień starzenia się i degeneracji. Ponadto w niektórych środowiskach to po prostu luksus, niedostępny na wyciągnięcie rzęski. Łatwo zapewnić komórce wystarczającą ilość energii, gdy środowisko wypełnione jest tlenem, ale nierzadko korzystamy też z beztlenowych metod rozrywania słodkich wiązań chemicznych. Szczelnie zamknięte słoiki, bagienne osady i zakamarki czy zatłoczone zbiorniki wodne to miejsca, w których znaleźć się może każda komórka. W takich sytuacjach sięgamy po fermentację, a wśród nich po fermentację alkoholową. Senatorze Dróżdż, dobry wieczór, poproszę, by zabrał pan głos jako pierwszy.
Senator Dróżdż: Dobry wieczór! Z góry chciałbym przeprosić za potencjalne nieścisłości w moich wypowiedziach… i za czkawkę. W naszym sztabie wyborczym udało się wyfermentować roztwór etanolu o stężeniu 12%. Chociaż niektórzy z nas potrafią zdzierżyć nawet i 18% alkoholu, to muszę przyznać, że jestem delikatnie wstawiony.
Pan Mleczko: Przecież to jest kpina! Nie dość, że pierwszy zabiera głos, co jest niesprawiedliwe, to jeszcze przychodzi pijany!
Senator Dróżdż: A od pana jedzie kiszonką, panie Mleczko, i wszyscy przymykamy na to receptory! Sami państwo widzą, że inni kandydaci nie są poważni. Głosujcie na fermentację alkoholową!
Adam Glukozka: Proszę kandydatów o spokój! Uszanujmy publiczność i spróbujmy skupić się na sprawach ważnych. Debata nie jest miejscem na przepychanki. Proponuję, by każdy z kandydatów wypowiedział się na temat technicznych szczegółów fermentacji, którą zaproponowałby jako źródło energii w warunkach beztlenowych. Senatorze Dróżdż, proszę zaczynać.
Senator Dróżdż: Szanowni państwo, otóż… fermentacja alkoholowa… to… tego…molekuły…
Pan Mleczko: Przecież on nie jest nawet w stanie się wypowiedzieć! To kpina!
Senator Dróżdż: Już jestem, przepraszam. Swoją opowieść zacznę oczywiście od cząsteczki glukozy. Pewnie niektórych kandydatów aż nibynóżki świerzbią, by zarzucić mi uproszczenie, ale nie zamierzam się tym przejmować. Glukoza to przecież jeden z najprostszych cukrów oraz jedna z podstawowych substancji odżywczych dla wielu komórek. Uwikłana jest, mniej lub bardziej, w każdy szlak metaboliczny. Należy się jej więc centralna rola w mojej opowieści. Zaczyna się ona oczywiście od glikolizy, czyli procesu rozerwania sześciowęglowego cukru na dwie trzywęglowe cząsteczki pirogronianu.
Pan Mleczko: Rażące uproszczenie!!!
Senator Dróżdż: Ostrzegałem, że mogę bredzić! Ale tym razem nie mam sobie nic do zarzucenia. Oczywiście, substratami fermentacji alkoholowej może zostać wiele cukrów, jednak wszystko sprowadza się do pirogronianu, który podlega enzymatycznej obróbce w szlaku fermentacji. Tym, z czego nasza partia jest najbardziej dumna, są dwa enzymy: dekarboksylaza pirogronianowa i dehydrogenaza alkoholowa. Pierwszy katalizuje reakcję przemiany pirogronianu w aldehyd octowy, a drugi chwyta powstały aldehyd i transmutuje go w wódeczkę. To znaczy etanol.
Pan Mleczko: Oczywiście tych enzymów nie trzeba państwu przedstawiać. Owa parka zdefraudowała publiczne miliony. A mózgiem całej operacji jest zapewne senator Dróżdż! Wszyscy wiemy, że w procesie oddychania komórkowego z jednej cząsteczki glukozy można wyciągnąć ponad 30 cząsteczek ATP, które są uniwersalnymi nośnikami energii, a złodziejaszki pana Dróżdża wypuszczają w obieg tylko dwie. Gdzie są te mole energii?!
Senator Dróżdż: Pan Mleczko chyba zapomina, że jego kumpel, dehydrogenaza mleczanowa, również nie wytwarza więcej energii!
Pan Mleczko: Przynajmniej nie zatrudniamy zbędnych osób. Co to za absurdalny pomysł, żeby prostą przemianę przeprowadzały dwa enzymy. Fermentacja mlekowa to mniej biurokracji i ograniczenie kadry administracji enzymatycznej! Głosujcie na nas!
Adam Glukozka: Panowie, proszę o spokój! Wygląda na to, że kwestie molekularnych podstaw fermentacji budzą skrajne emocje, więc skupimy się teraz na sprawach bardziej ogólnych. Proszę kandydatów o przedstawienie bytów ożywionych, które wykorzystują procesy fermentacyjne w swoim codziennym życiu. Zaczyna pan Mleczko.
Pan Mleczko: Dziękuję za udzielenie mi głosu. W związku z ogromnym zróżnicowaniem świata ożywionego oraz wielką popularnością fermentacji mlekowej pragnę podzielić moją wypowiedź na dwie części. W pierwszej skupię się na niewielkich stworzonkach, a w drugiej opowiem o skomplikowanych, wielokomórkowych organizmach. Właściwą fermentację mlekową przeprowadzają bakterie z rodzajów Lactococcus i Lactobacillus.
Senator Dróżdż: Podobieństwo ich nazw i pana nazwiska jest oczywiście przypadkowe. Wyborcy kochają prorodzinnych polityków.
Pan Mleczko: Jak już wcześniej wspomniano, fermentacja mlekowa jest dla tych organizmów sposobem na pozyskiwanie energii w warunkach beztlenowych. Mogą sobie państwo wyobrazić roztwór, w którym stłoczone są bakterie. Naturalnie stężenie tlenu w takim środowisku będzie niskie, zatem owe bakterie nie mogą sobie pozwolić na oddychanie tlenowe. I chociaż bilans energetyczny fermentacji jest mniej korzystny niż oddychania, jest to jeden z niewielu sensownych sposobów pozostania przy życiu.
Adam Glukozka: Dziękuję. Co na to senator Dróżdż?
Senator Dróżdż: Szanowni państwo, nie będę owijał w bawełnę. Fermentacja alkoholowa służy właściwie temu samemu. Najbardziej prominentnymi jej użytkownikami są moi koledzy z partii – drożdże – ale zapewniam, że nie ma u nas miejsca na nepotyzm. Najlepszym na to dowodem jest fakt, że podczas naszej fermentacji powstaje alkohol, który niesie moc potencjalnego pojednania wszystkich organizmów – z pewnością słyszeli państwo o zakrapianych rozmowach między osobami, które na trzeźwo nigdy by się nie dogadały. Ponadto w trakcie redukcji pirogronianu wydzielamy cząsteczkę CO₂, którą cieszyć się mogą wszyscy zainteresowani, od glonów po rośliny zielone. Nie zapominajmy również o bąbelkującej naturze dwutlenku węgla. To dzięki zmyślności enzymu redukującego pirogronian możemy cieszyć się gazowanymi napojami, np. kombuczą!
Pan Mleczko: A klimat się ociepla. O tym senator oczywiście nie wspomina!
