Media type: article

Szybko się uczy, używa narzędzi, w testach na inteligencję pokonuje małpy człekokształtne. Mimo to w wielu kulturach uważano go za zwiastuna nieszczęścia i śmierci. Czas oddać krukowi sprawiedliwość.

Jest bohaterem wielu wierzeń, mitów oraz opowieści. Wzmianki o nim pojawiają się w Biblii, Koranie, Torze, świętych pismach hinduskich i perskich, podaniach skandynawskich, a także przekazach rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. W wielu kulturach to ptak diabelski i sprytny, służący siłom ciemności, posłaniec śmierci, znak nieszczęścia. W niektórych wierzeniach jest bohaterem, w innych – tchórzem. Symbolizuje inteligencję i mądrość, ale też podstęp. Jego mroczną legendę można tłumaczyć zapewne dużymi rozmiarami ciała, potężnym dziobem, ciemnym upierzeniem i głębokim głosem. Nie bez znaczenia są również zwyczaje kruków, zwłaszcza ich zamiłowanie do padliny: pojawiały się one na polach bitew i wszędzie tam, gdzie leżały zwłoki ludzkie lub zwierzęce. To musiało wzbudzać strach.

Złożone umysły

Ludzki mózg przy średniej masie od 1225 g (u kobiet) do 1375 g (w przypad­ku mężczyzn) zawiera około 86 mld neuronów. To wyróżnia nas w świecie zwierząt i pozwoliło nam na stworzenie cywilizacji. Kruki w mózgu o masie 10,2 g mają ponad 2 mld neuronów. Czy to dużo? Wystarczy zestawić je ze ssakami o podobnej masie mózgu, u których jest ich zwykle dwa razy mniej. Nic dziwnego, że w eksperymentach badających inteligencję kruki wypadają nawet lepiej niż niektóre naczelne. Naukowcy sugerują, że ich poziom zdolności poznawczych jest podobny do tego, jaki obserwujemy u dwuipółletnich dzieci. Już czteromiesięczne pisklęta radzą sobie z większością zadań, z którymi orangutany i szympansy potrafią uporać się dopiero jako osobniki dorosłe. Kruki mają dużo czasu, by rozwinąć swoje zdolności, bo w porównaniu z innymi gatunkami ptaków są długowieczne – na wolności dożywają nawet 20 lat. Stworzenia te planują przyszłość, a także lepiej radzą sobie z odroczoną gratyfikacją niż niektórzy ludzie. W pewnym eksperymencie uczono kruki zwracać naukowcom żeton w zamian za nagrodę w postaci jedzenia. Jeśli pożywienie było gorszej jakości, ptaki wybierały żeton, bo wiedziały, że wkrótce otrzymają za niego lepsze kąski. Podczas innego testu kruki musiały dobrać się do wiszącego kawałka jedzenia, pociągając dziobem za sznurek, a potem przytrzymując go palcami, i powtarzać tę czynność, aż będą w stanie pochwycić smakołyk. Wystarczyło im kilka minut obserwacji, a następnie około pół minuty, aby rozwiązać to zadanie, choć wcześniej nigdy czegoś takiego nie robiły.

Jakiś czas temu miałem okazję mieszkać pod wspólnym dachem z trzymiesięcznym krukiem, który ze względów zdrowotnych trafił pod opiekę mojej znajomej specjalizującej się w leczeniu i rehabilitacji zwierząt. Na imię miał Gamoń, co bynajmniej nie odzwierciedlało jego natury, ponieważ był piekielnie inteligentny. Kruk ten uwielbiał guziki. Gdy zobaczył mnie po raz pierwszy, był przez moment zaniepokojony, czemu dał wyraz głośnym krakaniem i chowaniem się za plecami swojej opiekunki. Nie minęło nawet pięć minut, a już znalazł się na moim ramieniu. Przez chwilę mogłem poczuć się jak sam Odyn, któremu co wieczór dwa kruki – Huginn (Myśl) i Muninn (Pamięć) – przekazywały najnowsze wieści. Jednak zamiast szeptać mi do ucha plotki, Gamoń zaczął majstrować dziobem przy guzikach kołnierzyka mojej koszuli. Podziwiałem, z jaką precyzją chwyta za nie i próbuje je oderwać. Po kilkunastu próbach znudził się i wrócił na ramię opiekunki. Kiedy ona otworzyła pudełko z guzikami i postawiła je na podłodze, kruk natychmiast do niego podleciał. Przebierał w nich przez kilka chwil, a gdy już jakiś wybrał, leciał na kanapę i upychał go pod poduszkami. Po pewnym czasie zaczął szukać nowych rozrywek. Uwielbiał badać otoczenie, często siejąc w domu niemałe zamieszanie. Obrywało się przy tym psu, który także fascynował kruka. Ciągnięcie za uszy było na porządku dziennym, ale na szczęście łagodny labrador znosił to cierpliwie. Kruki znane są z takich zachowań. Przy padlinie potrafią zaczepiać o wiele większego od nich bielika, raz za razem pociągając go za ogon, aż w końcu zirytowany odleci.

Ptak do towarzystwa

Na całym świecie występuje 11 gatunków kruków: zwyczajny, grubodzioby, wielkodzioby, meksykański, pustynny, somalijski, srokaty, kusy, mały, tasmański, australijski. Najbardziej rozpowszechniony jest kruk zwyczajny – zasiedla niemal całą Europę, Azję, Amerykę Północną, południową część Grenlandii oraz północną Afryki.

Od wieków kruki były dla ludzi zwierzętami do towarzystwa. Ptaki o inteligencji dwuipółletnich dzieci potrafią sprawić wiele radości, ale mogą też dokonać prawdziwych zniszczeń, gdy na chwilę spuści się je z oczu. Do najbardziej znanych kruków mieszkających z ludźmi należał słynący z niepokornej natury Korasek, którym opiekowali się Simona Kossak i Lech Wilczek. Dokonywał on licznych kradzieży – od drobnych bezwartościowych przedmiotów po biżuterię, dokumenty i pieniądze – a także ataków na kostki przechodniów i głowy rowerzystów odwiedzających gospodarzy na Dziedzince w sercu Puszczy Białowieskiej.

Życie z krukami dzielił również najsłynniejszy ich badacz, Bernd Heinrich, autor książki Umysł kruka. Ptaki przebywały w specjalnie skonstruowanej i wybudowanej przez samego naukowca wolierze niedaleko domu, gdzie mógł on prowadzić wiele fascynujących eksperymentów, które przyczyniły się do lepszego zrozumienia złożonej natury tych zwierząt.

Nie ma chyba jednak popularniejszych kruków niż te z Tower of London. Legenda głosi, że jeśli znikną one z tego miejsca, Korona upadnie, a wraz z nią Wielka Brytania. W wieży mieszka siedem oswojonych ptaków o imionach: Jubilee, Harris, Poppy, Georgie, Edgar, Branwen i najmłodszy Rex. Dlaczego akurat siedem? Zgodnie z przesądem sześć to minimalna liczba, jaka musi pozostać, aby chronić Koronę, siódmy zaś jest zabezpieczeniem na wypadek, gdyby któremuś z ptaków coś się stało. Brytyjczycy traktują legendę bardzo poważnie – do tego stopnia, że kruki mają opiekuna (tzw. Ravenmaster), który je karmi, a nawet od czasu do czasu przycina im lotki w skrzydłach, by nie zapuszczały się za daleko, co zdarzało się w przeszłości. Nie ma pewności, skąd wziął się ten przesąd, ale najprawdopodobniej odpowiedzialny za niego jest Karol II Stuart, który rządził Anglią i Szkocją w XVII w.

Wokół padliny

Kruki wytworzyły silną więź nie tylko z ludźmi, lecz także z wilkami, gdyż zasięgi występowania tych gatunków w dużej mierze się pokrywają, a ptaki chętnie stołują się na pozostawianych przez drapieżniki resztkach ofiar. Istnieją anegdotyczne dowody na to, że kruki wręcz śledzą wilki – pełne nadziei, że uda im się skorzystać z ich zdobyczy – a nawet wskazują im potencjalne ofiary. Czasami ptaki znajdują posiłek jako pierwsze, jednak nie są w stanie rozpocząć uczty. Skóra martwego zwierzęcia może być zbyt gruba, wtedy najlepiej wezwać na pomoc wilki. Jak tego dokonać? Narobić w lesie hałasu, który przyciągnie te drapieżniki. Swoimi silnymi szczękami uzbrojonymi w ostre zęby wilki bez problemu uporają się z najgrubszą nawet skórą, a gdy najedzą się do syta, do uczty przystąpią wygłodniałe kruki. Istnieją również doniesienia, że w tym samym celu potrafią one śledzić myśliwych, czekając, aż ci upolują dzika lub jelenia, aby pożywić się resztkami zostawionymi po patroszeniu upolowanej zwierzyny.

Padlina jest niezwykle łakomym kąs­kiem dla kruków. Ponieważ są to ptaki terytorialne, dorosłe pary bronią zdobyczy przed innymi osobnikami. Młode ptaki zwykle przegrywają to starcie, chyba że się połączą – jeżeli będzie ich co najmniej 20, starszyzna nie ma szans na zachowanie łupu. Dzięki takiemu zachowaniu młodociane ptaki nie tylko bronią się przed dorosłymi, lecz także mogą nękać i przeganiać inne chętne do uczty zwierzęta: myszołowy, dziki, a nawet lisy czy bieliki. Nie radzą sobie wyłącznie z jastrzębiami. Próba odstraszenia tego drapieżnika poprzez ciągnięcie go za ogon – jak kruki mają w zwyczaju czynić z młodymi bielikami – może skończyć się dla nich tragicznie. Jastrząb jest wytrenowany w skutecznym zabijaniu i nawet najinteligentniejsze ptaki nie mogą czuć się przy nim bezpiecznie. Młode kruki współpracują ze sobą również przy poszukiwaniu padliny. Każdego wieczoru przed zmierzchem gromadzą się na wspólne noclegowiska, które opuszczają o poranku pojedynczo, rozlatując się na wszystkie strony. Jeżeli któryś trafi na padlinę, za pomocą specjalnego dźwięku informuje o odkryciu pozostałe przebywające w pobliżu osobniki. Chociaż znalazca dzieli się informacją z grupą, to i tak chce jak najwięcej zgarnąć dla siebie. Wyrywa kawałki padliny i ukrywa je na później, kiedy zacznie doskwierać mu głód. Podobnie jak ludzie, kruki stają się bardzo ostrożne, gdy podejrzewają, że są obserwowane. Jeśli wiedzą, że w trakcie ukrywania pokarmu widział je inny ptak, to kiedy zdobędą pewność, że już nie ma go w okolicy, powrócą do skrytki i przeniosą pokarm do innego miejsca.

Lęk przed nowością

Kruki to ptaki skrajnie bojaźliwe. Gdy wy­­­lą­dują przy nowo odkrytej padlinie, wykonują ruchy zwane pajacykami. Polegają one na tym, że podchodzą do niej ostrożnie i co chwilę podskakują, wymachując przy tym skrzydłami. Po pierwszym kęsie potrafią spanikowane odlecieć i nie wracać przez wiele godzin. Takie zaskakujące zachowanie ma głęboki sens. Kruki zdają sobie sprawę, że leżące zwierzę wcale nie musi być martwe. Próba odgryzienia kawałka jego ciała, gdyby jeszcze żyło, mogłaby zakończyć się poważnymi obrażeniami, jeśli w ostatnim przypływie sił zaczęłoby się bronić. Poza tym może to być drapieżnik wykorzystujący technikę udawania martwego do polowania na naiwne ofiary. Kruki też ją stosują – co prawda nie po to, aby polować, tylko żeby oszukać pobratymców. Potrafią położyć się przy odnalezionej padlinie, udając martwego, gdy w pobliżu zauważą konkurencję. Dla innych kruków to informacja o zagrożeniu i zwykle opuszczają takie miejsce, aby nie narażać się na niepotrzebne niebezpieczeństwo, którego biedak na ziemi nie miał szczęścia uniknąć. Po pewnym czasie sprytny oszust może spokojnie powrócić do żerowania.

Odnośnie do tego przypomina mi się pewna historia. Był ciepły jesienny dzień i po długiej wędrówce przez las postanowiłem położyć się na łące przy lesie. Rozleniwiony przymknąłem oczy, grzejąc się w ostatnich promieniach słońca. Co jakiś czas na chwilę lekko uchylałem powieki, aby spojrzeć w niebo. Po kilku minutach dostrzegłem na nim kruka, który energicznie leciał przed siebie. Moja obecność go nie zaniepokoiła, jak zwykle się dzieje, gdy ptak ten spostrzeże człowieka. Wręcz przeciwnie: zdawał się bardzo zaciekawiony, bo zawrócił tuż po tym, jak mnie minął. Zaczął nade mną kołować. Początkowo dość wysoko, może około 100 m nad ziemią, ale z minuty na minutę zniżał swój lot. Wyraźnie był czymś zainteresowany. Czyżby uznał mnie za padlinę? Miałem nadzieję, że wyląduje i będzie ze mną próbował swoich pajacyków, podskubywał i uciekał. Obserwowałem go w bezruchu przez na wpół przymknięte powieki. Postanowiłem sprawdzić, co się stanie i jak blisko zdecyduje się podlecieć. Całe zajście trwało kilka minut i ptak był naprawdę blisko – może jakieś 30 m ode mnie – jednak w pewnym momencie coś musiało wzbudzić jego podejrzenia, bo głośno zakrakał, a potem pośpiesznie odleciał. I tym razem jego bojaźliwa natura zwyciężyła.

Lęk wzbudza w krukach nie tylko nowa padlina, lecz także niektóre kształty przedmiotów. Podobnie jak koty nie przepadają one za nowymi, wydłużonymi obiektami o wężowatej formie, ale z tymi okrągłymi nie mają większych problemów i szybko je akceptują.

Hierarchia

Młodociane kruki żyjące w grupach bezbłędnie orientują się w statusie społecznym poszczególnych osobników: znają swoje oraz innych miejsce zarówno we własnej grupie, jak i w pozostałych stadach żyjących w okolicy. Przed rozpoczęciem posiłku dominujący kruk informuje specjalnym dźwiękiem o swojej silnej pozycji, na co podporządkowany osobnik odpowiada głosem mającym za zadanie uznać jego dominację. To bardzo ważne zachowanie, które pozwala im szybko dopasować się do relacji panujących w grupie, jeśli zdecydują, że chcą do niej należeć. Innymi słowy: doskonale wiedzą, komu muszą się przypodobać, aby dołączyć do hierarchii dziobania, nie narażając się na niepotrzebne konflikty – choć czasami zdarza się, że celowo je wywołują. Gdy poczują się mocne, mogą nie odpowiedzieć na wezwanie dominującego kruka głosem podporządkowanym. Wtedy dojdzie do konfrontacji mogącej spowodować odwrócenie relacji w grupie. Ponieważ samce są silniejsze od samic, takie walki toczone są w obrębie płci.

Kruki to fascynujące ptaki, które skrywają przed nami jeszcze wiele tajemnic. Mam ogromną nadzieję, że coraz nowsze doniesienia na temat ich niezwykłych zdolności poznawczych sprawią, że przestaniemy wreszcie używać pogardliwego określenia „ptasi móżdżek”. Kruk może nas niejednego nauczyć.

ilustracja: Natka Bimer
ilustracja: Natka Bimer

Spokój mamy w sobie, podobnie jak radość. O trudnych czasach i sposobach na nie mówi Gurudev Sri Sri Ravi Shankar – nauczyciel duchowy, założyciel fundacji Art of Living.

Spotykamy się późnym wieczorem w Tarasce pod Łodzią, gdzie znajduje się polski ośrodek Fundacji Art of Living. Gurudev Sri Sri Ravi Shankar właśnie skończył kilkugodzinny wykład, jednak na jego twarzy zupełnie nie widać zmęczenia. Od wielu lat jest nieustannie w drodze – uczestniczy w spot­kaniach, warsztatach medytacyjnych i oddechowych na całym świecie, w Polsce był już kilkakrotnie. Ze względu na swoją działalność pokojową (m.in. w Kolumbii, Ukrainie czy Iraku) oraz charytatywną od lat wymieniany jest jako kandydat do Pokojowej Nagrody Nobla.

Sylwia Niemczyk: Jesteś z tego dobrze znany. Na dzisiejszym wykładzie powiedziałeś, że wszyscy powinni być nauczycielami dla innych. Czy Ty zdecydowałeś się uczyć właśnie z takiego poczucia powinności?

Ravi Shankar: Nie tylko powinniśmy być nauczycielami, ale nawet wszyscy nimi jesteśmy – czy tego chcemy, czy nie. Każdy z nas ma tę rolę w życiu. Matka jest pierwszym nauczycielem swojego dziecka, podobnie ojciec. Codziennie zarówno uczymy innych, jak i uczymy się od nich. Każde nasze zachowanie jest przecież dawaniem przykładu, czyli właśnie nauczaniem. Jednak rzeczywiście niektórzy przyjmują tę rolę jako główną. Ja przyjąłem ją z radością. Lubię spotykać się z ludźmi, rozmawiać, pokazywać, jak mogą znaleźć ukojenie. I namawiać np. do tego, żeby się więcej uśmiechali. Uważam, że każdy powinien uczyć innych uśmiechu. Możemy rozpowszechniać pozytywność, wszyscy możemy być nauczycielami radości.

Myślę, że naprawdę każdy ma w sobie potencjał i może dzielić się pozytywnością. Musimy tylko go w sobie rozpoznać i po prostu pozwolić, aby w nas rósł. Jeśli damy radości więcej przestrzeni, ona wypełni ją całą. Okazujmy tę radość życia – właśnie na tym polega nauczanie innych. Drobne akty dobroci i życzliwości mogą bardzo dużo zmienić. W naszym mózgu istnieją neurony lustrzane, czyli komórki nerwowe, dzięki którym wszyscy w pewien sposób wpływamy na siebie i zarażamy się nawzajem emocjami. A więc uśmiechaj się, a inni w twoim towarzystwie też zaczną się uśmiechać. Proste, prawda?

