Idee, o które walczył, do dziś nie straciły na aktualności. Mimo że zmarł ponad 200 lat temu, Tadeusz Kościuszko mógłby i teraz stanąć do walki z siłami obskurantyzmu oraz bigoterii. Ostatni rycerz, pierwszy obywatel.
Już za życia okryty mityczną sławą, był jednocześnie osobą bardzo skromną. Biograf Stefan Bratkowski nazwał go jednym z najbardziej milczących bohaterów. Rzeczywiście, Tadeusz Kościuszko zostawił po sobie niewiele pism. Te, które możemy przeczytać np. w formie listów (prowadził ożywioną korespondencję m.in. z Thomasem Jeffersonem), świadczą o tym, że do końca życia pozostał wierny ideałom wolności i równości. Wystarczy jednak zajrzeć do Wikipedii, by zorientować się, jak złożoną był postacią. Edycje polska i białoruska piszą o nim jako o bohaterze narodowym Polski, Białorusi i Stanów Zjednoczonych. Ukraińcy dodają, że był też bohaterem narodowym Litwy. Na tym nie koniec, bo ma miejsce również w historii Francji – dodają wikipedyści anglojęzyczni.
Urodził się w Mereczowszczyźnie na terenach dzisiejszej Białorusi, najprawdopodobniej 4 lutego 1746 r. Pochodził z rodziny szlacheckiej o białoruskich korzeniach, od dawna spolonizowanej. Żył zarówno na pograniczu kultur, jak i historycznych epok, w czasie rewolucyjnym. Okres ten zakończył się dla Polski katastrofą i upadkiem państwa. W tym samym jednak czasie w walce zbrojnej powstały Stany Zjednoczone, a Francuzi obalili monarchię. Kościuszko był nie tylko świadkiem tych procesów, lecz także w nich uczestniczył. W swojej drodze do wielkości nieraz musiał polegać na szczęściu i przypadku; czasem niewiele brakowało, by jego losy potoczyły się inaczej, a tym samym historia miałaby zupełnie inny bieg.
Przepustką do kariery była dla niego nauka w Szkole Rycerskiej powołanej do życia w 1765 r. przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Kościuszko uczył się wcześniej w Kolegium Pijarów w Lubieszowie (dzisiejsza Ukraina), ale edukację musiał przerwać ze względu na trudności finansowe po śmierci ojca. Do Warszawy trafił dzięki protekcji Józefa Sosnowskiego, pisarza polnego litewskiego, późniejszego hetmana. To on właśnie polecił chłopaka księciu Adamowi Czartoryskiemu, komendantowi Szkoły i jednej z ważniejszych postaci ówczesnej polskiej polityki. Młodzieniec szansy nie zmarnował, niedostatki ogłady i wykształcenia nadrabiał pilnością. Latem wstawał o czwartej, zimą o szóstej i brał się do pracy, dając się poznać zwłaszcza jako dobry uczeń z matematyki, sztuki inżynierskiej, rysunku. Po zakończeniu kursu został instruktorem w Szkole Rycerskiej i awansował do stopnia kapitana. W 1768 r. los spłatał mu figla – został zwolniony w ramach reorganizacji uczelni. Niejako w zamian przyznano mu zagraniczne stypendium częściowo ufundowane przez króla, o co zabiegał Czartoryski. Pięć lat spędzonych za granicą, głównie na naukach w Paryżu, pozwoliło Kościuszce poznać świat, a także uchroniło go przed zaangażowaniem się w tumult krajowej polityki: w 1768 r. wybuchła konfederacja barska, w 1772 r. doszło zaś do pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej.
Z dala od wydarzeń w ojczyźnie młody oficer uczęszczał na kursy sztuki inżynierskiej i pobierał lekcje rysunku, wykazując zresztą nieprzeciętny talent. Poza tym chłonął najnowsze idee, przesiąkając oświeceniową, wolnościową myślą. Ogromny wpływ miały na niego pisma Jeana-Jacques’a Rousseau. Zgłębiał też prace ekonomiczne, szczególnie bardzo wpływowych w tamtym czasie fizjokratów oraz ich lidera i głównego autora, François Quesnaya. To właśnie ich filozofia gospodarcza miała istotny wpływ na kształtowanie się poglądów Kościuszki w kwestii emancypacji chłopów i niewolników. Podczas pobytu w Paryżu ambitny student dokonał również głębokiej przebudowy własnej postawy filozoficznej, stając się deistą. Stąd już prosta droga do antyklerykalizmu i niechęci do zinstytucjonalizowanych religii, którą Kościuszko żywił do końca swoich dni. W Kościele katolickim i Cerkwi prawosławnej widział bowiem ostoję ciemnoty i feudalnego ucisku najniższych warstw społeczeństwa.
Tak wyposażony intelektualnie młody oficer w 1774 r. wrócił do kraju zmagającego się ze skutkami pierwszego rozbioru. Tragedia ojczyzny zapewne nie była mu obojętna, ale młodość też ma swoje prawa – Kościuszko zakochał się z wzajemnością w Ludwice Sosnowskiej, córce swojego niedawnego protektora, której udzielał lekcji francuskiego i rysunku. Sosnowski, noszący wtedy tytuł pisarza wielkiego litewskiego, miał wobec córki inne plany: zamierzał wydać ją za mąż za księcia Józefa Lubomirskiego. Oświadczyny młodzieńca spławił brutalnie, dając do zrozumienia, że ubogi szlachcic zbyt wysoko mierzy. Ten, zrozpaczony, postanowił w porozumieniu z ukochaną porwać ją i poślubić potajemnie. Za taki czyn groziła wtedy nawet kara śmierci.
Świadomy ryzyka, Kościuszko postanowił w oryginalny sposób się ubezpieczyć i ujawnił plan samemu królowi. Jednak władca wytłumaczył mu beznadziejność pomysłu, a także ostrzegł Sosnowskiego, przy czym wybrał taki czas i sposób przekazania informacji, by spodziewany gniew magnata nie dosięgnął niedoszłego porywacza. Wówczas pogrążony w smutku i niemający pracy Kościuszko spakował rzeczy i ruszył za granicę. Antoni Trębicki, pisarz z tamtej epoki, tak relacjonował w swoich pamiętnikach przygody młodzieńca: „Nie miłość więc ojczyzny, nie zapał do wolności, jak poeta chwalca w panegiryku swym umieścił, wyprawiła Kościuszkę z Polski do Ameryki, ale zły koniec jego miłostek z Sosnowską i obawa zemsty i słusznego ukarania hetmana”.
Nie od razu jednak Kościuszko zdecydował się na wyjazd do Ameryki; wcześniej szukał szczęścia i posady w Dreźnie, a następnie we Francji. Nic z tego nie wyszło, więc zaopatrzony w list polecający od dawnego protektora Adama Czartoryskiego do generała Charlesa Lee ruszył za Atlantyk. Wypłynął z normandzkiego Hawru w kierunku francuskiej kolonii Saint-Domingue (dzisiejsze Haiti), by ominąć brytyjską blokadę amerykańskich portów. I znowu los postanowił wystawić go na próbę. Niemal u kresu podróży statek napotkał sztorm i rozbił się. Kościuszko był o włos od śmierci, uratował się jednak wraz z pięcioma innymi podróżnymi – uczepił się złamanego masztu, co pozwoliło mu dopłynąć do wybrzeży Martyniki. Tak przynajmniej relacjonuje to wydarzenie kronikarz z epoki w warszawskiej gazecie „Nowiny”.
Ocalony z katastrofy Kościuszko na przełomie lipca i sierpnia 1776 r. zameldował się w Filadelfii, a 18 października – po zdaniu egzaminu na inżyniera wojskowego, w którym uczestniczył sam Benjamin Franklin – Kongres wystawił dokument postanawiający, że „Thaddeus Kosciuszko, Esq. ma być mianowany inżynierem w służbie Stanów Zjednoczonych, z pensją 60 dolarów miesięcznie i w randze pułkownika”. Złośliwy los tym razem uśmiechnął się do przybysza i tak rozpoczęła się jego droga do wielkości.
Udział polskiego wodza w amerykańskiej rewolucji wart jest niejednej książki. W tym tekście zwrócę uwagę na kilka wydarzeń pokazujących, jak wyjątkowy talent wspomagany przez silny charakter i szczęście uczyniły przyszłego Naczelnika jedną z ważniejszych postaci walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Punktem kluczowym okazała się przegrana przez Amerykanów bitwa pod Ticonderogą, podczas której oficerowie bagatelizowali rady Kościuszki. Ten nie chciał wdawać się w intrygi ani utarczki. Anglicy dostrzegli błędy swoich przeciwników i zaatakowali, wywołując wśród obrońców panikę. Kościuszko podjął się osłony ewakuacji czy raczej bezładnej ucieczki amerykańskiej armii. Jednocześnie wykorzystywał warunki terenowe i sztukę inżynierską, by w maksymalny sposób utrudniać pochód angielskich wojsk. Te, wyczerpane mozolnym marszem przez podmokły las, dotarły w okolice Saratogi, gdzie pod osłoną fortyfikacji przygotowanych przez Kościuszkę oczekiwał wroga generał Horatio Gates. Tym razem to Anglicy nie mieli szans i 17 października 1777 r. złożyli broń. Zwycięską bitwę pod Saratogą można uznać za moment zwrotny wojny.
Przyczynienie się do tego triumfu to nie jedyna zasługa Kościuszki. Jako inżynier wojskowy był głównym projektantem fortyfikacji twierdzy West Point, której poświęcił ponad dwa lata służby, by następnie przenieść się za generałem Gatesem na front południowy. Tam wykazywał się zarówno kunsztem inżynierskim, jak i podejmował się dowodzenia działaniami liniowymi. Za swoją służbę dla Stanów Zjednoczonych został awansowany do stopnia generalskiego. Pozostała jeszcze kwestia wypłaty oficerskiej gaży – dotąd jedynym wynagrodzeniem za lata w armii było 371 dolarów otrzymanych od generała Nathanaela Greene’a dowodzącego frontem południowym. Zadłużenie USA u naszego generała wynosiło kilkanaście tysięcy dolarów. Na 12 280,49 dolarów otrzymał certyfikat dłużny oprocentowany na 6% rocznie, 3 tys. dolarów Kongres wypłacił mu w gotówce, ponadto dostał 500 akrów ziemi w Ohio.
Nie mniej ważne od doświadczenia wojennego i majątku były amerykańskie przyjaźnie Kościuszki oraz uznanie, jakie zdobył wśród przedstawicieli elity politycznej rodzących się Stanów Zjednoczonych. Do najważniejszych należy zaliczyć Thomasa Jeffersona, późniejszego wykonawcę testamentu Tadeusza Kościuszki. Szczególny w swojej treści dokument nie powstałby zapewne, gdyby nie przyjaźń naszego generała z Afroamerykaninem Agrippą Hullem, który został jego ordynansem. To właśnie ta znajomość wzmocniła w przyszłym przywódcy insurekcji przekonanie o równości wszystkich ludzi, niezależnie od pochodzenia etnicznego czy statusu społecznego.
Charakter przyszłego Naczelnika dobrze ilustruje zabawny epizod opisany dokładnie w książce Przyjaciele wolności. Tadeusz Kościuszko, Thomas Jefferson, Agrippa Hull Gary’ego Nasha, Grahama Russela i Gao Hodgesa. Otóż w trakcie prac nad fortyfikacją West Point Kościuszko wybrał się na kilka dni w podróż, zostawiając w obozie swojego ordynansa. Ten nie zmarnował okazji i zorganizował „imprezkę” dla innych służących. Sam ubrał się w mundur przełożonego. Pech chciał, że Kościuszko musiał zawrócić i w środku nocy zajechał do domu, gdzie zabawa trwała w najlepsze. Zamiast jednak skarcić Hulla i rozgonić towarzystwo, dołączył do biesiady.
Z Ameryką nowo mianowany generał pożegnał się 15 lipca 1784 r., ale miał do niej jeszcze wrócić. Wcześniej czekały go zadania najwyższej wagi w służbie Rzeczypospolitej. Jednak mimo generalskiego stopnia i wojennych zasług nie od razu po powrocie do Polski znalazł zajęcie. Nie było dla niego miejsca w wojsku podległym prorosyjskiemu Departamentowi Wojskowemu Rady Nieustającej, w którym hetmanami okazali się późniejsi inicjatorzy konfederacji targowickiej: Franciszek Ksawery Branicki, Seweryn Rzewuski i Stanisław Szczęsny Potocki. Sytuacja zaczęła się zmieniać w 1788 r., gdy pracę rozpoczął Sejm Wielki. Jesienią 1789 r. Kościuszko otrzymał w końcu nominację generalską, w czym bardzo pomogła protekcja jego dawnej miłości, a obecnie księżnej Ludwiki Lubomirskiej.
Zdobyte doświadczenie miał wykorzystać już niebawem, bo w 1792 r. podczas wojny z Rosją w obronie reform Sejmu Wielkiego oraz jego najważniejszego dzieła – Konstytucji 3 maja. Zachwyceni nią byli zarówno europejscy konserwatyści, m.in. Edmund Burke, jak i rewolucjoniści, wśród których znajdował się Thomas Paine, jeden z ojców założycieli USA. Burke chylił czoła przed zdolnością pokojowego przeprowadzenia reform, Paine chciał nawet wystąpić o obywatelstwo Rzeczypospolitej. Później do grona entuzjastów polskiej ustawy dołączył Karol Marks, który docenił zdolność szlachty jako klasy dominującej do samoograniczenia i podzielenia się władzą polityczną z mieszczaństwem.
Rewolucyjny potencjał Sejmu Wielkiego nie mógł podobać się magnackiej reakcji ani tym bardziej carycy Katarzynie II. Jej celem było podporządkowanie Rzeczypospolitej, a nie reformy, które mogły stać się zarzewiem podobnego zrywu jak we Francji. O dalszych losach nie tylko konstytucji, lecz także całego kraju miała rozstrzygnąć walka zbrojna. Wojna z Rosją, mimo zwycięskiej bitwy pod Zieleńcami (po której król Stanisław August Poniatowski ustanowił najważniejsze polskie odznaczenie wojskowe – Order Virtuti Militari), musiała zakończyć się niepowodzeniem. Zwłaszcza że walka toczyła się również z wrogiem wewnętrznym – zdrajcami spod znaku Targowicy. 24 lipca 1792 r. do konfederacji targowickiej dołączył król, licząc, że w ten sposób uda się zachować choć część reform Sejmu Wielkiego. W obozie demokratycznym jego decyzja została uznana za zdradę.
Tadeusz Kościuszko brał udział w działaniach wojennych, a po zdradzie króla nosił się nawet z zamiarem jego porwania i kontynuowania walki. 30 lipca podał się do dymisji i ponownie opuścił kraj. W styczniu 1793 r. doszło do drugiego rozbioru Polski – wiara w możliwość uratowania reform i ocalenia choćby zrębów państwowości polskiej okazała się mrzonką. Pełny podział ziem Rzeczypospolitej między Rosję, Prusy i Austrię był jedynie kwestią czasu. Władcy tych państw panicznie obawiali się rewolucji, a egzekucja króla Francji Ludwika XVI w styczniu 1793 r. tylko umocniła te nastroje. Żadnemu z sąsiadów nie odpowiadała Polska przesiąknięta jakobińskimi ideami. Odpowiedzią na zamiary ościennych mocarstw miało być powstanie, którego dowództwo powierzono Tadeuszowi Kościuszce.
Rozpoczęcie insurekcji planowano na jesień 1793 r., ale generałowi nie udało się pozyskać Francji jako sojusznika, a potem – gdy przedostał się do Polski i pod nazwiskiem Milewski lustrował stan sił – stwierdził, że jesienny zryw byłby przedwczesny. Kościuszko wiązał powstanie z radykalnym programem społecznym. Nauczony amerykańskim doświadczeniem zdawał sobie sprawę z tego, jaką siłę może mieć armia pochodząca z powszechnego, narodowego zaciągu. Program społeczny miał służyć zarówno emancypacji warstw dotychczas wykluczonych, m.in. chłopom, jak i włączeniu ich do sił zbrojnych. „Za samą szlachtę bić się nie będę, chcę wolności całego narodu i dla niej wystawię tylko me życie” – powiedział generał Józefowi Pawlikowskiemu podczas spotkania konspiratorów we wrześniu 1793 r. w podkrakowskim Podgórzu (za: Bartłomiej Szyndler, Tadeusz Kościuszko 1746–1817).
Powstanie rozpoczęło się 12 marca 1794 r. od buntu brygadiera Antoniego Józefa Madalińskiego, który odmówił rozformowania swojej brygady i ruszył w stronę Krakowa. Do tego miasta przybył również Kościuszko, który 24 marca na Rynku Głównym oficjalnie ogłosił akt powstania i złożył przysięgę jako Najwyższy Naczelnik Siły Zbrojnej Narodowej. Tak rozpoczęło się najważniejsze życiowe zadanie Kościuszki, ale też powstawanie jego mitu.
Insurekcja kościuszkowska okazała się tyleż zrywem w obronie niepodległości Rzeczypospolitej, co ruchem rewolucyjnym upodmiotawiającym chłopów, ludność miast, a także Żydów. Symbolami tego procesu stały się trzy nazwiska: chłopa Bartosza Głowackiego, warszawskiego szewca Jana Kilińskiego i żydowskiego kupca Berka Joselewicza. Siła zbrojna oparta m.in. na zaciągu chłopskim liczyła ponad 150 tys. żołnierzy – dla porównania podczas wojny obronnej w 1792 r. nie udało się zmobilizować nawet 80 tys. Rewolucyjny zapał jednak nie wystarczył, powstanie upadło po przegranej bitwie pod Maciejowicami 10 października 1794 r. Wtedy to ranny Kościuszko, tracąc przytomność, miał powiedzieć: Finis Poloniae.
Jak sam później twierdził, takie słowa nie padły, bo po prostu nie mogły: Rzeczpospolita jest nieśmiertelna, nawet jeśli po trzecim rozbiorze w 1795 r. przestała istnieć jako niepodległe państwo. Nie umarła jednak sama idea, a jej symbolem stał się dla przyszłych pokoleń Tadeusz Kościuszko.
Po uwolnieniu z rosyjskiej niewoli Naczelnik znowu ruszył do Ameryki. W sierpniu 1797 r. w Filadelfii witały go tłumy. Głównym celem podróży było odzyskanie pieniędzy za służbę w wojsku Stanów Zjednoczonych. Kongres przegłosował wypłacenie Kościuszce 18 912 dolarów, lecz zaległą gażę przelano generałowi na konto w Londynie, o czym miał się dowiedzieć dopiero w 1814 r. Historia stała się jeszcze bardziej zagmatwana ze względu na sytuację polityczną w USA, która zmusiła Kościuszkę do szybszego wyjazdu, i to w tajemnicy. Władzę sprawowali wówczas federaliści, stosunki polityczne tego kraju z Francją szybko się psuły, a Kościuszkę – przyjaciela Thomasa Jeffersona, który był frankofilem, a na dodatek z opozycyjnej partii politycznej – traktowano z coraz większą podejrzliwością.
Naczelnik wyjechał wiosną 1798 r., by uniknąć kłopotów i ryzyka aresztowania, wierząc zarazem w misję powierzoną mu przez Jeffersona: poprawy stosunków między USA a Francją. Dodatkowym argumentem za opuszczeniem Stanów było tworzenie Legionów Dąbrowskiego i polityka Napoleona wobec Polski.