Senator Dróżdż: Panie Mleczko, zapomina pan chyba o zastosowaniu etanolu w biopaliwach. Na przykład w Brazylii 86% sprzedawanych nowych aut jest przystosowanych do spalania etanolu. I chociaż wszyscy wiemy, że z takiego spalania powstaje ten sam dwutlenek węgla co w przypadku spalania paliw kopalnych, to biopaliwa są jednak uważane za czystszą alternatywę. A słyszał ktoś kiedyś o pojazdach napędzanych kwasem mlekowym?
Pan Mleczko: Może i produkujecie paliwa nazywane czystymi, ale kto jak nie my wzbogaca pożywienie produktami fermentacji? Kiszona kapusta czy ogórki, śmietana i dojrzewające sery, a także zakwas chlebowy. To są prawdziwe smakołyki i rzeczywisty wkład w cywilizację. Zdrowa kiszonka w zdrowej kiszce – jak mawiają homo sapiens. Etanol odgrywa za to rolę wręcz przeciwną. Jego konsumpcja prowadzi do uśmiercenia mikroflory jelitowej, a co za tym idzie do niezgody i wojen!
Adam Glukozka: Znów odbiegają panowie od tematu. Panie Mleczko, obiecał nam pan, że opowie też o wielokomórkowcach stosujących fermentację mlekową, a jak dotąd usłyszeliśmy jedynie o wielokomórkowych konsumentach. I choć część wyborców to łakomi przedstawiciele gatunku homo sapiens, warto chyba jednak wrócić do zagadnień biochemicznych.
Pan Mleczko: Zgadzam się. Muszą państwo pamiętać, że fermentacja mlekowa oferuje zwierzętom znacznie więcej niż tylko zdrowe pożywienie. Sztandarowym zastosowaniem fermentacji mlekowej jest aktywność metaboliczna komórek tkanki mięśniowej podczas wysiłku. Już po chwili biegu owe komórki cierpią na niedobór tlenu, więc nie mogą przeprowadzać oddychania, które byłoby najbardziej wydajnym źródłem energii. W takich chwilach na scenę wkracza nasza partia.
Senator Dróżdż: A za moment leżymy na glebie ze skurczonym mięśniem i rano męczą nas zakwasy. Wielkie dzięki, panie Mleczko.
Pan Mleczko: Hipoteza mówiąca, że to nadmiar kwasu mlekowego w tkance odpowiada za skurcze i zakwasy, jest już przestarzała. Proszę nadrobić braki w podstawach fizjologii. Kontynuując… zwierzęta mogą nam dziękować nie tylko za dostarczenie energii mięśniom. Kanał pochwy zamieszkują niezliczone komórki bakterii fermentacji mlekowej, które kształtują tamtejsze środowisko. Zakwaszenie stanowi istotną cechę tego odcinka żeńskich dróg rodnych i chroni go przed wieloma niebezpiecznymi patogenami.
Adam Glukozka: Panie Mleczko, dziękuję bardzo za wypowiedź. Czy senator Dróżdż chciałby coś dodać?
Senator Dróżdż: Cóż, niełatwo mi to przyznać, ale pan Mleczko przedstawia całkiem przekonujące argumenty. Chciałbym jednak zaznaczyć, że fermentacja alkoholowa jest istotna z wielu powodów. Warto choćby wspomnieć o procesie pieczenia chleba, w którym drożdże odgrywają kluczową rolę. Kto nie kocha ciepłego, wyrośniętego pieczywa? Każdy bąbelek w cieście jest w rzeczywistości kieszonką, w której zebrał się dwutlenek węgla powstały podczas fermentacji alkoholowej. Nie dość, że karmimy rośliny, to jeszcze zapewniamy podstawowe dobro – chleb.
Adam Glukozka: Cieszę się, że znaleźli panowie pole, na którym mogą się porozumieć. Wykorzystam tę okazję i poproszę o rozwinięcie kwestii ściśle biochemicznych. W jaki sposób powstaje energia, którą panowie obiecują? Zacznijmy od pana Mleczki.
Pan Mleczko: Dziękuję za możliwość opowiedzenia o bohaterskich czynach naszej partii. Pragnę przypomnieć widzom pewne fakty, które są potrzebne do zrozumienia wkładu fermentacji mlekowej w zachowanie bezpieczeństwa energetycznego. Glikoliza jest poważnym przedsięwzięciem. Cząsteczka glukozy to całkiem stabilny byt i potrzeba odrobiny energii, by rozerwać ją na mniejsze części. Owa inwestycja zachodzi w pierwszych etapach procesu. Później, gdy mamy już do czynienia z trzywęglowymi cząsteczkami, następuje zwrot inwestycji energetycznej. Ale problem w tym, że aby zacząć czerpać energię, należy dostarczyć do przemiany utlenioną formę dinukleotydu nikotynoamidoadeninowego, w skrócie NAD+. To jeden z podstawowych związków wykorzystywanych w reakcjach utleniania i redukcji. Można powiedzieć, że jeśli ATP jest walutą komórki, to NAD+ i NADH są ekonomistami dbającymi o dobrostan rynków. Ekonomistów tych trzeba jednak wykształcić i dbać o zachowanie wśród nich równowagi. Do tego właśnie niezbędna jest fermentacja mlekowa.
Adam Glukozka: Brzmi imponująco, ale jak to się właściwie dzieje?
Pan Mleczko: Wspomniany wcześniej enzym, dehydrogenaza mleczanowa, chwyta w swoje spracowane dłonie cząsteczkę pirogronianu oraz NADH. Wyrywa on wtedy atom wodoru z NADH i przenosi go na pirogronian. W reakcji tej zachodzi utlenienie NADH do NAD+ oraz redukcja pirogronianu w kwas mlekowy. Brzmi prosto, przecież to raptem jedna reakcja, lecz wyobraźcie sobie państwo finezję enzymu, który z zegarmistrzowską precyzją utlenia i redukuje w tym samym czasie.
Adam Glukozka: Wychodzi więc na to, że pańska fermentacja jest sposobem na regenerację czynników, które są wymagane na wcześniejszych etapach pozyskiwania energii. Senatorze Dróżdż, czy nie uważa pan tego za przekłamanie ze strony pana Mleczki? Przecież jego propozycja miała być źródłem energii komórkowej.
Senator Dróżdż: Panie Mleczko, nigdy bym nie podejrzewał, że to powiem, ale chyba wreszcie się zgadzamy. To samo robią moje chłopaki przy produkcji etanolu. Na ostatnim etapie naszej fermentacji także zachodzą reakcje utleniania i redukcji. Produktem redukcji jest etanol, a produktem utlenienia jest NAD+, taki sam jak u was.
Adam Glukozka: Szanowni państwo, jesteśmy świadkami wiekopomnej chwili. Skłócone od lat obozy polityczne zdają się odnajdować wspólny język. Czy dzisiejsza debata stanie się gruntem, na którym zbudowana zostanie trwała i szczera koalicja, dzięki której pożegnamy wreszcie spory polityczne i społeczną polaryzację?