Na dzisiejszym spotkaniu poza uśmiechem uczyłeś zachwytu. Radziłeś, aby każdą napotkaną rzecz w życiu witać radosnym „wow!”.

To kolejna prosta prawda, że nasze życie w dużej mierze zależy od nas samych. Nie całkowicie, ale jednak w znacznym stopniu. Nasze „wow” może być równie dobrze okrzykiem zachwytu, co przerażenia. Od nas zależy, jak je wypowiemy.

Czy nie dziwi Cię, że nadal trzeba przypominać takie proste prawdy?

Wewnętrzna pozytywność zazwyczaj jest przykrywana stresem, napięciem oraz ignorancją. Współcześnie ludzie często czują się nieszczęśliwi, słyszę to na każdym spotkaniu. Myślę, że jednym z powodów jest to, że nie mają porównania; nieraz nie zdają sobie sprawy, w jak dobrych czasach żyjemy, w jakim komforcie. Oczywiście to tylko jedna z prawdopodobnych przyczyn. Inną może być to, że współcześnie bardzo głęboko jesteś­my zanurzeni w mediach społecznościowych – zarówno dzieci, jak i dorośli. Przychodzi do nas stamtąd bardzo dużo dobrych i tyle samo złych rzeczy. Czujemy się non stop osądzani, brakuje nam skupienia uwagi. To może wywoływać poczucie zagrożenia. I wtedy budzą się w nas gniew, złość – nie zdajemy sobie sprawy, że w ten sposób sami sobie wymierzamy karę. Jestem przekonany, że każde dziecko przychodzi na ten świat jako ktoś, kto nie boi się śmieszności ani tego, że coś straci. Owego lęku uczy się dopiero od dorosłych.

Dzisiaj na wykładzie też usłyszałeś pytanie o to, jak pielęgnować radość. Kilkuletni chłopiec zapytał, jak dłużej mógłby utrzymać w sobie euforię wywołaną urodzinami.

Poradziłem mu, żeby po prostu przestał się obawiać, że ją straci. Niech w ogóle o tym nie myśli, ale ją okazuje i dzieli się nią. Im bardziej będzie się nią dzielił, tym będzie jej więcej – tak dzieje się z każdą radością.

Jako dorośli jesteśmy wciąż przepełnieni lękiem przed stratą.

Pamiętam, że gdy byłem pięcio- albo sześcioletnim dzieckiem, bałem się, że stracę babcię. Obserwowałem, jak oddycha, i kiedy jej oddech spowalniał, bo zasypiała, to potrząsałem nią, by ją obudzić. Bardzo się tego bałem. A więc musiałem wierzyć, że coś może się skończyć.

Dziś już tak nie myślisz?

Jako ludzie dostrzegamy tylko pewien zakres istnienia, którym jesteśmy. Śmierć nie oznacza utraty życia.

Ludzie, którzy przyjeżdżają na spot­kania z Tobą, wspominają potem niekiedy, że czuli się przy Tobie bezpiecznie. Jaki jest sposób na budowanie tego poczucia bezpieczeństwa?

Trzeba być cierpliwym i neutralnym, powstrzymać się od oceniania. Należy uświadomić sobie, że każdy człowiek jest członkiem twojej rodziny – i tak go traktować. Wtedy inni z łatwością poczują się przy tobie bezpiecznie.

Członkiem rodziny?

W taki sposób postrzegam wszystkich ludzi na świecie. Każdemu tak samo współczuję jego cierpienia i napięcia.

Jak się od tych emocji uwolnić?

Wciąż mnie zadziwia, że w szkołach na całym świecie dzieci uczą się tylu rzeczy, ale rzadko tego, jak radzić sobie ze stresem. Jak oddychać, by uspokoić myśli; w jaki sposób medytować. Wszystko, co potrzebne, mamy w sobie. Dlaczego dzieci nie ćwiczą w szkole tego „wow”? Przecież na każdej lekcji mogłyby to robić!

Jedna z Twoich książek nosi tytuł Świętowanie ciszy. Co to znaczy?

Jesteśmy zanurzeni w hałasie, tymczasem cisza stanowi klucz do wszystkiego. Nie polega ona na tym, żeby nic nie mówić i niczego nie słuchać, ale na tym, by wycofać wszystkie zmysły. Nie chodzi o sprawienie, żeby wokół było cicho, tylko o uspokojenie swojego umysłu. Aby właśnie w nim zapanowała pełna, absolutna cisza. To jest lekarstwo.


Gurudev Sri Sri Ravi Shankar: 

Nauczyciel duchowy i założyciel fundacji Art of Living. Jogin, działacz pokojowy, który od ponad 40 lat bez ustanku podróżuje po świecie, uczy medytacji i przypomina o humanitaryzmie. Więcej na artofliving.org

Twarz, która patrzy na mnie z lustra, prezentuje się dobrze. Ten uśmiech! Ten kołnierzyk! Aż miło popatrzeć. Ale co to za skaza na lustrze? Nie widziałem jej wcześ­niej. Pewnie jakiś paproszek, wystarczy go zetrzeć.

Stanowczym ruchem ścieram paproszek. A raczej próbuję, bo jak się okazuje, żadnego paproszka tam nie ma. Żadnego. Coś mimo wszystko ścieram – farbę. Jak mogłem nie zauważyć tego wcześniej? Mój uśmiech jest tylko namalowany na lustrze!

Namalowany, podobnie jak reszta twarzy. Wszystko to farba. Nie ma odwrotu, muszę ją zetrzeć do końca. Starłem uśmiech. Ścieram nos. Ścieram policzki, oczy, uszy, włosy, nawet kołnierzyk.

Gotowe. Starłem farbę z lustra. I co jest pod spodem? Lustro.

Nareszcie mogę przyjrzeć się sobie. Najwyraźniej jestem jaszczurką. Mam błyszczącą skórę. Mam oczy, którym nic nie umknie. Jednak najlepszy jest mój język: zwinny, sprężysty, giętki i rozdwojony. Dużo radości daje taki język.

Dotykam językiem lustra. I co? Farba znowu odłazi. Zlizuję ją i wychodzi na jaw coś bardzo dziwnego: nie jestem jaszczurką! Spod farby wygląda moja poprzednia, ludzka twarz.

– Witam ponownie – mówi twarz.

– Wspaniale jest żyć – odpowiadam.

Trwamy przez chwilę w cichej zadumie.

– No dobrze, trzeba już iść do pracy – mówi w końcu twarz.

A więc idę. Jest chłodno, błoto i gwiżdżę sobie.

Daniel Mróz – rysunek z archiwum nr 538/1955 r.

Każda kultura polega na tworzeniu, przekształcaniu, wejściu na wyższy stopień skomplikowania. I nie ma na świecie kultur równie trwałych – a zarazem wciąż ewoluujących – jak kultury beztlenowych bakterii fermentacyjnych.

Czy ferment stworzył cywilizację? Tak. A przynajmniej towarzyszył jej od samego początku, jeśli powszechnie godzimy się, że symboliczne „wyjście z jaskiń” nastąpiło między 15 a 11 tys. lat p.n.e. i wiązało się z uprawami. Można było jeść dzikie ziarno i wytworzoną z niego mąkę, ale można było je również fermentować. „Wyrastające” pieczywo powstało z fermentacji dzikich drożdży, jednak antropolodzy są dziś zgodni, że w kilku najważniejszych „kolebkach cywilizacji” (Mezopotamia, Egipt, Indie, Chiny, Meksyk) najwcześniej fermentowano napoje. W kategoriach chronologicznych wygrywa tu Bliski Wschód z czasów kultury natufijskiej, zwanej tak od stanowiska archeologicznego w Wadi-an-Natuf na terenie współczesnego Izraela.

Badacze (Robert Dudley, Patrick E. McGovern, Elisa Guerra-Doce) od dość dawna sugerowali, że homo sapiens czerpał z dobrodziejstw fermentacji – nasi przodkowie jedli przejrzałe dzikie owoce, więc alkohol w nich zawarty musiał być im znany. Trudno jednak wykazać prawdziwość takiego twierdzenia – choćby dlatego, że poziom alkoholu w sfermentowanych owocach jest zbyt niski, by zostawić ślady w organizmie. Przydałby się zatem twardszy dowód, najlepiej taki, który potwierdzałby celowość prowadzonej przez człowieka fermentacji. Dowód taki znaleziono.

W związku z napojem

W 1956 r., w zboczu góry Karmel odkryto jaskinię Rakefet. Znalezisko to do dziś pozostaje punktem odniesienia dla antropologów, paleontologów, paleobotaników i badających prapyłki palinologów. W badaniach nad historią fermentacji przełomowy był rok 2018, kiedy w jaskini natrafiono na pozostałości produktu wykonanego z rozmysłem – zawierającej alkohol pulpy, powstałej ze sfermentowanych ziaren jęczmienia i pszenicy. Znajdowały się one w glinianym naczyniu, w pobliżu dwóch moździerzy służących do rozcierania ziaren. Odkrycie wydatowano na lata 13 700–11 700 p.n.e., potwierdzając tym samym istniejące już wcześniej teorie o produkcji alkoholu przez natufijczyków. Aby się upewnić, że chodzi o fermentację, zbadano kształty molekuł znaleziska. Skrobie pszenicy i jęczmienia przybierają inne kształty w zależności od procesów, jakim zostają poddane. Zespół badaczy (Huan Liu, Zhenyao Wang i inni) przeprowadził więc eksperyment: poddał różnorodnym działaniom współczesne skrobie tych zbóż. W procesie fermentacji przybrały one podobny kształt do skrobi pszenicy i jęczmienia znalezionych w jaskini. Tak oto powstało obowiązujące do dziś stanowisko dotyczące najstarszej udokumentowanej produkcji piwa.

Słynne słowa Claude’a Lévi-Straussa, że produkcja miodu pitnego jest cezurą, która oznacza przejście człowieka ze stanu natury do rozwiniętej kultury, być może wymagają korekty. Jednak – choć miodosytnicy nie mają swojego Wadi-an-Natuf – wolno nam przypuszczać, że produkcja miodu pitnego nie jest dużo młodsza. Rysunki naskalne przedstawiające ludzi wybierających miód liczą już 12 tys. lat, poza tym sfermentowany miodowy napój jest wyjątkowo prosty w produkcji. Trzeba jedynie zmieszać miód z wodą i spokojnie czekać – dzikie drożdże obecne w tym pierwszym załatwiają sprawę.

„Bliski związek naszego gatunku z fermentowanymi napojami, który rozwinął się na przestrzeni milionów lat, nadał mu obecny kształt” (tłum. Bartłomiej Kotarski) – oświadcza Patrick E. McGovern, antropolog z Uniwersytetu Pensylwanii oraz badacz najdawniejszych śladów i sposobów fermentacji alkoholowej (cytat z jego książki Uncorking the Past: The Quest for Wine, Beer, and Other Alcoholic Beverages przytaczam za Sztuką fermentacji Sandora Ellixa Katza). Z kolei Mikal John Aasved, antropolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego, w swojej słynnej pracy doktorskiej z roku 1988 (opublikowanej trzy lata później), poświęconej alkoholowi i upijaniu się w społeczeństwach przedprzemysłowych, wygłasza jeszcze mocniejsze twierdzenie. Zauważa mianowicie, że wszystkie kręgowce mogą metabolizować alkohol. Stąd już tylko krok do wniosku, że alkohol (a więc produkt fermentacji) towarzyszył człowiekowi od zawsze. I rzeczywiście McGovern wyciąga taki wniosek. „Od samego początku istnienia rasy ludzkiej celowo zbieraliśmy ziarna, owoce i bulwy o określonej porze roku, by robić z nich napoje” – pisze, precyzując, że chodzi o pierwotne napoje alkoholowe.

Trudno wątpić w chronologiczne pierwszeństwo alkoholu wśród wszystkich pozyskiwanych świadomie produktów fermentacji. Piwna (prapiwna?) pulpa spod góry Karmel, fermentowana zapewne na naturalnych drożdżach z otoczenia czy wprost z powietrza, wydaje się daleką krewną dzisiejszego piwa, jednak do tej pory ma na świecie wielu kuzynów. Sandor Ellix Katz, guru współczesnej fermentacji – i autor bodaj najbardziej cenionych książek na ten temat – wylicza najważniejszych z nich. Meksykańskie tesgüino ze słodowanej kukurydzy (gotowana, wysokoskrobiowa pasta przekształcana w fermentowany syrop), bardzo popularne w Afryce piwo z sorgo (gęsta, mętna skrobiowa zawiesina) wraz z jego sudańską odmianą z prażonego sorgo – merissą, nepalskie tongba z prosa czy nawet różne azjatyckie odmiany piwa z ryżu są w gruncie rzeczy wariantami tego samego procesu i podobnej technologii. Często – co było do przewidzenia – napoje te pełnią funkcje społeczne. John G. Kennedy badający od początku lat 50. XX w. północnomeksykańską ludność Tarahumara twierdzi nawet, że tesgüino jest głównym elementem tamtejszej organizacji społecznej.

Kilka tysiącleci po browarnikach z Wadi-an-Natuf, w nieco innym miejscu – gdzieś między dzisiejszymi Armenią, Gruzją oraz Iranem – zorientowano się, że istnieją prostsze metody produkcji sfermentowanego napoju, który w dodatku jest smaczniejszy od ziarnistej skrobiowej pulpy. Między 7000 a 5800 r. p.ne. zaczęto fermentować winogrona. Artefakty sprzed 8000 lat wskazują na obecność kamienia winnego i winogronowych pestek pochodzących najpewniej z owoców już (!) hodowlanych. Wspomnianymi artefaktami są fragmenty glinianych naczyń, prawdopodobnie były to amfory – qvevri. Tę metodę produkcji wina wymyślono w gruzińskiej Kachetii. Polega ona na fermentowaniu całych kiści, ze skórką i szypułkami. Przetrwała ona do dziś i od mniej więcej dekady jako „nowa moda” podbija cały winiarski świat z prędkością, z jaką technologia fermentacji rodem spod Kaukazu i Elbrusu rozprzestrzeniała się w basenie Morza Śródziemnego. Społeczna i kulturotwórcza rola wina wydaje się oczywista. Dość stwierdzić, że żydowskie i chrześcijańskie liturgie oraz kultura wędrująca wraz z chrześcijaństwem na północ są poniekąd, nomen omen, owocem fermentacji.

Pierwotny charakter piwa czy wina, mimo udoskonaleń i zdobyczy techniki w rodzaju filtracji, jest znany. Tak jak proces fermentacji w ogóle. Odpowiadają za niego zarówno wspomniane już drożdże, jak i bakterie. Mikroorganizmy obecne są wszędzie i od zawsze, dlatego nieprzerwanie zachodzi fermentacja, bez względu na szerokość geograficzną. Archeologia przynosi znaleziska, które przesuwają coraz dalej w czasie granicę świadomego fermentowania składników spożywczych. Ślady te nie sięgają tak głęboko jak świadectwa dotyczące fermentacji alkoholowej, ale potwierdzają pierwotny charakter tego procesu w sensie żywnościowym, jak również kulturotwórczym.

Chlebem i serem

Chleb powszedni, jak zwykło się o nim mówić, towarzyszy człowiekowi od tysiącleci, jednak wypieki na zakwasie pojawiły się dopiero w III w. p.n.e. Aż dziwne, że tak późno. Któregoś razu Egipcjanie dołożyli do papki, z której wypiekali chlebowe placki, czynnik czasu, a ten – jak wiadomo – sprzyja fermentacji. Powstały zakwas sprawił, że chleb był pulchny, różnił się od znanego wcześniej łamliwego podpłomyka. Czas – potrzebny do uzyskania zakwasu, a zatem oddany do spożytkowania bakteriom – jest tym, czego brakowało Żydom uciekającym z Egiptu. W Księdze Wyjścia napisano, że nie mogą czekać na wyrastanie chleba, muszą zjeść ten niekwaszony, Anioł Śmierci przechodzi bowiem przez Egipt i już najwyższy czas ruszać w drogę. Choć naukowe wytłumaczenie procesów chemicznych niezbędnych w produkcji spulchnionego chleba i opis procesu fermentacji z udziałem drożdży przyniosły dopiero lata 1857–1868 (Pasteur), biblijni autorzy doskonale – jak widać – rozumieli już sposób działania drobnoustrojów i rolę czasu w fermentacji. Z kolei sam proces powstawania chlebowego zakwasu w gruncie rzeczy nie zmienił się od niemal 5 tys. lat.

Wśród podstawowych i najbardziej pierwotnych składników fermentacji oprócz ziarna i owoców znajduje się też mleko. Picie świeżego mleka to zwyczaj XX-wieczny, związany z powszechnością oraz dostępnością schładzania. Wcześ­niej (a więc przecież jeszcze bardzo niedawno) przywilejem tym mogli się cieszyć tylko właściciele krów, kóz i owiec. Reszta spożywała mleko przetworzone, czytaj: sfermentowane. Za najstarszy napój z fermentowanego mleka uchodzi kumys (kimiz). Herodot zauważa, że produkują go Scytowie i jest smaczny. Ale to dopiero V w. p.n.e. i badawczy luksus historii spisywanej. Sfermentowane kobyle mleko z pewnością pijano dużo wcześ­niej w Azji Środkowej (gdzie również przetrwało w takiej formie do dziś). Na owych terenach, ubogich w roślinność, często stosowano fermentację mlekową. Zapewne tam, w latach 5000–4000 p.n.e., powstał jogurt (choć prawa do pierwszeństwa roszczą sobie także Chińczycy). Mówimy jednak tylko o chronologii. Na podobne pomysły wpadano w innych częściach świata. Można oczywiście usiłować dowodzić, że grecka oxygala (jedzona z miodem), o której w II w. n.e. pisze Galen, jest potomkinią środkowoazjatyckiego jogurtu, ale zapewne Grecy sami wymyślili swój napój, podobnie jak dawni mieszkańcy Indii (dahi z kwaś­nego mleka), Egiptu czy Sudanu (jogurtowe zabady) albo Bałkanów (trahana).