Powiernikiem swojego amerykańskiego majątku uczynił Kościuszko, na mocy testamentu, Thomasa Jeffersona. Dokument ten jak w soczewce skupia całą filozofię, jaką kierował się w swoim życiu spadkodawca. Jednocześnie losy testamentu doskonale rezonują z historią społeczno-polityczną tamtych czasów. Kościuszko domagał się od Jeffersona, by za majątek pozostawiony w Stanach Zjednoczonych wykupił on tylu czarnoskórych niewolników, ilu zdoła. To jednak zaledwie część zadania, sama wolność to za mało – mieli oni również otrzymać dostęp do edukacji i środki na utrzymanie, czyli działkę rolną.
Jefferson był nie tylko politykiem, lecz także plantatorem wykorzystującym pracę niewolniczą – przez jego majątek przewinęło się ponad 600 niewolników. Po śmierci polityka w 1827 r. pozostałych 140 zlicytowano. Były prezydent Stanów Zjednoczonych (był trzecim prezydentem, urząd pełnił w latach 1801–1809) zamiast wykonać wolę polskiego przyjaciela zmarłego w 1817 r. w Szwajcarii, w 1819 r. sądownie zrzekł się powierzonego mu zadania. Znajdował się wtedy na skraju bankructwa i aby się ratować, sprzedał Bibliotece Kongresu liczący 6500 tomów księgozbiór. Amerykański pisarz i eseista Ta-Nehisi Coates określił zachowanie Jeffersona jednoznacznie, zarzucając mu w 2012 r. w „The Atlantic” hipokryzję niegodną człowieka, który jest symbolem amerykańskiej wolności.
Ale czy w ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej możliwe było spełnienie woli Kościuszki? Trudno tę kwestię rozstrzygnąć. Nie ma to jednak znaczenia dla oceny samego Naczelnika, postaci niezwykle złożonej i zarazem w tej złożoności bardzo konsekwentnej. Wyznawana przez niego filozofia społeczna była nadzwyczaj nowoczesna i pod wieloma względami wyprzedzała ducha czasów. Zarówno chłopi w Polsce, jak i niewolnicy w USA musieli czekać na zniesienie pańszczyzny oraz niewolnictwa do lat 60. XIX w.
Majątek Kościuszki nigdy nie trafił do wskazanych w testamencie sukcesorów. Po śmierci Naczelnika rozpoczęły się potyczki prawne domagających się swojej części schedy. Ostatecznie sprawę rozstrzygnął w 1852 r. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, który ustalił, że wartość majątku w 1847 r. osiągnęła 43 504 dolary, ale tylko 5680 dolarów udało się odnaleźć. Sąd zdecydował, że pieniądze trafią do najbliższej rodziny.
Zafascynowany postacią polskiego bohatera francuski historyk Jules Michelet tak pisał w książce Kościuszko: legenda demokratyczna: „Był to ostatni z dawnych rycerzy – był to pierwszy z obywateli wschodniej Europy” (tłum. Xawery Godebski). Trudno o bardziej zwięzłe określenie wyjątkowości Naczelnika.
Ćwiczenie szarych komórek to świetna rzecz, ale zwykły trening też robi dla mózgu dużo dobrego. Jak wysiłek fizyczny wpływa na naszą pamięć i myślenie, w rozmowie z Sylwią Niemczyk wyjaśnia neurobiolożka, popularyzatorka nauki dr Joanna Wojsiat.
Opowiada o biologii i chemii tak ciekawie i zrozumiale, że na Instagramie obserwują ją tysiące użytkowników. Zachęca do zdrowszego stylu życia – nie tylko własnym przykładem, lecz także przytaczając wyniki badań prowadzonych na całym świecie. Joanna Wojsiat rolę naukowczyni porzuciła (choć nie jest powiedziane, że nieodwołalnie!) na rzecz popularyzowania nauki. W swojej niedawno wydanej książce Tak działa mózg przekonuje, że nie jesteśmy bezradni wobec naszego wieku. Możemy cofać zmiany związane ze starzeniem się albo – jeszcze lepiej – przeciwdziałać im. Trzeba jedynie trochę się wysilić.
Sylwia Niemczyk: Naprawdę na ludzki mózg korzystniej działa żonglerka niż sudoku albo krzyżówki?
Joanna Wojsiat: Żonglowanie jest wspaniałe, polecam każdemu – a mówiąc zupełnie poważnie, dla neurogenezy i neuroplastyczności mózgu rzeczywiście bardzo wskazane są aktywności, które angażują obie strony ciała. Rzucanie piłeczkami to jedna z nich, równie dobrze możemy na przykład spróbować pisać naprzemiennie prawą i lewą ręką lub jeździć na rowerze. I rzeczywiście jest miejsce w książce, gdzie zalecam piłeczki, ale piszę też o wysiłku intelektualnym. Tyle że o prawdziwym – ważny jest odpowiedni, dość wysoki poziom trudności.
Czyli krzyżówki „Przekroju” tak, ale panoramiczne, które rozwiązuje się w pięć minut – już nie?
Te drugie naprawdę niewiele nam dają, poza zabiciem czasu. Mam za to jeszcze inne, bardzo dobre ćwiczenie umysłowe: odwróćmy gazetę albo książkę do góry nogami i spróbujmy tak czytać przez kilka minut. Czynności, które kosztują nas trochę wysiłku, zmuszają do wyjścia poza znajomą strefę postrzegania czy rozumienia, dobrze wpływają na nasz mózg.
Chociaż ten się przed nimi broni.
To zupełnie normalne, że łatwiej nam wybrać wygodę, ciepło i rzeczy, które już znamy. Nie ma to nic wspólnego z lenistwem czy wygodnictwem, tak działają nasza biologia i chemia. Mózg dąży do utrzymania i gromadzenia energii, dlatego w dużej mierze naszym życiem kierują automatyzmy, nawyki. Odtwarzanie tego, co znane, kosztuje nas mniej energii niż próbowanie czegoś nowego. Na szczęście można się przemóc – i bardzo zachęcam, by to zrobić, szczególnie jeśli tym „czymś nowym” w naszym życiu ma być wysiłek fizyczny. Myślę, że łatwiej komuś podjąć próbę, gdy ma świadomość, jakie to niesie konkretne korzyści dla mózgu. Powinniśmy traktować ruch jako coś elementarnego, wpisanego w nasze DNA. Poszukajmy takiej aktywności, która nas będzie cieszyć, i podejmujmy ją regularnie. Jestem przekonana, że trzeba o tym mówić jak najwięcej – choćby ze względu na to, co dziś już wiemy o zależności między brakiem ruchu a chorobami metabolicznymi czy neurodegeneracyjnymi, do których należy choroba Alzheimera.
Powiedzmy zatem więcej o korzyściach, jakie daje wysiłek fizyczny.
Już samo stawianie stopy na ziemi uruchamia kaskadę pożytecznych procesów. Im bardziej dynamiczny krok, tym lepiej. Poprawia się krążenie krwi, dzięki czemu do głowy dociera więcej tlenu i glukozy. Szybciej krąży też limfa, która oczyszcza organizm z toksyn, co również wpływa na pracę mózgu. Lepsze dotlenienie i odżywienie przekładają się na wydajniejszą pracę neuronów oraz na ich ilość. Przeprowadzono kiedyś badanie na myszach – przez 28 dni nie mogły używać tylnych stóp i wyraźnie zmienił się obszar podkorowy w ich mózgu, czyli właśnie ten, w którym powstają nowe komórki nerwowe. Zresztą sami czujemy, że szybki marsz „wietrzy” nam głowę, mamy więcej energii, myślimy kreatywniej, a jeśli czujemy się tak już po jednym wyjściu, to wyobraźmy sobie, co będzie, jeśli zaczniemy chodzić regularnie. Myślę, że nie bez powodu Arystoteles był perypatetykiem, a współczesny naukowiec Daniel Kahneman, profesor psychologii, autor Pułapek myślenia, powiedział: „Najlepsze pomysły miałem podczas moich durnych spacerów”.
Kolejne profity to już czysta chemia. Okazuje się, że jeśli pod wpływem aktywności fizycznej podnosi się nam tętno, to zwiększa się w mózgu m.in. poziom serotoniny, która odpowiada za nasze stany emocjonalne. Wydzielają się też endorfiny, czyli tzw. hormony szczęścia. Przez lata potocznie mówiono o „euforii biegacza”. Naukowcy postanowili sprawdzić, czy coś jest na rzeczy, i faktycznie – u osób, które intensywnie ćwiczą aerobowo: biegają, jeżdżą na rowerze, zwiększa się np. poziom beta-endorfiny, bardzo ważnej dla naszego samopoczucia.
Czyli szczęście można sobie wychodzić albo wybiegać?
Biologia i chemia to nie wszystko, są jeszcze przecież nasza osobowość, doświadczenia, rzeczywistość, w której żyjemy itd. Ale w uproszczeniu możemy powiedzieć, że regularny ruch pomoże nam czuć się lepiej. W wielu badaniach potwierdzono również, że korzystnie wpływa na nasze zdolności poznawcze. Pod wpływem wysiłku fizycznego – przy czym teraz już nie mówię o treningu tlenowym, tylko o siłowym – znacząco zwiększa się w hipokampie poziom m.in. neutrofiny BDNF, cudownego białka produkowanego przez nasz organizm, które wpływa na lepszą komunikację między neuronami oraz ich rozwój, a co za tym idzie na logiczne myślenie i zapamiętywanie. Niekoniecznie musimy spędzać godziny na siłowni, lepiej nawet ćwiczyć krócej, ale regularnie i często. Okazuje się, że sześcio-, siedmiominutowe tabaty – czyli serie intensywnych ćwiczeń o zmiennym tempie – dają większy wyrzut BDNF niż półtoragodzinny trening.
Wiemy też, że u osób chorych na alzheimera ilość BDNF w mózgu jest obniżona. Można więc powiedzieć, że ruch w pośredni sposób może zmniejszać ryzyko chorób neurodegeneracyjnych. Potwierdzono także związek niskiego poziomu BDNF z depresją, która to – według oficjalnych prognoz Światowej Organizacji Zdrowia – już w 2030 r. będzie najczęściej diagnozowaną chorobą na świecie.
Osoby z depresją nieraz słyszą złote rady: „Pobiegaj, idź na basen, to ci się poprawi”.
Chciałabym móc powiedzieć, że na depresję najlepszy jest spacer, na zaburzenia lękowe – rower, a na alzheimera jeszcze co innego, tylko że to nieprawda. Jeśli człowiek słyszy od lekarza psychiatry, że musi zażywać leki przeciwdepresyjne, nie powinien z tym dyskutować, ale po prostu podjąć leczenie. Bez wyregulowania równowagi biochemicznej mózgu nie będzie miał siły nawet pomyśleć o spacerze. Ale gdy już zyska tę siłę, warto, aby podjął jakąś aktywność.
Badając mechanizmy molekularne, widzimy, że pod wpływem ruchu w mózgach osób dotkniętych depresją tworzą się nowe neurony, poprawia się plastyczność synaps, synteza neuroprzekaźników, rośnie poziom serotoniny, endorfin. Wysiłek fizyczny nie uleczy głębokiej depresji ani nie zniweluje zaburzeń lękowych, ale pomoże w wychodzeniu z gorszych momentów. I to jest bezsprzeczny fakt. W 2022 r. w „JAMA Psychiatry” opublikowano wielki przegląd badań klinicznych – wykazał on, że aktywność fizyczna łagodzi objawy depresji, lęku i dystresu, czyli tego rodzaju stresu, który jest dla naszego organizmu niszczący.
A w jaki sposób ruch może przeciwdziałać zmianom związanym z wiekiem, poza oczywiście utrzymywaniem wysokiego poziomu BDNF?
Wiemy, że w prewencji zmian starzeniowych w mózgu ważne jest, żeby nie dopuścić do utraty tkanki mięśniowej. Po pierwsze dlatego, że w jej miejsce, nawet u szczupłych osób, pojawia się tkanka tłuszczowa, która jest rezerwuarem stanów zapalnych w organizmie. Po drugie w mięśniach znajdują się mitochondria, które są mikrofabrykami energii, a tej potrzebuje całe nasze ciało, również mózg. W dużym uproszczeniu: masa mięśniowa przekłada się na nasze zdolności poznawcze. Oczywiście to nie jest bezpośrednie powiązanie, ale w naszym ciele większość rzeczy działa na siebie właśnie tak: pośrednio. Inna zależność – im więcej masy mięśniowej, a mniej tkanki tłuszczowej, tym większa wrażliwość na insulinę, dzięki czemu spada ryzyko cukrzycy typu 2, insulinooporności. A dzisiaj już wiemy, że choroby metaboliczne zwiększają ryzyko alzheimera. Muszę tu jednak dodać, że tak samo jak w przypadku BDNF do wzmocnienia mięśni nie wystarczy sam trening tlenowy, czyli spacer lub rower, dobrze byłoby jeszcze dołożyć siłowy.
Mówiłyśmy wcześniej, że dla mózgu korzystne są zmiany i ciągłe próbowanie czegoś nowego. Czy to dotyczy też sportu? Biegam od pół roku, wyrobiłam sobie nawyk, więc powinnam przerzucić się na rower?
Bardzo dobrze jest przez całe życie uczyć ciało nowych wzorców ruchowych, pokazywać mu, że może inaczej się ułożyć; uświadamiać sobie, że mamy mięśnie tam, gdzie się tego w ogóle nie spodziewaliśmy. Jeżeli jednak ktoś lubi tylko jeden rodzaj aktywności i nie chce sprawdzać innego, niech tego nie robi. Kiedy mówiłam o próbowaniu nowych rzeczy, chodziło mi o to, aby podróżować, uczyć się języków, poznawać ludzi, czytać książki, których jeszcze nie czytaliśmy, wybierać różne trasy z pracy do domu. Cały czas szukajmy sobie czegoś do nauki i ekscytacji, bo to naprawdę opóźnia starzenie się mózgu, lecz nie róbmy nic na siłę. No właśnie – przed chwilą mówiłam o dobroczynnym działaniu treningu siłowego i zachęcam, żeby spróbować ćwiczeń z ciężarkami czy taśmą. Ale jeśli mają nas one frustrować, zostawmy je i nie miejmy z tego powodu wyrzutów sumienia. Bez względu na to, czy jakiś rodzaj aktywności uprawiasz dziesięć lat, pięć lat czy dwa miesiące, w twoim ciele cały czas dzieją się dobre promózgowe rzeczy: tworzą się połączenia nerwowe, zachodzi regeneracja neuronów, rośnie stężenie BDNF.
Pewnie jednak istnieje jakiś rodzaj wysiłku, który jest dla naszego mózgu najlepszy.
Najlepszy jest ten, który sprawia nam radość. W kontekście utrzymania zdrowia mózgu każda forma ruchu – dopóki nie pobudza silnej reakcji stresowej i nie przeciąża organizmu – jest korzystna. Bardzo lubię trening siłowy, ale jednocześnie praktykuję jogę powięziową, w której w ogóle nie szuka się tego momentu granicznego, kiedy ciało nie jest już w stanie pójść ani odrobinę dalej. To są pozornie łatwe ruchy, a jednak potem czuję całe ciało. Tak samo, gdy praktykuję qigong – łagodne ćwiczenia ze starożytnych Chin. Nie umiem wytłumaczyć zgodnie z zasadami współczesnej nauki, jakie mechanizmy zachodzą wówczas w moim organizmie, choć przecież wyraźnie czuję wtedy przepływ energii, pracuję z nią. A po zajęciach jestem przyjemnie obolała, nie mam w głowie gonitwy myśli, dobrze zasypiam. Zresztą także trening siłowy może być łagodniejszy albo ostrzejszy. Nie odważę się powiedzieć, że jakaś aktywność jest lepsza, a jakaś gorsza, bo poza tym, co mówi biologia, ważne jest też to, jak ty się czujesz. Warto być dobrym dla siebie; ruch ma być prezentem, który sobie ofiarowujemy.
W naszej rozmowie już kilka razy podkreśliłaś, że to wszystko ma być przyjemnością.
Tylko wtedy ruch ma sens. Tym, co zmiata całą równowagę neurochemiczną organizmu, jest stres; on dosłownie nas zabija na każdym poziomie – zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Nie dorzucajmy więc go sobie, przemęczając się, przepracowując, katując ćwiczeniami, które robimy bez przyjemności, a tylko dlatego, że „muszę schudnąć” albo „muszę zbudować mięśnie”. Pewnie tutaj z nami powinien jeszcze usiąść psychoterapeuta, bo nie wszystko jestem w stanie wyjaśnić z poziomu biochemii, ale badania – opisane w 2021 r. w piśmie naukowym „Cortex” – mówią, że jeśli nie jesteśmy zadowoleni ze swojego ciała, to dosłownie tracimy z nim połączenie. Trudniej nam wówczas odczytać sygnały głodu i sytości, bólu, przyjemności. Nie umiemy powiedzieć, czy dany wysiłek fizyczny jest dla nas przyjemny i korzystny, czy stresujący i obciążający.
Ponadto jeśli coś sprawia nam przyjemność, jest większa szansa, że wejdzie nam w nawyk, czyli – mówiąc językiem biochemii – dojdzie do długotrwałego wzmocnienia synaptycznego. Łatwiej uczymy się miłych rzeczy. Jeśli więc nie lubimy siłowni, pomyślmy o tańcu. Zresztą to przecież fantastyczna sprawa, zwłaszcza dla osób starszych.
Dlaczego?
Bo łączy aktywność fizyczną, sensoryczną i społeczną. Fizyczną: bo człowiek się rusza, w dodatku naprzemiennie, a to – o czym już wcześniej była mowa – bardzo ważne. Sensoryczną: wsłuchujemy się w muzykę, dostosowujemy ruchy do zmiennego tempa, poza tym musimy się orientować w przestrzeni, co pięknie synchronizuje obie półkule mózgowe. I aspekt społeczny: kontakt z innymi, relacje, rozmowy chronią w znaczącym stopniu przed degeneracją mózgu. Idealne połączenie.
Czy naprawdę taniec uchroni nas przed kłopotami z pamięcią?
W uproszczeniu, rzecz jasna. Bardzo lubię swoją rolę jako popularyzatorki nauki. Uważam, że to ważna sprawa, dlatego dla niej zostawiłam badania w laboratorium, jednak wiąże się ona z uproszczeniami, które trudno mi zaakceptować. Najchętniej na większość pytań odpowiadałabym: to zależy – bo naprawdę tak jest. Nie mogę powiedzieć: „Tańcz, a nie będziesz mieć alzheimera”. Mogę tylko powiedzieć: „Tańcząc, ćwicząc, podejmując wysiłek fizyczny, robisz sporo, by zapobiec chorobom otępiennym”. Tak samo jak nie można np. powiedzieć, że jedząc kiszone ogórki lub kimchi, zapobiegamy depresji. Owszem, zdrowa dieta pobudza jelita do produkcji serotoniny, ale to trochę inna serotonina niż ta w mózgu. Dieta ma kolosalny wpływ na nasze zdrowie, lecz nie jest tak, że „emocje mieszkają w jelitach”. Mieszkają w mózgu, na który jelita mają pewien wpływ. Trening również na niego oddziałuje, ale nic tu nie jest zero-jedynkowe. I wspaniale, bo dzięki temu mamy jeszcze dużo do odkrycia! A wracając do popularyzowania nauki, bardzo się cieszę, że już niedługo dzięki Fundacji Veritas będę mogła zaprezentować film o tym, jak wpływa na nas wysiłek fizyczny. Jak działa na poziomie biochemicznym, psychosomatycznym, jak leczy umysł. Wszyscy pracujemy nad nim pro bono, nawet realizatorzy z Mojo Movies, z którymi zaprzyjaźniłam się na planie. Udało mi się zaprosić do udziału w filmie znakomitych gości, m.in. psycholożka Marta Niedźwiecka opowiada, czym ruch nie powinien być, Tomek Eichelberger mówi o qigong i medytacji, a dr Andrzej Silczuk – jak sport może pomóc wychodzić z uzależnienia oraz o tym, że od sportu też można się uzależnić. Takie sławy jak Cezary Pazura czy Maciej Stuhr mówią o swoim doświadczeniu w kontekście ruchu i psychiki, a co najważniejsze – rozmawiamy z wieloma ludźmi, którym wysiłek fizyczny pozwolił wrócić do zdrowia psychicznego. Bardzo się cieszę, że w filmie zgodził się wystąpić pan Jerzy Górski, triatlonista i bohater filmu Najlepszy, któremu sport pomógł pokonać straszne demony uzależnienia. Obecnie uczy animal flow – to ćwiczenia, podczas których naśladuje się ruchy zwierząt. Kolejna aktywność, którą możemy dla siebie wybrać.