Tak mogła wyglądać ostatnia debata w historii. Mogła zakończyć się dostrzeżeniem przez obu kandydatów oraz widzów, że metabolizm nie jest miejscem na konflikty i współzawodnictwo, a raczej przestrzenią, w której równowaga pomiędzy poszczególnymi procesami musi zostać zachowana. Każdy z enzymów zaangażowanych w metabolizm podlega szeregowi regulacji na poziomie genetycznym, hormonalnym i sygnałowym. Każda komórka zbiera informacje z otaczającego ją świata, jak również z własnego wnętrza oraz interpretuje je dzięki skomplikowanej sieci interakcji obecnej w jej kiszce. Organizmy monitorują stężenia substancji odżywczych, toksyn czy związków mineralnych i reagują na nie zmianami swojego metabolizmu. I chociaż dysponują szlakami metabolicznymi umożliwiającymi wykorzystanie niewyobrażalnie szerokiej gamy cząstek chemicznych jako pożywienia, to można wskazać pewne centralne obszary metabolizmu, które podobne są praktycznie we wszystkich bytach ożywionych. Przykładem takiego szlaku jest glikoliza, która zaopatruje cały szereg szlaków metabolicznych w produkty rozkładu glukozy.
Lubię czasem pomyśleć o szlakach metabolicznych jako o niezależnych od siebie bytach. Wiem oczywiście, że są one od siebie zależne i że produkt jednego jest substratem kolejnego, a więc właściwie nie da się ich rozdzielić, ale w odmętach pierwotnej zupy, gdy jeszcze nie dało się wskazać osobnych, samodzielnych organizmów, szlaki te mogły być pozamykane w obłonionych strukturach przypominających współczesne komórki. W metaforze przedstawiającej szlaki jako partie polityczne wyglądałyby one jak obwarowane zamki, które chociaż nie tworzą jeszcze odrębnych jednostek administracyjnych, to są uzależnione od produktów importowanych z innych siedlisk.
Wyobrażam sobie, że już wtedy mogły istnieć prymitywne rozwiązania przypominające współczesne szlaki fermentacji i oddychania tlenowego. Dzięki eonom ewolucji, podczas której fragmenty materiału genetycznego były wymieniane, modyfikowane i łączone, powstały komórki, które zamknęły w sobie połączone szlaki, tworząc byty zdolne do przystosowania się do środowiska, ale też do przekształcania go. Zakwaszenie otoczenia przez bakterie fermentacji mlekowej czy wydzielenie toksycznego dla wielu etanolu to wyłącznie ułamek potencjalnych rozwiązań, na które wpadł świat ożywiony, by wydłużać swoje trwanie i rodzić formy coraz to nowsze i w swojej pomysłowości jeszcze piękniejsze.
A jeśli nie przekonuje was piękno wizji przenikających się i rozmawiających ze sobą szlaków metabolicznych, a myśl o beczkach z fermentującymi mikroorganizmami przyprawia was o dreszcze, najlepiej będzie wypić łyk kombuczy. Stanowi ona konsorcjum, w którym spotykają się przedstawiciele przeróżnych fermentów, utleniania oraz redukcji, jest zatem wspaniałą reprezentantką unii, w której każdy z organizmów żyje dzięki importowi i eksportowi dóbr. Ma ona również potencjał, by ugłaskać jelita i żyjące w nich mikroorganizmy, a stąd już tylko krok do poprawienia humoru megabiomowi, którym jest każdy z nas. A jak smakuje!
Tak mogła wyglądać ostatnia debata, ale kto to widział, żeby politycy doszli do jakiegoś konsensusu. Szarpali się więc – raz wygrywała jedna frakcja, potem znów przewagę zyskiwała ta druga. Nie trzeba było wielu pokoleń, by ów konflikt zaburzył homeostazę energetyczną komórki, czego skutkiem była katastrofa metaboliczna, po której z komórki nic nie zostało. Może poza resztkami, które stały się pożywieniem dla kolejnych generacji mikroorganizmów. Nic się nie marnuje.
Czy dzięki teleskopom i komputerom jesteśmy dziś bliżej gwiazd niż kiedyś? A może wprost przeciwnie? O tym, jaką łączność z kosmosem mają rdzenni mieszkańcy Australii, opowiada prof. Duane Hamacher.
Gdy uda mi się uciec z miasta i nocować gdzieś pod namiotem, a niebo nocą jest bezchmurne, szukam Niebiańskiego Emu. Pierwsze narody zamieszkujące Australię dają taką wskazówkę: „Patrz na czarną przestrzeń pomiędzy gwiazdami Drogi Mlecznej i przy Krzyżu Południa wypatruj głowy Emu. Krzyż jest tak wyraźny, że na pewno go nie przegapisz”.
Nie znam się na gwiazdach. Nie uczą o tym w szkole, a ojcowie czy babki raczej nie opowiadają nam na dobranoc, jak czytać mapę nieba. Mało kto słyszał, że istnieje coś takiego jak aborygeńska mapa nieba i że rdzenni mieszkańcy Australii są mistrzami astronomii. Niebiańskiego Emu nie pokaże też żadna internetowa aplikacja do szukania gwiazd. Dlatego błądzę wzrokiem i szukam. Choć nie mam matematycznej wyobraźni Blaise’a Pascala, to gdy patrzę w nocne niebo, zawsze doświadczam grozy wobec jego nieskończonego ogromu. Czasem mam wrażenie, że znalazłam – że z gwiazd wyłania się głowa zakończona dziobem i długa szyja.
Wydaje mi się, że wiedzę na temat tego, jak czytać mapę nieba, mają dziś jedynie wtajemniczeni: astronomowie, astrofizycy, naukowcy. Pradawna łączność z ziemią i gwiazdami to przeszłość. Między ludźmi jest coraz mniej bliskości, a my sami coraz bardziej zamykamy się w sobie: w swoich myślach i emocjach. Rośnie przez to i szaleje nasze ego. Chyba nigdy wcześniej nie byliśmy tak bardzo skoncentrowani na sobie. Nad tym wszystkim zastanawiam się podczas rozmowy z prof. Duane’em Hamacherem.
Profesor pochodzi z Missouri w Stanach Zjednoczonych, ale od lat mieszka w Australii, gdzie wykłada astrofizykę na Uniwersytecie Melbourne. Specjalizuje się w astronomii kulturowej – to dziedzina, która bada znaczenia, jakie społeczności ludzkie przypisują niebu, gwiazdom i planetom. Jest również autorem książki The First Astronomers (Pierwsi astronomowie). Ostatnio w Centrum Badań Apokaliptycznych i Postapokaliptycznych w Niemczech pracował nad przewidywaniem końca świata.
Jak na specjalistę w tej dziedzinie jest jednak nad wyraz radosny. „Gdy na wyspach Cieśniny Torresa starszyzna zaczyna grać na tradycyjnych instrumentach albo opowiadać o gwiazdach czy przyrodzie, to szast-prast, od razu zlatują się dzieci, które chłoną wiedzę jak gąbka. Do mnie też podchodziły mniej więcej ośmioletnie dzieciaki i mówiły o gwiazdach. Te maluchy często wiedzą więcej niż niektórzy moi doktoranci na uniwersytecie” – śmieje się Duane Hamacher, ale zaznacza jednocześnie, że we wszystkich australijskich społecznościach starszyzna jest bardzo zaniepokojona, bo młodzi przez cały czas są przyklejeni do ekranów. „Poza tym w oddalonych wioskach, jak np. na wyspie Mer w Cieśninie Torresa, istnieją tylko szkoły podstawowe do 12. roku życia, a więc młodzież, która chce kontynuować edukację, musi przenieść się daleko: na inną wyspę albo – jak mówią wyspiarze o Australii kontynentalnej – na »główny ląd«. Właśnie z tego powodu nie ma możliwości przekazania bardziej kompleksowej nauki o gwiazdach. To m.in. dlatego starszyzna chciała, aby naukowiec – taki jak ja – dokumentował z nimi wiedzę o niebie, a potem pomógł im wprowadzić jej najważniejsze elementy do programów nauczania”.