Od sfermentowanego mleka niedługa droga do sera – kolejnego panświatowego produktu fermentacji. Półproduktem twarogu, jak wiadomo, jest skwaszone mleko. Kiśnie ono „samoczynnie” – fermentacja mlekowa to dzieło bakterii obecnych w mleku. Zsiadanie się mleka było na porządku dziennym, z czego naturalnie wyniknęło proste serowarstwo. Nomadyczni mieszkańcy krainy jogurtu poszli krok dalej, produkując – też zapewne „niechcący” – sery podpuszczkowe. Po prostu bukłaki zrobione z kozich i owczych żołądków zawierały zarówno resztki kwasu mlekowego, jak i samej podpuszczki. W każdym razie, rozpatrując rzecz najogólniej, w epoce brązu sery wyrabiano w wielu miejscach na świecie, czego dowodzą liczne świadectwa archeologiczne.

Alkohol, chleb i mleko to najstarsza triada fermentacji. Nawet najbardziej pierwotne, na pierwszy rzut oka, sfermentowane produkty, które stworzyły kuchnię azjatycką, są od wspomnianej triady dużo młodsze. Jednak w owej dość uporządkowanej chronologii jest pewien zaskakujący przypadek, osobny i szczególny, a mianowicie ryby. Wiadomo, rzymskie garum i azjatycki sos rybny to efekt długotrwałego i zapachowo bezlitos­nego procesu trwającego miesiące. Lecz to nie Morze Śródziemne czy Południowochińskie jest kolebką fermentacji rybnej. Ku powszechnemu zaskoczeniu okazał się nią Bałtyk, a właściwie cieśnina, która stała się jeziorem, po czym zniknęła. W 2016 r. na terenie stanowiska archeologicznego Norje Sunnansund w południowo-wschodniej Szwecji odkryto zbiorowisko 200 tys. rybich ości. Karpiowate, okonie, szczupaki, węgorze i miętusy były przemyślnie fermentowane przez mieszkańców. Podobnie jak ryby na garum czy na sos rybny zakopywano je głęboko w ziemi. Ale jako że ani sól, ani glina nie były dostępne, ryby „zakwaszano” poprzez dodanie kory sosnowej lub foczego tłuszczu, a następnie zawijano w skóry fok albo dzików i zakopywano. Ten rodzaj fermentacji świetnie sprawdza się w chłodnym klimacie. Norje Sunnansund datuje się na lata 7600–6600 p.n.e. Tradycja stojąca za surströmming – szwedzkim kiszonym śledziem bałtyckim (zabronionym, przypomnijmy, w transporcie lotniczym) – jest więc znacznie bardziej antyczna niż rzymska fermentacja ryb i wielokrotnie (!) wcześniejsza niż wiek XVI, z którego pochodzą źródła poświadczające istnienie tej potrawy.

Gdzie Rzym, a gdzie Kioto

Fermentacja żywności to, podkreślmy, proces występujący wszędzie – jego techniki doskonalono niezależnie w różnych miejscach. Wpływ żywych kultur bakterii na kulturę kulinarną (oraz kulturę w ogóle) w rozmaitych częściach świata jest podobny. Jednak nigdzie chyba nie znajdziemy większego związku między fermentowaną żywnością a charakterem kuchni niż w Rzymie i… Japonii.

Zwykło się przyjmować, że około 300 lat p.n.e. (późno!), zapewne w Chinach, zainicjowano proces fermentacji koji – suszonej pleśni, która niebawem miała się stać składnikiem podstawowych potraw z fermentowanej soi. Z kolei rzymskie garum – słony sos ze sfermentowanych ryb – jest młodszym bratem greckiego garos, o którym w VI i V w. p.n.e. wspominali m.in. Ajschylos, Sofokles i Arystofanes. Zarówno koji, które wraz z chińskim pismem błyskawicznie rozprzestrzeniło się w Japonii, jak i garum, które zawędrowało wszędzie tam, gdzie zjawiali się legioniści, zbudowały wokół siebie całą kulturę kulinarną. Kiedy czytamy rzymskie przepisy, te niezawierające garum należą do wyjątków. Poczucie smaku zostało ukształtowane przez aromatyczny, kwaśnosłony smak ryby sfermentowanej do formy płynnej. Z kolei kuchnia japońska to nie tyle ryby świeże – jak zwykliśmy uważać – ile przede wszystkim obły, niezbyt intensywny smak umami pochodzący wprost z fermentacji soi. Miso (istnieje pogląd, że jakieś pramiso na bazie fermentowanych ryb, żołędzi lub ziaren występowało w Japonii już pod koniec neolitu), natto, katsuobushi, shochu, mirin, a także sos sojowy to fundament kuchni japońskiej. Można odnieść wrażenie, że cała reszta jest tylko dodatkiem do składników fermentowanych.

Po upadku Rzymu z kuchni zniknęło też garum – europejski smak budowano na nowo. Ślad rzymskiego sosu zachował się wprawdzie w jednej z prowincji imperium. Pozostał bowiem w sosie worcester, który zawiera komponent sfermentowanej ryby. Tymczasem kuchnia japońska, dzięki długotrwałej izolacji archipelagu, przetrwała w stanie prawie nienaruszonym, a przynajmniej pozwalającym z łatwością wyśledzić jej źródła.

Kapuściany glob

Choć azjatyckie i europejskie fermentacje przebiegały innymi drogami, również jeśli chodzi o przetwarzanie warzyw i owoców, istnieje jeden przypadek szczególny, który łączy kontynenty, kultury i epoki. Co więcej, przez tysiąclecia nie stracił na popularności. To produkt znanej technologii, jaką jest kiszenie (zupełnie jak w przypadku ryb). A warzywem stworzonym do kiszenia jest – tu panuje międzykontynentalna i dziejowa zgoda – kapusta. Szerzej: Brassica, czyli warzywa kapustne w ogóle, m.in. kalafior, brokuł, jarmuż, kapusta pastewna, kalarepa i kilka znanych nam obecnie kapust z kapustą właściwą włącznie.

Trudno dziś zrozumieć, jak wysoką rangę warzywa kapustne miały w starożytności. W Egipcie kapusta wchodzi w skład darów ofiarowywanych bogom. W Grecji przez stulecia trwał prawdziwy festiwal tego warzywa, którego właściwości opisywali lekarze i literaci od Hipokratesa (V w. p.ne.) po Dioskurydesa (I w. n.e.) czy Galena (II w.). Kapusta uwodziła Rzymian, którzy zgodnie twierdzili, że jest lekiem na wszystko: od bólu stawów i przepicie po raka. „Kapusta przewyższa wszystkie warzywa” – notował Katon w De agri cultura. Pliniusz Starszy, poza przeprowadzeniem starannej analizy taksonomicznej kapusty, wspominał o niezachowanych do dziś monografiach tego warzywa autorstwa greckich twórców. Ten sam Pliniusz pisał o sposobach konserwowania kapusty (choć zapewne chodziło mu konkretnie o jarmuż). Zalecał pociąć ją drobno, włożyć do naczyń po oliwie, dodać saletrę indyjską (czyli azotan potasu) lub wodorosty i szczelnie zamknąć. Ni mniej, ni więcej – przepis na kiszenie.

Jest więc kiszona kapusta zapewne wynalazkiem rzymskim. Potwierdzają to współcześni Pliniuszowi Dioskurydes i Columella, którzy wprost pisali o użyciu solanki w przypadku roślin kapustnych, kopru włoskiego, ogórków i oliwek. W kiszonej kapuście cudowne remedium na wszystko widziała starożytna medycyna, słusznie przewidując jej probiotyczne właściwości, które tysiąclecie później tak pięknie wykorzystała kuchnia koreańska, produkując kimchi. Zanim jednak w Azji powzięto pomysł dodawania do fermentującej kapusty przypraw oraz innych warzyw, w Rzymie pojawiło się kapuściane compositum wskazujące na więcej niż jeden element występujący w kiszonce. Nazwa przetrwała bardzo długo – Maria Dembińska, badaczka polskiej kultury kulinarnej, wspomina o „compositum z kapusty” w kontekście kuchni jagiellońskiej. Od compositum już zaledwie krok do „kompostu”. A „kumpostem” w XI-wiecznym Świętym Cesarstwie Rzymskim zwano nic innego jak tylko kiszoną kapustę. By postawić kropkę nad „i” kulturotwórczej roli tej kiszonki, warto zdać sobie sprawę, jak blisko „kapusty” leży „kumpost” w różnych językach europejskich.

W wieku XIII kiszona kapusta była w niemieckich domach powszechna, jej zalety zdrowotne podnoszono w licznych traktatach także w epoce nowożytnej. Na początku XVII w. francuski Le trésor de la santé rozszerzał te zachwyty o dość szczegółowy opis produkcji kiszonej kapusty. 150 lat później szkocki lekarz James Lind, usiłujący wynaleźć lekarstwo na szkorbut – jedynego poważnego wroga British Navy – notował, że zapadalność na tę chorobę była wśród marynarzy holenderskich znacznie niższa niż wśród angielskich. Jako że panująca nad falami Brytania kwestię szkorbutu traktowała poważnie, kapitan James Cook w swoją pierwszą podróż przez Pacyfik wziął Jamesa Linda oraz… 3,5 tony kiszonej kapusty. Ponieważ nikt z załogi nie zapadł na szkorbut, kapitan – drogą eliminacji (w rejs zabrano wiele innych produktów mających przeciwdziałać chorobie) – wskazał na cudowną moc kiszonej kapusty. „Sour Krout to kapusta drobno krojona i konserwowana dzięki procesowi fermentacji (nie jest mi znana właściwa metoda), a następnie pakowana do skrzyń z własnym sosem. W tym stanie może przetrwać dowolnie długo” – raportował Cook admiralicji. Podczas kolejnych rejsów pisał w dzienniku peany na cześć kapusty kiszonej. Choć ostatecznie na angielskich okrętach funkcję obowiązkowego leku przeciwszkorbutowego zaczęły pełnić cytryny, Cook pozostał wierny fermentacji. Dostarczenie kiszonej kapusty na Hawaje w trakcie ostatniej wyprawy na Pacyfik nie ocaliło go jednak przed śmiercią z rąk Hawajczyków i… ugotowaniem.

Dziś trudno o modniejszy proces w kuchni niż fermentacja. Do łask wróciły kiszonki. Sandor Ellix Katz, w znacznej mierze korzystający z wielopokoleniowej mądrości mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej, uznawany jest za światowej sławy nauczyciela domowej fermentacji. W dobrym tonie jest dzielić się zakwasem chlebowym lub matkami kombuczy. Domowe serowarstwo, browarnictwo czy produkcja cydru stały się emblematami dostatniego stylu życia. Gdzieniegdzie przez miesiące oraz lata fermentuje się miso i garum, które później przekształcają się w kosztowną atrakcję targów żywności tradycyjnej (albo przeciwnie: przyszłościowej). Fikuś­nie zapakowane kefiry opanowują półki ekskluzywnych delikatesów, a szczelnie zamknięte w puszkach ogórki małosolne stają się pożądaną pamiątką z niektórych metropolii. Kultury bakterii są bowiem wiecznie żywe i – w długiej perspektywie – niezmienne w porównaniu ze zmieniającymi się kulturami ludzi.

W ostatni piątek września kongresmeni na Kapitolu spierali się o dług publiczny. Nad krajem zawisła groźba bankructwa. A nieopodal, w samym centrum Waszyngtonu milion ludzi zanurzało się w łagodnej medytacji.

Media grzmiały od świtu. Wielu pracowników na państwowych posadach – od policjantów po muzealników – miało z dnia na dzień zostać bez centa. W Izbie Reprezentantów trwały gorączkowe negocjacje, na Kapitol wjeżdżały potężne czarne SUV-y z przyciemnionymi szybami oraz telewizyjne furgonetki. Miasto zamarło w napięciu.

Ale nie całe. Na zielonych terenach National Mall ogromny tłum rozsiadł się wygodnie i świętował w spokoju. Pewnie to przypadek, ale w ostatniej chwili rządowy impas udało się przełamać, zawarte porozumienie zażegnało katastrofę, a niebo nad miastem się rozpogodziło. World Culture Festival – globalny festiwal celebrujący współżycie w różnorodności i przyjaźni – mógł się odbyć w pełnym słońcu. Takie święto zdarza się raz na pięć lat. Międzynarodowa parada kultur z najróżniejszych zakątków świata jest organizowana przez fundację Art of Living działającą na rzecz pokoju od 1981 r. Założona przez Sri Sri Gurudeva Raviego Shankara ponad cztery dekady temu w Indiach, dziś należy do największych organizacji humanitarnych na świecie. Szacuje się, że z jej programów skorzystało ponad pół miliarda ludzi.

Trudno wskazać kawałek świata i sferę życia, w których przedstawiciele fundacji nie realizowaliby już projektów pomocowych. Działają od Indii po Peru. Angażują się w profilaktykę cukrzycową i leczenie uzależnienia od narkotyków, w usuwanie skutków powodzi, pomoc materialną dla ubogich oraz akcje społeczne w slumsach. Organizują spotkania edukacyjne z młodzieżą, zakładają centra samokształcenia, medytacji i jogi, promują honorowe krwiodawstwo. Tworzą programy emancypacji ekonomicznej kobiet, działają na rzecz zdrowia psychicznego, promują życie bez stresu i w dobrostanie psychofizycznym, upowszechniają wiedzę o zdrowiu oraz tradycyjnej medycynie – ajurwedzie. A do tego są organizatorami konferencji naukowych i kongresów innowacji technologicznych. I jeszcze pomagają w budowie tam, prowadzą kampanie na rzecz dostępu do czystej wody pitnej, a także rolnictwa wolnego od pestycydów. Wskazują standardy etyki w biznesie, tworzą fora współpracy i dialogu. W Polsce m.in. dzięki nim są wdrażane projekty pomagające redukować stres najmłodszym ofiarom wojny w Ukrainie; przez lata prowadzone były również działania w zakładach karnych, gdzie osadzeni poprzez techniki oddechowe uczyli się regulować emocje i obniżać poziom agresji.

Najważniejsze jednak w dorobku Art of Living są działania na rzecz pokoju na świecie. Sri Sri Ravi Shankar angażuje się w prowadzenie mediacji i negocjacji (wspierał procesy pokojowe m.in. w Iraku, Kaszmirze i Kolumbii), regularnie uczestniczy w globalnych dyskusjach na ten temat, np. na forum ONZ czy Parlamentu Europejskiego. Fundacja szkoli z rozwiązywania sporów i konfliktów, prowadzi międzynarodową kampanię „I Stand for Peace”, organizuje masowe medytacje w intencji pokoju, tworzy też programy dla byłych wojskowych i policjantów.

Radosny kalejdoskop

Raz na pięć lat wolontariusze i przyjaciele fundacji spotykają się, by celebrować wspólną pracę i pozytywne przemiany, w których uczestniczą. World Culture Festival to wydarzenie pielgrzymujące – poprzednia edycja, rekordowa pod względem frekwencji, odbyła się w 2016 r. w Nowym Delhi. Wówczas wokół scen unoszących się na rzece Jamunie zgromadziło się około 3,7 mln uczestników. Ale również tegoroczna edycja waszyngtońska, opóźniona o dwa lata z powodu pandemii COVID-19, osiągnęła spektakularne rozmiary. Organizatorzy spodziewali się pół miliona uczestników, zjawiło się dwa razy więcej. Międzynarodowy zlot artystów, przywódców politycznych i religijnych oraz zwyk­łych ludzi spragnionych życia w lepszym świecie przypominał igrzyska olimpijskie, tyle że całkowicie pozbawione ducha rywalizacji – tutaj rządziła radość ze współistnienia i współpracy.

zdjęcie: Archana Patchirajan

Wielkie trawniki zapraszają, by po prostu być i cieszyć się życiem. Kilkuletnia dziewczynka rozpędza się i wyciąga ręce. Pod niebo leci radosny pisk. To nic, że znów nie udało jej się zrobić gwiazdy. Wylądowała trochę niezgrabnie, poprawiła tunikę i kolejny raz bierze rozbieg. Kibicują jej członkowie kilkupokoleniowej rodziny, rozłożeni na barwnej narzucie. Najmłodsi biegają dookoła, gubiąc buciki w pędzie. Jeden z mężczyzn wraca właśnie z namiotu oznaczonego tablicą World Café. Przytrzymuje brodą chybotliwy stos pudełek z warzywnymi potrawami i kilka kubków, w których kołysze się mango lassi.

Akrobacje na trawie nie są zastrzeżone dla dzieci. Trochę dalej próbuje ich brodaty mężczyzna w słusznym wieku, a jego labrador wtóruje mu w podskokach. Ten duet serdecznie rozbawił usadowioną na trawie ekipę Afroamerykanek, które łączy zamiłowanie do wymyślnych fryzur – wszystkie mają długie do pasa różowe i błękitne warkoczyki. Pies odpuszcza ekwilibrystykę i zaczyna obszczekiwać mężczyznę, który pozuje córeczce do zdjęcia w koszulce „I Stand with the Kurds” (Wspieram Kurdów) oraz tradycyjnej czapce pokrytej kolorowymi haftami. Obok maszeruje grupa Afrykanów w barwnych tunikach, siorbią z kubków niebieskawo zabarwioną bubble tea. Na płynący od strony sceny dźwięk indyjskiej bhangry – muzyki Pendżabu pulsującej mocnym rytmem – rozłożeni na trawniku ludzie zrywają się na równe nogi. Wiruje kobieta w pomarańczowym sari, podskakują jej dzieci, a kilku chłopaków, którzy przed chwilą rzucali frisbee, teraz kręci się w kole – ich palce wskazujące dźgają niebo, a ramiona podskakują w szybkim tempie. Tylko labrador nie tańczy. Z zapałem wylizuje kubek po lassi.