Czy zdarza się, że gdy zachęcasz do wysiłku, Twoi czytelnicy odpowiadają, że i tak mają go już aż za dużo w codziennym życiu?
Tak samo mocno zachęcam do odpoczynku. Aktywność fizyczna zawsze musi iść w parze z regeneracją. Niestety mam wrażenie, iż do tego tematu podchodzimy bardzo nieodpowiedzialnie, tymczasem widzimy w neuroobrazowaniu, że podczas snu i relaksu hipokamp się przebudowuje, wzrasta ilość neuronów i połączeń między nimi, zwiększa się zawartość istoty białej, aksonów, mieliny, a to jest podstawą do sprawnego przewodzenia sygnałów nerwowych w mózgu. Rośnie też poziom neuroprzekaźników, np. acetylocholiny czy dopaminy, które są kluczowe w mechanizmach pamięci. Wysiłek i odpoczynek mają ze sobą dużo wspólnego. Nie tylko to, że przeciwdziałają starzeniu się mózgu i łączą przyjemne z pożytecznym. Również to, że są dla nas wszystkich w zasięgu ręki – wszyscy możemy skorzystać z ich dobroczynnego działania.
Biolożka molekularna i biotechnolożka, popularyzatorka nauki. Poza nauką kocha sztukę, jazdę rowerem szosowym, długie spacery. Związana z taoizmem i buddyzmem zen.
Czas pokuty, refleksji i oczyszczenia. Ale też wielkie święto, które wyzwala pokłady ukrytej energii. Post w wielu religiach i kulturach pełni podobną funkcję, nawet jeśli celebruje się go całkiem inaczej.
Na placu Dżami al-Fana w Marrakeszu tego popołudnia jest wyjątkowo cicho. Sprzedawcy soków siedzą przygaszeni. Kuglarzy prawie nie widać. Handlarze pamiątkami przysypiają na krzesełkach. Naganiacze też jacyś ospali. Żadnego nawoływania, nawet zaklinacz węży gdzieś przepadł, choć wydawało się, że jest tu zawsze.
– Co, dziwisz się? – zagaduje mnie 15-letni Karim, asystent sprzedawcy w jednym z rozlicznych tutaj sklepów z ubraniami. – Wszyscy już są bardzo zmęczeni ramadanem. Ale to końcówka. Zobaczysz, co będzie jutro.
Rzeczywiście, następnej nocy miasto zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ramadan, święty miesiąc saumu, czyli muzułmańskiego wielkiego postu, dobiega końca. Wraz z pojawieniem się na niebie Księżyca rozpoczyna się Id al-Fitr, Święto Przerwania Postu. Nie tylko w medynie, lecz także w pozostałych częściach miasta roi się od ludzi. Nieznajomi częstują się daktylami, tak jak każe tradycja. W ten sposób – jedząc daktyle i pijąc wodę – swój post przerywał prorok Mahomet. Kolejne godziny to już po prostu wielka zabawa. O drugiej nad ranem pod moim riadem (tradycyjnym hotelem z ukwieconym patio) jest głośno i gwarno jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Ludzie tańczą i śpiewają na ulicach. Wznoszą toasty i życzą sobie wszystkiego dobrego, najczęściej słowami Eid Mubarak!, co po arabsku oznacza „błogosławione święto”.
O świcie tłumy zbierają się pod Masdżid al-Kutubijja, Meczetem Księgarzy, który jest jednym z symboli Marrakeszu. Jego nazwa pochodzi od arabskiego słowa kutub, czyli „książki”; w średniowieczu handlowało się tu tym rzadkim, a pożądanym towarem. Dziś jednak nie o czytanie chodzi. Ludzie padają na kolana, dziękując Allachowi za to, że po raz kolejny pomógł im wytrwać przez cały miesiąc głodówki. Chwalą Boga, rozdają jałmużnę, ściskają sobie dłonie. Potem jedni wyjdą na ulice, a drudzy rozejdą się do domów, by ucztować w gronie najbliższych. Jeszcze inni zostaną na wieczorną nieobowiązkową modlitwę tarawih, którą prorok Mahomet odmawiał ze swoimi towarzyszami przez trzy noce z rzędu.
Religijna fiesta potrwa dwa–trzy dni. W powietrzu czuć entuzjazm, radość. I trudno się temu dziwić. Po 29 lub 30 dniach wyrzeczeń Marokańczycy, tak jak wszyscy muzułmanie, wracają do dawnego rytmu życia. Zgodnie z zasadami ramadanu przez ostatni miesiąc od świtu do zmierzchu nie mieli prawa jeść, pić, palić, współżyć i poddawać się wszelkim innym uciechom ciała, hucznie się bawić, przeklinać, plotkować, a według niektórych wykładni – również korzystać z urządzeń elektronicznych. Ze ścisłego postu zwolnieni są tylko ciężko chorzy, kobiety w ciąży oraz w trakcie menstruacji, podróżujący i starsi. Opuszczone z jakiegoś powodu dni postne należy odrobić w innym terminie. Pobożny muzułmanin nigdy nie będzie się od tego uchylał. Post w czasie ramadanu to jeden z pięciu filarów islamu (innymi są: wyznanie wiary, modlitwa, jałmużna i pielgrzymka do Mekki), a więc sprawa szalenie ważna. Upamiętnia moment, w którym – w 610 r. – archanioł Dżibril (Gabriel) zaczął objawiać Mahometowi Koran, świętą księgę.
– Ramadanowy saum to w założeniu czas zadumy nad własnym losem i światem. Podczas tego miesiąca powinny ustawać wszelkie spory i konflikty. Post ma zbliżać ludzi do Boga. Wierni nie są wtedy pochłonięci bieżącymi obowiązkami, pogonią za pieniędzmi i dobrami doczesnymi; mają szansę skupić się na własnej duchowości – tłumaczy mi Ibrahim, właściciel riadu, w którym mieszkam. – I powiem ci, że tak właśnie się dzieje. Widzę, jak w tym czasie moi sąsiedzi naprawdę się zmieniają. Na tych kilkadziesiąt dni stają się kimś innym, lepszym. Dla nich to autentyczne, radosne święto.
Warto jednak dodać, że saum nie dotyczy wyznawców innych religii czy ateistów. Obecnie jest też przestrzegany dużo mniej rygorystycznie niż w przeszłości. W wielu krajach muzułmańskich z myślą o turystach otwiera się niektóre kawiarnie i restauracje, tyle że z szacunku do muzułmanów raczej bez ogródków na ulicach. Z tego samego powodu również nie należy jeść, pić ani palić w miejscach publicznych; zaleca się także wszystkim noszenie skromnych strojów zasłaniających ramiona czy kolana.
Ramadan przypada zawsze na dziewiąty miesiąc muzułmańskiego kalendarza księżycowego, co oznacza, że jest to święto ruchome (rok w islamie jest przeważnie o 11 dni krótszy niż w kalendarzu gregoriańskim i to powoduje przesunięcie względem niego). Nazwa świętego miesiąca pochodzi od arabskiego słowa ramada, czyli upał. Moment jego rozpoczęcia jest wyznaczany na podstawie kształtu Księżyca: na nieboskłonie powinien być widoczny hilal, czyli sierp.
– Zbliżający się początek ramadanu zwiastują nawet zmiany w ramówce kanałów telewizyjnych. Pojawia się więcej programów, które zachęcają do zadumy i modlitwy – dodaje Ibrahim.
Podczas ramadanu w Maroku codziennie słychać zowakę – tuż po zachodzie słońca dźwięk syreny alarmowej oznajmia koniec postu. Muzułmanie przystępują do wieczornej modlitwy maghrib, a następnie zasiadają do kolacji zwanej iftar (dosłownie: „przerwanie postu”). O świcie w marokańskich miastach rozlega się donośny dźwięk – to musaharati, bębniarze budzą mieszkańców i obwieszczają, że czas na suhur, czyli ostatni posiłek przed kolejnym dniem postu.
Iftar często jest uroczysta, ale to nie są bardzo obfite posiłki. Żołądek skurczony całodniową głodówką nie wytrzymałby wielkiej uczty. Zaczyna się więc od daktyli (najlepiej zgodnie z obyczajem w liczbie nieparzystej), potem podaje się harirę, czyli zupę z ciecierzycą, gotowane mięso z ryżem lub kaszą, sałatkę, jajko na twardo, słodycze, a popija wszystko wodą, mlekiem, herbatą albo kompotem z suszu.
Z kolei dzień zakończenia ramadanu – Id al-Fitr (Święto Przerwania Postu, zwane też Ramadan Bajram) – to dla półtora miliarda muzułmanów na świecie czas miłości, przebaczenia i dobroczynności. Wierni wyciągają z szaf najlepsze stroje, a na stołach pojawiają się świąteczne dania. Ludzie składają sobie życzenia i obdarowują się prezentami, pielęgnując poczucie rodzinnej czy wspólnotowej jedności. Zgodnie z nakazami Koranu wspomagają też potrzebujących. Rządzący zaś korzystają z przysługującego im prawa łaski i ogłaszają amnestię.
Dość podobnie swoje postne dni przeżywają pobożni żydzi. Najważniejszy z judaistycznych postów, a zarazem najistotniejsze święto w żydowskim kalendarzu to Jom Kipur. Obchodzi się je dziesiątego dnia miesiąca tiszri, jest zatem świętem ruchomym. Jom Kipur – Święto Pojednania – czasem nazywane jest także Świętem Pokuty albo Przebłagania. Należy do najbardziej uroczystych wydarzeń, bywa określane „szabatem wszystkich szabatów” i kończy 10-dniowy cykl pokutny Jamim Noraim (Straszne Dni) rozpoczęty w Rosz ha-Szana (pierwszym dniu żydowskiego nowego roku, dosłownie: Głowa Roku).
Zgodnie z żydowską tradycją podczas Jom Kipur dokonuje się boski sąd nad tymi, którzy nie są jednoznacznie dobrzy ani jednoznacznie źli, czyli nad zdecydowaną większością ludzi. Zachowanie w dniu święta zadecyduje o ich losie w przyszłym, pozaziemskim życiu. Księga 3 (Wajikra) Pięcioksięgu Mojżesza (23, 29–32) mówi:
Każdy człowiek, który nie będzie pościł tego dnia,
zostanie wyłączony spośród swego ludu.
Każdego człowieka, który będzie pracował tego dnia,
wytracę spośród jego ludu.
Żadnej pracy nie będziecie wykonywać.
Jest to ustawa wieczysta dla wszystkich pokoleń,
we wszystkich waszych siedzibach.
Będzie to dla was uroczysty szabat.
Będziecie pościli.
Dziewiątego dnia miesiąca, wieczorem,
to jest od wieczora do wieczora, będziecie obchodzić wasz szabat.
Tradycyjnie w dzień przed rozpoczęciem Jom Kipur odbywał się obrzęd zwany kaparot (pokuta, ofiara błagalna). Obecnie praktykują go wyłącznie najbardziej ortodoksyjni żydzi. Polega na symbolicznym przeniesieniu grzechów na inną istotę żywą, najczęściej koguta lub kurę. Zwierzę zabija się rytualnie, dzięki czemu człowiek pozbywa się grzechów. Równocześnie wierni proszą bliskich, przyjaciół i znajomych o wybaczenie wyrządzonych im krzywd.
Zgodnie z boskim słowem samo święto zaczyna się o zachodzie słońca jednego dnia, a kończy wieczorem następnego. Trwa więc 25 godzin. Wierni nie mogą wówczas jeść, pić, palić, odbywać stosunków płciowych, prowadzić samochodu, kąpać się (nie wolno nawet wypłukać ust), używać kosmetyków, perfumować się, strzyc czy nosić skórzanych butów. Zakazana jest też wszelka praca. To wszystko ma służyć „dręczeniu duszy”, a celem jest cielesne i duchowe oczyszczenie – przez praktykę wybaczania grzechów oraz pokutę za własne grzechy. W wigilię święta zapala się świece szabatowe, a także specjalną, dużą świecę, która ma wystarczyć do końca Jom Kipur.
– W czasie Jom Kipur żydzi modlą się i samoumartwiają – opowiada mi znajomy Izraelczyk, Chaim. – To ma sprawić, że staną się lepszymi ludźmi. Dla mniej pobożnych to jedyny dzień w roku, w którym przestrzegają nakazów religijnych. Przed rozpoczęciem Jom Kipur nie tylko chasydzi jadą na groby rodzinne i mogiły znanych cadyków. Tam składają ofiary. Czasem jest to np. kurczak, czasem jakieś drobne pieniądze. Mężczyźni idą również wtedy do mykwy, a więc żydowskiej łaźni, gdzie rytualnie zmywają z siebie brud świata. Potem jest uroczysta kolacja, tak na pięć minut przed rozpoczęciem święta.
W czasie Jom Kipur życie w izraelskich miastach, ale też w żydowskich dzielnicach na całym świecie zamiera. Nie jeżdżą samochody, za to na ulice wylegają spacerowicze, rowerzyści, biegacze czy deskorolkarze. Sklepy są zamknięte. Nawet telewizja przestaje nadawać standardowe programy. Tego dnia pobożni żydzi śpiewają w synagodze, prosząc Jahwe o wybaczenie, zwłaszcza niedotrzymanych wobec niego obietnic. Ubrani są w odświętne białe kitle, a na ramionach mają tałesy, czyli szale modlitewne. To rodzaj spowiedzi odbywanej bezpośrednio przed Najwyższym. Jom Kipur kończy się wraz ze zmierzchem. Wierni zamykają ten dzień pojednani z Bogiem, z poczuciem oczyszczenia. To jest potrzebne, by ze spokojem wejść w żydowski nowy rok.
Nieco podobnie, chociaż już nie aż tak uroczyście przebiegają inne posty przed żydowskimi świętami Purim czy Pesach. To pierwsze obchodzone jest na pamiątkę uniknięcia przez Żydów zagłady w perskim mieście Suza. Do tego nawiązuje nazwa dnia postnego poprzedzającego Purim (Święto Losów) – Taanit Ester, czyli Post Estery, która według Starego Testamentu uratowała naród żydowski przed gniewem króla Persji. Z kolei święto Pesach i poprzedzający je post służy upamiętnieniu wyzwolenia Izraelitów z niewoli egipskiej.
Z postem hinduskim po raz pierwszy spotykam się w jednej z aśram na południu Indii. Przez kilka dni staram się żyć tak jak jej mieszkańcy. Najpierw przechodzimy na restrykcyjną dietę wegańską, potem zaczynamy ścisły post. Przez długie godziny pijemy wyłącznie wodę, oczyszczamy organizmy i skupiamy się na kontakcie z własną duchowością. Według indyjskich świętych pism post umożliwia harmonijne zespolenie ciała z duszą. Pozwala odwrócić uwagę od spraw błahych, banalnych, przyziemnych. Jest konieczny, by zestroić umysł z absolutem. Tylko umęczone głodówką ciało jest w stanie otworzyć się na istotę wyższą.
Pobożni hinduiści poszczą co najmniej kilka razy w roku. Najczęściej w dni wyznaczane przez Księżyc: w czasie jego pełni (purnima), a także jedenastego dnia po nowiu oraz jedenastego dnia po pełni (oba nazywają się ekadaśi). Jest również wiele postów powiązanych z czczeniem hinduistycznych bogów, nierzadko lokalnych, znanych nie szerzej niż w konkretnych prowincjach. Tu już wybory są indywidualne. W innym terminie poszczą wyznawcy Wisznu, a kiedy indziej Sziwy, Ganeszy czy Hanumana. Nie wszystkie z tych ograniczeń są bardzo restrykcyjne. Zdarza się na przykład, że post polega jedynie na powstrzymywaniu się od jedzenia cytryn. Innym razem zakazane są zboża, a czasami można spożywać wyłącznie owoce (falahar). Czasem ktoś pości, by uczcić narodziny syna albo z powodu pogrzebu matki. Warto tu wspomnieć o Ćaturmasam – świętym okresie obejmującym cztery kolejne miesiące kalendarza hinduistycznego samwatsara (od połowy lipca do połowy października), zbiegającym się z porą monsunową w Indiach. To czas wyrzeczeń, postu, pokuty oraz kąpieli w świętych rzekach.
Posty na subkontynencie często wiążą się nie tylko z motywami religijnymi, lecz także zdrowotnymi. Do ich powtarzania zachęca ajurweda, tradycyjna medycyna indyjska. Według jej nauk długotrwałe powstrzymywanie się od jedzenia oczyszcza organizm i usuwa z niego toksyny. Niezaangażowane w trawienie organy wewnętrzne mają szansę się zregenerować, a kanały energetyczne – odblokować. Dzięki temu cały organizm odzyskuje homeostazę. Pościć najlepiej wczesną jesienią albo wiosną, między dwiema skrajnymi porami roku: zimą i latem.
Powszechną praktyką w Indiach są posty podczas wielkich festiwali religijnych, takich jak Mahaśiwaratri (dosłownie: Wielka Noc Łaski – święto boga Sziwy) czy Dżanamastami (urodziny Kryszny). Podczas święta Nawaratri należy pościć aż przez dziewięć dni, a w czasie popularnego szczególnie w Bengalu Zachodnim festiwalu Durgapudźa post wypada w jego ósmy lub dziewiąty dzień.
W Indiach wielkim szacunkiem otacza się świętych mężów, pustelników, ascetów zwanych sadhu. Można ich spotkać w Haridwarze (jedno z czterech świętych miast, w których organizowane są te festiwale) podczas odbywającego się raz na trzy lata Maha Kumbhamela, czyli Święta Dzbana. To największe zgromadzenie religijne na świecie – pojawia się kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt milionów ludzi pragnących zanurzyć się w Gangesie, świętej rzece. Sadhu widać tam niemal na każdym kroku. Ubrani w pomarańczowe (to w Indiach kolor świętości) szaty lub wysmarowani popiołem, z fantazyjnymi kokami z dredloków na głowach. Nie strzygą się i nie golą. Żyją z datków od wiernych. Ich filozofia to nieposiadanie. Jak sami mówią, nie mają przyjaciół ani wrogów, nie czują radości ani smutku, nie potrzebują też rzeczy materialnych, poza najprostszymi. Niektórzy pozbywają się nawet odzienia. „Ziemia jest naszym domem, niebo – schronieniem. Niczego więcej nam nie trzeba” – mówią mi naga baba, których spotykam w Haridwarze. To nadzy pustelnicy, siedzący w pozycji kwiatu lotosu, w chmurze haszyszu. Sadhu umartwiają ciała, by wejść na wyższy poziom duchowości i pozbyć się iluzji, jakimi karmi nas świat materialny. Pomagają im w tym wielogodzinna medytacja oraz właśnie post. Przybiera to czasem ekstremalne formy. Podczas Maha Kumbhamela w 2001 r. japońska ascetka i joginka dała się zamknąć na trzy doby w głębokiej na trzy metry jamie, którą przykryto blachą falistą i przysypano ziemią. Przez ten czas Yogmata Keiko Aikawa nie jadła i nie piła, miała też bardzo ograniczony dopływ tlenu. Udało jej się osiągnąć stan, w którym jest się „poza wiedzą, myślą i odczuwaniem” – jak komentował jej mistrz duchowy. Po tej próbie Japonka wyszła ze swojej samotni jak gdyby nigdy nic, uśmiechając się. Ten rytuał w hinduizmie określa się słowem samadhi.