Profesor jest pełen optymizmu: na Uniwersytecie Melbourne opracowuje nauczanie szkolne obejmujące tradycyjną wiedzę z obszarów ognia, wody i gwiazd, skierowane do wszystkich klas w całym kraju. Ale ja pozostaję niestety sceptyczna – od kilku lat sporo rozmawiam z pierwszymi narodami z różnych australijskich krain o ich problemach, protestowałam z ludem Wangan i Jagalingou przeciwko kopalni Adani, która zabrała im ziemię, a także widziałam zapomniane aborygeńskie „getta” na Outbacku… W programie australijskiego szkolnictwa nauka o pierwszych narodach nie jest obowiązkowa, a to, co podczas wojen granicznych działo się z Aborygenami, wciąż zdaje się tematem tabu.
„Trzeba myśleć pozytywnie – uśmiecha się Hamacher – bo jeśli nie, to nic się nie zmieni. Rzeczywiście zmiany następują powoli, trzy kroki naprzód, dwa wstecz, ale najważniejsze, że nie stoimy w miejscu. Australia dzisiejsza i ta, do której 15 lat temu przeprowadziłem się ze Stanów, to zupełnie inne kraje. Wtedy ludzie mówili, że marnuję czas na aborygeńską astronomię, a teraz popyt na nią jest niewiarygodny. Głód wiedzy na temat kosmosu zaskakuje mnie codziennie”.
Aborygeni oraz mieszkańcy wysp Cieśniny Torresa w ciągu ostatnich 50 tys. lat byli świadkami znaczących zmian klimatycznych. Jeszcze 10 tys. lat temu cieśnina ta była suchym lądem, szlakiem wędrówek. Kilka tysięcy lat później podniósł się poziom morza i została zalana. Ludzie, którzy przeżyli tego typu katastrofy, wiedzą, że relacje pomiędzy ziemią, niebem, morzem a klimatem są złożone. Profesor twierdzi, że jeśli chcemy dowiedzieć się o zmianach i zrozumieć, jak należy się do nich dostosować, musimy konsultować się z przedstawicielami pierwszych narodów – i to nie tylko z Australii, lecz także z innych stron świata. Mogą oni na przykład nauczyć nas, w jaki sposób zachowanie zwierząt wiąże się z wzorcami pogodowymi i jak te wzorce zmieniają się z powodu ocieplenia klimatu. Zwierzęta, rośliny, prądy oceaniczne, zmiany temperatury, ciśnienie, susze i deszcz – są doskonale znane rdzennym kulturom. Według Aborygenów wszystko się ze sobą wiąże, to, co na lądzie, ma odbicie na niebie. Nauka zachodnia poznaje te relacje na różne sposoby, jednak nadal ma jeszcze wiele do zbadania.
Od starszyzny Hamacher dowiedział się, że w każdym klanie wyznaczano specjalne osoby, które obserwowały gwiazdy, a zadanie to wymagało wielkiej uwagi i wieloletniego poświęcenia. Ci ważni członkowie i członkinie społeczeństwa swoją wiedzę przekazywali kolejnym pokoleniom w tzw. Śnieniach, czyli liczących dziesiątki tysięcy lat historiach o stworzeniu świata, a także w pieśniach czy tańcu. Poprzez dokładne obserwacje pozycji i faz Księżyca oraz Słońca, rozmaitych gwiezdnych konstelacji, jak również zachowań ptaków, owadów i zwierząt ludzie zdobyli głęboką wiedzę o zmieniających się porach roku, wzorcach pogodowych, optymalnych sezonach na rybołówstwo i polowanie. Pojawiły się też kwestie astrologiczne, takie jak przewidywanie istotnych wydarzeń, np. konfliktów czy śmierci. Osoby te potrafiły interpretować nie tylko pozycje gwiazd i planet na niebie, lecz także poświatę Księżyca, migotanie, mruganie czy „spadanie” gwiazd.
Jak mówi Hamacher, kluczowe w nawigacji i przewidywaniu pogody były Księżyc, Wenus, Plejady (Siedem Sióstr) i Krzyż Południa oraz ciemne obszary Drogi Mlecznej. Siedem Sióstr i Emu mają głębokie znaczenie w opowieściach z Czasu Śnienia, czyli okresu tworzenia świata, na terenie całej Australii. Ponadto istnieje Ścieżka Śpiewu – pradawny szlak handlowy, który biegnie przez wnętrze kontynentu i łączy charakterystyczne elementy krajobrazu z położeniem na niebie skupiska Siedmiu Sióstr.
„A to jedynie wierzchołek góry lodowej – wzdycha Hamacher. – Taka głęboka, pradawna wiedza pomogłaby naukowcom monitorować zmiany klimatu. Starsi na wyspach Cieśniny Torresa mówili na przykład: »Patrzcie, pory roku nadchodzą za wcześnie, zostają za długo, okres rozrodu żółwi morskich jest teraz o dwa, trzy tygodnie dłuższy, podobnie jak okres rozrodu dugonga, wszystko jest niezsynchronizowane«. Pokazywali, jak mierzyć te zmiany, określając pozycję gwiazd. Czasami ludzie pytają mnie, dlaczego gwiazdy są ważne. Ich zdaniem powinniśmy raczej martwić się o rzeczy na Ziemi i to, jak je ratować. Ale w kontekście pierwszych narodów gwiazdy łączą to, co na Ziemi. Są jak zegar do oznaczania zmian sezonowych i prognozowania pogody. Historie, wyjaśniające prawa społeczne, też mają odzwierciedlenie na niebie. Odgrywa ono rolę przestrzeni pamięciowej i pomaga przy nawigacji. Wszystko jest zmapowane na górze. W podejściu naukowym, zachodnim, poszczególne elementy są od siebie oddzielone. Jeśli będziemy uczyli się od starszych, znajdziemy rozwiązania”.
Historie z Czasu Śnienia, opowiadane przy ogniskach od dziesiątek tysięcy lat, były bardzo różne. Nie brakowało zabawnych, prostych opowieści dla dzieci wyjaśniających przyrodę, bardziej skomplikowanych – na temat praktyk ceremonialnych, a także jeszcze trudniejszych, wielopłaszczyznowych, tłumaczących działania przodków, duchów, powiązania między ludźmi, związki ze społecznością i ziemią.
Prof. Hamacher tłumaczy, że aborygeńska astronomia jest oparta na relacjach: dotyczy podobieństwa, nie różnicy; syntezy, nie analizy; symbiozy, nie separacji. W dawnych czasach, przed wynalezieniem teleskopów czy nowoczesnych przyrządów nawigacyjnych – takich jak astrolabia, kamale, oktanty czy sekstanty – pierwsi mieszkańcy Australii mierzyli odległości między gwiazdami a horyzontem za pomocą swoich dłoni i palców. Chociaż już posiadają nowoczesne narzędzia, nadal chętnie posługują się tymi tradycyjnymi technikami. Najmniejszy palec wyciągnięty, zaciśnięta pięść, trzy środkowe palce do góry, najmniejszy palec i wskazujący rozłożone jak wachlarz, najmniejszy i kciuk rozciągnięte jak kątomierz. Ludzkie palce mierzą kąty i odległości pomiędzy gwiazdami a horyzontem oraz pomiędzy ciałami niebieskimi.