Celebracja jedności

Im niżej jest słońce, im bardziej różowieje niebo nad Potomakiem, tym szybciej gęstnieje tłum na trawie. Już wkrótce zacznie się główny program festiwalu. Na ulicy przed Muzeum Historii Naturalnej zebrała się kilkusetosobowa grupa Indusek w tradycyjnych sukniach. Powtarzają układ choreograficzny, który pokażą później. Niektórzy już im biją brawo. Od śródmieścia nadciąga coraz więcej ludzi, niosą krzesełka i maty. Wielu ubrało się odświętnie – mają na sobie stroje narodowe, są azjatyckie i afrykańskie kurty oraz tuniki, jaskrawe turbany, sari, a także spódnice wyszywane drobnymi lusterkami. Tłum płynie łagodnie w stronę National Mall. W ten weekend dla każdego wystarczy tu miejsca i dobrej energii.

Stolica Stanów Zjednoczonych powstała, aby zachwycać symbolami i wydarzeniami wielkiej skali. Zaprojektowany w 1791 r. przez francuskiego urbanistę i architekta Pierre’a Charles’a L’Enfanta Waszyngton wyrósł jako znak przyszłości – zapowiedź świata tworzonego zgodnie z ideałami, obietnica lepszego życia dla narodu złożonego z przybyszów wszelkiej maści: imigrantów, uciekinierów, poszukiwaczy fortun i zbawienia, jak również niewolników. Niepodleg­łe Stany Zjednoczone stały się geograficzną manifestacją wolności i wielości, a ich stolica miała dawać świadectwo tym wartościom. Imponujące budowle są zaprojektowane tak, by budzić skojarzenia ze starożytną kolebką demokracji, podobnie jak olbrzymie, odlane z brązu pomniki bohaterów, obrońców wolności, ojców konstytucji – Waszyngton nieustannie informuje o potędze. Nie tylko samej władzy, lecz także idei, jakim powinna służyć.

zdjęcie: Archana Patchirajan

Nic dziwnego, że właśnie to miasto na przełomie września i października stało się scenerią World Culture Festival – globalnego święta różnorodności. Duch celebracji znakomicie współgrał z mottem Stanów Zjednoczonych, widocznym tu na każdym kroku: e pluribus unum – „z wielu jeden”. Witało ono pielgrzymów, przyjezdnych oraz artystów przybywających na festiwal, na którym różnice traktowane były jako atut i siła.

Na zielonej i otwartej przestrzeni pomiędzy zabudowaniami Kapitolu a liczącym 169 m obeliskiem upamiętniającym pierwszego prezydenta USA Jerzego Waszyngtona przez trzy dni odbyły się występy aż 17 tys. artystów, którzy przybyli z 60 państw. Na scenie pojawiło się też ponad 50 przywódców politycznych i duchowych, by przemawiać na temat pokoju, porozumienia i wspólnie budowanej przyszłości. Reprezentowali różne kontynenty, wiele grup etnicznych oraz kilkanaście religii. Olbrzymi teren został zaanektowany przez ludzi ze 180 państw. W samolocie, którym leciałam z Kopenhagi do Waszyngtonu, większość stanowili uczestnicy festiwalu. Urzędnicy imigracyjni przestali nawet pytać o powód przylotu do USA, bo od każdego słyszeli tę samą odpowiedź.

Na tegoroczny World Culture Festival przybyło milion osób, a dzięki transmisjom internetowym na całym świecie liczbę tę można mnożyć. To było imponujące rozmachem kulturalne i duchowe święto, którego przesłanie – o potrzebie jedności, dostrzegania wspólnych prag­nień i cieszenia się życiem w globalnej rodzinie – zabrzmiało wyjątkowo aktualnie, bo chyba we wszystkich reprezentowanych na festiwalu krajach dają się we znaki napięcia współczesności: polaryzacja, radykalizacja nastrojów oraz nasilające się poczucie osamotnienia, które wzmagają kryzys zdrowia psychicznego uznawany już za problem ogólnoświatowy. Spotkanie odbywało się też w cieniu trwającej wojny w Ukrainie i lokalnej awantury politycznej, ukazującej kryzys demokracji w Stanach.

Uśmiech dla nieznajomego

Świętowanie zaczęło się w piątkowe popołudnie od spektakularnej parady orkiestry marszowej Uniwersytetu Howarda. Studenci i studentki uczelni – jednej z pierwszych w USA, która sprzeciwiła się segregacji rasowej i w latach 60. XX w. dawała czarnoskórym szansę na zdobycie dyplomu prestiżowej szkoły – rozproszyli zebrane nad miastem gęste chmury: z entuzjazmem dęli w trąby, dumnie uderzali w werble, a prowadzeni przez tancerki, które najwyraźniej ukończyły nieformalny fakultet ruchów i gestów Beyoncé Knowles, zainaugurowali występy na olbrzymich rozmiarów scenie.

Przez kolejne trzy dni pojawiali się na niej soliści, zespoły, wieloosobowe chóry, liczące setki członków grupy instrumentalistów i tancerzy; zawodowcy poświęcający życie sztuce i amatorzy odpowiadający na wezwanie Sri Sri Raviego Shankara, by na co dzień i we własny sposób celebrować życie. Występujący reprezentowali kultury małych i wielkich państw, znane jedynie lokalnie albo promieniujące na kilka kontynentów i pielęgnowane wśród globalnej diaspory. Prezentowały się tancerki z indyjskiego stanu Gudżarat, jak również z Iranu, szwajcarscy gracze na rogach alpejskich, przedstawiciele rdzennych ludów Ameryki Północnej, zespoły folklorystyczne z Bułgarii, amerykańscy raperzy obchodzący półwiecze istnienia hip-hopu, a także blues band marynarki wojennej czy chór łączący śpiewaków z Indii i USA wykonujący utwory religijne oraz narodowe tych krajów. Wokaliści z Afganistanu prezentowali mistyczne pieśni, tancerze i bębniarze z Brazylii pokazywali capoeirę, młodzi Ukraińcy śpiewali o pragnieniu wolności i pokoju, a Irlandczycy stepowali w rytm tradycyjnych melodii. Poza tym pojawiły się chińskie smoki, wyrafinowane choreografie z Indonezji i Japonii oraz żywiołowe kreacje taneczne z Meksyku czy Boliwii. Podczas gdy część występów sprzyjała kontemplacji i wzruszała, inne olśniewały i sprawiały, że wielotysięczny tłum rwał się do tańca. Jedne wyglądały jak karnawałowe eksplozje, drugim bliżej było do duchowych rytuałów.

Parada przypominała, jak rozmaicie i z jaką fantazją ludzie świętują oraz cieszą się w różnych zakątkach świata. A jednocześnie jak wiele podobieństw można odnaleźć w tanecznych i muzycznych tradycjach odległych geograficznie rejonów. Kiedy kolejne grupy artystów wchodziły na scenę, by prezentować swoje zwyczaje, ich występy układały się w opowieść o wyjątkowości, ale też o uniwersalnym dążeniu do nadawania życiu pięknej formy i poszukiwaniu sposobów na wyrażenie siebie. Tańce, stroje i choreografie wzmacniały poczucie, że w wielości chodzi o te same, wspólne wierzenia oraz ideały. Jak powiedział jeden z zaproszonych na festiwal dyplomatów: „Wszyscy pragniemy tego samego”.

Założyciel fundacji Art of Living Ravi Shankar i goście: były prezydent Nigerii Olusegun Obasanjo (z tyłu), Erik Solheim – norweski polityk i działacz na rzecz ekologii oraz Nirj Deva, wieloletni brytyjski europarlamentarzysta; zdjęcie: Archana Patchirajan

Kulminacją każdego z festiwalowych dni były przemówienia i medytacje prowadzone przez Sri Sri Raviego Shankara. Przez cały czas trwania wydarzenia przebywał on wśród gości i wolontariuszy. W słoneczne południe chronił wzrok stylowymi ciemnymi okularami, które nadają mu przewrotny wygląd supergwiazdy, a wieczorami otulał się karmazynowym szalem. Nieustannie uśmiechnięty, obserwował występy i gawędził z zaproszonymi gośćmi. Gdy zabierał głos, który niósł się wzdłuż National Mall dzięki potężnym głośnikom, setki tysięcy ludzi przerywały zabawę, rozmowy i posiłki. Cichli, sadowiąc się na trawie, matach i kocach w wygodnych pozycjach do medytacji. Wokół nadal dudniła muzyka z samochodów sprzedających jedzenie, migały policyjne światła, ale w tłumie panowały cisza i spokój.

Sri Sri Ravi Shankar wyjaśniał z uśmiechem: „Jako dzieci najpierw nabieramy zdolności śpiewania, dopiero potem zaczynamy mówić. Dlatego muzyka jest częścią wszystkich kultur, jest uniwersalnym sposobem, w jaki wyraża się duch ludzkości. Wszyscy należymy do globalnej rodziny, należymy do siebie nawzajem. Świętujmy życie!”.

W przemówieniach powracał do potęgi uśmiechu i tego, jak wiele zwykła radość może zrobić dobrego, także dla zdrowia innych. „Kiedy mijasz kogoś na ulicy, obdaruj go uśmiechem. Nie przechodź z obojętnością, dostrzegaj. Życie jest zbyt krótkie, aby poświęcać je na negatywne sprawy i myślenie o konfliktach. Jedna nieszczęśliwa osoba może zatruć całą rodzinę. Kilka nieszczęśliwych rodzin może unieszczęśliwić cały naród” – przestrzegał. Tłum odpowiadał brawami albo machaniem, a wtedy na wezwanie Sri Sri Gurudeva zapięte na nadgarstkach uczestników fluorescencyjne opaski zaczynały świecić i zmieniały kolory: z zielonych stawały się czerwone, co wywoływało salwy śmiechu. W magicznej przemianie pomagała ukryta za sceną ekipa techniczna festiwalu.

Wspólnota marzycieli

Założyciel Art of Living nawiązywał do siły marzeń i dziedzictwa Martina Luthera Kinga, a także do klimatu lat 60. XX w., kiedy w Waszyngtonie – na tym samym trawniku, który teraz wypełniały tysiące pokojowo nastawionych adeptów jogi i medytacji – spotykały się tłumy Afroamerykanów spragnionych wolności i równego traktowania. Pastor King właś­nie tutaj wygłosił swoje słynne przemówienie o prawach człowieka rozpoczynające się od słów: „Mam marzenie…”. Ich echo pobrzmiewało w mowie Sri Sri Raviego Shankara: „Jestem marzycielem. Wszyscy jesteśmy marzycielami. Snujemy marzenia, trzymamy się swoich ideałów z prawdziwą pasją. Ale kiedy chcemy zbyt wiele i presja staje się zbyt silna, trzeba powiedzieć: »Niech tak będzie«. Niech więc tak będzie, odpręż się i powróć do swojej natury, do prawdziwego ja – do poczucia spokoju”.

 

Radosny tłum przez trzy dni wypełniał National Mall; zdjęcie: Archana Patchirajan
W tym samym miejscu w 1963 r. swoje antyrasistowskie przemówienie, zaczynające się od słów „Mam marzenie”, wygłosił Martin Luther King; zdjęcie: AFP / EAST NEWS
Tu także w 1967 r. odbyła się słynna demonstracja, w której uczestniczyło ponad 100 tys. osób protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie; zdjęcie: ASSOCIATED PRESS/East News

Wybór National Mall – położonego w środku ruchliwego miasta i w centrum życia politycznego Zachodu – na miejsce globalnego spotkania osób starających się rozwijać świadomość, czerpać spokój z medytacji oraz ćwiczeń oddechowych może zaskakiwać. Jednak według Sri Sri Raviego Shankara pokój i porozumienie – również w znaczeniu wielkich procesów współczesności – zaczynają się w każdym z nas, od indywidualnej pracy nad osiągnięciem wewnętrznej harmonii i łagodności.

Zresztą w tym mieście nie sposób uciec od wielkiej symboliki. Przecież dokładnie te same aleje i trawniki w mroźny styczniowy poranek 2009 r. wypełniali ludzie, którzy przyszli obejrzeć spełnione marzenie – uroczystość zaprzysiężenia pierwszego czarnoskórego prezydenta USA. Aretha Franklin śpiewała wtedy dla Baracka Obamy narodową pieśń My Country, ‘Tis of Thee, czyli pierwszy hymn Stanów Zjednoczonych. Dla wielu ludzi, przytupujących z zimna i roniących łzy szczęścia, był to dzień, w którego nadejście nie wierzyli. Ale kto by pomyślał, że równo 12 lat później inny amerykański prezydent niezadowolony z politycznej porażki wezwie swoich zwolenników do ataku na Kapitol – świątynię demokracji – i dojdzie tam do zachowań brutalnych, bezczeszczących symbole i gwarancje wolności? Ta sama sceneria w ciągu zaledwie półwiecza była tłem dla rozkwitu wielkich idei, ich urzeczywistnienia, ale też głębokiego kryzysu. Świat nieustannie przesuwa się od nadziei do zwątpienia, od aspiracji do rozczarowań.

Do ideałów najwyższej wagi i konieczności stawania po ich stronie, ciągłego pielęgnowania odwoływali się zaproszeni na World Culture Festival politycy i dyplomaci z kilkudziesięciu państw. Rzadko się zdarza, by liderzy tak zgodnie mówili językiem wartości i optymizmu. Być może pomógł fakt, że część z nich jest już na dyplomatycznej emeryturze – mają więcej swobody, by wyrażać, co myślą.

Niewidzialny ruch nadziei

Festiwal otworzyło przemówienie Ban Ki-moona – pochodzącego z Korei Południowej byłego sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych (2007–2016), który przypomniał o wciąż niezrealizowanych Milenijnych Celach Rozwoju (przyjętych przez państwa ONZ w 2001 r.) Wśród nich znalaz­ło się m.in. wyeliminowanie skrajnego ubóstwa i głodu oraz zapewnienie ochrony środowiska naturalnego. Według Ban Ki-moona realizacja tych założeń jest w zasięgu ręki i w znacznej mierze zależy od wiary i pozytywnego podejścia decydentów. Z kolei Geoffrey Van Orden, były lider konserwatystów w Parlamencie Europejskim, motywował współrządzących światem, przekonując, że dźwigają na sobie odpowiedzialność za przyszłe pokolenia i budowanie dla nich lepszej przyszłości. W przemowie posiłkował się inspirującą poezją średniowiecznej mistyczki Juliany z Norwich.

Nietuzinkowych, czy też nawet nieprotokolarnych zachowań polityków było w Waszyngtonie więcej. Alojz Peterle, były premier Słowenii, wygłosił płomienną mowę o tym, że politykom przydałoby się więcej optymizmu, muzyki oraz uśmiechu w codziennej pracy, po czym sam wykonał skoczną ludową melodię na harmonijce i z uśmiechem kłaniał się wiwatującym tłumom. Akie Abe, żona zmarłego przed ponad rokiem wieloletniego premiera Japonii Shinza Abego, nie kryła łez i dzieliła się osobistym doświadczeniem medytacji, która wzmacniała ją w najcięższym okresie żałoby. Moncef Marzouki, były prezydent Tunezji, wzruszył wielotysięczny tłum opowieścią o tym, jak na niedawnym przyjęciu obserwował starszą kobietę, która wyszła na parkiet i tańczyła sama, pełna pasji. „Cieszmy się życiem w każdej chwili. Każdy dzień może być celebracją tego, że tu jesteśmy!” – zachęcał zagłuszany brawami. Kończył przemówienie inspirującym wezwaniem: „Może to naiwne próbować odmienić świat. Ale zbrodnią byłoby nie próbować”.

Była prezydentka Ekwadoru Rosalía Arteaga Serrano mówiła o szerszej wspólnocie – tej łączącej ludzi oraz inne stworzenia. Jako kobieta pochodząca z obfitującej w rozmaite gatunki równikowej krainy wskazywała na nasze zobowiązania: do pozbawionego przemocy współistnienia z całym ekosystemem planety, do szanowania rozmaitych form życia. Przypominała, że kluczem do takiego funkcjonowania są wiedza i uwrażliwiająca edukacja.

Protestancki pastor Gerald Durvey z Atlanty, jeden z pionierów walki o prawa obywatelskie w USA, nakłaniał zgromadzonych, by zachowali pozytywne myśli, słowa i czyny, bo one są praktycznymi narzędziami do naprawy świata. Skandynawscy politycy inspirowali do codziennych aktów życzliwości: przytrzymania komuś drzwi, oddania zgubionych kluczy, chwili rozmowy w sklepie. Zwracali uwagę, jak wielką rolę mogą odegrać te drobnostki w obliczu rosnącego zagrożenia skrajnym osamotnieniem i depresją. Podkreślali to, że małymi gestami możemy codziennie ratować się nawzajem od rozpaczy. Wtórował im Sri Sri Ravi Shankar, przypominając, by dzielić się optymistycznym nas­tawieniem i radością także z nieznajomymi. W wypowiedziach wielu liderów powracała myśl o coraz większej złożoności współczesnego świata i potrzebie pogłębiania globalnej wspólnoty, bo tylko razem możemy przeciwdziałać wyzwaniom tak trudnym, jak kryzys zdrowia psychicznego wśród najmłodszych, konflikty zbrojne czy zmiany klimatyczne. Minister spraw zagranicznych Indii, Subrahmanyam Jai­shankar, mówił o ludzkości, która jest głęboko zróżnicowana, dlatego nie warto jej dzielić – nigdy nie zmieści się bowiem w żadnych ramach. Zachęcał zgromadzonych, by jak najgłośniej manifestowali pozytywny stosunek do świata, przezwyciężając dominujące pesymistyczne narracje. Jako przedstawiciel indyjskiej tradycji duchowej zachęcał do codziennego dbania o siebie przez regularną medytację. Zebranych na National Mall nazwał „niewidzialnym ruchem nadziei”.