Podobny – choć już nie tak rygorystyczny – jest post buddyjski. Zgodnie z wytycznymi Buddy stanowi on drogę do uzyskania oświecenia. Sam książę Siddhartha Gautama, twórca buddyzmu, ponoć oddawał się medytacji i skrajnej ascezie przez 49 dni, dzięki czemu miał zdobyć wszechwiedzę: poznać wszystkie swoje wcielenia oraz tajemnicę cierpienia. Mnisi buddyjscy do dziś praktykują drogę ascezy, ograniczając się do jednego posiłku dziennie. Wielu z nich jest weganami lub wegetarianami, niektórzy wystrzegają się też życia w luksusie. Nie jest to jednak nakaz religijny. Sam Budda zalecał raczej umiarkowanie i jedzenie z uważnością, niż restrykcyjne praktyki polegające na głodzeniu się i umartwianiu ciała. Ale niektórzy buddyjscy uczniowie decydują się przejść przez surowy post 18-dniowy, podczas którego piją tylko wodę, i to w niewielkich ilościach.
W tradycji chrześcijańskiej post był zwykle pokutą za grzechy. Miał sprawiać, że wierni zdystansują się wobec pokus oraz rzeczy materialnych i głębiej wejrzą we własne wnętrze. Z biegiem czasu zaczął się on też wiązać z przygotowaniem do obchodów ważnych świąt i przyjmowania sakramentów. W pierwszych wiekach po Chrystusie post trwał kilka dni, dopiero w IV w. wprowadzono 40-dniowy post przed Wielkanocą. Tak długo głodował Jezus na pustyni. Ewangelista Łukasz pisał: „Pełen Ducha Świętego, powrócił Jezus znad Jordanu i przebywał w Duchu [Świętym] na pustyni czterdzieści dni, gdzie był kuszony przez diabła. Nic w owe dni nie jadł, a po ich upływie odczuł głód. Rzekł Mu wtedy diabeł: »Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz temu kamieniowi, żeby się stał chlebem«. Odpowiedział mu Jezus: »Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek«” (Łk 4.1–4).
Także w IV w. zrodziła się tradycja adwentu, a więc postu związanego z oczekiwaniem na ponowne przyjście Chrystusa. Post adwentowy nie był ścisły, zakładał spożywanie jednego posiłku dziennie. Ponad tysiąc lat później, podczas soboru w Konstancji (1414–1418) Watykan oficjalnie ogłosił obowiązek postu eucharystycznego. Według papieskich zaleceń osoby, które chciały przyjąć komunię świętą, nie mogły spożywać żadnych pokarmów od północy dnia poprzedzającego. Przepis ten obowiązywał aż do roku 1964, kiedy papież Paweł VI skrócił post eucharystyczny do jednej godziny.
Obecnie chrześcijanie powstrzymują się od spożywania posiłków w czasie Wielkiego Postu poprzedzającego Wielkanoc, w Środę Popielcową, która przypomina o przemijalności życia i konieczności pokuty za grzechy, oraz w Wielki Piątek upamiętniający dzień śmierci Jezusa na krzyżu. Obowiązuje wtedy ścisły post. Zaleca się też wstrzemięźliwość w spożywaniu posiłków do zmierzchu w dniu przed Bożym Narodzeniem.
Warto przy tym zaznaczyć, że w Kościele katolickim post dzieli się na ilościowy i jakościowy. Pierwszy zakłada spożywanie w określone dni jednego posiłku do syta i dwóch lekkich; wyłączone są z niego dzieci przed 14. rokiem życia, osoby starsze – po 60. roku życia – i poważnie chorzy. Post jakościowy z kolei zabrania jedzenia mięsa, ale dokładne wytyczne w tej sprawie publikują już lokalni biskupi. Przykładowo w Polsce ten zakaz w przypadku Wigilii zniesiono w 2003 r. Od tego czasu potrawy mięsne mogą pojawiać się na stole podczas wieczerzy poprzedzającej Boże Narodzenie. Post jakościowy obowiązuje za to we wszystkie piątki z wyjątkiem dni liturgicznych najwyższej rangi, np. pierwszego piątku po Wielkanocy. Zakaz jedzenia mięsa w piąty dzień tygodnia wprowadzono zaś w XII w., by uczcić dzień śmierci Jezusa. Dziś wielu wiernych, ale też duchownych podchodzi do tego zalecenia dość swobodnie, co nie zmienia faktu, że według kościelnej doktryny jego nieprzestrzeganie nadal uznaje się za tzw. grzech lekki. W wyjątkowych przypadkach proboszcz może jednak udzielić wiernemu dyspensy od postu, a więc zwolnić go z określonej formy wstrzemięźliwości.
Ciekawe również, co Kościół katolicki w ogóle uznaje za mięso. O ile dość powszechnie przyjmuje się, że to wieprzowina, wołowina, dziczyzna czy drób oraz wszelkie elementy ciał zwierząt typu podroby, szpik, mózg, krew, a także łój, słonina czy smalec, o tyle już definicja zakazanego posiłku nie jest tak oczywista. Weźmy owoce morza i inne stworzenia wodne – np. żaby, ślimaki, żółwie – czy ogony bobrów, które dawniej chętnie w Europie spożywano, co przyczyniło się do przetrzebienia tej populacji. Aktualny przepis kodeksu prawa kanonicznego z 1917 r. nie klasyfikuje ich jako „mięsa”, a więc są dopuszczalne na katolickich stołach. Dużo więcej wątpliwości budzi ptactwo wodne; tu już zdania hierarchów kościelnych są mocno podzielone. Wielu z nich o kaczce radzi zapomnieć.
Niezależnie od tego, w co wierzymy (i czy w ogóle), badania naukowe coraz częściej dowodzą, że przemyślany post jest pożyteczny. Już starożytni lekarze wiedzieli, że kontrolowana, intencjonalna głodówka może pełnić funkcję leczniczą. Grek Hipokrates i Rzymianin Galen twierdzili – z czym zgadzają się zresztą współcześni medycy czy dietetycy – że pewne ograniczenia w przyjmowaniu pokarmów oczyszczają ciało i zabezpieczają je przed wieloma chorobami. Podobne teorie snuli też perski uczony Awicenna, żyjący na przełomie X i XI w., oraz św. Hildegarda z Bingen, XII-wieczna niemiecka mistyczka. Według niej post powinien trwać od sześciu do dziesięciu dni i polegać na powstrzymaniu się od pokarmów stałych oraz piciu dużej ilości płynów. Dzięki temu człowiek ma szansę odzyskać równowagę ciała i duszy.
Podczas pracy nad tekstem autor pościł w sumie przez 16 godzin. Kiedy skończył, po zmroku, urządził sobie iftar.
W Niebieskim Kieślowskiego (jednym z najlepszych filmów wszech czasów) jest taka scena, w której Juliette Binoche siedzi w kafejce nad kawą i lodami. To bardzo trudny okres w życiu bohaterki, w którą się wciela. Gdy ta kobieta wygląda przez okno, widzi mężczyznę grającego na flecie. Jeśli chodzi o mnie, to nie byłabym specjalnie zachwycona, gdyby ktoś przerywał mi chwilę skupienia grą na flecie, ale ta scena to doskonały przykład doświadczania życia, jakiego dostarcza wyglądanie przez okno. Nie rozumiem ludzi, którzy mają możliwość zajęcia miejsca przy oknie i z niej nie korzystają. Kto chodzi z zamkniętymi oczami?! Przecież nikt nie przesiaduje w ciemności, gdy ma możliwość zapalenia światła. To jak oglądanie telewizji przy wyłączonym odbiorniku.
Restauracja na szczycie północnej wieży World Trade Center nosiła nazwę Windows on the World – „okna na świat”. Chociaż tak naprawdę wszystkie okna są oknami na świat. Czasem nie najlepszy (o czym doskonale wie z pewnością każdy, kto miał nieszczęście oglądać na własne oczy, jak jego sąsiad się ubiera), ale jednak siedzenie w oknie przeważnie inspirowało malarzy i pisarzy; to ekspresowy kurs antropologii, katalizator zmiany nastroju lub refleksji o… cóż, życiu.
To proscenium, obramowane łuszczącą się ramą okienną albo obdrapanymi krawędziami wokół okna w Airbusie bądź niewielkimi, błękitnymi zasłonami w wagonie pierwszej klasy. To wszystko, co widzisz… Ludzie, zwierzęta, wydarzenia. W przypadku okien w mieście – codzienna serdeczność oraz uprzejmości: kierowcy i ludzie dziękujący sobie nawzajem kiwnięciami głowy i światłami. Niesamowite stroje. Przekomarzający się przyjaciele. Albo wręcz przeciwnie: wkurzające gnojki popisujące się jazdą na jednym kole, zagrażające sobie samym i wszystkim dookoła, na parę lat przed tym, nim same będą komentowały podobne zachowanie pełnym dezaprobaty cmokaniem.
Okna w pociągu odsłaniają przed nami ciągnące się przez wiele kilometrów połacie zieleni i złota. Myśli kiełkują na polach i opadają na nas z nieba niczym deszcz. To nigdy się nie zdarza, gdy gapisz się na otwierające się i zamykające bezustannie zepsute drzwi toalety czy gdy potrąca cię wózek z krakersami serowymi po pięć funtów za paczkę. Jasne, w samolocie musisz raz na jakiś czas przeszkodzić swojemu sąsiadowi – żeby wyjść do toalety, rozprostować nogi – ale to wszystko jest warte impresjonistycznych widoków pastelowych domków w obcym krajobrazie, bezkresu mórz i meandrów nieprzebytych rzek.
Znaczenie wyglądania przez okna jest szeroko uznawane. To właśnie dlatego tak wiele przejść w filmach zaczyna się od ujęć bohaterów wpatrujących się smętnym wzrokiem w mokrą od kropel deszczu szybę albo prezesów spoglądających w dół ze swoich biur na szczycie wieżowców, z nogami na biurkach. To dlatego wszyscy mamy taką wprawę w paryskim flaneryzmie – przechadzaniu się ulicami, aby potem przysiąść gdzieś i obserwować otoczenie. I to również dlatego bez trudu możecie wyobrazić sobie teraz, jak siedzę i piszę te słowa, przyglądając się cieniom ścielącym się na chodniku i słońcu ogrzewającemu szybę, z policzkiem wspartym na dłoni, odwracającą się powoli z powrotem do ekranu komputera.
Fragment książki Hannah Jane Parkinson Drobne przyjemności, czyli z czego się cieszyć, gdy życie nie rozpieszcza, wyd. Znak Literanova, Kraków 2022.
Mamy to we krwi: miłe gesty to dar ewolucji dla ludzkości. Gdyby nie życzliwość, dzieje naszego gatunku potoczyłyby się zapewne zupełnie inaczej.
Jest wieczór. Valentine, główna bohaterka filmu Krzysztofa Kieślowskiego Trzy kolory. Czerwony, wychodzi z genewskiego teatru i przez chwilę obserwuje, jak po drugiej stronie ulicy przygarbiona starsza pani nieporadnie próbuje wrzucić butelkę do kontenera na szkło. Valentine jej pomaga. Scena z butelką pojawia się też w poprzednich częściach trylogii polskiego reżysera, z tym że w nich starsza osoba nie otrzymuje pomocy – w Niebieskim staruszka pozostaje przez główną bohaterkę niezauważona, a w Białym (gdzie zamiast niemłodej kobiety pojawia się leciwy mężczyzna) protagonista jedynie ze złośliwym uśmieszkiem obserwuje te zmagania. Tylko Valentine reaguje. „Ten pojedynczy, prosty akt życzliwości jest punktem kulminacyjnym całej trylogii” – pisze w 1994 r. w recenzji dla nowojorskiego magazynu „Film Comment” amerykański krytyk filmowy Dave Kehr. I określa gest Valentine mianem „ratującego świat”.
Tymczasem zdaniem socjologów nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że sobie pomagamy. Wręcz przeciwnie – to odmawianie pomocy jest raczej niespotykane, zwłaszcza jeśli chodzi o drobne czynności, takie jak przytrzymanie komuś drzwi, zrobienie herbaty czy wspomniane już wyrzucenie butelki do śmieci. „Prospołeczność i współpraca są kluczem do tego, co czyni nas ludźmi” – uważa Giovanni Rossi, socjolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Międzynarodowy zespół naukowców pod jego kierownictwem postanowił zbadać, na ile życzliwość leży w ludzkiej naturze i czy nasza gotowość do pomagania zależy od kultury, z jakiej się wywodzimy.
Rossi i jego zespół założyli, że ludzie zostali „zaprogramowani” na życzliwość niezależnie od kultury, w jakiej są zakorzenieni, i miejsca zamieszkania. Aby to wykazać, badacze przeanalizowali zachowania prospołeczne przedstawicieli ośmiu kultur wywodzących się z pięciu kontynentów. Materiał badawczy zebrano wśród Polaków, Włochów, Rosjan, osób anglojęzycznych (Brytyjczyków i Amerykanów), Laotańczyków, społeczności Siwu w Ghanie, ludu Cayapa w Ekwadorze oraz Murrinh-patha w północnej Australii. Te obserwacje nie miały na celu badania skłonności do życzliwych zachowań ludzi jako gatunku – tym socjologia i antropologia zajmują się od dawna. Chodziło o sprawdzenie, jak tego rodzaju zachowania przejawiają się w najmniejszej możliwej skali: kiedy stawka indywidualna takiego gestu jest minimalna, a prospołeczna – wysoka. Łącznie przebadano ponad 350 osób i 1100 przypadków udzielenia lub odmowy pomocy. Osoby wchodzące w interakcje były ze sobą spokrewnione albo się znały, np. mieszkały po sąsiedzku bądź pochodziły z tej samej wioski. Naukowcy zgromadzili ponad 40 godzin nagrań przedstawiających codzienne interakcje pomiędzy badanymi. Chodziło o to, żeby zaobserwować, jak wybrane osoby reagują na spontaniczne prośby o pomoc w drobnych, codziennych sytuacjach, takich jak podanie noża, zdjęcie potrawy z ognia czy zapalenie światła. Potrzeba pomocy mogła być wyrażana wprost lub sygnalizowana niewerbalnie (jak w przypadku starszej pani, której Valentine pomaga w wyrzuceniu butelki). W zależności od kultury badani byli nagrywani w różnym otoczeniu: Brytyjczycy na uczelni, Polacy w swoich mieszkaniach, a reprezentanci Murrinh-patha na zewnątrz (w tej społeczności ludzie wolą spędzać czas poza domem, który zwykle jest przeludniony). Rejestrowane interakcje obejmowały m.in. wspólne gotowanie, prace domowe, zabawy towarzyskie – różne gry i zwykłe rozmowy.
Co ustalili badacze? Przede wszystkim to, że ludzie częściej małe prośby spełniają, niż je odrzucają. Im mniejszy jest koszt udzielenia pomocy, tym chętniej wykonują drobne gesty życzliwości. Średnio pomagamy sobie co dwie minuty. Poza tym ludzie spełniają drobne prośby siedem razy częściej, niż tego odmawiają, i sześć razy częściej, niż je ignorują (ignorowanie definiowane jest jako zachowanie, kiedy badany ani nie wykazuje chęci spełnienia prośby, ani tego nie odmawia). Co ciekawe, wśród rdzennych mieszkańców Australii odsetek ignorujących prośby był wyższy. Zdaniem naukowców może to wynikać stąd, że tamtejsza społeczność rozwinęła umiejętność ignorowania próśb jako sposób radzenia sobie z uporczywymi żądaniami towarów i świadczenia usług, z jakimi od końca XVIII w. musiała się borykać. „Co nie zmienia faktu, że rdzenni mieszkańcy Australii, podobnie jak inne społeczności, regularnie sobie pomagają i rzadko tak naprawdę odmawiają wsparcia” – zaznacza współautor badań Joe Blythe, lingwista z Uniwersytetu Macquarie w Sydney.
Eksperyment wykazał też, że w odróżnieniu od spełniania poważnych próśb skłonność do bycia uczynnym jest uniwersalna we wszystkich kulturach i niezależna od tego, czy proszący i adresat prośby są ze sobą spokrewnieni, czy też nie. „Drobne gesty życzliwości są wszechobecne w nieformalnych interakcjach na całym świecie. Teoretycznie moglibyśmy sobie wyobrazić kulturę, w której ludzie proszą o pomoc wyłącznie raz na godzinę lub jedynie kilka razy dziennie, albo taką, w której unikają proszenia o pomoc w ogóle, ale nasze badania nie potwierdzają ich istnienia. Przeciwnie: udowodniliśmy, że na całym świecie ludzie nie tylko proszą o pomoc, ale robią to wręcz co kilka minut” – napisał w artykule dla „Nature” Giovanni Rossi.
Z badań wynika również, że ludzie raczej rzadko werbalizują zgodę na spełnienie prośby. Z tendencji tej minimalnie wyłamują się Brytyjczycy, Amerykanie i Włosi, którzy w większym stopniu niż inne narodowości potwierdzają gotowość do pomagania prostym: „Tak, jasne, nie ma sprawy”. Co interesujące, ludzie niemal nigdy nie tłumaczą też, dlaczego zdecydowali się pomóc. Większość jednak podaje powód, jeśli prośby nie chce lub nie może spełnić. „Drobne gesty życzliwości w większości kultur są oferowane bez słów, za to niemal wszystkie odmowy są werbalizowane” – zauważa Rossi we wspomnianym już artykule.
Jeśli chodzi o samą formę odmowy, badania pokazały, że rzadko kiedy mówimy po prostu „nie”, częściej okraszamy odmowę tłumaczeniem: „Jestem zajęty”, „Mam mało czasu”, „Przepraszam, zaraz ucieknie mi autobus”. Niektórzy nie odmawiają wprost, ale m.in. wykręcają się od spełnienia prośby, podważając jej zasadność. To zachowanie, jak pokazały badania Rossiego, częściej występowało wśród Polaków. Proszeni np. o zapalenie światła potrafili odpowiedzieć: „Ale po co w ogóle palić światło?”. Niektóre kultury zamiast odmówić, wolą zademonstrować niechęć do współpracy – członkowie ludu Cayapa podnoszą ręce, gdy nie chcą podać jakiegoś przedmiotu, a Siwu z Ghany sygnalizują odmowę odwróceniem się od proszącego. „Mimo tych różnic traktujemy wyniki badań jako dowód na to, że na całym świecie ludzie wykazują podobną postawę, jeśli chodzi o pomaganie. Kiedy są proszeni o pomoc lub w taki czy inny sposób mają możliwość udzielenia jej innym, zwykle to robią. Rzadko odmawiają, i to niezależnie od tego, czy wchodzą w interakcję z krewnymi, czy też nie. Ignorowanie wołania o pomoc jest ogólnie sporadyczne i chociaż w niektórych kulturach zdarza się częściej niż w innych, nie są to różnice istotne statystycznie” – podsumowuje Rossi.