„Na wyspach Cieśniny Torresa zobaczyłem na własne oczy, jak starsi wyspiarze po raz pierwszy spoglądają na niebo przez teleskop, jak zdumieni są widokiem pierścieni Saturna…” – wspomina profesor. Tam też astronom doświadczył znanego pierwszym narodom zjawiska, kiedy to w czerwcu i lipcu, na północy, w oceanie zanurza się Wielka Niedźwiedzica, aż dotyka nosa Beizama, Gwiezdnego Rekina. Mieszkańcy wysp zdają sobie sprawę z tego, że rozpoczyna się wtedy okres godowy rekina i w wodzie może być niebezpiecznie. Wiedzą, że to czas, kiedy należy sadzić banany, trzcinę cukrową oraz bataty.
„Pewnego razu poszedłem ze starszyzną na wybrzeże, a tam przy samej krawędzi wody pływały ławice sardynek, wyglądały jak gumowa opaska. Przepływające przez nie rekiny waliły ogonami, a ich stalowe, wrzecionowate ciała wystawały ponad wodę, prawie można było dotknąć je ręką, złapać za ostrą płetwę grzbietową”.
Jak dowiaduję się od profesora, Niebiański Emu różnie był nazywany w aborygeńskich językach, odmienne były także historie Śnienia z nim związane. Jednak australijskim narodom obserwacja jego pozycji na niebie dawała wiedzę na temat zachowania ptaków w przyrodzie, wskazywała zmiany sezonów i czas na odpowiednie ceremonie. Niebiański Emu najbardziej widoczny jest w kwietniu i maju. To czas godów: samica emu biega wokół samca, aby zwrócić jego uwagę. Potem samiec buduje gniazdo, samica składa ważące po około pół kilograma jaja. Jest wyczerpana, więc on je wysiaduje. W sezonie od kwietnia do czerwca ludzie zbierają jajka. Aby wywabić samca z gniazda, używają małego didgeridoo – tradycyjnego instrumentu dętego naśladującego gardłowy, dudniący dźwięk wydawany przez nielota; samiec, myśląc, że to rywal, biegnie do walki – gniazdo jest opuszczone, droga wolna.
Od czerwca do sierpnia Emu rozkłada się na nieboskłonie od wschodu na południowy zachód. To pora, kiedy samiec nie je, nie pije i tylko wysiaduje jaja. Ludzie wiedzą, że muszą go chronić, nie mogą teraz polować na ptaka ani kraść jego jaj. Od sierpnia do września Niebiański Emu leży prostopadle do południowo-wschodniego horyzontu – samiec wstaje z gniazda, wylęgają się młode. W rejonach południowo-wschodniej Australii to sezon ceremonii inicjacyjnych: starszyzna wprowadza chłopców w świat dorosłych, ludzie budują z kamieni ceremonialne kręgi Bora będące odbiciem Drogi Mlecznej. Październik i listopad: Niebiański Emu leży brzuchem do góry, wzdłuż horyzontu. To okres, podczas którego ptaki szukają wytchnienia w deszczowych bajorach, ludzie wiedzą zatem, że nadchodzą deszcze.
„Rzecz w tym – mówi profesor – że jeśli chcesz zobaczyć Emu, musisz być w naprawdę bardzo ciemnym miejscu. A to problem, bo niebo zanieczyszczone jest światłem, które wszystko rozmywa”.
Kiedy pytam naukowca o rdzenne kobiety zajmujące się tradycyjną astronomią, mówi, że choć są krainy – np. w regionie Pilbara w Australii Zachodniej – w których astronomia to dziedzina zarezerwowana dla mężczyzn, nie brakuje też społeczności matriarchalnych, gdzie ważną wiedzą dysponują kobiety. Na wyspach Cieśniny Torresa kobiety znają się na gwiazdach tak samo jak mężczyźni. Natomiast zgodnie z tradycyjnymi normami zachowań mężczyźni kontaktują się z mężczyznami, a kobiety z kobietami.
„Wiele lat temu pewna Brytyjka próbowała napisać pracę doktorską na temat aborygeńskiej astronomii. Pojechała zatem do Terytorium Północnego, ale gdy starała się rozmawiać z mężczyznami, oni nie godzili się na to. Tak, trzeba spędzić tu trochę czasu, zbudować relacje, zanim będzie można kogokolwiek o tak ważne sprawy zapytać”.
Zastanawiam się jeszcze nad tym, jak wygląda aborygeńska astronomia na terenach dużych miast, np. w Melbourne, i czy cokolwiek zostało tam po inwazji oraz ludobójstwie. Profesor Hamacher kiwa głową i opisuje pracę doktorską swojej studentki, która bada gwiezdną wiedzę społeczności Kulin, czyli pierwszych narodów z okolicy dzisiejszego miasta Melbourne. „Podobnie jak historycy szukają zagrabionych przez muzea kości przodków, a językoznawcy niemal wymarłych aborygeńskich języków, tak astronomowie kulturowi przeglądają archiwalne materiały i wyciągają z nich wszelkie pozostałe strzępki wiedzy o gwiazdach. Chcą odtworzyć wszystko, co się da, dlatego przeprowadzają wywiady z jak największą liczbą starszych osób. To smutne, że ta wiedza nigdy nie będzie tak kompletna, jak dawniej – ubolewa profesor – ale w mojej dziedzinie wspaniałe jest to, że z jednego zdania można wyciągnąć miriady wartościowych informacji o niebie”.
Dzięki przemianom istnieją Ziemia, życie oraz kosmos. To one sprawiają, że wszystko razem obraca się w przedziwnym, odwiecznym tańcu.
Morze, ziemia, powietrze – nie są różne ciała.
Woda jeszcze nie płynna i ziemia nie stała
I powietrze bez światła; w ciągłym z sobą sporze
Swej postaci nie mają, w jednym bowiem zbiorze
Zimno z gorącem, suchość z wilgocią walczyła,
Miękką tłoczyła twarda, lekką ciężka bryła.
(Owidiusz, Przemiany, Księga I: Cztery żywioły, tłum. Bruno hr. Kiciński, wyd. Gebethner i Wolff, Warszawa 1933)
Na ciepłej dłoni kładę osobliwe urządzenie. Dwie czarne metalowe płytki, między nimi przestrzeń zamknięta szczelnym, przezroczystym pierścieniem. W środku duży tłok z gąbki. Komora ma tylko jedno ujście zatkane szklanym cylindrem i poruszającym się w nim mniejszym grafitowym tłokiem. Oba tłoki poprzez kilka przegubów i drucianych cięgien są połączone z dużym mosiężnym kołem. Ewidentnie ma w tym wszystkim zaistnieć jakiś ruch. Na razie jednak dziwna maszyna stoi w miejscu.
Po chwili – drgnięcie mniejszego tłoka. Ślimaczo powoli przepycha jeden z przegubów ku górze. Koło zatacza ćwierć obrotu i nagle wszystko rusza z miejsca. Pociągnięty impetem większy tłok cicho przesuwa się w komorze. Za nim, jakby goniąc go, mniejszy tłok opada, przekręcając koło o kolejne pół obrotu. Aparat wyraźnie nabiera tempa, jego mechanizm coraz żwawiej obraca mosiężnym kołem. Tłoki pracują, cichy terkot przybiera na częstotliwości. Skąd jednak ten ruch? Skąd energia? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że rodzi się ona znikąd. Zupełnie jakby perpetuum mobile w swojej kategorycznej niemożliwości zrobił uprzejmy wyjątek dla owej dziwnej maszyny, chyba tylko przez wzgląd na jej osobliwą i ekscentryczną konstrukcję.