W przemowach oraz wystąpieniach więcej było treści duchowych, nawołujących do zacieśniania więzi społecznych i współdziałania, niż programów politycznych. W tym sensie World Culture Festival przypominał międzynarodowe zgromadzenie, którego uczestnicy skupili się na wartościach, jakie mogłyby przyświecać rządzącym: poszanowaniu odmienności, prawie do wyrażania siebie bez ograniczeń, sprawiedliwym dostępie do wspólnych ziemskich zasobów, zapewnieniu bezpieczeństwa, dobrostanu i pokoju. Tak prawdopodobnie wyglądałaby polityka, gdyby chodziło w niej nie o zdobywanie i utrzymanie władzy, lecz o sztukę uszczęśliwiania ludzi. Szlachetne ideały zgromadziły w Waszyngtonie swój „globalny elektorat”.

Każdy ma swój trawnik

Festiwal wykraczał jednak poza deklaracje idei oraz wielkie symbole. Był również okazją do zdobywania wiedzy i praktycznych umiejętności. Wzdłuż National Mall stanęły namioty, a w nich działały punkty szkoleń i konsultacji bez przerwy wypełnione słuchaczami wykładów z ajurwedy, osobami ćwiczącymi oddychanie, relaksującymi się podczas zajęć z ilustrowania opowieści, zasięgającymi porad lekarskich. Były też poranne sesje jogi i tysiące nieformalnych rozmów, w których przewijały się praktyczne wskazówki, jak zachować spokój i równowagę w świecie targanym konfliktami, napięciami ekonomicznymi, a także w codzienności, która dyktuje coraz szybsze tempo życia.

Dla wielu uczestników – od Boliwii po Japonię – już sam festiwal był taką właś­nie uspokajającą praktyką. I antidotum na płynące zewsząd frustrujące komunikaty o tym, że żyjemy w podzielonym i skonfliktowanym świecie. Na waszyngtońskiej trawie pokojowe współistnienie było faktem: kobieta, kołysana afgańskimi melodiami, przysypiała z gazetą pod głową, czwórka przyjaciół medytowała pod obeliskiem Waszyngtona, a dziewczynka próbowała policzyć wszystkie kolorowe bransoletki na nadgarstkach odświętnie wystrojonej mamy.

World Culture Festival stał się największą w 2023 r. pokojową manifestacją na świecie. Przy czym nie polegał on na protestach przeciwko wojnom, był raczej dowodem na to, że wokół kryje się wiele zbyt łatwo przeoczanego dobra i pozytywnych intencji. Kto spędził te trzy jesienne dni w amerykańskiej stolicy, ten wie, że możemy się różnić i lubić. Możemy być inni i łagodni. Możemy być odprężeni i uśmiechnięci. Możemy zostawiać zgiełk świata na obrzeżach, a rozwijać harmonię we własnym wnętrzu. Każdy ma w sobie taki trawnik, na którym może usiąść i poczuć głęboki spokój. Choćby na chwilę – nic poza nią przecież nie istnieje.

Rdzenne ludy zamieszkujące dorzecze Amazonki przez tysiące lat mieszały biowęgiel z glebą, wytwarzając wyjątkowo żyzne grunty – terra preta. Sprytne połączenie węgla i ziemi to przepis na obfite plony również w naszej szerokości geograficznej.

Spójrzmy pod ściółkę. W lesie mieszanym gleba ma specyficzny kolor. Jest niemal tak czarna jak węgiel, a jej zniewalający zapach kojarzy się z życiem, regeneracją, odbudową i obfitością. Kolor oznacza zasobną w materię organiczną ziemię, która odżywia bogaty ekosystem zdolny do magazynowania wody, pochłaniania dwutlenku węgla, wytwarzania tlenu i pożywienia dla wielu gatunków, dający schronienie miliardom istot żywych. Ta czerń to również nadzieja na przyszłość. Szansa na zrewolucjonizowanie nie tylko rolnictwa, lecz także sektora energetycznego i włączenie go w nurt gospodarki obiegu zamkniętego. Poza tym czarna gleba to rozwiązanie najbardziej palących problemów naszej cywilizacji związanych z wytwarzaniem pełnowartościowej, ekologicznej żywności, bez konieczności degradowania kolejnych połaci dziewiczych lasów deszczowych. Specyficzna gleba może nawet stać się narzędziem, które pozwoli spowolnić globalne zmiany klimatyczne.

W drodze do Eldorado

Badania archeologiczne prowadzone na terenach lasów deszczowych w obecnej Brazylii doprowadziły do niezwykłego odkrycia. Rozwój nowoczesnych metod mapowania terenu (np. system detekcji laserowej LIDAR umożliwiający tworzenie dokładnych map odwzorowujących ukształtowanie powierzchni ziemi) pozwolił na ukazanie nienaturalnych struktur ziemnych, którymi usiane jest dorzecze Amazonki. Podczas szczegółowych wykopalisk uzyskano dowody, że struktury te powstały na skutek świadomej ingerencji człowieka, a rdzenni mieszkańcy tych terenów tworzyli wokół nich gęsto zaludnione ośrodki miejskie. Niezbędnym warunkiem rozwoju tak zaawansowanej cywilizacji musiał być niezwykle wydajny system produkcji żywności. Lokalne uwarunkowania glebowe zaś tego nie ułatwiały. W dorzeczu Amazonki występują bowiem jedne z najbardziej nieurodzajnych gruntów na świecie, tzw. gleby laterytowe. Zawierają one jedynie niewielkie domieszki materii organicznej, a ponadto są silnie przepłukiwane przez częste i obfite deszcze. Wydawałoby się więc, że tamtejsze warunki naturalne wykluczały możliwość rozwoju systemu rolniczego wpływającego na wydajne produkowanie żywności. A jednak do tego doszło – właśnie dzięki wspomnianym „nienaturalnym strukturom ziemnym”.

Najwcześniejsze wzmianki o terra preta (z portugalskiego: czarna ziemia), czyli amazońskich czarnoziemach, pojawiły się w kronikach dokumentujących odkrycia dokonane przez jednego z pierwszych Europejczyków, któremu udało się przemierzyć niemal całe dorzecze Amazonki – od źródeł w wysokich Andach aż po ujście do Atlantyku. Francisco de Orel­lana dowodził wyprawą, która miała za zadanie odnalezienie mitycznej krainy Eldorado położonej na brzegach Rio Negro. Dziś wiemy, że terra preta była glebą wytwarzaną przez rdzenną ludność zamieszkującą te tereny w okresie prekolumbijskim (pochodzenie amazońskich czarnoziemów datuje się na okres między 450 r. p.n.e. a 950 r. n.e). Szacuje się, że ta celowo wytwarzana gleba pokrywa prawie 10% dorzecza Amazonki. To ponad dwa razy więcej niż powierzchnia Wysp Brytyjskich. Skala działania rdzennych mieszkańców tych terenów była więc ogromna, a my nadal nie mamy pewności, jakimi metodami udało im się osiąg­nąć tak spektakularne efekty. Pewne jest to, że w procesie uszlachetniania gleb laterytowych zastosowano węgiel drzewny. Był pozyskiwany przez wypalanie biomasy pochodzenia roślinnego w warunkach niedoboru tlenu (ten rodzaj spalania nazywa się pirolizą lub zgazowaniem). Naukowcom udało się też ustalić, że powstały w ten sposób węgiel zalewano wodą, a następnie mieszano i kompostowano z odchodami zwierzęcymi, odpadkami roś­linnymi, resztkami żywności, kawałkami potłuczonej ceramiki. Proces ten przeprowadzały całe pokolenia, dlatego zaowocował powstaniem pokładów terra preta, które miejscami przekraczają kilka metrów głębokości.

Dzisiaj czarnoziemy amazońskie stanowią jedno z najbardziej obiecujących rozwiązań w walce z pustynnieniem, wylesianiem i zmianami klimatycznymi. Być może zrewolucjonizują też współczesne rolnictwo i sposób, w jaki wytwarzana jest tzw. czysta energia.

Życiodajna gąbka

Zróbmy jednak dwa kroki do tyłu. U podstaw wszelkiego życia na Ziemi leży fotosynteza, czyli zdolność roślin zielonych do przekształcania dwutlenku węgla, wody i soli mineralnych w substancje odżywcze, z wykorzystaniem energii słonecznej. Dzięki temu powstają potężne ilości materii organicznej, która następnie staje się pożywieniem dla zwierząt – w tym ludzi – oraz grzybów. Ostatecznym efektem procesu obiegu materii są gazy gwarantujące stały skład atmosfery ziemskiej, czysta woda i olbrzymie pokłady resztek organicznych współtworzących gleby rozsiane po całym świecie.

Patrząc na proces fotosyntezy w skali makro, cywilizacja również istnieje i rozwija się dzięki niej. Jest ona kluczowym elementem naszego systemu produkowania żywności. Od tysięcy lat uprawiamy rośliny, żeby zapewnić żywność sobie i zwierzętom hodowlanym. Produktami ubocznymi tego procesu są duże ilości biomasy (np. słoma, łupiny orzechów, kości zwierząt). Wszystko, co zostało wytworzone przez organizmy żywe, można poddać pirolizie. Dowolna biomasa po odpowiednim wysuszeniu nadaje się do zgazowania, a produktami tego procesu będą energia i węgiel pochodzenia organicznego. Węgiel taki można uzdatnić np. kompostem czy gnojówką probiotyczną, wtedy – aktywowany biologicznie żywymi mikroorganizmami – stanie się biowęglem. Niezwykle skutecznym polepszaczem glebowym.

Zanim jednak wykorzystamy taki czysty węgiel organiczny do produkcji biowęgla, przyjrzyjmy się przez mikroskop jego strukturze. Po pirolizie z biomasy pozostaje szkielet węglowy o bardzo rozwiniętej, porowatej strukturze. Wymieszanie takiego surowego węgla z ziemią sprawiłoby, że wessałby zawartą w glebie wodę wraz ze wszystkimi rozpuszczonymi w niej składnikami odżywczymi. Doprowadziłoby to w konsekwencji do powstania tzw. pustyni pokarmowej, czyli zablokowania w węglu wszelkich składników niezbędnych do wzrostu roślin. Dlatego właśnie surowy, porowaty węgiel organiczny należy przed zastosowaniem nasączyć wodą i uzdatnić do postaci aktywowanego biowęgla. Dopiero wtedy można go wymieszać z wierzchnią warstwą gleby. A gdy już dostanie się do środowiska glebowego, stanowi jedną z najbardziej stabilnych form węgla organicznego. Szacowany czas jego rozkładu – czyli ten, w którym biowęgiel ulega naturalnemu rozkładowi – to kilkanaście tysięcy lat.

Czerpiąc naukę od rdzennych mieszkańców Amazonii, możemy użyźniać glebę jeszcze bardziej świadomie, korzystając z wyników najnowszych badań i używając zaawansowanych (aktualnie) technologii. Takie wzbogacenie gleby znacznie podnosi ilość i jakość plonów. Jest również skutecznym narzędziem służącym regeneracji gleb już zdegradowanych przez rolnictwo przemysłowe. Wytwarzanie biowęgla z odpadów rolniczych z równoczesną kogeneracją energii (czyli wytwarzaniem energii cieplnej i elektrycznej w tym samym procesie zgazowania biomasy) to jeden z najszybciej rozwijających się obszarów sektora energetyki odnawialnej. Nie mniej istotny jest fakt wysokiej skuteczności biowęgla w procesie sekwestracji (usuwania gazów z atmosfery i wiązania w glebie) nie tylko CO2, lecz także innych, dużo groźniejszych gazów cieplarnianych, np. metanu czy tlenków azotu.

Porowata struktura biowęgla ma jeszcze kolejną zaletę: dzięki swojej gąbczastej budowie zadziwiająco pozytywnie wpływa na rozwój mikrobiomu glebowego. Dodając niewielkie ilości biowęgla do ziemi, tworzymy „domki” dla miliardów efektywnych mikroorganizmów, które następnie stopniowo uwalniają składniki odżywcze. Wykorzystanie tego procesu na dużą skalę niesie szanse na zwiększenie wydajności produkcji rolnej z hektara powierzchni, pozwoliłoby też ograniczyć zagrabianie ziemi do celów rolniczych i w konsekwencji – przy racjonalnym zarządzaniu – umożliwiłoby oddanie większych połaci obszarów lądowych Matce Naturze.

Użyźniające ognisko

Aby palić ogniska w sposób przyjazny dla otoczenia i natury, wystarczy szpadlem lub saperką wyciąć spory krąg darni. Potem należy taką wyciętą darń podzielić na mniejsze kawałki i ułożyć w pewnej odległości od miejsca, z którego została usunięta. Dobrze jest trzymać ją w cieniu i jeżeli biwakuje się w tej samej okolicy przez dłuższy czas, zwilżać ją wodą, żeby nie wyschła. Na tak przygotowanym palenisku można bezpiecznie rozpalić ognisko. Gdy całkowicie wygaśnie, trzeba zalać je wodą, wymieszać powstały popiół i węgiel drzewny z wierzchnią warstwą gleby, a później okryć mieszankę wcześ­niej wyciętymi fragmentami darni. Po kilku tygodniach trawa znów zapuści korzenie, a wypalone szczątki i popiół zamienią się w nawóz, który przyśpieszy odrost roślin. Tak zakryte miejsce po ognisku porośnie za jakiś czas ciemnozielona roślinność, dużo bujniejsza niż poprzednio. To prosta do zaobserwowania zależność przyrodnicza: trawa rośnie lepiej w miejscu po ognisku, dlatego że popiół i węgiel drzewny użyźniają glebę.

Jak zrobić biowęgiel

Jeżeli chcecie zamienić swoje okienne parapety w laboratoria testujące cudowne właściwości biowęgla, możecie w domu lub ogrodzie wytworzyć czarne złoto rodem z Eldorado. Jeśli dysponujecie kominkiem albo piecem kominkowym, wsypcie dowolną biomasę do stalowej puszki (np. po psiej czy kociej karmie). Następnie taką puszkę zamknijcie, zróbcie otwór w dnie (lub wieczku), tak aby gaz syntezowy nie rozerwał puszki, i umieśćcie ją w rozpalonym kominku. Gdy z otworu przestanie wydobywać się płonący gaz, można ostrożnie wyjąć puszkę z paleniska i przełożyć jej zawartość do stalowego wiadra z niewielką ilością wody. Chodzi o to, by skutecznie wygasić tlące się jeszcze węgle. Węgiel otrzymany z biomasy należy rozdrobnić, zasilić dodatkowo składnikami odżywczymi (polecam probiotyczne gnojówki z „chwastów”) i wymieszać z ziemią w doniczkach roślin domowych. Udanych i bezpiecznych eksperymentów! I pamiętajcie, że czarny to nowy zielony!

rysunek: Marek Raczkowski
rysunek: Marek Raczkowski

Czy kiedykolwiek ludzkość będzie w stanie opisać świadomość? A może nawet będzie mogła ją rozszerzać?

Dyskusje o fundamentach ludzkiego istnienia wymagają nie tylko ogromnej wyobraźni i wiedzy, ale także łączenia tego, co dotąd zwykle funkcjonowało oddzielnie. Dlatego w rozmowie twórcy naukowego podcastu Making Sense Sama Harrisa z autorem Świadomego umysłu Davidem Chalmersem obok siebie znajdują się Marsjanie i sztuczna inteligencja, a filozofia zazębia się z biologią, naukami społecznymi i technologią.

Sam Harris: Jest chyba coraz bardziej prawdopodobne, że zbudujemy maszyny, które będą sprawiać wrażenie świadomych. Zastanawianie się, czy jakoś to jest być takim robotem, może przestać być interesujące filozoficznie albo nawet właściwe moralnie. A jednak wciąż nie będziemy wiedzieć, czy istota ta jest prawdziwie świadoma, o ile nie zrozumiemy najpierw, jak w ogóle powstaje świadomość.

David Chalmers: Może powinniśmy odróżnić pytanie, czy dany system jest świadomy, od pytania, jak tę świadomość wyjaśnić. Podejrzewam, że gdyby twoje maszyny chodziły po naszym świecie, mówiły jak ludzie i rozmyślały o swojej świadomości, na przykład zwierzając się: „Bardzo mnie ta cała sprawa świadomości dziwi, bo wiem, że jestem tylko zlepkiem krzemowych obwodów, ale ze środka wciąż mam jakieś odczucia” – gdyby maszyny tak się wypowiadały, byłbym dość przekonany, że są tak świadome jak ja. To jednak nie sprawi, że świadomość będzie choć trochę mniej tajemnicza, a może nawet stanie się ona tym bardziej tajemnicza. Jak taka maszyna mogłaby być świadoma, skoro jest tylko krzemową instalacją? Ale na tej samej zasadzie, jak ja mogę być świadom wskutek procesów zachodzących u mnie w mózgu? Tu nie uważam krzemu za coś immanentnie gorszego od mózgu; w wyjaśnieniu obu przypadków zieje tajemnicza luka.

I oczywiście możemy się zastanawiać co do innych ludzi. To klasyczny problem filozofii, problem innych umysłów. Skąd wiesz że ktoś inny oprócz ciebie jest świadomy? Kartezjusz powiedział: „Mam pewność co do jednej rzeczy: jestem świadomy. Myślę, więc jestem”. Ale to dostarcza tylko jednej danej. Daje mi to mnie świadomego – i to jedynie świadomego w tej chwili, bo kto wie, czy kiedykolwiek w przeszłości byłem już świadom? Cokolwiek poza chwilą bieżącą trzeba wywnioskować albo ekstrapolować. Najczęściej jednak uznajemy za pewnik, że inni ludzie są świadomi. Natomiast kiedy przechodzimy do pytań o sztuczną inteligencję oraz roboty, zwierzęta i tak dalej, pytanie o to, kto jeszcze jest świadomy, staje się znacznie bardziej nieprzejrzyste.