Co nas zaprogramowało na życzliwość? Zdaniem ekspertów – w dużej mierze ewolucja. Nasi przodkowie nauczyli się sobie pomagać, bo to zapewniało im większe szanse na przetrwanie. Na wymianie przysług mogli również zyskać. „Ewolucja preferowała jednostki empatyczne, bo takie mogły stworzyć społeczność, która z kolei pozwalała ludziom osiągać wspólne cele. Dzięki niej także szansa na rozprzestrzenienie genów była większa niż w przypadku jednostek żyjących w pojedynkę” – twierdzi dr Ewa Jarczewska-Gerc, psycholożka z Katedry Psychologii Różnic Indywidualnych Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Rossi zauważa zresztą, że interakcje społeczne związane z altruizmem są w dużej mierze unikatowe dla ludzi. I choć inne naczelne też się dzielą (np. żywnością), to 90% takich działań sprowadza się do pasywnego przyjmowania albo oddawania i nie wynika z chęci spełnienia prośby drugiego osobnika. Trudno więc nazwać to zachowanie prospołecznym. Jedynie orangutany i szympansy wykazują wrażliwość na wyraźne „sygnały potrzeby” i są w stanie dzielić się zasobami w reakcji na prośbę albo propozycję, np. wymiany pożywienia. „Istnieje jednak niewiele gatunków, u których zachowania prospołeczne są naturalne. Dlatego spełnianie drobnych próśb, a za takie uważamy transakcje na małą skalę o wysokiej częstotliwości i niskich kosztach, stanowi wspólną podstawę całej aktywności społecznej i kulturowej ludzi” – dowodzi badacz na łamach „Nature”.
Naukowcy podkreślają, że ludzka cywilizacja w dużej mierze opiera się na zasadzie wzajemności. Ta w podręczniku akademickim pod redakcją nestora polskiej psychologii Jana Strelaua jest definiowana jako występujące we wszystkich społecznościach ludzkich przekonanie, że otrzymawszy określone dary czy świadczenia, zobowiązani jesteśmy je odwzajemnić. To oznacza, że pomagamy sobie nie tyle z czystego altruizmu – zresztą w środowisku naukowym od lat toczą się debaty, czy coś takiego jak czysty altruizm w ogóle istnieje – ile raczej dlatego, że spodziewamy się, iż nasza pomoc zostanie odwzajemniona lub otrzymamy za nią jakąś formę zapłaty. „To jedna z uniwersalnych zasad funkcjonowania społeczeństw. Jesteśmy życzliwi, bo to zwyczajnie leży w naszym interesie; pomagamy, bo oczekujemy od innych tego samego” – tłumaczy dr Jarczewska-Gerc.
Małgorzata Osowiecka, psycholożka kliniczna z Uniwersytetu SWPS, twierdzi, że kiedy spełniamy czyjąś choćby drobną prośbę, to nawet jeśli nie znamy tej osoby i zapewne nigdy już jej nie spotkamy, i tak oczekujemy od niej jakiejś formy „zapłaty”. „Tą walutą może być wszystko, nawet zwykłe »dziękuję«, poklepanie po plecach czy uśmiech” – wyjaśnia Osowiecka. Dodaje, że bycie życzliwym poprawia też nasze samopoczucie: „Niektórzy ludzie nie lubią przyznawać się do tego, że pomaganie innym sprawia radość także im samym. Tymczasem ono daje dużo pozytywnych emocji, czujemy się lepiej, kiedy pomagamy”. Ale nie tylko. Pomaganie umożliwia budowanie pozytywnego własnego wizerunku i poprawia naszą samoocenę. „Lubimy postrzegać siebie jako osoby dobre, niosące pomoc. Jeśli jesteśmy życzliwi i wspierający, wzmacniamy pozytywny autowizerunek. A to wpływa na nasz dobrostan i zdrowie psychiczne” – zauważa dr Jarczewska-Gerc.
To również tłumaczy, dlaczego nie lubimy odmawiać pomocy. Przede wszystkim obawiamy się, że coś stracimy: gdy naruszamy regułę wzajemności, zdajemy sobie sprawę z tego, że być może którego dnia sami będziemy w potrzebie i też nie uzyskamy wsparcia. Poza tym boimy się ostracyzmu społecznego i związanego z nim negatywnego ocenienia samego siebie. „Odmowa pomocy jest złamaniem pewnej normy społecznej, co większość ludzi odczuwa jako nieprzyjemne. Do tego społeczeństwo nie lubi osób niepomocnych, a my sami siebie także nie chcemy jako takich postrzegać” – twierdzi Osowiecka. Przyznaje, że trudno powiedzieć „nie” czy „nie zrobię tego”. Łatwiej się odmawia, mając usprawiedliwienie. Psycholożka wyjaśnia, że jeśli do odmowy dodamy uzasadnienie, np. „Nie mogę tego zrobić, bo jestem zajęta/ boli mnie brzuch/ ucieknie mi autobus”, nasze samopoczucie polepszy się, a dyskomfort zmniejszy.
Jest jeszcze jeden wątek tych rozważań: psycholodzy twierdzą, że życzliwi są szczęśliwsi. Jak zauważa dr Jarczewska-Gerc, życzliwość jest jednym z tzw. pozytywnych priorytetów. To określenie odnosi się do własnych działań człowieka, które przekładają się na jego poczucie szczęścia. Zgodnie z koncepcją syntetyzowania szczęścia zaproponowaną przez Daniela Gilberta, amerykańskiego psychologa i propagatora psychologii pozytywnej, szczęście można rozpatrywać w dwojaki sposób. Po pierwsze jako pomyślne zdarzenie, czyli coś, co Amerykanie określają słowem luck, którym jest np. wygranie losu na loterii.
Ten rodzaj szczęścia wiąże się z poczuciem intensywnej przyjemności, które jednak szybko się wysyca, więc człowiek po jakimś czasie powraca do wyjściowego poziomu szczęśliwości. Drugim, bardziej trwałym rodzajem szczęścia jest to, które sami tworzymy. Ewa Jarczewska-Gerc tłumaczy: „To takie szczęście, które sami sobie wypracowujemy. Gilbert nazywa je syntetyzowanym, a proces jego wytwarzania – syntetyzowaniem szczęścia, co polega na tym, że świadomie każdego dnia podejmuje się działania, których celem jest budowanie indywidualnego szczęścia. W jaki sposób? Choćby przez bycie życzliwym”.
Literatury fantastycznej wydaje się dużo, jednak nie wszystko wydaje się warte czytania. Sprawdzamy zatem, kto dziś w niej trzyma się mocno.
Mamy w polszczyźnie piękne słowo „fantastyka”, które – co ciekawe – nie ma swojego odpowiednika w wielu językach. Jak parasol zbiera ono pod sobą różne typy literatury. Dwa najważniejsze to science fiction, inaczej fantastyka naukowa, zakorzeniona w XIX-wiecznym optymizmie związanym z rozwojem technologii, oraz fantasy – literatura wywodząca się z mitów i baśni. Oprócz tekstów pełnych, powiedzmy, robotów i rakiet lub smoków i magii mamy też pod parasolem fantastyki opowieści grozy, horrory, realizm magiczny czy historie alternatywne. Łączy je wszystkie obfite korzystanie z siły i bogactwa ludzkiej imaginacji, a także nieustanna potrzeba przekraczania jej granic. Fantastyka okazuje się przy tej różnorodności trudna do zdefiniowania. Jedyną spajającą ją cechą szczególną, co do której zgadza się większość krytyków i teoretyków, jest gest światotwórczy autora, czyli powoływanie do życia świata nienaśladującego, różniącego się od tego, który znamy, jakimiś – z braku lepszego określenia – nieistniejącymi elementami.
Literatura fantastyczna, uprawiana wręcz masowo od kilku pokoleń, już dawno okrzepła i wpadła w koleiny konwencji: ogranych rekwizytoriów i utartych tropów. Obeznani z gatunkiem czytelnicy bez trudu wskażą inspiracje danego tekstu oraz zestawienia znanych im już motywów. Z drugiej strony autorzy chętnie łączą owe wypracowane konwencje w nowe konfiguracje. Pojawiają się utwory określane jako science fantasy oraz liczne inne mariaże gatunkowe, w obrębie których napotkamy kryminały, thrillery, romanse czy farsy albo powieści psychologiczne, obyczajowe bądź filozoficzne w fantastycznym sztafażu.
Świat tych tekstów mieni się zachwycającymi pomysłami i zaskakującymi przedstawieniami odmiennych rzeczywistości. Jednak równie łatwo można trafić na utwory kiepskie, wtórne i niespójne, a przez to zniechęcić się do kolejnych czytelniczych przygód. Dlatego podpowiedzi lekturowe mają tak duże znaczenie; większe od wyliczania sukcesów rynkowych danego utworu czy zdobytych przezeń nagród literackich. Te ostatnie, co prawda, ilustrują bieżące fascynacje krytyki i czytelników, ale zupełnie nie sprawdzają się jako wyznaczniki ponadczasowości tekstu czy siły przyszłego oddziaływania na rozwój gatunku.
Z tego powodu, by zachęcić czytelników do odwiedzenia światów fantastycznych, oprę się na osobistych rekomendacjach. Skupię się przy tym na jądrze fantastyki, jej wersji najbardziej naukowej – na tzw. twardej science fiction (ang. hard SF). Ona, bardziej niż inne odmiany gatunku, sięga do ustaleń akademickich, do języka nauk ścisłych i przyrodniczych, jak również do odważnej futurystyki. Podtyp ten najłatwiej mi będzie zdefiniować ostensywnie, czyli wskazując na cechujące go rekwizyty. Hard SF zaprasza do uniwersów czy raczej rzeczywistości, gdzie występują – choć niekoniecznie jednocześnie – takie elementy fabuły, jak: podróże międzyplanetarne i międzygwiezdne (także te odbywane z prędkością większą niż światło), cyborgi, roboty oraz rozmaite rodzaje sztucznej inteligencji, ziemskie i nieziemskie kolonie na obcych planetach, portale pozwalające na teleportację między różnymi światami i, rzecz jasna, wszelkiej maści obcy.
Historycy literatury science fiction często wskazują, że pierwszym autorem, który opowiedział o podróży na Księżyc, był tworzący w II w. n.e. Lukian z Samosat. Jednak takie historie ugruntowały się na dobre dopiero na przełomie XIX i XX stulecia – w epoce wielkiej fascynacji postępem wszelkich nauk. Na Lunę polecieli astronauci Juliusza Verne’a, a podróżnicy H.G. Wellsa starli się z Selenitami.
W czasach po drugiej wojnie światowej – a ten okres interesuje mnie najbardziej – fantastyka naukowa dojrzała. Powstałe wówczas utwory do dzisiaj stanowią ważny punkt odniesienia zarówno dla kolejnych twórców, jak i czytelników. Wraz z gwałtowną serią odkryć w astronomii, które uświadomiły ogrom wszechświata, pogłębiły się ambicje pisarzy, a ich pomysły stały się różnorodniejsze. I tak, przykładowo, Isaac Asimov rozpoczął w 1951 r. cykl Fundacja. W opowieści tej naukowiec, psychohistoryk, przewiduje rychły upadek imperium galaktycznego u szczytu jego potęgi i planuje obliczoną na wiele stuleci akcję zachowania cywilizacji w stopniu, który pozwoli na jej odrodzenie. Z kolei Robert A. Heinlein w powieści militarnej Kawaleria kosmosu (napisanej w 1959 r.) opisuje brutalną wojnę z budzącymi odrazę insektoidalnymi obcymi, „robalami”, natomiast Larry Niven w Pierścieniu (1970) serwuje opowieść o wielorasowej ekspedycji badającej tajemniczą megastrukturę w kształcie okręgu o skali orbity. Tworzy w ten sposób typową dla fantastyki strukturę fabularną, w której główną zagadką jest świat przedstawiony (a nie np. odpowiedź na pytanie rodem z kryminałów: „Kto zabił?”). Do utworów podejmujących wątki eksploracyjne należy również wiele powieści Arthura C. Clarke’a, choćby Spotkanie z Ramą (1973), w której astronauci w niedalekiej przyszłości badają sztuczny obiekt wykryty poza orbitą Jowisza.
Podejście mniej naukowe, za to bazujące na bujnej wyobraźni, reprezentuje James White. Jego cykl otwarty Szpitalem kosmicznym (1962) opowiada o orbitalnej jednostce medycznej zajmującej się leczeniem przedstawicieli dziesiątek gwiezdnych ras. To taki serial medyczny, tyle że w przyszłości, w przestrzeni kosmicznej i pełen ksenobiologii. Na wzmiankę z pewnością zasługuje również Diuna Franka Herberta (1965), epicka opowieść rozgrywająca się w CII wieku (!), która przedstawia rywalizację dwóch arystokratycznych rodów o pustynną planetę Arrakis. Ma ona kluczowe znaczenie dla całego imperium, ponieważ wydobywa się na niej substancję zwaną przyprawą lub melanżem pozwalającą nawigatorom statków kosmicznych na obliczanie tras lotów międzygwiezdnych. Bohaterowie mają do dyspozycji liczne nowe technologie, ale po wojnie z maszynami, która niemal zniszczyła ludzkość, obowiązuje zakaz używania komputerów i sztucznych inteligencji. Warto zauważyć, że w powieści Herberta eksponowane są wątki mistyczne i religijne.
Obfitość pomysłów towarzysząca fantastyce naukowej doczekała się godnej parodii. Douglas Adams najpierw nagrał słuchowisko dla BBC, a potem napisał serię powieści, którą otworzył słynnym Autostopem przez Galaktykę (1979). Bezlitośnie rozprawia się w niej z motywami eksploatowanymi przez hard SF. Już na pierwszych stronach serii Ziemia ulega degradacji z powodu budowy skrótu w intergalaktycznej autostradzie. Jeden z niewielu ocalałych Ziemian, który znajduje się na statku Vogonów, strasznie wyglądających i potwornie nudnych kosmitów biurokratów, musi wysłuchać recitalu ich poezji, uznawanej za jedną z najgorszych we wszechświecie. Co gorsza, ma obowiązek owe wiersze ocenić, a od odpowiedzi zależeć będzie wiele… Cykl Adamsa – jako humoreska – bazuje na wielu innych utworach, jednak zawiera również liczne oryginalne i świeże pomysły. Moim ulubionym pozostaje rzucona od niechcenia przez autora idea „superinteligentnego odcienia niebieskiego koloru” jako przykładu obcych jak najodleglejszych od antropocentrycznych wyobrażeń.
Powieści przygodowe, które olśniewają czytelnika multum nowatorskich elementów, głównie nieistniejącymi technologiami, a także nie stronią od zjawisk mistycznych i paranormalnych, tym samym oddalając się od naukowości, zostały ochrzczone chwytliwym określeniem space opera (kosmiczna opera). W kontraście do tych lekkich (co wcale nie oznacza koniecznie złych utworów) były utwory hard SF, których autorzy sporo miejsca poświęcili rozważaniom filozoficznym i psychologicznym, a także zarysowaniu kształtu przedstawianych społeczeństw. Mistrzowie tego nurtu – należą do nich przywołani już Clarke i Herbert – potrafili stworzyć angażujące, ale jednocześnie wielowarstwowe, głębokie historie. W epickim Hyperionie (1989) Dana Simmonsa siedmioro pielgrzymów podróżuje na tytułową planetę. Każdy ma swoją prośbę, każdy ją przedstawi zabójczej istocie zwanej Chyżwarem, tylko jeden z nich ocaleje. Poznajemy bogate historie wszystkich siedmiorga i oceniamy, któremu z nich należy się przetrwanie i spełnienie. Przy okazji, przez ich życiorysy, dowiadujemy się o problemach światów tego uniwersum; nie sposób nie docenić szerokiej panoramy, jaką zdołał nakreślić Simmons. Moim ulubionym pielgrzymem został bohater określany mianem Poety, mieszkający w ogromnej rezydencji, w której nie było drzwi, tylko portale do innych światów, a zatem okna w każdym z ponad trzydziestu pokojów wychodziły na inny krajobraz. Ta szczegółowo opisana wizja pozostała ze mną na długo i stała się rodzajem niemożliwego marzenia, specyficznym dla tej odmiany literatury.
Wszechstronnym twórcą twardej fantastyki naukowej był Stanisław Lem. Potrafił snuć opowieść o świecie tak odległej przyszłości, że człowiek (bladawiec) stawał się już jedynie legendą opowiadaną przez roboty (Cyberiada, 1965). Umiał też opisać podróż naukową na obcą planetę z uwzględnieniem całego procesu badawczego – zrobił to w Wizji lokalnej (1982). Znaczna część fabuły rozgrywa się w bibliotece, bohater spędza czas na kwerendzie, sama zaś podróż upływa mu na filozoficznych dyskusjach z grającym różne role pokładowym komputerem.
W swojej ostatniej powieści – Fiasko (1987) – Lem, zgodnie z tytułem, pesymistycznie podchodzi do możliwości skontaktowania się z inną cywilizacją. Sceny z pierwszych rozdziałów to jeden z najbardziej fascynujących opisów kosmicznej przyrody nieożywionej: wrażenia astronauty obserwującego krajobraz z wieżyczki wielkiego robota, wielkochodu, kroczącego po powierzchni Tytana, księżyca Saturna. Lem każe swojemu bohaterowi nie tylko próbować zobrazować nieziemską przyrodę, lecz także głęboko zastanowić się nad samym mechanizmem opisywania czegoś tak bardzo odległego od ludzkiego doświadczenia:
Krater Roembdena pękł niegdyś na północo-wschodzie swojego koliska. Potem wpełzł tą wyrwą lodowiec z zamarzłego gazu. Po następnych milionach lat cofnął się, by pozostawić na przeoranym obszarze osady mineralne – zachwyt i frasunek krystalografów oraz innych nie mniej zdumionych naukowców. W samej rzeczy było na co patrzeć. Pilot, teraz już kierowca wielkochodu, miał przed sobą, ujętą w oddalone zbocza gór, równinę zasłaną – czym właściwie? Jakby się nad nią rozwarły upusty nieziemskich muzeów i lapidariów, jakby runęły kaskadami kośćce, zewłoki i szczątki strupieszałych maszkar – a może ich niewydarzone, obłąkańcze projekty, jedne bardziej fantastyczne od drugich. Zdruzgotane fragmenty istot, którym tylko przez jakiś przypadek nie przyszło uczestniczyć w kołowrotach życia. Widział olbrzymie żebra, ale może kościotrupy pająków, skwapliwie obejmujących goleniami cętkowane krwawo, pałubiaste jaja, wczepione w siebie kryształowymi kłami żuchwy, kręgi talerzowatych stosów pacierzowych, jakby je rozsypały przedpotopowe gady rulonami po zgniciu.
W XXI w. fantastyka naukowa zauważalnie wkroczyła w kolejną erę. Teksty stały się bardziej złożone, a ograne – zdawałoby się – motywy są wykorzystywane przez autorów na mniej oczywiste sposoby. Kosmiczne opery okazują się o niebo bogatsze światotwórczo. Pierwsza część cyklu Petera F. Hamiltona Dysfunkcja rzeczywistości (1996) olśniewa głębokością szczegółu, zwłaszcza przy opisie planet: hiperangielskiego, sielskiego Norfolku czy świeżo kolonizowanej Lalonde, wykorzystywanej bezlitośnie przez ultrakapitalistyczną korporację.