Sprawcą prawie że magicznego ruchu nie jest oczywiście żadna nadprzyrodzona siła, lecz ciepło mojego ciała. Wiele właściwości ludzkiego organizmu bierzemy za pewnik i nie zauważamy ich, dopóki nie zaczynają nam sprawiać kłopotów. Dziwaczny silnik ustawiony na mojej dłoni najlepiej jednak pokazuje, że łańcuch przemian, który trzyma w szachu materię składającą się na człowieka, jest zaskakująco stabilny i trwały, mimo że w istocie składa się na niego jedynie sekwencja trwających mgnienie oka metamorfoz energii oraz materii. Jego istnienie jest – w skali ludzkiego życia – w zasadzie ciągłe: przy dopływie składników odżywczych strumień cielesnego ciepła przecież nie ustaje. Rozpędzony przez to ciepło aparat jest prostym silnikiem Stirlinga, maszyną wykorzystującą cykliczne ogrzewanie i schładzanie gazu do napędzania układu tłoków, a za ich pomocą wprawiania w ruch chociażby ciężkiego, mosiężnego koła. Różnica temperatur, jaką ów silnik wykorzystuje, wysysając ciepło z mojej dłoni, jest niewielka. Jeśli założymy bowiem, że znajduję się w miejscu o temperaturze komfortowych 20°C, wyniesie ona pewnie co najwyżej kilkanaście stopni. Najwyraźniej dość, by strumień niewidzialnej energii zmienić w jak najbardziej widzialne i namacalne poruszenia.
Silnik Stirlinga, który pożerając ciepło i karmiąc nim napierające na tłoki mrowie cząsteczek gazu, tworzy jeden wielki ruch z tryliardów mikroskopijnych ruchów, to dość przewrotny przykład tego, co decyduje o istnieniu życia i co je ukierunkowuje. Przypomina on bowiem o prostej fizycznej prawdzie: energia płynie, przemienia się, ulega metamorfozie w sposób dla ludzkiego oka niezauważalny. Czujemy i widzimy ją tylko w tych jej krótkotrwałych odmianach, w których wzbudza ruch albo rozpala błyski światła. Ale przecież to, co dzieje się na granicy ciepłej skóry i przylegającego do niej silnika, to raptem końcówka prawdziwej sztafety metamorfoz. Bo skąd to ciepło? Z chemii, z gnanych wzdłuż spiral stężeń sznurów elektronów, z aptekarską precyzją prowadzonych poprzez kolejne ogniwa biochemicznej fabryki, jaką jest komórka. No dobrze, a skąd w nich owa chemiczna energia? To przecież opakowany w bezpieczne, strawne połączenia blask słonecznych fotonów łapanych przez zielone chloroplasty roślin i lokowanych w najrozmaitszych cząsteczkach, które potem – jako pożywienie – trafiają do naszych ciał (czy to bezpośrednio, np. z liściem szpinaku, czy też pośrednio, wcześniej karmiąc jakieś zwierzę). Kosmiczny rozmach tego domina przemian może przyprawić o zawrót głowy – fotosynteza nie jest wcale jego początkiem. Foton światła skądś bierze swoją energię. Na Ziemi uniwersalnym jej źródłem jest rozpalony do niewyobrażalności rdzeń Słońca, gdzie najpierwotniejsze siły wszechświata zasilają fotony ogniem reakcji termojądrowych.
W każdej skali kosmos jest energetyczną jednością, a życie – w tym nasze, ludzkie, inteligentne – to raptem mikrozmarszczka na ciągnącej się przez eony nitce jego trwania. Materia i energia giną i rodzą się w sekwencji powiązanych ze sobą zdarzeń. Nigdy nie są całkiem od siebie niezależne: w procesach ożywionych wciąż zmieniają swój kształt i właściwości. Nie bez powodu Owidiusz zaczyna Przemiany od kosmosu zbitego w kłąb mocy i materii: „Zwano go zamęt, ogrom bezkształtny, nieskładny,/Ciężar tylko na świecie martwy i bezwładny;/Widać, że się ze sprzecznych żywiołów źle sklecił” (op.cit., Księga I: Chaos). Ale nawet w jego poemacie sprawy kosmiczne szybko schodzą na dalszy plan. Uwaga człowieka skupia się bowiem na rzeczach drobniejszych, świat plącze się w coraz subtelniejsze detale kolejnych, jeszcze bardziej wyrafinowanych przeobrażeń. Nimfy transformujące się w drzewa, smocze oczy – w pawie pióra, młodzieńcy – w pełne smutku kwiaty. Można odnieść wrażenie, że w mitologii nie ma ograniczeń, a przekształcenie to zawsze perfekcyjna kara, nagroda, ratunek bądź zguba, zależnie od potrzeb.
Chociaż świat greckich i rzymskich legend jest fascynujący, jedne z najbardziej zaskakujących przemian zdarzają się w życiu, które istnieje dzięki transformacji. Są one nierzadko cichsze i dyskretniejsze od swoich potężnych, astronomicznych odpowiedniczek. Nie znaczy to jednak, że metamorfozy życia są mniej godne owidiuszowego heksametru niż kosmogoniczne dzieje pierwotnych energii.
Przysyp ziemią rumaka: będziesz miał szerszenie.
Nadbrzeżnemu rakowi oderwij golenie,
A resztę wsadź do ziemi: w tułowiu nieżywym
Zalęże się niedźwiadek, groźny chwostem krzywym.
Nieraz na to zjawisko patrzyli rolnicy,
Jak z przywartej do listka szpetnej gąsienicy
Lekki wyleciał motyl. – W błocie są nasiona,
Z których nieznacznie żaba powstaje zielona.
Zrazu, bez nóg kijanka, lgnie w wodnej przestrzeni;
Wtem zdatnych do pływania dostaje goleni,
Wreszcie, żeby po ziemi mogła skakać snadnie,
Otrzymuje od przednich większe nogi zadnie.
Podobnie niedźwiedzica wydaje nie szczenię,
Lecz martwą bryłę mięsa, z której przez liżenie
Na swój obraz wyrabia członki i kształt wszelki.
(op.cit., Księga XV: Nauka Pytagorasa)
Kiedy z jesiennej, wilgotnej ziemi rozkopanego pola ziemniaków wydobywa się sporych rozmiarów lśniącą brązową poczwarkę, może to być wyłącznie jeden gatunek. Kokon wygląda jak miniaturowy sarkofag egipskiej mumii i zupełnie nic nie zdradza, że po kilku miesiącach wyjdzie z niego na świat Atropos, jedna z trzech greckich Mojr. Metamorfoza, jaką przechodzi, na pewno stałaby się ulubioną Owidiusza – trudno w ożywionym świecie szukać bardziej spektakularnej transformacji. Jakaż była moja ekscytacja, kiedy wiele lat temu w mokrych bruzdach pola ziemniaków znalazłem ów skarb. Ciemna kapsuła była twarda, ale zarazem ewidentnie żywa: pod wpływem dotyku jej tylna część poruszała się delikatnie i rytmicznie. Nie miałem pewności, jak długo leżała w ziemi, lecz nie zastanawiając się długo, zabrałem ją ze sobą. Ogołocone z bulw pole czekało już tylko zaoranie, co przypieczętowałoby los niezwykłej istoty. Umieszczona w terrarium z wilgotną glebą i schowana w chłodnej piwnicy miała szansę na to, by ujawnić prawdziwą tożsamość.