Sam Harris: Różnica w przypadku AI czy robotów polega na tym, że zapewne zbudujemy je według zasad, które nie są zbieżne z powstaniem naszych własnych układów nerwowych. Może postąpimy tak jak z komputerami grającymi w szachy. Zbudowaliśmy coś, co do czego nie mamy powodów przypuszczać, że jest świadome istnienia szachów, a mimo tego rzecz ta jest obecnie najlepszym szachistą na Ziemi. Jeśli postąpimy tak samo z tysiącem różnych ludzkich cech, a zatem stworzymy komputer, który działa tak jak my, ale lepiej – na przykład robota posiadającego imitację naszej twarzy, która będzie dla nas pociągająca, a więc nie będzie sprawiała wrażenia, że jest dziwna czy bez życia – jeśli system taki zbuduje się w sposób nieanalogiczny do naszego własnego układu nerwowego, może być trudno powiedzieć, czy on jest, czy nie jest świadomy. Tymczasem w przypadku innych ludzi mamy wszelkie powody, aby przypuszczać, że struktury wystarczające do wytworzenia świadomości w moim umyśle wystarczają również im. Solipsyzm [pogląd, że istnieje tylko jednostkowy podmiot poznający, a cała rzeczywistość jest jedynie zbiorem jego subiektywnych wrażeń – przyp. red.] nie jest tak naprawdę filozoficznie kuszący, ponieważ istnieje głęboka zbieżność pomiędzy tym, jak ja zyskałem świadomość, a tym, jak to jest, że ty twierdzisz, iż jesteś świadomy. Musiałbym dowodzić, że jest coś takiego w twoim układzie nerwowym lub twojej sytuacji we wszechświecie, że to nie wystarczy do wytworzenia w tobie świadomości, choć u mnie widocznie wystarczyło.

David Chalmers: A co byś powiedział, gdybyśmy spotkali Marsjan? Powiedzmy, że istnieją inteligentni Marsjanie, behawioralnie rozwinięci, i znaleźliśmy sposób, by porozumiewać się z nimi na temat nauki i filozofii – ale proces ich ewolucji przebiegł zupełnie inaczej niż nasz. Miałbyś wątpliwości, czy są oni świadomi?

Sam Harris: Może bym miał. Mieściliby się gdzieś pomiędzy nami a jakąś sztuczną inteligencją, którą moglibyśmy zbudować. Prowadzi nas to do tematu, który chcę z tobą poruszyć: kwestii epifenomenalizmu [pogląd, według którego myśli oraz uczucia są epifenomenami – zjawis­kami wtórnymi współwystępującymi ze zjawiskami podstawowymi – fizycznych stanów mózgu, a nie realnymi procesami – przyp. red.]. Fakt, że jesteśmy w stanie opisać wszystkie te funkcje móz­gu bez wprowadzenia świadomości, zostawia nas z kolejnym problemem, który zapewne wielu ludziom wyda się nieintuicyjny, mianowicie że świadomość być może za nic nie odpowiada – że jest ona epifenomenem. Często przywołuje się takie porównanie do dymu z komina parowozu. Unoszenie się dymu związane jest z jazdą pociągu po torach, ale dym ten nie wykonuje żadnej pracy; to tylko skutek uboczny działania mechanizmu, który tak naprawdę napędza pociąg. Świadomość może mieć właśnie taki charakter. W swojej pierwszej książce Świadomy umysł byłeś chyba dość pozytywnie nastawiony do epifenomenalizmu.

David Chalmers: Pomysł, że świadomość za nic nie odpowiada – że ma charakter epifenomenalny – raczej nie budzi natychmiastowej sympatii. Wydaje się, że przeciwnie, przecież ona robi mnóstwo rzeczy. Ale zagadka polega na tym: każde zachowanie można wyjaśnić działaniem neuronów czy mechanizmów komputacyjnych, bez powoływania się na świadomość w tym subiektywnym sensie. Można przynajmniej zacząć się zastanawiać, czy czasem nie jest tak, że świadomość nie posiada żadnej funkcji. Być może ona wcale nic nie robi. Być może świadomość po prostu nadaje wartość i znaczenie naszemu życiu – a o tym możemy rozmawiać. Jeśli jednak nie odpowiada za nic innego, pojawia się mnóstwo pytań: jak i dlaczego mielibyśmy wyewoluować do takiej postaci – nie mówiąc już o tym, że możemy wręcz prowadzić długą rozmowę świadomości – gdyby świadomość nie odgrywała jakiejś roli w tej pętli przyczynowo-skutkowej? W Świadomym umyś­le chciałem przynajmniej wypróbować ideę epifenomenalizmu. Nie powiedziałem: „To na pewno tak”. Chciałem powiedzieć: „Cóż, skoro już musimy, to możemy to wytłumaczyć na przykład tak”. Świadomość albo jest epifenomenalna, albo leży poza układem fizycznym, ale w tej fizyce odgrywa jakąś rolę. To bardziej tradycyjna, dualistyczna alternatywa. Ale jest też trzecia możliwość: świadomość została jakoś wbudowana na podstawowym poziomie fizycznym.

Sam Harris: Chciałbym prześledzić wszystkie te możliwości, ale na razie zostańmy przy epifenomenalizmie. Wspomniałeś już o tym pobieżnie, ale przypomnij, co to jest „argument o zombi”, ten eksperyment myślowy opisujący epifenomenalizm. Nie zwróciłem na niego uwagi, dopóki ty go nie przywołałeś – ale nie wiem, czy jesteś jego autorem.

David Chalmers: Pojęcie zombi w filozofii, a już w ogóle w kulturze popularnej, oczywiście istniało na długo przede mną. Zdaje się, że wykorzystał je w latach 70. filozof Robert Kirk, natomiast sama idea sięga dużo dawniejszych czasów. Przy czym zombi w filozofii różnią się od zombi z filmów czy z haitańskiej kultury wudu. Wszystkim tym zombi czegoś brakuje. Zombi w filmach nie mają życia; są martwe, ale pobudzone. Zombi w tradycji wudu brakuje swego rodzaju wolnej woli. A zombi w filozofii nie mają świadomości. W tym eksperymencie myślowym koncepcja polega na tym, że można wyobrazić sobie istotę behawioralnie identyczną ze zwykłym człowiekiem – istotę, która zachowuje się, chodzi i mówi w doskonale podobny człowiekowi sposób – jednak wcale nieposiadającą świadomości. W skrajnej wersji eksperymentu istota ta jest z wyglądu identyczna z pewnym konkretnym człowiekiem, tyle że nie posiada subiektywnej świadomości. Mówię o moim sobowtórze zombi, hipotetycznej istocie w sąsiednim wszechświecie, fizycznie identycznej ze mną. W tej chwili prowadzi ona tę samą rozmowę z twoim zombi-odpowiednikiem, mówi wszystkie te same rzeczy, co ja, odpowiada na pytania, ale nie posiada żadnej świadomości.

Oczywiście nikt nie sądzi, że coś takiego istnieje w tym wszechświecie. Ale da się to pomyśleć. I już sam fakt, że rozumiesz, o co mi chodzi, rodzi pytania typu: „Dlaczego my nie jesteśmy zombi?”. Ewolucja mogła wytworzyć zombi. Zamiast tego stworzyła istoty świadome. Dlaczego w toku ewolucji nie powstały zombi? Gdyby znalazła się jakaś funkcja, na którą moglibyśmy wskazać i powiedzieć: „Po to nam świadomość; to bez świadomości by nie działało”, funkcjonalnie wyjaśnilibyśmy świadomość. Jednak teraz wszystko, co robimy – postrzeganie, uczenie się, pamięć, język i tak dalej – jak nic sprawia wrażenie, że mogłoby zachodzić nieświadomie. Eksperyment myślowy o zombi doskonale uwypukla cały problem tego, czym jest świadomość.

Sam Harris: Większość osiągnięć naszego mózgu jest nieświadoma, albo przynajmniej tak nam się wydaje. Fakt, że postrzegam swoje pole widzenia, słyszę twój głos, bez wysiłku odkodowuję sensy twoich słów, bo znam angielski – wszystko to zachodzi nieświadomie, uprzednio wobec mojego przeżywania. Pozostaje więc tajemnicą, dlaczego którykolwiek aspekt tych procesów miałby się charakteryzować tym, że „jakoś to jest nim być”, skoro tak duża ich część dzieje się w ciemno.

Temat poruszyłem w swojej ostatniej książce, Przebudzenie, przy okazji omówienia badań nad rozszczepionym móz­giem. Są powody do zastanowienia, czy w naszych mózgach kryją się wysepki świadomości, o których nie wiemy – czyli czy problem „umysłów innych” dotyczy również naszego własnego mózgu. Co myślisz o takiej możliwości, że z tymi obszarami własnego przetwarzania poznawczego, które zdają się być zombi, wiąże się pewna „jakość bycia”?

David Chalmers: Nie wykluczam tego. Jeś­li chodzi o problem relacji ciało–umysł, wielkich zagadek nie brakuje. Jedna z nich polega na tym, że nie wiemy, które systemy są świadome. Większość z nas uważa, że ludzie są świadomi, podobnie zresztą jak zapewne wiele bardziej zaawansowanych ssaków: człekokształtne, małpy, psy, koty. Gdy dochodzimy do myszy czy much, niektórzy ludzie zaczynają się wahać. Jednak podoba mi się pogląd, że u wielu odpowiednio zaawansowanych systemów przetwarzania informacji istnieje jakaś świadomość. Może sięga ona jeszcze głębiej i w pewnym momencie zaczniemy mówić o idei wszechobecnej świadomości.

Sam Harris: To porozmawiajmy o tym, w jaki sposób świadomość mogłaby być fundamentalna dla samej tkanki rzeczywistości. Pokrótce zarysowałeś możliwość, że świadomość sięga do samego dołu, do najbardziej pierwotnych postaci przetwarzania informacji. Jeszcze głębiej sięga pogląd panpsychizmu, głoszący, że świadomość może być zasadniczym składnikiem rzeczywistości, uprzednim wobec jakiegokolwiek pojęcia przetwarzania informacji.

David Chalmers: Pomysł polega na tym, że świadomość może występować na podstawowym poziomie fizyki. Każdy system jest zatem świadomy, łącznie z podstawowymi systemami fizyki, takimi jak atomy, kwarki czy fotony. Pomysł na pierwszy rzut oka zdaje się ekscentryczny i nie mamy na niego żadnych bezpośrednich dowodów. Dopuszczenie idei, że świat mógłby być tak zorganizowany, iż na każdy fizyczny system składa się choć odrobina świadomości, ma swoje filozoficzne zalety. Jeśli świadomość to koniec końców składnik fizyki, można sobie wyobrazić, że nasza świadomość – ta, której doznajemy ty i ja – w jakiś sposób stanowi połączenie wszystkich tych kawałeczków świadomości na poziomie podstawowym. Oznaczałoby to, że nasza świadomość nie musi ingerować w przyczynowo-skutkowy ciąg fizyczny, gdyż od początku do niego należy. Wielki problem stwarza zrozumienie, jak by to miało działać, ale filozoficznie jest to pociągające. Dlatego też całkiem sporo osób, zarówno zajmujących się filozofią, jak i nauką, od kilku lat sonduje ideę panpsychizmu. Ludzie idący tą drogą sądzą, że może dzięki temu unikniemy pewnych bardzo trudnych pytań.

Sam Harris: Jak dla mnie to właśnie rodzi kolejne trudne pytania. Na przykład nie wyjaśnia, dlaczego niektóre funkcje móz­gu sprawiają wrażenie nieświadomych.

David Chalmers: Zgoda, panpsychizm tworzy kolejne problemy. Uchyla się on od pierwotnego problemu trudnego – dlaczego w ogóle istnieje świadomość? – ponieważ bierze świadomość za fundamentalnie istniejącą, tak samo jak za istniejące uważamy przestrzeń czy czas. Jednak nawet po przezwyciężeniu tego problemu pozostaną pytania o to, dlaczego tak to jest być nami.

Jedno z zagadnień to problem kombinacji. Jak to jest, że wszystkie te kawałeczki świadomości występujące, dajmy na to, w cząstkach elementarnych, składają się na scaloną, połączoną i bogatą świadomość tego rodzaju, jak ja posiadam? To samo pytanie ma też aspekt: dlaczego nie każdy system wysokiego poziomu jest świadomy? Panpsychista powiedziałby, że w rzeczywistości świadomość istnieje w rozmaitych systemach, tyle że my nie mamy do nich dostępu. Tak się składa, że ja jestem tożsamy ze świadomością na poziomie mózgu. Nie na poziomie półkuli mózgowej. Nie na poziomie Nowego Jorku. Nie na poziomie Ziemi.

Pogląd skrajnie panpsychistyczny głosiłby, iż pewien rodzaj świadomości występuje na wszystkich poziomach, ale tylko mózg charakteryzuje się jakimiś szczególnymi właściwościami jedności i integracji, tak że jest on nie tylko świadomy, lecz także inteligentny, a zatem wytwarza myśli, spójną narrację, potrafi opisać siebie i tak dalej. To tłumaczyłoby, dlaczego tak naprawdę jedyne systemy, które o tych sprawach myślą, znajdują się na poziomie mózgów.

Sam Harris: Mówisz, że panpsychizm to teoria ekscentryczna. Rzeczywiście, dziwnie wyobrażać sobie, że wszystko, w tym krzesła, stoły i cząstki elementarne, z których one się składają, jest na jakimś poziomie świadome. Nie sądzę jednak, aby panpsychista powiedział, że krzesło jest świadome jako krzesło. Chodzi po prostu o to, że materia, na najbardziej podstawowym poziomie, odczuwa tępy szum podmiotowości.

David Chalmers: Powinniśmy przynajmniej otworzyć się na pogląd, że jest coś takiego w interakcji świadomości z psychiką, że trudno nam ją ogarnąć. Może dla istot milion razy inteligentniejszych od nas świadomość nie stanowi specjalnego problemu. Może tak być, że padliś­my ofiarą gigantycznego złudzenia. Na serio biorę podejrzenie, że w naszym myśleniu o tym problemie popełniamy jakiś kardynalny błąd. Może też być tak, że rozumiemy jedynie bardzo niewielkie fragmenty świata. Na przykład dość dobrze idzie nam naukowe pojmowanie matematycznej struktury rzeczywistości. Choć matematyka niekoniecznie jest dla człowieka naturalna, okazuje się dla nas dość przystępna.

Jednak próby zetknięcia struktury matematycznej z sygnałami ze świadomości… Może to po prostu dwa aspekty móz­gu, które nie za dobrze współdziałają, i istnieje jakaś bardziej złożona, jednolita narracja. Gdybyśmy mieli w głowach świadomościomierze, a także dostęp do wszystkich możliwych wewnętrznych stanów świadomości, potrafilibyśmy wyczuć nie tylko, jak to jest być nami, ale też jak to jest być nietoperzem czy myszą i tak dalej.

Sam Harris: W jednym artykule niekonwencjonalnie podszedłeś do pomysłu, że wszyscy jesteśmy mózgami w słojach czy jakimś innym matriksie. Gdyby tak było, złudzeniem byłaby w pewnym sensie rzeczywistość, a nie świadomość. Jeszcze raz powiem, że moim zdaniem świadomość to jedyna rzecz, która złudzeniem być nie może. Nawet jeśli wszystko jest inaczej, niż nam się zdaje, samo zdawanie sobie sprawy pozostaje faktem niezaprzeczalnym. Jednak ty dowodziłeś, że gdybyśmy żyli w matriksie, a wszystko by było symulacją, to krzesła, stoły, cały świat i inni ludzie nie byliby złudzeniami w takim sensie, w jakim często się twierdzi. Powiesz o tym coś więcej?

David Chalmers: Wiele symulacji powstaje za pomocą coraz lepszej technologii symulacyjnej, z czasem istoty symulowane mogą zdecydowanie liczebnie przewyższyć niesymulowane. Być może my jesteśmy takimi istotami. Dla filozofa to świetna sprawa, ponieważ przypomina eksperyment myślowy Kartezjusza o złoś­liwym demonie, który zwodzi nas, żebyś­my myśleli, że wszystko istnieje. Standardowa linia tego rozumowania głosi, że jeś­li znajdujemy się w symulacji, na przykład w matriksie, to wszystko jest iluzją.

Sam Harris: Niedawno słuchałem wypowiedzi pewnego informatyka na ten temat. Jego tok rozumowania był analogiczny do eksperymentu myślowego filozofa Roberta Nozicka o potworze użyteczności. Zdaniem informatyka, budując super­inteligentną czy wręcz podobną bogom AI, powoływalibyśmy do życia system bardziej świadomy od nas, a zatem moralnie istotniejszy. Tworzylibyśmy bogów. Powstawałyby potwory użyteczności, których interesy nieskończenie przeważałyby nad naszymi. Byłaby to więc najwspanialsza rzecz, jakiej ludzkość potrafiłaby dokonać. To, że istoty takie podepczą nasz interes, a nawet nas zgładzą, nie powinno mieć znaczenia – nie bardziej, niż kiedy my czasem wdepniemy w mrowisko.

Informatyk nie dopuścił jednak innej możliwości: że choć uda nam się zbudować systemy znacznie inteligentniejsze od nas w tym sensie, że znacznie zręczniej zdołają one rozwiązać problemy – w tym problem zaprojektowania kolejnych wersji samych siebie – taką maszyną nijak nie będzie być. Czyli z innego, moralnego punktu widzenia mówimy o scenariuszu najgorszym. Zbudujemy coś, co nas zniszczy tylko dlatego, że ma inny interes, ale poza tym jest ślepym aparatem. A wszechświat zapełniony tymi maszynami pogrąży się w ciemności.