Oczywiście spotkania z obcymi nadal pozostają aktualnym tematem, który bywa prowadzony wręcz wirtuozersko. Andy Weir (Projekt Hail Mary, 2021) oferuje opowieść o stygnącym Słońcu, misji ratunkowej i łagodnym pierwszym kontakcie z kumpelskim obcym, którego największym (z ziemskiego punktu widzenia) problemem jest to, że żyje w środowisku o ośmiokrotnie większej grawitacji niż nasza. Z kolei Peter Watts (Ślepowidzenie, 2006) opowiada o wyprawie, którą kieruje wampir, członkiem załogi jest postać o czterech osobowościach, a zdarzenia relacjonuje człowiek o emocjach amputowanych chirurgicznie. Celem ich podróży jest spotkanie ze statkiem „wężydeł”, których próby zrozumienia wciąż spalają na panewce: ośmionożni obcy wydają się istotami pozbawionymi samoświadomości. Trzeci przykład: China Miéville w Ambasadorii (2011) wpuszcza czytelników na planetę rasy Ariekei, której przedstawiciele obdarzeni są dwoma aparatami mowy i używają ich obu naraz. Potrafią porozumieć się tylko z parami odpowiednio uwarunkowanych ludzkich bliźniąt. I nie wiedzą, czym jest… kłamstwo. Do czasu, aż jedna z takich par nauczy obcych mówić nieprawdę. Okazuje się, że kłamanie jest dla nich jak narkotyk wywołujący ekstazę, a następnie uzależnienie. Jest jeszcze Adrian Tchaikovsky, który stworzył powieść z pewnością nie dla arachnofobów. W Dzieciach czasu (2015) na obcej planecie dochodzi do przyśpieszonej ewolucji nie małp, lecz pająków. Te z kolei wieki później chłodno powitają ziemską ekspedycję, spodziewającą się spotkać raczej inteligentnych człekokształtnych. Na być może największy rozmach pozwolił sobie Alastair Reynolds, w którego powieści House of Suns (Dom Słońc) z 2008 r. bohaterami są przedstawiciele postludzi i postmaszyn, a fabuła obejmuje przynajmniej 6 mln lat.
Wiek XXI na dobre wprowadził do fantastyki autorki. Dotąd SF, zwłaszcza twarde, stanowiło domenę białych mężczyzn piszących po angielsku i zwykle mających wykształcenie techniczne lub akademickie. Teraz Ann Leckie w Zabójczej sprawiedliwości (2013) opowiada o świecie, w którym nieładnie pytać kogoś o płeć, w dobrym tonie jest za to picie herbaty i noszenie rękawiczek. Osobowości mogą zamieszkiwać jednocześnie wiele ciał, część bytów jest sztuczna, a imperatorka Anaander Mianaai zachorowała na schizofrenię i – rozpięta na wiele ciał – prowadzi sama ze sobą wojnę. Inną autorką wartą wspomnienia jest Becky Chambers, królowa tzw. przytulnej fantastyki. W powieści Daleka droga do małej, gniewnej planety (2015) opowiada budującą historię o podróży międzygwiezdnej, która okazuje się uzdrawiająca dla bohaterów. Historia ta w naturalny sposób wprowadza związki romantyczne między rasami oraz inne, specyficzne dla obcych konfiguracje płciowe, dlatego śmiało można określić ją mianem genderowej.
Do głosu dochodzą pisarze z pozostałych kontynentów. Spektakularnym przykładem jest kariera Liu Cixina, wielkiego pisarza SF z Chin, który podbił świat powieścią Problem trzech ciał (2006). To nietypowa historia inwazji obcych na Ziemię. Opowieść zaczyna się kameralnie: oto obcy zostają zaproszeni na naszą planetę z powodu osobistej zemsty. Chociaż ich fizyczna podróż będzie trwała wieki, są w stanie komunikować się z nami błyskawicznie i tworzą zawczasu sieć swoich agentów, przekonanych do współpracy przy użyciu immersyjnej gry komputerowej. Z kolei Nowozelandka Tamsyn Muir w Gideon z Dziewiątego (2019) obiecuje na okładce wydania anglojęzycznego: „Lesbijskie nekromantki badają nawiedzony gotycki zamek w kosmosie” – i dotrzymuje słowa, dokładnie o tym jest jej książka. Pochodzący z Filipin Simon Jimenez napisał zaś Ptaki, które zniknęły (2020), jedną z najbardziej nastrojowych powieści ostatnich lat: o miłości, stracie, zemście, przebaczeniu i cierpliwości, a wszystko to na pokładach statków kosmicznych oraz stacji zaprojektowanych na kształt ziemskich ptaków, które wymarły w katastrofie klimatycznej.
Chociaż tragedie, apokalipsy i powieści z dużą dawką pesymizmu albo nostalgii cieszą się niesłabnącą popularnością, współczesna sekcja humorystyczna nie odpuszcza. Ponoć Catherynne M. Valente stworzyła Space operę (2017) tylko dlatego, że przyjęła twitterowe wyzwanie, by napisać o Eurowizji (której jest wielką fanką), ale dziejącej się w kosmosie (bo przecież jest autorką fantastyki). Na opisywanym przez nią muzycznym konkursie „kosmowizji” Ziemianie muszą zaprezentować się naprawdę dobrze i głośno, inaczej coś złego stanie się naszej planecie. Z kolei bohaterowie Czerwonych koszul Johna Scalziego (2012), załoganci badawczego statku kosmicznego, odkrywają, że podczas misji na powierzchniach planet zaskakująco często dochodzi do śmiertelnych wypadków, a liczba ofiar zależy od… koloru noszonych koszul. Najstarsza z tej trójki humorystów, Martha Wells zawojowała masową wyobraźnię cyklem rozpoczętym przez Wszystkie wskaźniki czerwone (2017). To dzienniki Mordbota: śmiertelnie niebezpiecznego, bezpłciowego cyborga (myślącego o sobie w rodzaju nijakim), który się zhakował i zyskał wolną wolę. Ale w sumie lubi ludzi i niektórym nawet chce pomóc, choć najchętniej obejrzałby kolejny odcinek ulubionego tasiemca…
Ciekawe pozycje z nurtu hard SF powstają współcześnie również w naszym kraju. Jedna z bardziej wymagających powieści Jacka Dukaja, Perfekcyjna niedoskonałość (2004), opowiada co prawda głównie o rozwoju bytów postludzkich i o skutkach manipulacji przestrzenią, lecz akcja rozgrywa się XXIX w. i w dużej mierze w kosmosie. Jarosław Grzędowicz już na pierwszych stronach Pana Lodowego Ogrodu (2005) każe Vuko Drakkainenowi lądować na planecie, na której bez śladu zaginęły poprzednie ekspedycje i gdzie bez wątpienia działa magia. Z kolei Maja Lidia Kossakowska w Grillbarze Galaktyka (2011) zabiera wszystkich chętnych do kosmicznej restauracji, ale uwaga: książka jest nie tylko przedstawicielką fantastyki komicznej, lecz także manifestem politycznym.
Opowieścią pełną kosmicznych bitew, wrogich obcych i dzielnych załóg okrętów międzygwiezdnych jest cykl Roberta J. Szmidta, otwarty tomem Łatwo być Bogiem (2014). To jak dotąd jedyna polska opera kosmiczna przełożona na język angielski. Wreszcie warto wspomnieć o dwóch niedawnych tekstach: Zimnym świetle gwiazd (2020) Bartka Biedrzyckiego – opowieści o udanym programie kosmicznym w PRL-u oraz Płomieniu (2021) Magdaleny Salik – historii niby-kosmicznej, ale tak naprawdę głęboko psychologicznej.
Fantastyka naukowa, może najbardziej ta „twarda”, wciąż ma zszarganą opinię. I nie chodzi tu o koszmarnie zaprojektowane okładki ani czasem – jak widać powyżej – nieudolne tytuły. Powodem jest raczej to, że wielu autorów poświęca fabułę na rzecz bogatego światotwórstwa. I cierpią na tym zarówno wydarzenia, rozgrywane schematycznie, jak i bohaterowie, przedstawiani jednowymiarowo, bez psychologicznej głębi.
Jednak świat kosmicznej fantastyki gwałtownie się zmienia. Podejmuje współczesne problemy związane z płcią, rasą, klimatem czy wielokulturowością. Nieokiełznana wyobraźnia autorów rozkwita. Różnorodność w tego typu twórczości zachęca do lektury coraz szersze grono czytelników, z których każdy może odkryć swoich autorów i swoje nisze, rozgościć się w świecie dla siebie najciekawszym. Weszliśmy w złotą erę fantastyki – oby trwała jak najdłużej.
Można długo dyskutować o tym, czy kosmitom smakowałoby kimchi, bo faktem jest, że mieli szansę go spróbować. Koreańscy astronauci nie wyobrażali sobie lecieć tak daleko bez ulubionego dania.
Ara Lee pochodzi z Seulu, ale od lat mieszka w Katowicach. Studiowała polonistykę, a później promowała polską kulturę w rodzinnym kraju. Od kiedy z niego wyjechała, brakuje jej smaku domowego kimchi, bo to dostępne w naszych sklepach zwykle jest poszatkowane, podczas gdy smakuje lepiej, kiedy kapustę podzieli się na kawałki ręcznie. Pracy przy tym mnóstwo, jednak jej rodzina w Korei Południowej wciąż przyrządza je właśnie w ten sposób. Cztery osoby przygotowują na zimę aż 80 kg kiszonek. To i tak dużo mniej niż dawniej, gdy w jednym gospodarstwie przerabiano nawet kilkaset główek kapusty.
Zbiorowe kiszenie, zwane kimjang, uchodzi za trzecie najważniejsze wydarzenie w Korei po seollal, czyli Nowym Roku, i chuseok – jesiennej celebracji plonów. Jednak w przeciwieństwie do tamtych dwóch nie jest oficjalnym świętem, stanowi raczej rytuał, trochę jak w naszej tradycji pieczenie pierników. Najlepiej kisić, gdy temperatura w ciągu dnia utrzymuje się w pobliżu zera. Jeśli jest za ciepło, warzywa za szybko sfermentują, gdy za zimno – zamarzną. Dawniej we wspólnym kimjang brały udział wyłącznie kobiety: siostry, kuzynki, bliższe i dalsze sąsiadki. Myjąc, soląc, szatkując i nadziewając warzywa, rozmawiały, wymieniały się plotkami i opowiadały historie. Obecność mężczyzn podobno psuła smak potrawy. Dzisiaj panowie nieraz włączają się w przygotowanie kiszonek, jednak wciąż najczęściej sprawy kuchni pozostają domeną kobiet. Mimo dynamicznego rozwoju technologii i wizerunku supernowoczesnego państwa społeczeństwo koreańskie nadal jest przywiązane do tradycji, a jej ważną część stanowi konfucjanizm. W wielu domach obowiązuje tradycyjny podział ról między płciami: kobiety odpowiadają za to, co „w środku” (dom i rodzinę), a mężczyźni za to, co „na zewnątrz” (praca zarobkowa, polityka).
Kimjang, który pozwala napełnić żołądki, ale też podtrzymuje ducha wspólnoty, doczekał się oficjalnego uznania. W 2012 r. trafił na Listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO, obok 16 innych tradycji tego azjatyckiego kraju, takich jak pieśń ludowa Arirang czy pansori, zwane koreańską operą.
Kimchi z pewnością łączy ludzi, choć z drugiej strony stanowi kość niezgody w środowisku naukowców, nie tylko koreańskich. Spory, czasem zażarte, dotyczą pochodzenia tej potrawy. Przyjmuje się, że pierwsza wzmianka o kimchi występuje w wierszu Yi Gyubo, konfucjańskiego uczonego, poety i pisarza żyjącego na przełomie XII i XIII w.: „Rzodkiew marynowana w sosie sojowym jest dobra latem przez trzy miesiące, a solona kapusta jest dobra zimą przez dziewięć miesięcy”. Także w Samguk sagi (Kronice Trzech Królestw) – najstarszym koreańskim dokumencie historycznym – obecny jest znak 菹 (jo), który oznacza zarówno kimchi, jak i chińską kiszoną kapustę. Przemawiałoby to za tezą, że kimchi wyewoluowało z produktów solonych, m.in. jeolimryu (solona kapusta), i historycznie wywodzi się od chińskiego pao cai (kapusta, rzodkiew, marchew, imbir fermentowane w soli). Chińczycy zresztą chętnie przyznają słuszność teorii, w myśl której symbol kuchni koreańskiej pochodzi z ich kultury.
Kimchi o czerwonej barwie pojawiło się prawdopodobnie w XVI w., po inwazji Japończyków, którzy przywieźli ze sobą paprykę chili. Kapusta z kolei zastąpiła białą rzodkiew dopiero w XX stuleciu. Liczni badacze – reprezentujący takie placówki, jak Korea Food Research Institute, The Academy of Korean Studies czy Yong In University – twierdzą jednak, że kimchi jest potrawą rdzennie koreańską, niemającą wiele wspólnego z podobnymi kiszonkami z Chin i Japonii. Jej najwcześniejsza forma to warzywa marynowane w solance, sosie sojowym albo paście sojowej. Białe kimchi z rzodkwi jest tylko wariantem. Zdaniem historyków Koreańczycy poddawali kapustę fermentacji już wieki temu, a wzmianka w kronice Samguk sagi dotyczyła właśnie rodzimego kimchi, a nie chińskiego pao cai. Jak wyznaczyć granicę między tradycjami kulinarnymi sąsiadujących ze sobą kultur? Czy można uznać, że narodowe danie Korei pochodzi z Chin lub Japonii? Na te pytania do tej pory brakuje jednoznacznej odpowiedzi.
Niezależnie od sporów badaczy Koreańczycy są zgodni co do jednego: kimchi to nieodłączny element ich kultury. Rocznie zjadają 2 mln ton fermentowanej kapusty. O popularności tego dania świadczą zamieszczone w serwisie KQED wspomnienia mieszkającej w Stanach Zjednoczonych restauratorki i promotorki koreańskiej kuchni Hyunjoo Albrecht. Szefowa kuchni, która spędziła dzieciństwo niedaleko koreańskiej strefy zdemilitaryzowanej, zapamiętała, że w jej wiosce sąsiadów nie witało się słowami: „Jak się masz?”, tylko: „Ile główek kapusty robisz?”.
Jednak już dawno tradycja kimchi wykroczyła poza granice Korei. Ciekawą odmianę potrawy stworzyła mieszkająca w Azji Centralnej mniejszość Korio-saram. Społeczność tę tworzy około pół miliona Koreańczyków, których przodkowie od połowy XIX w. do lat 30. XX w. migrowali do Rosji, a następnie do ZSRR. Podejrzewani przez Stalina o szpiegostwo zostali w 1937 r. przesiedleni na tereny azjatyckich republik – Uzbekistanu i Kazachstanu. Na skutek braku typowych ojczystych warzyw i przypraw stworzyli nowe odmiany kimchi, sporządzając je najczęściej z marchwi z dodatkiem czosnku, cebuli, kolendry, ostrej papryki, oleju i cukru. Potrawę tę, nazywaną marchwią po koreańsku, wciąż można kupić na bazarach w krajach byłego ZSRR.
Koreańczycy nie mogli się obyć bez kimchi nawet w kosmosie. Przez ponad 10 lat rząd pracował nad recepturą umożliwiającą zabranie kiszonek na orbitę. Nie było to proste. Bakterie kwasu mlekowego, które w ziemskich warunkach namnażają się w kontrolowany sposób, na statku kosmicznym mogłyby zacząć mutować i stanowić zagrożenie. „Wyobraźcie sobie, że torebka z kimchi zaczyna niespodziewanie bulgotać, jej zawartość wydostaje się na zewnątrz, obryzgując niezwykle wrażliwy i kosztowny sprzęt” – tłumaczy dziennikarzowi „The New York Times” Juwoon Lee z Koreańskiego Instytutu Badań nad Energią Atomową. Naukowiec postanowił stworzyć danie pozbawione niebezpiecznych bakterii, ale którego smak, kolor i konsystencja zasadniczo się nie zmienią. Trzeba było też ograniczyć intensywny zapach.
Po wielu próbach udało się opracować metodę wytwarzania i pakowania kiszonek pozwalającą na spowolnienie fermentacji. Tak powstało kimchi w puszce, które w 2008 r. astronautka Yi So-yeon zabrała na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Wynalazek umożliwił nie tylko kosmiczną, ale przede wszystkim globalną ekspansję tego dania.
Podobnie jak mnóstwo innych potraw kimchi powstało z potrzeby konserwowania warzyw na zimę. W wielu kulturach stosowano metodę suszenia lub solenia jedzenia, lecz tak przygotowane produkty trzeba przed spożyciem odsolić i ugotować. Te sposoby konserwacji mają zminimalizować zawartość wody, a więc zahamować rozkład dokonywany przez mikroorganizmy. Z kimchi jest odwrotnie: dzięki fermentacji mikroorganizmy się namnażają i to one konserwują żywność. Warzywa – za sprawą bakterii kwasu mlekowego – mogą przetrwać kilka miesięcy, a przed spożyciem nie wymagają ani usuwania soli, ani gotowania, są zatem idealnym dodatkiem do ryżu, gdy nie ma dostępu do świeżych jarzyn.
Kimchi należy do banchan, czyli do tego rodzaju pożywienia, które po polsku nazywamy przystawkami. Jednak na azjatyckich stołach, gdzie wszystkimi potrawami wypada się dzielić, przystawki stawia się nie przed daniami głównymi, ale równocześnie z nimi. Poza kimchi przystawkami będą najczęściej gotowany ryż i zupa. Fermentowana kapusta stanowi też składnik innych dań, takich jak kimchijeon (naleśnik), kimchi bokkeumbap (smażony ryż), kimchi jjigae (zupa).
Ulubiony przysmak Koreańczyków słynie nie tylko ze smaku, lecz także z prozdrowotnych właściwości. Zawiera witaminy A i C, przypisuje mu się działanie przeciwzapalne i wzmacniające odporność. Według badań opublikowanych na łamach „Journal of Ethnic Foods” pomaga redukować poziom cholesterolu, lipidów i glukozy we krwi oraz zbawiennie wpływa na florę bakteryjną jelit. Poza tym pozwala obniżyć ciśnienie i pozytywnie oddziałuje na skórę.
Tradycyjnie kimchi fermentowano w dużych glinianych dzbanach zwanych hangari, które w celu zachowania odpowiedniej temperatury zakopywano w ziemi. Dzisiaj w wielu sklepach można kupić specjalne lodówki do przechowywania domowych kiszonek stanowiące wyposażenie niemal każdej koreańskiej kuchni. Chociaż 40% Koreańczyków zadowala się gotowym kimchi z supermarketu, pozostali wciąż robią je samodzielnie. Jak przygotować najbardziej znane, czerwone kimchi? Główkę kapusty pekińskiej dzielimy na połówki lub ćwiartki, obficie solimy i zostawiamy na noc. Następnego dnia wypłukujemy sól, a pomiędzy liście wkładamy farsz złożony z posiekanej białej rzodkwi, cebuli, zmiażdżonego czosnku i czerwonego chili (gochugaru), niekiedy wymieszanych z kleikiem ryżowym. Tak przygotowaną główkę zostawiamy na mniej więcej tydzień, czekając, aż ruszy proces fermentacji. Do potrawy można też dodać imbir czy jeotgal (składniki pochodzenia morskiego, np. ryby i owoce morza) albo gat (kapusta sitowata).
Popularny czerwony wariant nazywa się baechu-kimchi. Chili i papryka nie są jednak nieodzownymi dodatkami do potrawy, dla wielu osób bywają zbyt pikantne. Z myślą o nich przygotowuje się baek-kimchi, czyli białe, niezawierające chili, szczególnie lubiane przez dzieci. Dongchimi to z kolei kimchi zimowe, również sporządzane podczas kimjang, ale fermentujące dużo krócej (dwa, trzy dni) w solance, dzięki której ma bardziej płynną konsystencję. Jego najważniejszym składnikiem jest biała rzodkiew z dodatkiem imbiru, chili, dymki i gruszki chińskiej. Bywa serwowane w formie zupy albo jako banchan. Kolejna popularna odmiana to mulkimchi – dosłownie „wodne kimchi” – najczęściej powstające z białych części kapusty pekińskiej, rzodkwi i marchewki z dodatkiem czosnku, gochugaru oraz imbiru. Warzywa kiszą się dwa, trzy dni w dużej ilości zabarwionej na różowo solanki. Można je podawać jako chłodnik z makaronem lub ryżem.