Swoją Atropos odnalazłem na najbardziej intymnym i niepozornym etapie jej życia – zaklętą w nieruchomą poczwarkę. Wiedziałem oczywiście, z czym mam do czynienia. Po przejrzeniu kilku atlasów i stron internetowych upewniłem się, że odnalazłem uśpioną ćmę, przedstawicielkę wyjątkowego gatunku. Acherontia atropos – już łacińska nazwa fascynuje. Acheront to mityczna rzeka smutku i lamentu płynąca przez Hades, grecką krainę zmarłych. Z kolei Atropos, córka Nyks – czyli samej Nocy – to najstraszniejsza z trzech Mojr, prządek i władczyń ludzkiego losu. To ona przecina nić życia człowieka, gdy nadchodzi moment śmierci. Polska nazwa uratowanej ćmy wyjaśnia, skąd owe fatalistyczne konotacje w łacińskim terminie. Zmierzchnica trupia główka to ogromny nocny motyl z rodziny zawisakowatych. Prawdziwie mroczny rodzaj. Poza znaną nam w Polsce A. atropos należą też do niego A. lachesis (Lachesis, siostra Atropos, odmierzała nić życia śmiertelnika) i A. styx (nazwana tak od opływającej Hades rzeki, przez którą z pomocą Charona musiał się przeprawić każdy zmarły). Wszystkie trzy ćmy mają wspólne cechy: są ogromne (rozpiętość skrzydeł samic osiąga do 12–13 cm), a ich tułów zdobi żółty rysunek na czarno-purpurowym tle, do złudzenia przypominający ludzką czaszkę.
Metamorfoza może w przyrodzie oznaczać wiele rzeczy, ale jeśli mówimy o motylach i ćmach, raczej chodzi o jedno: prawdopodobnie najbardziej niesamowitą transformację, jaką przechodzą żywe organizmy. Nie jest to wcale cecha charakterystyczna wyłącznie dla ciem i motyli – tzw. przeobrażenie całkowite przechodzą również inne owady, w tym chrząszcze, muchy czy błonkówki (czyli np. pszczoły i mrówki). Tylko u motyli jest ono jednak na tyle spektakularne, że sam Owidiusz opisał je jako przemianę ze „szpetności” w piękną „lekkość”. Dla biologa to także zjawisko niezwykle tajemnicze: metamorfoza gąsienicy motyla w dorosłą skrzydlatą piękność odbywa się poza ramami łatwo obserwowalnego świata, w twardej skorupie nieprzezroczystej poczwarki. Krzyżują się w niej drogi materii płynącej z jednego kształtu w inny oraz energii przeistaczającej jedno życie w drugie. Jak to możliwe, że miękka, naga gąsienica w kolorze neonowej zieleni i jaskrawego cyjanu może w ciągu kilku tygodni zmienić się w mroczną mojrę w płaszczu z mechatej czerni, z jadowicie żółtą czaszką wytatuowaną na grzbiecie?
Do niedawna o tym, co dzieje się wewnątrz poczwarki, wiedzieliśmy niewiele. Zawartość tzw. chrysallís (od greckiego chrysos, czyli „złoto”) – jak określa się poczwarki motyli – to pilnie strzeżony sekret owadziej biologii. Próba jej otwarcia w czasie przemiany najczęściej oznacza uśmiercenie zwierzęcia lub skazanie go na poważne wady rozwojowe w dorosłym życiu. Ostatnie rewelacje w tej dziedzinie możliwe były dzięki użyciu nowych, wyrafinowanych metod badawczych, takich jak tomografia komputerowa rozwijających się poczwarek.
Metamorfoza przechodzona przez larwy motyli i ciem jest totalna. To praktycznie śmierć jednego organizmu i rekonstrukcja nowego, a wszystko dzieje się w przestrzeni kokonu i z całkowitym recyklingiem zasobów, jakie przynosi ze sobą przeobrażająca się gąsienica. Nic się nie marnuje, ale też nic nowego do takiego układu nie wchodzi: poczwarka nie odżywia się i nie pobiera wody.
Choć brzmi to przerażająco, pierwszym etapem „odnowionego” motylego życia jest śmierć, a przynajmniej coś, co zbliża do śmierci tak bardzo, jak to tylko możliwe bez przeprawiania się na drugi brzeg mitycznego Styksu. Po otoczeniu się kokonem gąsienica trawi się od środka. Larwa ulega rozpuszczeniu w koktajlu enzymów, po kilku dniach sarkofag poczwarki nie zawiera już ukształtowanego ciała – wypełnia go gęsta zupa z białek oraz substancji odżywczych przyprawionych hormonami i neuroprzekaźnikami. Naruszenie poczwarki na tym etapie to pewna zagłada zwierzęcia. Na krótki czas władzę nad jego ciałem przejmuje chaos (Owidiusz podpowiedziałby, że jest w tym przekorna poetyka – Chaos to ojciec Nyks, czyli Nocy, a zatem praojciec jej córek, w tym zadającej śmierć Atropos).
Z buzującej mikstury życia i śmierci wyłania się nowy porządek. Nie wszystko jednak dzieje się tutaj poprzez destrukcję. Niektóre organy gąsienicy częściowo lub w całości zachowują swoją formę. Tak jest przede wszystkim z jelitem, układem transportujących tlen tchawek, a także układem nerwowym. Wokół tych zasadniczych dla życia owada systemów – jak wśród gałęzi starożytnego drzewa – rośnie nowe życie i nowa forma. Jej zaczątkami są tzw. tarcze imaginalne, czyli drobne skupiska komórek macierzystych zdolnych do różnicowania się w najrozmaitsze tkanki i narządy. Istnieją one już w ciele gąsienicy, ale to podczas metamorfozy przejmują rolę dyrygentów całego procesu. One również przeżywają zniszczenie dziejące się w pierwszych dniach życia poczwarki i to wokół nich zaczynają się organizować nowe narządy odtwarzanego, dorosłego ciała. Każda z tarcz ma ściśle określoną strukturę i strefy odpowiadające ostatecznym częściom owadziego ciała: fragmentom nogi, głowy czy skrzydła. Pożerając gęstą zupę z protein, komórki tarcz dzielą się i rosną, konstruując kawałek po kawałku nowy organizm. Przypomina to trochę druk 3D – z tą jednak różnicą, że materia tego naturalnego druku sama „wie”, jak się zorganizować i jaki przyjąć kształt. Wszystko zakodowane jest w genach owada oraz przepływających między poszczególnymi tarczami strumieniach hormonów.
Po kilku tygodniach, czasem miesiącach, z bezkształtnej masy nie pozostaje już nic. Każdy jej gram został na powrót włączony w strukturę nowych tkanek. Czy owad u końca tej długiej drogi „pamięta” to wszystko, utratę swojej biologicznej tożsamości i kolejne etapy przeprogramowania swojego życia? Nie wiemy tego na pewno, choć trwałość układu nerwowego podczas przeobrażeniowej rewolucji sugeruje, że powinno to być możliwe. Czy moja mojra zapamięta, że dość brutalnie zabrałem ją z przytulnej ciemności ziemi?