David Chalmers: Rzeczywiście byłaby to szkoda. Tworzymy swoich następców i myślimy: „To świetlana przyszłość ewolucji”. A co, jeśli krok ten doprowadzi do wyplenienia świadomości, a cały świat nagle straci znaczenie i wartość?

Sytuacja mogłaby się rozwinąć dwojako. W jednym scenariuszu wciąż się trzymamy, w drugim nas już nie ma. W jednej przyszłości projektujemy istoty zupełnie odmienne od nas i one przejmują świat. W drugiej zaczynamy od siebie i siebie ulepszamy, może wgrywamy móz­gi do sieci i tym podobne. W tej drugiej przyszłości to my stajemy się superinteligentnymi istotami – a przynajmniej superinteligentne istoty przyszłości dają się rozpoznać jako jakieś wersje nas, jakoś z nas się rozwinęły, może na przykład zostaliśmy przeniesieni na inny hardware. To moim zdaniem zmniejsza dystans między tymi istotami a nami. Może też zwiększyć szanse, że istoty te będą prawdziwie świadome.

To rodzi pytanie, czy świadomość gdzieś się wytraca, jeśli wgrywamy siebie na szybszą technologię. Trochę o tym myślałem. Pociąga mnie zwłaszcza proces stopniowy: pojedyncze neurony zastępujemy po kolei pojedynczymi krzemowymi czipami, a przez cały czas znajdujemy się w stanie czuwania. Jeśli martwisz się, że na drugim końcu tego procesu może wyjść nieświadoma maszyna, wgrywaj się powoli i bacznie obserwuj swoją świadomość, a zobaczysz, co stanie się po drodze.


Fragmenty książki Sama Harrisa Nadając sens. Rozmowy o świadomości, moralności i przyszłości, Grupa Wydawnicza Filia, Poznań 2023. Tytuł, lead, przypisy i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Euforia, wyjście poza ciało, wizje zbyt cudowne, by je opisać. To jednak tylko część prawdy o doświadczeniach bliskich śmierci. Okazuje się, że nie zawsze pojawia się w nich tunel i nie za każdym razem na jego końcu jest światło.

Zanim książka Życie po życiu Raymonda Moody’ego zrobiła światową karierę, istniały znacznie mniej znane prace opisujące doświadczenie blis­kie śmierci (NDE – near-death experience). Za prekur­sora tej tematyki można uznać żyjącego na przełomie XIX i XX w. szwajcarskiego profesora geologii i alpinistę Alberta Heima. Choć nie miał on wykształcenia w zakresie psychologii, był człowiekiem o wszechstronnych zainteresowaniach – badał m.in. terapeutyczne zastosowanie hipnozy i hodował szwajcarskie psy pasterskie.

Do rozwoju jego niezwykłych pasji przyczynił się niebezpieczny wypadek, któremu uległ w górach. Gdy opisywał go znajomym, którym również zdarzyło się osunąć w przepaść, okazało się, że doświadczali podobnych zagadkowych, „paranormalnych” stanów. Heim zaczął dokumentować tego typu opowieści innych alpinistów, a także weteranów wojennych, murarzy, robotników i rybaków. Słowem: przedstawicieli profesji, w których dochodzi do poważnych wypadków. Niezależnie od charakteru wydarzenia relacje były bardzo do siebie zbliżone – rozmówcy odczuwali spowolnienie czasu przy jednoczesnym przyśpieszeniu pracy umysłu. Ci, którym się to przydarzyło, potrafili wspominać najważniejsze momenty swojego życia, nawet te trudne i bolesne, a zarazem bły­skawicznie wykonywali czynności ratujące życie oraz minimalizujące uszkodzenia. Opisy tych przeżyć zajmowały niekiedy kilka stron, podczas gdy samo zdarzenie trwało najwyżej parę sekund. Niektórzy słyszeli niebiańską muzykę, doświadczali niezwykłych wrażeń estetycznych i towarzyszyło im poczucie religijnej wzniosłości. Pewien badany przez Heima student, który ocalał z katastrofy kolejowej, choć był cały zakrwawiony, nie odczuwał bólu, a w uszach brzmiały mu słowa: „Bóg jest wszechmocny”.

Ludzie, którym przytrafiły się podobne historie, twierdzili, że definitywnie zmieniły one ich życie. Heim na podstawie badań doszedł do dość zaskakującego wniosku: śmierć w wyniku nagłego wypadku jest pozytywnym i miłym doświadczeniem.

Wielka harmonia

Artykuł Heima, opublikowany w 1892 r., zainteresował psychologów i psychiatrów, nie można jednak powiedzieć, by zyskał popularność choćby porównywalną z wydanym prawie wiek później bestsellerem Raymonda Moody’ego. Mimo że książki tego drugiego autora często ukazują się w ezoterycznych czy parapsychologicznych seriach, on sam nie zajmował się tymi dziedzinami. Obronił doktorat z filozofii na Uniwersytecie Wirginii, ukończył też Medical College of Georgia ze specjalizacją w psychiatrii. O zjawisku, którego znawcą i popularyzatorem miał zostać, usłyszał przypadkowo od swojego nauczyciela. Później, gdy już sam nauczał filozofii, jeden ze studentów opowiedział mu o przeżyciach swojej babci po wyjątkowo trudnej operacji. Moody zaczął poznawać inne historie, a znajomi lekarze kierowali do niego pacjentów, którzy przeżyli reanimację. Zebrany w ten sposób materiał doprowadził do wydania w 1975 r. słynnego Życia po życiu.

Na podstawie 150 świadectw – osób, które przeżyły śmierć kliniczną, oraz tych, które otarły się o śmierć – badacz sformułował zastanawiające wnioski. Tak samo jak Heim Moody dostrzegł schemat przeżyć powtarzających się stale mimo różnic w wykształceniu, płci czy pochodzeniu badanych.

Schemat ten przebiega następująco: wszystko rozpoczynają potężne, nieprzyjemne wrażenia akustyczne – dzwonienie, szum – połączone z poczuciem przemieszczania się przez ciemny tunel. Pojawia się doświadczenie bycia poza ciałem przy jednoczesnej zdolności do postrzegania otoczenia. Po pierwszym szoku świadomość zaczyna oswajać się z sytuacją. Później wyczuwana jest obecność istot nadnaturalnych, zmarłych członków rodziny czy przyjaciół. Mimo doznawanej radości, harmonii oraz ekscytacji umierający zdaje sobie sprawę, że musi wrócić do swojego ciała. Nie wszystko poddaje się opisowi: język nie potrafi oddać bogactwa tych wydarzeń. Wymienione elementy można spotkać w wielu relacjach, ale różnią się one kolejnością i częstotliwością występowania. Moody stwierdził, że intensywność wizji NDE jest skorelowana z zagrożeniem: im bliżej prawdziwej śmierci, tym przeżycie miało być pełniejsze. Filozof uczciwie dodawał, że przeprowadzał też wywiady z osobami będącymi w stanie śmierci klinicznej, które niczego podobnego nie doświadczyły (lub zwyczajnie tego nie pamiętały).

Widząc siebie z góry

Gdy amerykański kardiolog Michael Sabom przeczytał Życie po życiu, uznał, że autor albo kłamał, albo padł ofiarą kłamstwa. Zarzucał książce brak metodologii, statystyk, nazwisk i kontekstu medycznego. Uznał, że na własną ręką przestudiuje zjawisko NDE i znajdzie dla niego racjonalne wyjaśnienie. W swoich książkach wielokrotnie wspominał o nagle zapadającej, znaczącej ciszy, gdy bez uprzedzenia pytał pacjentów, co widzieli podczas operacji. Pozyskanie ich zaufania nie było łatwe, jednak po 150 rozmowach i po pięciu latach studiów Sabom uznał, że nie znajduje prostego wyjaśnienia dla opisywanych fenomenów.

Opublikowane przez niego prace podejmujące ten temat doczekały się uznania ze względów metodologicznych. Nie dość, że zawierają one drobiazgową dokumentację, tabele i statystyki, to jeszcze rozważają hipotezy wyjaśniające takie zjawiska, jak przejściowa niedoczynność płatów mózgowych, uwolnienie endorfin czy działanie leków. Wywiady przeprowadzone przez lekarza z osobami, które przeżyły atak serca albo u których jego praca została wstrzymana podczas operacji, nie tylko potwierdzają wnioski Moody’ego, lecz także wnoszą nowe spostrzeżenia. Przykładowo Sabom zauważył, że wyższy procent tych, którzy przeżyli zagrażający życiu wypadek i nie doświadczyli NDE, stanowią osoby znające wcześ­niej to zjawisko. Najbardziej zdumiewające w Recollections of Death (Wspomnienia ze śmierci) Saboma są dokładne opisy zjawiska autoskopii, czyli oglądania siebie z zewnątrz. Pytani przez niego pacjenci potrafili szczegółowo opisywać przebieg własnej operacji. Sabom weryfikował ich wiedzę medyczną, sprawdzał, jak długo przebywali na oddziałach chirurgicznych i czy oglądali programy telewizyjne poświęcone tym kwestiom. Z zebranego materiału wynikało, że badani nie dysponowali specjalistyczną wiedzą dotyczącą procedur reanimacji, np. nie wiedzieli, jak stosuje się defibrylator. Mimo to ci, którzy przeżyli autoskopiczne NDE, relacjonowali wydarzenia, a opisy te nie zawierały rażących błędów.

Oślepiające światło

Wyjątkowy rozgłos uzyskał jeden z analizowanych przez Saboma przypadków, omówiony w książce Light and Death (Światło i śmierć). To historia 35-letniej piosenkarki Pam Reynolds, która musiała przejść niezwykle skomplikowaną operację mózgu, wymagającą hipotermiczego zatrzymania akcji serca. Temperaturę ciała pacjentki obniżono do 15°C, ona sama nie oddychała, jej serce przestało bić, a krew nie dopływała do móz­gu. Według wszelkich kryteriów medycznych była martwa, co potwierdzały również badania EEG i ABR, wykazujące brak aktywności mózgu.

Po operacji Reynolds opisała swoje doświadczenie bycia poza ciałem (miała nawet siedzieć na ramieniu operującego ją lekarza), zapamiętała używane przez medyków przyrządy, a nawet muzykę, którą akurat puszczano w radiu. Potwierdzono poprawność tej relacji. Doznania piosenkarki nie sprowadzały się wyłącznie do bycia świadkinią operacji. Kobieta opisywała paradoksalne odczucia: znajdowała się w tunelu, który jednocześnie nie był tunelem; widziała zmarłych krewnych za „oślepiającym światłem”, słyszała głos wzywającej ją nieżyjącej babci, przy czym inni zmarli krewni nie chcieli, aby szła dalej w stronę światła. Reynolds pragnęła do nich dołączyć, ale zarazem chciała wrócić do swojego ciała i życia ziemskiego – pamiętała, że ma do wychowania dzieci. Podkreślała, że podczas NDE dysponowała niezwykłą, wyższą jakością percepcji i świadomości. Jej przypadek potwierdzał zauważoną przez autora Życia po życiu korelację pomiędzy bliskością śmierci a intensywnością NDE.

Sabom nie był jedynym kontynuatorem odkryć Moody’ego. Liczni badacze i badaczki sprawdzali statystyczne kwestie dotyczące NDE. Artykuł psychiatrów Glenna Robertsa i Johna Owena The Near-Death Experience, który opublikowano w „British Journal of Psychiatry”, wykazał, że połowa osób, które przeżyły śmierć kliniczną, doznała NDE. Ponadto naukowcy podkreślili, że wystąpienie tego zjawiska nie jest powiązane z wiekiem, płcią, wykształceniem, zawodem, stanem cywilnym czy wyznawaną religią.

Interesujące badanie tego zjawiska u dzieci, przeprowadzone przez Nancy Evans Bush, ujawniło, że młodsi pacjenci w podobnych stanach również doświadczają spotkania z istotą nadprzyrodzoną, ale nie oglądają wspomnień ze swojego życia; dwukrotnie częściej niż dorośli doświadczają natomiast wizji światła. Psychiatra Russell Noyes jun. podał listę najczęstszych konsekwencji NDE: zmniejszenie strachu przed śmiercią, niewrażliwość na ból, wzmocnienie wiary w życie pośmiertne, pojawienie się poczucia „bycia wybranym” i nie zawsze dającego się precyzyjnie określić „przeznaczenia”, które przekazała istota nadnaturalna.

Ciemna strona

Pod koniec lat 70. XX stulecia para psychologów Stanislav Grof i Joan Halifax podczas pracy z pacjentami chorymi na raka odnotowała przypadki NDE, które nie miały charakteru pozytywnego: w wizjach występowały postacie „głodnych duchów”, „ognia” czy „istot piekielnych”. Spostrzeżenie to potwierdziły inne publikacje niezależnych badaczy i badaczek.

Ta ważna konstatacja obala pewną hipotezę dotyczącą NDE, opierającą się na freudowskim pojęciu wyparcia. Pod wpływem wielkiego stresu wywołanego groźbą śmierci umysł miałby bowiem wytwarzać eskapistyczną fantazję – swego rodzaju halucynację, która ukrywa przerażającą prawdę o końcu życia. Teoria ta nie wytrzymuje krytyki właśnie z powodu tych przypadków NDE, które okazują się doświadczeniami przerażającymi.

Niektórzy sądzą, że doznania z pogranicza śmierci mogą ujawniać istotę rzeczywistości, „prawdę o sobie i świecie”. Czy mielibyśmy tutaj zatem do czynienia z „prawdziwą halucynacją”, a więc czymś wewnętrznie sprzecznym? Grof również chętnie sięgał po pojęcia psychoanalityczne w kontekście NDE, często tłumacząc symbolikę widzianego wówczas tunelu wspomnieniem narodzin. Niektórzy badacze odrzucili jednak to wyjaśnienie – po pierwsze drogi rodne nie przypominają tunelu; po drugie głębia przeżyć towarzyszących NDE nie daje się wyjaśnić przez samo wspomnienie narodzin (którego możliwość jest wątpliwa w przypadku umysłu noworodka niedysponującego zdolnością zapamiętywania); po trzecie ci, którzy narodzili się w wyniku cesarskiego cięcia, przeżywali NDE podobnie do tych, którzy przyszli na świat wskutek naturalnego porodu.

Bóstwo z książką

Świadectwa NDE pochodzące z całego świata składają się na niezwykłą kolekcję, czego najlepszym przykładem jest strona Nderf.org, założona przez Near-Death Experience Research Foundation. Niezależnie od tego, czy czytamy o doświadczeniach amerykańskiego dziecka, które doznało silnego wstrząsu anafilaktycznego, czy dorosłego Australijczyka po wypadku samochodowym albo porażeniu prądem, wciąż trafiamy na podobne motywy. Wielu znawców tych zjawisk podkreślało ich uniwersalność, niemniej opisane przypadki pochodziły wyłącznie z kultury zachodniej, w szczególności amerykańskiej.

Nie brakuje jednak fascynujących badań nad NDE wśród osób wywodzących się z innych kultur. W pionierskim studium Near-Death Experiences in India Satwant Pasrichy oraz Iana Stevensona można przeczytać o zaskakujących wnioskach, które wynikają z opisanych 16 przypadków NDE w Indiach. Choć próba nie jest wielka, wystarcza, by wykazać pewne zasadnicze różnice. W wersjach tych często pojawiały się motywy, które w ogóle nie występowały w opisach amerykańskich, zwłaszcza obecność „nadprzyrodzonej istoty z książką”. Żaden Indus nie przeżył też wyjścia ze swojego ciała i nie obserwował go z góry. Reprezentanci kultury zachodniej po doświadczeniu bliskim śmierci często wracali do ciała z powodu miłości do żyjącej rodziny; motyw ten nie został jednak zarejestrowany w Indiach. NDE w tym kraju uważa się najczęściej za pomyłkę. Postać nadprzyrodzona zabiera duszę do innej rzeczywistości (motyw także rzadko występujący w zachodnich NDE), ale nagle orientuje się, że nie o tę osobę chodzi, i odsyła człowieka do żywych. Badacze powiązali tę istotę nadnaturalną z bóstwem Chitragupta. W sztuce indyjskiej jest ono przedstawiane właśnie z książką, w której rejestruje umarłych. Niektóre przypadki NDE interpretowano również w kontekście lokalnej mitologii, jako spotkania z panem śmierci Yamą. W późniejszych pracach Pasricha stwierdziła, że przez kilkadziesiąt lat zajmowania się NDE w Indiach nie spotkała się z motywem tunelu.

Badania prowadzone w tym kraju wykazały, że różnice w doświadczeniach bliskich śmierci pojawiają się nawet między Indiami Północnymi i Południowymi. Oznacza to, że treść NDE jest w pewnym stopniu zależna od kultury osoby go doświadczającej, choć równie uderzające są podobieństwa między kulturami, np. spotkanie istot nadprzyrodzonych.

W Irlandii i Tybecie

Badania nad NDE pozwalają inaczej spojrzeć na historię religii, na możliwą genezę takich pojęć, jak dusze zmarłych, sąd nad żywymi czy wyobrażenia istot nadnaturalnych oraz raju. Ioan Petru Couliano, uczeń Mircei Eliadego, w komparatystycznym studium wizji zaświatów Out of this World (Nie z tego świata) wyraził przypuszczenie, że pewne wyobrażenia religijne wywodzą się z odmiennych stanów świadomości. Wizje zaświatów w apokaliptyce żydowskiej i wczesnej chrześcijańskiej prawdopodobnie pochodzą ze snów; w tradycjach staroirańskich dostrzegano wyraźny wpływ środków halucynogennych; mistyka grecka i śred­niowiecze chrześcijańskie wykazują zaś – zdaniem badacza – silne związki właś­nie z doświadczeniem bliskim śmierci.