Trudno rozstrzygnąć, ile jest wariantów kimchi i czy któryś przepis da się uznać za modelowy. W badaniach z 1995 r. wyszczególniono 336 odmian, jednak każda gospodyni ma własną recepturę przekazywaną z pokolenia na pokolenie, ich wersje różnią się też w zależności od regionu. Podczas gdy mama Ary przyrządza tradycyjne warzywne kimchi, jej pochodząca z Gyeongsangu Południowego babcia zawsze dodawała surową rybę. Mieszkańcy wysp w południowo-zachodniej części kraju także wzbogacają kimchi świeżo złowionymi rybami lub algami, które wkładają pomiędzy liście kapusty. Na wschodnim wybrzeżu dodatkiem bywają jelita dorsza albo wysuszone skrzela. W innych regionach można je zastąpić krewetkami, ostrygami czy ośmiornicą.
Jednak równie powszechne są wersje wegetariańskie, przygotowywane ze względów religijnych bądź praktycznych. Mnisi buddyjscy unikają produktów pochodzenia zwierzęcego, więc ich kimchi jest wegańskie. Mieszkańcy rejonów górskich, którzy po prostu nie mają dostępu do morskich składników, dodają do potrawy ziemniaki, ziarna jęczmienia i sezamu. Z kolei w prowincji Gyeonggi na północy kraju oraz rejonie Hwanghae w Korei Północnej używa się mięsa, np. wołowiny. To oczywiście nie jest pełna lista. Istnieje tak wiele wariantów, że koreańscy studenci wymyślili grę towarzyską polegającą na odgadywaniu nietypowych składników, z których na pewno nie da się zrobić kimchi. Później odpowiedzi poddaje się weryfikacji. Gra nie jest łatwa: osoba, która obstawi np. kaktus, będzie musiała wypić karną kolejkę. Wśród setek odmian kimchi każdy może znaleźć odpowiednią dla siebie. Poza tym oczywiście zawsze można stworzyć własną.
Muszę wam coś wyznać: uwielbiam wyrazy uznania. Podziękowania to pierwsza rzecz, którą czytam w książce (często nie czytam wstępu, dopóki nie skończę, na wypadek gdyby zawierał spoilery).
Wdzięczność to dla mnie jedna z najważniejszych rzeczy na świecie. Jeśli ktoś nie podziękuje mi po tym, jak przytrzymam dla niego otwarte drzwi, równie dobrze mógłby być dla mnie seryjnym mordercą. Podziękowania są literackim odpowiednikiem wyrażenia wdzięczności wszystkim osobom, bez których dana książka nie mogłaby powstać – metaforycznie tym, które przytrzymały drzwi (lub dały autorowi klucz do swojego domku nad morzem w ramach rezydencji pisarskiej; cały pęk kluczy).
Jestem dość wścibska, więc lubię przeglądać nazwiska, aby zobaczyć, czy znajdę wśród nich jakieś znajome. To trochę tak, jakbym dostrzegła w restauracji siedzące przy jednym stoliku dwie znane mi osoby, o których nie wiedziałam, że się przyjaźnią. W podziękowaniach lubię sprawdzać, jak autorzy na różne sposoby formułują frazy, aby uniknąć powtórzeń. Lubię ich hermetyczne żarty.
Czasem dany nam jest nawet wgląd w życie autora i możemy poznać kulisy powstania książki. Są tacy, którzy dziękują za stypendium ministerstwa kultury albo za publiczną służbę zdrowia, a nawet są wdzięczni bankom żywności i organizacjom charytatywnym (jak w przypadku nagrodzonej Bookerem powieści Anny Burns Milkman, co samo w sobie stanowi w pewnym sensie komentarz polityczny).
Obecnie czytam genialną książkę zatytułowaną Dreyer’s English Benjamina Dreyera, który zawarł w niej aż osiem stron podziękowań! To godna pochwały hojność (aczkolwiek gdyby to było przemówienie na gali wręczenia Oscarów, orkiestra zagłuszyłaby go już na drugiej stronie). Sądzę, że im dłuższe podziękowania, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś się zirytuje, jeśli został pominięty. Chociaż z kolei im krótsza lista osób, którym autor dziękuje, tym większe niebezpieczeństwo, że pominięcie zirytuje więcej osób. Grząski grunt!
Dedykacje są czytane znacznie częściej niż podziękowania, bo znajdują się na początku książki, więc te zabawne lub wzruszające zapadają zwykle w pamięć mocniej niż coś podobnego, ale ukrytego na samym końcu lektury. Szkoda byłoby jednak, gdyby strona z podziękowaniami na końcu Dispensational Modernism Brendana Pietscha (traktującej o protestanckim systemie teologicznym), która zaczyna się tak: „Winię was wszystkich”, nie została dostrzeżona.
Lecz to miłość wylewająca się z kart książki czyni podziękowania tak wyjątkowymi. Świadomość, że książka, którą zamierzam przeczytać (dla innych zwykle książka dopiero co przeczytana), nie mogłaby powstać bez wszelkiego rodzaju wsparcia i rad, przyjaźni i ciężkiej pracy innych. To przypomnienie, że – bez względu na trud, który autor włożył w samotniczą pracę, wspinając się na wyżyny błyskotliwości i elokwencji – życie jest sportem zespołowym.
Fragment książki Hannah Jane Parkinson Drobne przyjemności, czyli z czego się cieszyć, gdy życie nie rozpieszcza, wyd. Znak Literanova, Kraków 2022.
Była końcówka lat 60. XX w., kiedy amerykański psycholog Martin Seligman rozpoczął badania, które wkrótce miały przynieść mu sławę w środowisku naukowym.
Za cel postawił sobie zanalizowanie mechanizmu powstawania wyuczonej bezradności, czyli stanu bierności i rezygnacji opartego na przekonaniu, że niezależnie od tego, jakie działania podejmiemy, i tak nie będą one miały wpływu na to, co się nam przydarzy.
Podczas eksperymentów laboratoryjnych naukowcowi udało się wytworzyć poczucie bezradności: najpierw u psów, potem u myszy, szczurów i gołębi. Schody pojawiły się, kiedy Seligman zaczął badać ludzi. „U jednej trzeciej uczestników eksperymentu nie potrafiłem doprowadzić do poczucia bezradności. Zacząłem się zastanawiać, co takiego jest w niektórych osobach, że są na nią odporne” – wspominał psycholog w wyemitowanej w 2020 r. i poświęconej optymizmowi audycji amerykańskiego radia NPR.
Temat programu nie był przypadkowy. „Badając wyuczoną bezradność, Seligman niejako tylnymi drzwiami przeprowadził też badania nad optymizmem” – mówiła prowadząca program w NPR dziennikarka naukowa Alix Spiegel. Seligman dowiódł, że osoby podchodzące do życia w sposób optymistyczny okazały się odporne na jego działania.
Nauka wskazuje liczne zalety takiego nastawienia. Optymiści są bardziej pewni siebie, wytrwali i entuzjastycznie nastawieni do życia, mają także wobec niego wyższe oczekiwania. Lepiej niż pesymiści radzą sobie z porażkami, rzadziej obarczają nimi siebie, przeciwnie – zwykle upatrują ich źródła w niekorzystnych okolicznościach. Jak pokazały prowadzone w 2001 r. badania Margaret Marshall i Jonathona Browna z Uniwersytetu Waszyngtońskiego, studenci charakteryzujący się wysokim poziomem optymizmu wykazują tendencję do przypisywania sukcesów sobie („Zdałam egzamin, bo jestem zdolna”), porażek zaś – czynnikom zewnętrznym („Nie zdałem, bo wykładowca się na mnie uwziął”). Studenci pesymiści robią natomiast odwrotnie: przyczyn porażki upatrują w sobie („Nie zdałam, bo jestem głupia”), natomiast sukcesu – w przypadku losowym („Miałem po prostu szczęście”). „Taki sposób wyjaśniania rzeczywistości, zwany w psychologii inklinacją w służbie ego, pozwala nam na zachowanie pozytywnej samooceny. Chroni również w pewnej mierze przed depresją” – tłumaczy psycholożka dr Aneta Kiwnik-Dahm z Uniwersytetu SWPS.
Jeśli wierzyć analizom, optymiści cieszą się lepszym zdrowiem, rzadziej zapadają na choroby przewlekłe, a do tego żyją dłużej, co potwierdziły opublikowane w 2019 r. badania przeprowadzone pod kierunkiem profesorki psychiatrii Lewiny O. Lee z Uniwersytetu Medycznego w Bostonie. Naukowcy przeanalizowali dane zebrane podczas dwóch dużych eksperymentów prowadzonych w USA w ciągu 30 lat. Wynika z nich, że największe optymistki żyją nawet o 15% dłużej niż ich pesymistyczne koleżanki i 1,5 raza częściej dożywają 85. roku życia; w przypadku mężczyzn te dane wynoszą odpowiednio: 10,9% i 1,7 razy. Zdaniem ekspertów ten stan rzeczy może wynikać z tego, że optymistyczne nastawienie wiąże się z częstszym podejmowaniem zachowań prozdrowotnych, takich jak aktywność fizyczna czy stosowanie diety, a także większą zdolnością do powstrzymywania się od tych ryzykownych, np. palenia tytoniu czy picia alkoholu.
Optymiści skuteczniej niż pesymiści radzą sobie ze stresem i częściej stawiają przed sobą cele długoterminowe, zamiast zadowalać się natychmiastowymi gratyfikacjami. Pesymizm natomiast wiąże się z większym napięciem i wyższym poziomem kortyzolu, czyli hormonu stresu. I to zapewne dlatego – jak zauważa w książce Optymizmu można się nauczyć Seligman – pesymiści obawiają się nadciągającej katastrofy, nawet jeśli wszystko idzie dobrze.
W optymistycznym postrzeganiu siebie i świata mogą przeszkodzić nam silnie zakorzenione negatywne przekonania. „Wszyscy tworzymy schematy poznawcze, czyli sposoby postrzegania otaczającej nas rzeczywistości, samych siebie i innych. Wynikają one z doświadczeń życiowych, tego, czego się nauczyliśmy od ważnych dla nas osób, zwłaszcza rodziców, oraz tego, jakie mieliśmy wzorce i co nam wpajano” – stwierdza dr Karol Grabowski, psychiatra i terapeuta poznawczo-behawioralny z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Jeśli przekonania, na podstawie których budujemy obraz siebie i świata, będą zniekształcone, a więc gdy będziemy myśleć o sobie np. jak o słabych, niekompetentnych czy bezwartościowych, a otaczających nas ludzi postrzegać negatywnie, to zaczniemy traktować świat jako groźne miejsce, którego należy się bać.
Jak to zmienić? „Pierwszym krokiem jest zauważenie momentu, w którym sposób naszego myślenia przeszkadza nam w życiu, ogranicza nas. Gdy chcemy coś zrobić, ale nie możemy, bo np. się boimy. Drugim krokiem jest intencja, czyli chęć zmiany. Ta pojawia się, kiedy cierpienie psychiczne i smutek są na tyle dokuczliwe i powodują tak wielki dyskomfort, że nie jesteśmy ich już w stanie tolerować. Trzecim: nauczenie się techniki, która pozwoli nam odpowiednią zmianę wprowadzić” – tłumaczy Kiwnik-Dahm.
Ewolucja doprowadziła do tego, że naturalnie koncentrujemy się na złych doświadczeniach. Wyczulenie na zagrożenia pomagało naszym przodkom przetrwać i uchronić się przed atakiem drapieżnika. I chociaż nadal borykamy się z lękami, to dziś nie musimy już permanentnie bać się ukrytego w krzakach lwa. Mimo to – jak zauważa w książce Szczęśliwy mózg amerykański neuropsycholog Rick Hanson – nasz mózg wciąż działa tak samo, każdą negatywną sytuację uznaje za zagrożenie i „pamięta” ją o wiele dłużej niż doświadczenie pozytywne. Nieustannie monitoruje świat wokół, by wykryć potencjalnie groźne elementy i ustrzec nas przed niebezpieczeństwem.
Choć nie jest to łatwe, to da się nauczyć nasze mózgi, aby skupiały się na szczęściu, a także „zaprogramować” je tak, by pomagały dostrzegać pozytywy. To organy plastyczne: zmieniają się w zależności od tego, na jakich doświadczeniach się koncentrujemy. A one – jak przypomina Hanson – pozostawiają w naszym mózgu trwałe ślady i mogą powodować modyfikacje w jego sieci neuronalnej. Jeśli więc będziemy skupiać się na dobrych wydarzeniach, jesteśmy w stanie wyczulić nasze mózgi na pozytywny nastrój. To będzie budowało w nas odporność na stres, realistycznie optymistyczne nastawienie oraz poczucie własnej wartości. I odwrotnie: jeśli nasze myślenie będzie nieustannie ogniskowało się wokół zmartwień czy urazów, staniemy się podatni na lęk, przygnębienie czy smutek, łatwiej będzie też wpędzić nas w poczucie winy. Takie podejście można jednak przynajmniej częściowo wygasić. Stworzona przez amerykańskiego biologa i noblistę Geralda Edelmana koncepcja darwinizmu neuronalnego mówi, że układ nerwowy podtrzymuje tylko te połączenia synaptyczne, które są używane, nieużywane natomiast zamierają. Według tej zasady im mniej będziemy myśleć o świecie i o sobie źle, tym mniej aktywny będzie w tym obszarze nasz mózg.
Zmiana sposobu, w jaki myślimy o nas samych i otaczającej rzeczywistości, stanowi podstawę terapii poznawczo-behawioralnej, skutecznej np. u osób zmagających się z zaburzeniami życia psychicznego. Ale mózg możemy modelować nie tylko na terapii – również sami jesteśmy w stanie to robić. „Mamy dzisiaj wiele służących do tego narzędzi: aplikacji pozwalających monitorować np. nastrój czy sen, a także podręczników przedstawiających techniki poznawcze, które możemy praktykować, żeby zmienić nasze myślenie – mówi dr Kiwnik-Dahm. – Do zmiany schematów potrzeba jednak sporej determinacji”.
Psycholodzy są zgodni, że dobrą techniką ćwiczenia mózgu jest trening uważności [zarówno o nim, jak i o jego twórcy, Jonie Kabacie-Zinnie piszemy więcej na s. 18 – przyp. red.]. Grabowski zauważa, że miał być on początkowo stosowany u pacjentów cierpiących z powodu przewlekłego bólu. Technika nie pokonywała choroby, ale pozwalała badanym przenieść część ich uwagi na inne elementy rzeczywistości, dzięki czemu odczuwany przez nich ból słabł. „To dobry przykład tego, że sposób, w jaki »zaprogramujemy« sobie mózg, może wpływać na naszą percepcję. Obiektywnie ból pacjentów przecież nie znika, staje się jednak mniej dokuczliwy” – wyjaśnia ekspert.
Co ważne, technikę tę łatwo można praktykować w zaciszu domowym poprzez medytację i ćwiczenia oddechowe. Istotą mindfulness jest „bycie tu i teraz”, a więc świadome czy też – jak pisze w podręczniku Praktyka uważności dla początkujących Jon Kabat-Zinn – „przytomne” odbieranie rzeczywistości i zauważanie całego jej spektrum, nie zaś wychwytywanie z niej tylko negatywnych informacji. Kiwnik-Dahm wyjaśnia: „Dzięki temu nie skupiamy się nadmiernie ani na przeszłości, co mogłoby prowadzić do ruminacji, czyli ciągłego wracania myślami do złych wydarzeń, ani na przyszłości, która jako wielka niewiadoma może powodować w nas lęk”.
W rezultacie dostrzegamy więcej pozytywów, co automatycznie wpływa na poprawę nastroju. Grabowski podkreśla, że choć uważność nie zmienia naszych przekonań, to praktykując ją, przestajemy widzieć rzeczywistość w zniekształceniu, tylko dostrzegamy to, co naprawdę nas otacza. W ten sposób nie koncentrujemy się już na tym, czego nie mamy, ani na tym, co chcielibyśmy mieć.
Eksperci zajmujący się tematyką dobrostanu coraz częściej wśród czynników prowadzących do szczęścia wymieniają – obok uważności – wdzięczność. Zwraca na to uwagę m.in. Robert A. Emmons, profesor psychologii na Uniwersytecie Kalifornijskim i autor książki Thanks! How Practicing Gratitude Can Make You Happier (Dzięki! Jak praktykowanie wdzięczności może cię uszczęśliwić). Według niego jest to uczucie, które ma zdolność redukowania stresu oraz podnoszenia poziomu szczęścia.
Hanson zauważa natomiast, że trening polegający na dostrzeganiu obecnego w umyśle poczucia wdzięczności, a także towarzyszących mu emocji, podtrzymywaniu go, absorbowaniu i uświadamianiu prowadzi do trwałych oraz istotnych korzyści, takich jak poprawa nastroju, pogłębienie satysfakcji z życia czy budowanie odporności psychicznej.
„Na początku jest z tym sporo pracy, dopiero potem powoli »nowe« postrzeganie rzeczywistości wchodzi nam w nawyk” – twierdzi Kiwnik-Dahm. Zdaniem psycholożki łatwiej przychodzi to osobom, które urodziły się z takimi cechami, jak optymizm i prężność psychiczna (zdolność adaptacji i dostosowania do zmieniających się warunków), ale przecież – jak przekonuje w słynnej książce Seligman – optymizmu można się nauczyć.
Jednak optymizm optymizmowi nierówny. Neurobiolożka Tali Sharot wbrew wcześniejszym (jakże pesymistycznym!) teoriom o ewolucyjnym pochodzeniu pesymizmu uważa, że z natury częściej jesteśmy optymistami niż pesymistami. Ale to optymizm stronniczy. Jak mówiła badaczka na konferencji TED w lutym 2012 r., kiedy przewidujemy przyszłość własną albo swoich bliskich, 80% z nas przecenia prawdopodobieństwo wystąpienia dobrych wydarzeń i nie docenia możliwości pojawienia się tych złych. Innymi słowy: jesteśmy optymistycznie nastawieni, gdy mówimy o sobie, naszych dzieciach czy bliskich, a pesymistyczni, kiedy chodzi o przewidywanie losów innych. Przykład? Według Sharot większość z nas nie wierzy, że zachoruje kiedyś na raka albo zostanie ofiarą wypadku samochodowego, ale jednocześnie twierdzi, że z całkiem dużym prawdopodobieństwem przytrafi się to sąsiadowi. Naukowczyni dowodzi również, że na Zachodzie rozwodzi się dwie na pięć par, a mimo to odsetek nowożeńców, który uważa, że kiedyś trafi do tej grupy, wynosi zero. Poza tym zdaniem Sharot optymizm ułatwia nam życie, lecz pod warunkiem, że jest osadzony w realiach. Bo ten nierealistyczny może skłaniać ludzi do podejmowania ryzykownych zachowań.
Seligman w książce Optymizmu można się nauczyć potwierdza, że są dziedziny życia, w których zbytni optymizm nie jest wskazany – np. przygotowujący się do lotu pilot powinien pięć razy upewnić się, że kadłub samolotu nie jest oblodzony, a nie zakładać, że „jakoś to będzie”. Zanim jednak znajdziemy złoty środek, powinniśmy opanować specjalny zestaw technik poznawczych, które pomogą nam w wyzbyciu się przesadnego pesymizmu. Z negatywnymi przekonaniami lub myślami nawykowymi można więc – według Seligmana – poradzić sobie na dwa sposoby: odwrócić od nich uwagę, kiedy już się pojawią, i spróbować myśleć o czymś innym albo zakwestionować je przed samym sobą. „Idą za tym wymierne korzyści. Jeśli towarzyszy nam pozytywne nastawienie, łatwiej nam uporać się z problemami, bo wydają się one do rozwiązania, lepiej reagujemy na zmartwienia i mamy poczucie spełnienia oraz sensu życia” – podkreśla Kiwnik-Dahm.