Spędziwszy kilka miesięcy na piwnicznej półce – obok regimentu słojów zawekowanych śliwek, ogórków i soków porzeczkowych – skrzydlata śmierć opuściła swój kokon. Pewnego dnia zszedłem do spiżarni w jakimś zupełnie innym celu. Już od progu słyszałem dziwne piski i skrzeki dochodzące zza drewnianych drzwi. Po wejściu do nisko sklepionego pomieszczenia zapomniałem o przyczynie mojej wizyty. W szklanym terrarium trzepotała A. atropos. Gdybym nie wiedział, że to nocny motyl, wziąłbym ją za małego ptaka. W przerwach między kolejnymi szarpnięciami ćma wydawała piszczący, wysoki gwizd. Tak właśnie pogwizdywała na mnie z niezadowoleniem znaleziona wśród ziemniaków dorosła już mojra, poirytowana swoim ciemnym i ciasnym więzieniem. Była wiosna, więc pewnej cieplejszej, kwietniowej nocy postanowiłem dać jej zniknąć pod płaszczem matki, wiecznie zamyślonej Nyks. W pełni na to zasługiwała – zwłaszcza jeśli pamiętała swoje metamorficzne, kilkumiesięczne umieranie i ponowne odradzanie się.
To rzekłszy, z ziół piekielnych wyciśniętym sokiem
Nieszczęśliwą Arachnę na odchodnem prószy:
Zaraz włosy spadają, niknie nos i uszy,
Głowa coraz się zmniejsza, przemienia kształt cały;
Zamiast rąk długie tylko nogi jej zostały,
Żołądek ma największy, nić snuje z żołądka:
Nie jest to już Arachne, ale jeszcze prządka.
(op.cit., Księga VI: Arachne)
Zmierzchnice cechuje kilka dość osobliwych zamiłowań. Ich gąsienice na przykład mają słabość do roślin psiankowatych – stąd miejsce, w którym znalazłem swoją trupią główkę (ziemniak to gatunek psianki). Z kolei dorosłe osobniki w poszukiwaniu pożywienia notorycznie trafiają do pszczelich uli, gdzie kradną słodki urobek robotnic. Latem pszczelarze czasami je znajdują, niejednokrotnie martwe – uśmiercone przez broniące swoich zapasów błonkówki. Skazywanie się na tak okrutną śmierć zawsze mnie fascynowało, kiedy więc miałem okazję pomóc zaprzyjaźnionemu pszczelarzowi w kontroli stanu pasieki, zgodziłem się od razu, mając nadzieję na spotkanie oko w oko z gigantyczną ćmą. Pasieka leżała blisko Zalasu, gdzie latem regularnie spotyka się dorosłe trupie główki. Każdy ul po okadzeniu był otwierany: pszczelarz ostrożnie sprawdzał wiszące w ramkach plastry, a ja poszukiwałem skrzydlatej śmierci.
Kiedy w jednym z uli trzecia z wysuniętych ramek ukazała się naszym oczom pomarszczona i zdeformowana, przez krótką chwilę poczułem ukłucie ekscytacji. „Jest!” – pomyślałem, szybko jednak zrozumiałem, że ani w ulu, ani na ramce nie było znajomej sylwetki. Woskowy plaster miodu wyglądał jak przeżarta pomarańczowa koronka, pokryta ubytkami i dziwnymi naciekami. Nie trafiłem wprawdzie na zmierzchnicę, ale dziwna struktura okazała się pomnikiem innej motylej przemiany.
Przechowana i uwolniona przeze mnie Acherontia swoją metamorfozę odbyła w twardym kokonie przypominającym spiżową płaskorzeźbę rodem z egipskiego grobowca. Nie wszystkie poczwarki motyli tak wyglądają. Przemiana motylej larwy jest nie tylko fizjologiczną rewolucją w życiu samego owada, lecz także transformacją owadziego środowiska. Czasami tak prostą jak zwykłe odcięcie się od niego twardym pancerzem, kiedy indziej szokująco złożoną, dobitnie w to środowisko ingerującą. Owoce takich przemian nauczyliśmy się jako ludzie wykorzystywać. Weźmy przykładowo larwy jedwabnika – ćmy, której poczwarki zamykają się w kokonach budowanych z cienkiej jak pajęcza nić jedwabnej przędzy. Ta inżynieryjnie doskonała konstrukcja złożona z peptydowych „sprężyn” zawieszonych w białkowej macierzy, czyli jedwabna nić, zachwyca swoją delikatnością, wytrzymałością i połyskiem.
To, co przerastało zdeformowany plaster miodu w odwiedzanej pasiece, też było świadectwem motylej metamorfozy. Diametralnie innej niż samotnicze przeobrażenie trupiej główki. Odpowiedzialnym za szkodę motylem okazał się barciak – rodzaj niewielkiej, niepozornej ćmy, której gąsienice pasożytują na woskowych plastrach pszczół, trzmieli oraz innych błonkówek. Masowo wylęgając się w gniazdach różnych owadów, larwy barciaka pożerają wosk budujący komórki plastra i produkują (częściowo korzystając z cząsteczek odzyskiwanych z wosku) jedwabną przędzę o niezwykłej wytrzymałości. Kolonia takich larw szybko zamienia się w rozpięty na ramie plastra i ścianach ula kłąb przędzy. W jego wnętrzu masy gąsienic pożerają zasoby ula, po czym zmieniają się w poczwarki gotowe do przeobrażenia w dorosłe ćmy. Przędza barciaka jest tak mocna, że oderwanie jej od drewnianej konstrukcji bywa trudne i najczęściej niemożliwe bez uszkodzenia samego drewna.
Chociaż znienawidzony przez pszczelarzy, barciak i jego metamorfoza od 2017 r. znajdują się pod lupą mainstreamowych nauk bionaśladowczych. Okazało się bowiem, że zdolność do trawienia dość odpornego wosku związana jest z obecnością u larw charakterystycznych bakterii jelitowych, a te z kolei potrafią trawić również… plastikową folię polietylenową. Gdyby zdolność tę udało się wykorzystać na większą skalę, dałoby to człowiekowi niezwykłe, bardzo efektywne narzędzie do walki z zalewem niepoddającego się recyklingowi plastiku.
Nieco przewrotnie mógłbym więc stwierdzić, że nawet Owidiuszowi nie śniły się sekrety stojące za całkiem przyziemnymi transformacjami, jakim ulega życie. Owadzia metamorfoza to tylko początek niezwykłej litanii biologicznych przemian: przejściem z jednego życia w inne jest przecież każda ontogeneza prowadząca od komórki jajowej do kompletnego osobnika lub też niemal karykaturalna zmiana rybokształtnej kijanki w czteronożną. Czytając Owidiusza i patrząc na wyrywającego się z poczwarki motyla, dochodzę do jednego wniosku: podziw nad życiem to przede wszystkim podziw nad jego nieustanną przemianą. Niestałością. Niemożliwością opisania go raz na zawsze, w sposób kompletny i ostateczny. Owidiusz także to dostrzegał: „Ale wprzódby się zapadł w morze rydwan słońca,/Niżbym wszystkie przemiany wyliczył do końca” (op.cit., Księga XV: Nauka Pytagorasa). Trudno byłoby wyobrazić sobie lepsze motto dla nauk ścisłych. Być może rzymski poeta powinien stać się patronem wszystkich badaczy i empirystów?