Terapeutka odnosi się także do rad Seligmana – według którego aby zachować bezpieczny poziom optymizmu, należy najpierw ocenić, jakie są koszty poniesienia ewentualnej porażki – i podpowiada: „Robisz bilans zysków i strat. Oceniasz, co dana strategia może ci przynieść lub co w wyniku jej podjęcia możesz stracić”.
Na to, jak będziemy postrzegać siebie i rzeczywistość, może też wpłynąć nasze ciało, a konkretnie przyjmowane przez nas… pozy. Kiedy lekkoatleta Kajetan Duszyński przekroczył linię mety podczas igrzysk olimpijskich w Tokio w 2020 r., uniósł ramiona, świętując zwycięstwo. Biegł tak jeszcze przez krótki odcinek za metą: ramiona ułożone w literę V, głowa lekko odchylona, podniesiony podbródek. Radość była w pełni zasłużona – tego dnia polska sztafeta mieszana zdobyła złoty medal i pobiła rekord Europy. Badania pokazują, że niewerbalne sposoby wyrażania władzy, siły i dumy są uniwersalne, niezależne od kultury, a nawet gatunku. Kanadyjska psycholożka Jessica Tracy wykazała, że takie same gesty zwycięstwa wykonują również ludzie niewidomi od urodzenia, co oznacza, że nie są to pozy, których uczymy się od innych. Zwierzęta, chcąc zaznaczyć swoją dominację, też starają się wyglądać na większe, rozciągają się, zajmując przestrzeń, albo przyjmują postawę otwartą – ptaki rozkładają skrzydła, goryle stają wyprostowane, bijąc się w piersi. Uniwersalne są jednak nie tylko pozy siły, lecz także te świadczące o słabości czy podporządkowaniu, kiedy przyjmujemy postawę zamkniętą, garbimy się, krzyżujemy ręce, próbujemy wyglądać na mniejszych, niż jesteśmy w rzeczywistości.
Amerykańska psycholożka Amy Cuddy podczas konferencji TED w czerwcu 2012 r. przekonywała, że mowa ciała może zmienić sposób, w jaki myślimy i postrzegamy samych siebie. Powołała się tu choćby na słynny „eksperyment z ołówkiem”, który w latach 80. XX w. przeprowadzili niemiecki psycholog Fritz Strack i jego współpracownicy. Wynikało z niego, że jeśli złożymy usta do uśmiechu, np. trzymając w zębach ołówek, to już samo udawanie uśmiechu może poprawić nasz nastrój. Podobnie, jeśli choćby na kilka minut przyjmiemy pozę siły, wyprostujemy się, wypniemy klatkę piersiową czy ujmiemy się pod boki, to zaczniemy czuć się odważniejsi, pewniejsi siebie i bardziej optymistyczni. „Mówię ludziom: udawaj, aż to osiągniesz. Udawaj tak długo, aż się tym staniesz” – przekonywała podczas wystąpienia psycholożka. Jej zdaniem uczestnicy eksperymentu poproszeni o przyjęcie póz wskazujących na dominację już po kilku minutach czuli się silniejsi, bardziej gotowi na podejmowanie ryzyka; wzrastał u nich poziom testosteronu, a obniżał się kortyzolu.
Mimo że naukowcy nie mają wspólnego stanowiska odnośnie do tego, czy faktycznie przybierane przez nas pozy wpływają na nasze myślenie (koncepcja i badania Cuddy wzbudziły kontrowersje w środowisku akademickim), to zgadzają się, że mogą one poprawić nastrój. Tyle że doraźnie. „Pozy siły mogą zadziałać na chwilę, jednak będzie to efekt przejściowy i bardzo płytki. Żadnej głębszej zmiany nie będą one w stanie wygenerować, na to nie ma szans” – uważa Grabowski.
„Optymistę spotyka w życiu tyle samo niepowodzeń i tragedii, co pesymistę, ale optymista znosi to lepiej” – pisze Seligman w książce Optymizmu można się nauczyć. Patrzenie na świat przez różowe okulary pozwala nam łatwiej radzić sobie z trudnościami i szybciej stawać na nogi po porażkach. Dlatego też optymizm – oczywiście ten realistyczny – jest pożądany. Można go w sobie wypracować, lecz wymaga to cierpliwości. Na szczęście mózg jest na tyle plastyczny, że da się go zaprogramować. Jeśli ma to przynieść nam szczęście, warto zacząć choćby od zaraz.
Nic piękniejszego nocą niż widok czarnego jak węgiel nieba nieskażonego światłami wielkich metropolii. Ale czy patrząc w górę, rzeczywiście widzimy to, co nam się zdaje, że widzimy? Oto wszystkie ciemne sprawki najmroczniejszej z barw.
Stwierdzenie, że niebo w nocy jest czarne, brzmi jak truizm. Oczywiście – myślimy – jakiego miałoby być koloru, skoro noc to brak światła, a brak światła to czerń? Zacznijmy jednak od tego, że w Polsce – i na większości terytorium Europy – niezwykle trudno będzie nam zweryfikować prawdziwość takiego twierdzenia. Żyjemy w czasach, kiedy na świat przychodzi pokolenie ludzi, którzy być może nigdy nie doświadczą czerni nocnego nieboskłonu.
Obawa przed brakiem światła to jeden z pierwotnych lęków człowieka, który paradoksalnie przekuliśmy w naszą siłę. Od czasów prehistorycznych popychał nas do usuwania ciemności za wszelką cenę. Czyhały w niej przecież niebezpieczeństwa. Ciemność ujawniała nieporadność człowieka – w końcu jego oczy radzą sobie w niej dość kiepsko, więc sceną ludzkich działań od zawsze była jasna strona doby. Z początku ogniem, a później elektrycznością niszczyliśmy najpierwotniejsze źródła czerni i ciemności. Światło stało się niemal synonimem obecności człowieka: tam, gdzie on, jest i ono. Ogromne jego ilości. Sączy się z ulicznych latarni, z nieprzesłoniętych okien domów, chlusta kolorowymi falami z wielkopowierzchniowych reklam. Emitują je sygnalizujące mnóstwo najróżniejszych rzeczy lampki i kontrolki, wożą ze sobą samochody. Na kontynencie europejskim niemal zawsze jesteśmy w zasięgu jakiegoś źródła światła. Najpewniej będzie nim miasto: to, w którym mieszkamy, albo jeśli mamy szczęście żyć z dala od wielkiej metropolii – łuna bijąca od najbliższego wielkiego skupiska ludzi. Znamy doskonale ten widok: niebo nawet w środku nocy nie jest aksamitnie mroczne, ale jakby brudne. Żółto-brązowe od blasku jaskrawych latarni wyposażonych w pomarańczowe, sodowe jarzeniówki lub zwyczajnie sprane i szare od coraz powszechniejszych świateł LED produkujących zimną, niebieskawą poświatę.
Nagle zobaczenie nieskażonego świetlnym zanieczyszczeniem nocnego nieba stało się luksusem zamawianym w ramach turystycznych pakietów, przywilejem zazdrośnie strzeżonym przez tych, którzy zawczasu zrozumieli, czym jest utrata najpierwotniejszego wzorca czerni, jaki znał nasz gatunek. A jest to strata fundamentalna. Nasze mózgi potrzebują ciemności. Tylko zanurzenie się we wszechogarniającej czerni jest gwarantem dobrego, nocnego wypoczynku. Co gorsza, trawiące czerń światło wymazuje z nieba nasze najpiękniejsze i najstarsze historie. Gwiazdy, które u zarania dziejów były punktami zaczepienia mitów oraz marzeń, giną w miałkości wiecznie szarego nieba. Smutne jest to, że mamy wokół siebie wielu ludzi, którzy nigdy nie widzieli – i być może już nie zobaczą – Drogi Mlecznej. Coraz trudniej zrozumieć siłę tej barwy, a przecież czerń nocy to raptem wierzchołek góry lodowej.
Cisza to brak dźwięku. Jeśli zechcemy analogicznie określić czerń jako brak światła, popełnimy za jednym zamachem parę błędów. Po pierwsze, przyjmiemy, że czerń jest pewnego rodzaju „niekolorem”; czymś, co pozostaje po zniknięciu wszystkich innych barw. Kolor jest wszak zależny od światła – to ono jest jego nośnikiem. Dzięki interakcji światła z materią i z komórkami w naszych oczach możemy w ogóle mówić o barwnych wrażeniach. A zatem kolor czarny musi być jakiegoś rodzaju substytutem, nieporadną reakcją naszego zmysłu widzenia na brak światła (co prawdą nie jest). Po drugie, błędem będzie założenie, że światło kończy się tam, gdzie następuje kres możliwości naszego wzroku. To, że my czegoś nie widzimy, nie oznacza wcale, że inne – niekoniecznie ludzkie – oko nic nie dostrzeże. „Światło” jest zatem określeniem bardzo wieloznacznym. Po trzecie, kwestia „braku”. Czy brak światła jest w ogóle możliwy? W końcu niemal wszystko, co nas otacza i nie znajduje się w temperaturze zera absolutnego (0 kelwinów), emituje promieniowanie elektromagnetyczne. Innymi słowy: świeci, choć nie zawsze w sposób widzialny dla naszych oczu. Wyprostujmy zatem kilka „czarnych” zagadnień.
Jeśli przyjmiemy, że kolorem jest w gruncie rzeczy finalne wrażenie, które rejestruje mózg, czarny jak najbardziej nim będzie. Nie ma go jednak w spektrum światła widzialnego – zresztą tak samo jak nie ma tam białego, brązowego czy purpurowego. Wszystkie one są kolorami niespektralnymi, których powstanie zależy od stymulacji więcej niż jednego czopka w siatkówce oka (lub – jak w przypadku czerni – od braku stymulacji jakiegokolwiek czopka). Oczywiście, czerń widziana przez człowieka, ptaka czy owada to najpewniej zupełnie różne kolory. Tam, gdzie my nie zobaczymy już nic poza ciemnością, ptaki być może wciąż dostrzegą światło, np. spoza dostępnego dla nas fioletowego krańca spektrum (ptaki widzą również promieniowanie ultrafioletowe).
Jest też całkiem możliwe, iż kiedy wydaje nam się, że obcujemy z czernią, tak naprawdę mamy do czynienia z najrozmaitszej maści kolorami „niemal czarnymi”. Definiując czerń jako barwę, która powstaje wtedy, gdy materia pochłania całe padające nań promieniowanie widzialne, bardzo wysoko ustawiamy poprzeczkę określającą idealną realizację tego koloru. Wytworzenie materiału doskonale pochłaniającego fale z widzialnego przez ludzi zakresu spektrum światła jest zadaniem niezwykle trudnym. Dlatego większość czerni będzie w istocie mniej lub bardziej ciemnymi szarościami albo szczególnie gęstymi, nasyconymi granatami, bordo czy brązami. Wszystko będzie zależeć od sposobu powstania takiego koloru.
Najzabawniejsze jest to, że owa „nieperfekcyjność” dotyczy zwłaszcza obiektów i substancji uznawanych za archetypicznie czarne. Czarny łabędź? Oczywiście, że nie – ciemne ubarwienie odmiany łabędzia niemego jest wynikiem odkładania się w piórach eumelaniny, czarnego barwnika. O ile sama eumelanina bardzo wydajnie pochłania wszystkie kolory światła widzialnego, rozproszona w piórze traci nieco na swojej mroczności. Czarne łabędzie są więc co najwyżej grafitowe. W takim razie może czarne tulipany? Uzyskanie tej egzotycznej niegdyś odmiany było nie lada wyczynem – tulipan to przecież głównie najrozmaitsze odcienie purpury, żółci, fioletu. Sprawy nie ułatwia fakt, że rośliny (w przeciwieństwie do zwierząt) nie potrafią produkować melaniny. Hodowcy roślin musieli więc zdać się na ograniczone możliwości tulipanowej fizjologii i znaleźć mutanta, który byłby prawie czarny. Udało się, a jakże! Odpowiednie połączenie wyjątkowo stężonej purpury oraz żółci sprawiło, że płatki tak wybarwionego tulipana nagle zaczęły świetnie absorbować zielone, niebieskie, pomarańczowe i żółte barwy światła widzialnego. Jak się jednak okazało, iluzja nie była kompletna i to, co obecnie znamy jako tulipan czarny, jest w istocie kombinacją głębokiego bordo i niemal czarnego fioletu. Na pierwszy rzut oka taki czarny tulipan (ale też czarna róża czy czarny hiacynt) wygląda efektownie, jednak przy bliższym zbadaniu mroczny czar pryska…
Czy zatem istnieje coś takiego jak idealna czerń? Substancja absolutnie mroczna, ostatecznie ciemna, pochłaniająca całe padające nań światło widzialne? Przez długi czas uznawano, że takim niemal doskonałym czarnym pigmentem jest sadza – mieszanina mikroskopijnych cząstek węgla oraz niewielkich ilości jego egzotycznych odmian, m.in. nanorurek czy fulerenów – powstająca w trakcie niepełnego spalania substancji bogatych w atomy węgla. Weź metalową łyżeczkę i wprowadź ją w płomień świecy. Po krótkiej chwili srebrzysty metal pokryje się matową czernią. Parafina świecy składa się bowiem prawie wyłącznie z węgla i wodoru, a w płomieniu jest ona odparowywana i spalana. Kiedy wprowadzamy do ognia zimny metal, drastycznie obniżamy temperaturę spalania i sprawiamy, że węgiel normalnie utleniający się do dwutlenku węgla wytrąca się z płomienia w postaci osiadających na metalowej powierzchni drobinek. Czerń sadzy jest tak doskonała, że przez długie wieki była jednym z najważniejszych źródeł czarnego pigmentu w malarstwie i poligrafii. Szybko jednak okazało się, że nawet ona odbijała śladowe ilości światła widzialnego.
Trop prowadzący do doskonalszej wersji czerni nie był zbyt skomplikowany. Skoro sadza jest tak dobrym przybliżeniem idealnego czarnego, badacze przyjrzeli się jej składnikom. „Najbardziej czarne” okazały się węglowe nanorurki i to one są dziś źródłem najgłębszej osiągalnej przemysłowo czerni. Jeśli pokryjemy nimi jakąś powierzchnię albo – ściślej – wyhodujemy ich gęsty „trawnik”, otrzymamy materiał absorbujący od 99,994 % do 99,997% padającego nań światła. Obiekty przestrzenne zabarwione w ten sposób praktycznie przestajemy postrzegać jako trójwymiarowe. Wrażenie „przestrzenności” bryły powstaje bowiem dzięki światłu odbijanemu przez przedmiot. Nasze oczy interpretują subtelne różnice w jego natężeniu jako miary odległości czy kąta ustawienia rozmaitych powierzchni obiektu w stosunku do kierunku patrzenia. Jeśli światło się nie odbija, oko nie otrzymuje wystarczającej informacji na temat kształtu obiektu i bryła zamienia się w „plamę” pozbawioną jakichkolwiek cech przestrzennych.
Kilkakrotnie miałem szczęście podziwiać prawdziwie czarne nocne niebo, nieskażone miejskim blaskiem i niezabielone świetlnymi odpadami ludzkiej aktywności. Najciemniejszy kosmos widziałem na pacyficznej wyspie Lord Howe – maleńkim łuku z piasku i raf koralowych jakieś 600 km na wschód od wybrzeży Australii. Do dziś pamiętam to uczucie, kiedy leżałem na stygnącej plaży, pod kopułą bezksiężycowego nieba, bez śladu jakiegokolwiek sztucznego światła dookoła. Mieszkańcy wyspy dbają o ciemność swoich nocy do tego stopnia, że siedząc na jednej z plaż, mogłem zobaczyć zielonkawy żar fosforyzujących w ciemności grzybów, które rosły w runie oddalonego o kilkaset metrów lasu.
Zapadając się w mrok tamtego nieba, doświadczałem w zasadzie czerni doskonałej. Chociaż kosmos trudno byłoby uznać za „ciało”, warto pamiętać, że w fizyce ciałem może być wszystko, łącznie z dość abstrakcyjnym bezmiarem wszechświata. W jakim sensie jest on – wszechświat – doskonale czarny? Kiedy patrzymy w nocne niebo, będąc z dala od świateł, nie mamy wątpliwości, że jest ono czarne. Nawiasem mówiąc, to najgłębsza i w niezwykle pociągający sposób najbardziej przerażająca czerń, jakiej można doświadczyć. Nic dziwnego, że rodziły się z niej mity naszych przodków i właśnie w niej czyhały na człowieka najpotworniejsze bestie. Jeśli jednak spojrzelibyśmy na niebo czulszym okiem – wrażliwym na całe spektrum promieniowania – zobaczylibyśmy, że za jaskrawym blaskiem gwiazd i mgławic, za szarą smugą Drogi Mlecznej, jarzy się wątlejszy, prastary blask. W zakresie mikrofal, będących w zasadzie dość krótkimi falami radiowymi, cały kosmos tli się jak dogasająca bryła węgla. To blask starożytny, który dociera do nas z czasów niewiele po narodzinach wszechświata. Światło, które zostało wyrzucone w przestrzeń podczas Wielkiego Wybuchu i które swoją podróż ku nam rozpoczęło, gdy kosmos stał się przezroczysty dla promieniowania. Światło to ma dokładnie takie właściwości jak to emitowane przez ciało doskonale czarne w temperaturze dzisiejszego wszechświata (około 2 stopni powyżej zera bezwzględnego). Jego energia jest tak nikła, że nasze oczy (i oczy wszystkich znanych nam organizmów) nie są w stanie go zarejestrować. Choć więc opromienia nas ze wszystkich stron światło wysłane w pierwszych chwilach rodzącego się kosmosu, ten już na zawsze pozostanie dla nas absolutnie czarny. Kosmiczne promieniowanie tła będzie tylko coraz bardziej oddalać się od widzialnej części widma, stopniowo przesuwając się w stronę coraz dłuższych fal radiowych, w miarę jak temperatura wszechświata zbliżać się będzie do zera absolutnego.
Nad wyspą Lord Howe co noc wschodzą dwie kosmiczne chmury: nieczułe na ziemską pogodę Obłoki Magellana. Widać je wyłącznie na tle najczarniejszego nieba – wystarczą ślady sztucznego światła, a ich koronkowa struktura ginie w szarości. Czerń traktujemy jako tak oczywistą (i w jakiś sposób gorszą, łatwiejszą do uzyskania) przeciwwagę bieli, że zupełnie przestała nam przeszkadzać niedoskonałość tej spowijającej kosmosy rozpościerające się nad głowami ogromnej większości z nas. Czasem myślę, że tak jak kiedyś „ciało doskonale czarne” było kluczem do właściwego wyznaczenia sposobów pomiaru światłości, tak teraz doskonale czarne niebo powinno być obowiązkowym wzorcem resetującym balans bieli i zakorzeniającym czerń tam, gdzie powinna ona być w naszej percepcji kolorów. Może więc skoro jeździmy w szkole na wycieczki, by obejrzeć pierwotny białowieski las, to powinniśmy też obligatoryjnie choć raz odwiedzić prawdziwą noc? W jej czerni nie czają się wcale zabójcze bestie. Da się w niej za to odnaleźć zapomniane albo uśpione kawałki siebie – nie znam nikogo, kto po jednym takim doświadczeniu nie chciałby go powtórzyć.