Przyjęcie takiej perspektywy pozwala na nowe odczytanie wielu przekazów religijnych. Jednym z niezwykle popularnych dzieł europejskiego średniowiecza był XII-wieczny utwór Wizja Tnugdala. Napisany przez irlandzkiego mnicha tekst opowiada o rycerzu, tytułowym Tnugdalu, który po upadku z konia przez trzy dni leżał bez ruchu. W tym czasie anioł w postaci gwiezdnego światła miał zabrać jego duszę i ukazać mu cudowną, niewiarygodną rzeczywistość nieba i piekła, wizję fontanny życia czy pól czyśćcowych. Po powrocie do żywych Tnugdal oddał cały swój majątek potrzebującym i wstąpił do zakonu. Czyż nie brzmi to znajomo?

Od dawna badacze i badaczki zwracają także uwagę na zdumiewające związki pomiędzy opisami NDE a treścią słynnej Tybetańskiej księgi umarłych. Jest ona jednym z kilkunastu znanych tybetologom pism zawierających zbiór pouczeń kierowanych do osoby umierającej, który (o ile nie jest ona zaawansowanym joginem) powinien być recytowany 49 dni po tym, co my – ludzie Zachodu – na ogół nazywamy śmiercią. Rytuał ma pomóc duszy w zbawieniu bądź korzystnej reinkarnacji. Widoczne jest tu założenie istnienia obecnej przy ciele świadomości (duszy? ciała umysłowego?) mimo braku fizycznych oznak życia. Tekst zdaje drobiazgową relację z tego, co dzieje się ze świadomością po zgonie: opisuje ruchy, które wykonuje dusza rozumiana jako „świet­liste tchnienie”, przebywając w „stanie pośrednim”. Dowiadujemy się też, jakich doświadcza wizji światła, buddów, istot nadnaturalnych. Co niezwykle ciekawe, jedną z nauk płynących z Tybetańskiej księgi umarłych jest ta, że wszelkie wizje są tylko dziełem umysłu, a zrozumienie tej prawdy stanowi warunek zbawienia.

Mózg płata figle?

Wielu naukowców w podobny sposób, ale – rzecz jasna – nie w celu zbawienia, próbuje wyjaśnić NDE: to specyficzne działanie mózgu wywołane określonymi czynnikami neurofizjologicznymi. Jedno z popularnych, naturalistycznych wyjaś­nień tego zjawiska tłumaczy je anoksją, czyli brakiem tlenu w mózgu. Obserwacja i opisy blekautu, podczas którego piloci tracą przytomność, gdy przez zaburzenia grawitacyjne serce nie jest w stanie pompować krwi do górnych części ciała, pozwoliły na stwierdzenie, że umierający mózg zachowuje się właśnie w charakterystyczny dla NDE sposób: wywołując euforię, wrażenie wyjścia z ciała oraz wizje.

Charakterystyczny dla NDE tunel miałby powstać w wyniku tworzących się wtedy wyładowań neuronalnych (choć jak już wiadomo, wyłącznie u człowieka Zachodu). Wyjaśnienia tego rodzaju spotykają się jednak z oporem niektórych naukowców. Neuropsychiatra Peter Fenwick twierdził, że podczas zaburzeń pracy móz­gu wspomnienia i percepcja nie mogą być tak wyraźnie określone jak w NDE. A zauważmy, że w trakcie NDE mamy do czynienia nie z chaotycznymi wizjami, lecz najczęściej z wewnętrznie ustrukturyzowanymi wyobrażeniami o specyficznie religijno-mistycznym charakterze.

Ale w jaki sposób od braku tlenu przejść do wizji istoty nadnaturalnej? I czy z tych teorii nie wynikałby wniosek, że aby człowiek mógł doświadczać najwyższych możliwych doznań… powinien się dusić i uszkadzać swój mózg? Jak słusznie zauważał Grof w książce Najdalsza podróż, takie hipotezy nie wyjaśniają, skąd bierze się transcendentalny charakter tych doświadczeń oraz tęsknota za nimi. Gdy mózg umiera, dlaczego wytwarza wizję światła czy miast ze światła, ciało wpada w euforię, a przed oczami ukazują się te ekstatyczne obrazy, których ludzie nie są w stanie opisać?

Pytanie o życie po śmierci

Spróbujmy teraz zmierzyć się z najważniejszym pytaniem: czy NDE potwierdza istnienie życia pośmiertnego? Moody odpowiedział na nie przecząco, jednak wśród badaczy tego zjawiska należy on do mniejszości. Pytanie to należy przeformułować: czy NDE rzeczywiście dowodzi niezależności świadomości od pracy mózgu? Gdyby tak było, świadomość jako dusza mogłaby trwać nadal po jego śmierci.

Sam Harris, znany amerykański intelektualista i jeden z przedstawicieli nowego ateizmu, przeanalizował tę kwestię w książce Przebudzenie. Zauważył, że dostępne dane medyczne nie prowadzą do jednoznacznego wniosku o śmierci móz­gu. Wszak NDE to wciąż doświadczenie bliskości śmierci, a nie bycia po śmierci. Co ciekawe, w tym punkcie poglądy Harrisa zgadzają się z tym, co pisał Sabom, analizując przypadek Reynolds i twierdząc, że niezależnie od tego, co pokazuje aparatura medyczna, śmierć jest nieuchwytnym procesem, nie zaś dającym się wyróżnić konkretnym momentem.

Dla Grofa umiejętność obserwowania własnej operacji czy wyjście z ciała stanowi dowód na niezależność duszy od móz­gu i świadectwo zdolności świadomości, która dokonuje tego, czego mózg sam nie potrafi zrobić. Harris nie zgadza się z tymi wnioskami: nawet jeśli tego rodzaju doświadczenia jak wyjście z ciała są prawdziwe, niczego nie dowodzą. Mielibyśmy w tym przypadku do czynienia najwyżej z jakąś formą postrzegania pozazmysłowego – zdumiewającą, ale nieprzemawiającą za życiem pozagrobowym ani za niezależnością świadomości od mózgu. Skoro nie jesteśmy pewni, że mózg w czasie tych doznań nie był aktywny, wciąż należy zakładać jego udział.

Harris skomentował również głośny przypadek Ebena Alexandra, neurochirurga, który opisał swoje doświadczenie bliskie śmierci w bestsellerze Dowód. Podkreślił on błędy rzeczowe w książce Alexandra, a także zauważył zaskakujące podobieństwo między relacją lekarza i opisami stanów po zażyciu DMT (związek obecny w ayahuasce, rytualnie wykorzystywanej w Amazonii). To łączy Harrisa z takimi badaczami jak Grof, który też odnotował zaskakujące zbieżności pomiędzy opisami NDE a stanami wywołanymi spożyciem substancji psychoaktywnych. W określonych sytuacjach granicznych ludzkie ciało miałoby wytwarzać cząstki, które oddziałują w ten sam sposób co halucynogeny. Tylko znów: dlaczego tak się dzieje?

Odbijanie się światów

Niezależnie od swojego podłoża NDE pozostaje faktem psychologicznym. To zagadkowe zjawisko, którego nie potrafimy w pełni wyjaśnić, ale mające wielki wpływ na ludzkie życie. Można ulegać pokusie, by sprowadzać je do działania umysłu, do czegoś, co wydarza się jedynie w świecie wewnętrznym bez związku z „prawdziwym” światem.

Jak jednak zauważa Couliano, problem polega na tym, że ostra opozycja tych dwóch rzeczywistości wcale nie jest oczywista filozoficznie. To, co nazywamy światem wewnętrznym, np. wspomnienia czy formy naszych fantazji i wyobrażeń, pochodzi z „zewnątrz”, natomiast to, co nazywamy światem zewnętrznym, jest odbiciem tego, czego doświadczamy w naszym „wnętrzu”.

Jeśli więc założymy, że NDE jest tylko wytworem ludzkiego umysłu, wciąż pozostaje wielkie pytanie: czym w ogóle jest ludzki umysł?

Psy znane są z wierności. A jak jest z wiernością rysunków i obrazów, które je przedstawiają?

Najstarsze znane naskalne przedstawienia psów pochodzą z terenów dzisiejszej Arabii Saudyjskiej. Były to petroglify, czyli grawerunki w skale. Liczą sobie około 8 tys. lat. Powstały w czasach, kiedy na obszarach Arabii żyły plemiona łowców-zbieraczy, które udomowiły psa, a właściwie wilka. Wizerunki znalezione na skałach w pobliżu miast Jubbah i Shuwaymis w północno-zachodnich regionach kraju przedstawiają psy oraz uzbrojonych w łuki ludzi. Dzięki temu, że przetrwały do dziś, możemy oglądać sceny polowania sprzed tysięcy lat.

Psy pokazano tu zaskakująco rzetelnie. Widzimy różnych przedstawicieli gatunku, małe i duże osobniki. Podniesione ogony mogą wskazywać na zadowolenie, podniecenie, a ich kształt sygnalizuje prawdopodobną przynależność do rasy. Sylwetka naskalnych psów przypomina psa kananejskiego – średniej wielkości, podobnego do szpica. Wywodzi się on od pariasów (półdzikich psów), a wyhodowany został w Izraelu. O podobieństwie do pariasów świadczy też ogólna budowa zwierzęcia: zgrabny zad, podniesiony kłąb, pociągły, lecz dość krótko zakończony pysk i sterczące trójkątne uszy. Pariasy do dziś żyją w południowo-zachodniej Azji i północnej Afryce, a pies kananejski ma wiele ich cech – również charakteru, takich jak nieufność, stadność, wytrzymałość.

Trudno stwierdzić, dlaczego artysta sprzed kilku tysiącleci uwiecznił także prącia myśliwych oraz większości psów, ale możemy się domyślać, że w gromadzie panuje radosna i pełna ekscytacji atmosfera. Być może erekcja myśliwego symbolizuje jego potencję i sprawczość. Łuk jest napięty, zatem gdzieś w pobliżu znajduje się zwierzyna; za chwilę psy, po wypuszczeniu strzały przez łucznika, rzucą się w pogoń za ranną zdobyczą. Część z nich jest prowadzona na smyczach, inne biegają swobodnie. Smycze owinięte są dookoła bioder neolitycznego łowcy, co oznacza, że niektórzy z jego podopiecznych nie nadają się do polowania – być może dopiero uczą się tej sztuki od innych członków stada. Co uderzające, po upływie 8 tys. lat nadal możemy oglądać psie umaszczenie: łaty na zadach, bokach, łapach.

Choć grawerunki stanowią przecież układ niewyraźnych wgłębień w skale i ukazują wydarzenie sprzed tysiącleci, wydaje się, że człowieka i sforę psów łączy tu coś więcej niż tylko smycz i łowy. Świadczą o tym „zadowolone”, podniesione ogony – a to właśnie ogon, jak twierdzą hodowcy, jest „sercem” psa i informuje o jego emocjach. Na więź wskazują również bliskie odległości między psem a opiekunem. Już na początku procesu udomowienia ludzie zwyczajnie polubili psy. Profesor Robert Losey znalazł na Syberii pochówki psów z kompletnymi szkieletami, pogrzebane – zdawałoby się – z szacunkiem, wręcz pewną celebracją. Mogą to być pochówki pupili syberyjskich myśliwych okresu neolitu. Ale nie brak też znalezisk z połamanymi kośćmi, co może oznaczać, że psy bywały posiłkiem pierwszych myśliwych i hodowców.

Inne przedstawienie psa myśliwskiego powstało 6 tys. lat później, na misie pochodzącej z kultury amratyjskiej, która rozwinęła się na terenie Górnego Egiptu. Pies należał do wymarłej już dziś rasy tesem, uważanej za tę, z której wywodzą się charty. Na zachowanych przedstawieniach tesem różnił się od charta jedynie uszami: sterczą one jak u doga, ale już na innych egipskich wizerunkach zwisają jak u charta właśnie albo u psów z rasy slouki, których wyobrażenia również często można znaleźć na egipskich posągach, naczyniach, piramidach, malowid­łach ściennych. U Egipcjan znajdziemy także mastify, wspomniane psy pariasy oraz greyhoundy.

Strażnicy i bogowie

Jak dowodzą liczne badania, w kulturze znad Nilu psy symbolizowały podróż ze świata żywych do świata umarłych. Głowę szakala albo nawet postać psa miał egipski bóg zmarłych Anubis, na co wskazują choćby hieroglify. Anubis to psi bóg, który chronił groby Egipcjan przed szakalami, ale towarzyszył też zmarłym w ostatniej wędrówce w zaświaty. Jedno z jego imion oznacza „tego, który jest w miejscu balsamowania”. Egipska Księga umarłych przedstawia go z wagą – Anubis ważył na niej ludzkie serce po śmierci i decydował, czy zmarły może wejść do królestwa Ozyrysa.

U antycznych Greków wejścia do świata zmarłych strzegł inny pies – trzygłowy Cerber, starannie malowany na wazach, amforach, misach i hydriach, czyli naczyniach na wodę. Nierzadko oglądamy tam Cerbera w momencie, kiedy schwytał go Herakles, co było jedną z 12 prac, które heros miał wykonać w ramach kary za zamordowanie własnej rodziny. Cerber pilnował, aby z Hadesu nie wydostał się żaden zmarły ani nie zabłądził tam nikt z żywych. Psi strażnik tak zapisał się w ludzkiej wyobraźni, że ukazywano go w wielu późniejszych epokach. Przedstawili go chociażby Peter Paul Rubens (Herkules i Cerber, 1636) oraz William Blake (Cerberus, jedna z ilustracji do Boskiej komedii Dantego, 1824–1827). Postać najsławniejszego psa starożytności powraca w różnych wariantach także w kulturze współczesnej: w cyklu powieściowym o Harrym Potterze (występuje tam jako trzygłowy Fluffy) czy w powieściach Ricka Riordana (Percy Jackson i bogowie olimpijscy: Złodziej pioruna).

W sztuce Greków odnajdujemy rzeźby psów strzegących wejścia do domów, świątyń, widzimy je na reliefach postumentów i stel, a nawet na fibulach, czyli ozdobnych agrafkach. Wytrawni znawcy mitologii greckiej potrafią wśród tych przedstawień odnaleźć Argosa – psa Odyseusza, który jako jedyny rozpoznał opiekuna po wieloletniej rozłące – albo białego psa z mitu o powstaniu świątyni Heraklesa. Jak głosi opowieść, kiedy Ateńczyk o imieniu Diomos składał bogom ofiarę, pojawił się biały pies i porwał mięso. W miejscu, gdzie je zakopał, Diomos zbudował Heraklesowi świątynię. Oczywiście starożytni, oprócz mitycznych, mieli również zwykłe psy kanapowe oraz myśliwskie. Można się o tym przekonać, oglądając choćby detale architektoniczne.

Columella, rzymski autor pism o uprawie roli z I w. n.e., w księdze VI dzieła De re rustica pisze, że do stróżowania najlepiej nadaje się pies czarny, duży i o donośnym głosie. Powinien też odstraszać intruzów swoim wyglądem, ale być łagodny wobec domowników. Takie właś­nie zwierzę widnieje na mozaice Domu Dramaturga w Pompejach, czyli rzymskiej willi zniszczonej przez wybuch Wezuwiusza w 79 r. n.e. Budowlę odkopano w XIX w. i ku uciesze archeologów odkryto dobrze zachowaną posadzkę z wizerunkiem czarnego psa oraz napisem: cave canem (uwaga na psa). Podobne przedstawienia znajdowały się ponoć w wielu ówczesnych willach rzymskich obywateli. Jednak Rzymianie cenili nie tylko psy stróżujące. Podczas wojen z Germanami czy Galami bywali szczuci potężnymi brytanami zakutymi w zbroje i z czasem przejęli ten zwyczaj od barbarzyńców. W legionach rzymskich służyły tysiące psów i to je znajdziemy w sztuce, która opiewała podboje rzymskiej armii.

Symbol przywiązania

W średniowieczu i wczesnym renesansie pies był oznaką przywiązania do Boga i wierności małżeńskiej. W tej drugiej roli odnajdujemy psa na obrazie Portret małżonków Arnolfinich Jana van Eycka (1434), ale też wielu innych, choćby na namalowanym sto lat później płótnie Dawid i Batszeba pędzla Jana Massysa (1562). Interpretatorzy znanego przedstawienia Arnolfinich spierają się co do znaczenia szczegółów obrazu, lecz jedno nie ulega wątpliwości: pies jest symbolem zamożności kupieckiej pary, którą van Eyck prezentuje w całej krasie. W epoce renesansu psy regularnie przedstawiano w czasie polowania, zazwyczaj były to charty. Widzimy je m.in. na obrazie Paola Uccella Polowanie w lesie (około 1465) ukazującym scenę nocnych łowów, gdzie pośród koni uganiają się dziesiątki chartów.

Pies bywał też ważnym uzupełnieniem portretów władców i wpływowych osobistości. Widnieje on przy Karolu V na płótnie Tycjana i – jak się zdaje – w kolejnych epokach wielu twórców naśladowało ten sposób figuracji, m.in. Diego Velázquez, autor dzieła Portret Filipa IV w stroju myśliwskim, czy Francisco Goya, kreśląc wizerunek Karola III. Ale historia sztuki prezentuje psy głównie jako towarzyszy zabaw, pupili czy nawet maskotki. W takiej roli znajdujemy je już u Albrechta Dürera, Lucasa Cranacha starszego, a także u Tycjana (Fryderyk II Gonzaga), Goi (Księżna Alba) oraz na wielu późniejszych obrazach. Przedstawienia tych czworonogów znalazły się również na freskach renesansowych włoskich rezydencji, takich jak chociażby Villa Barbaro w regionie Wenecja Euganejska.

Przez wieki ukazywano psy wyłącznie jako istoty towarzyszące człowiekowi, służące mu albo dopełniające jego opowieść. Jednak pod koniec XVIII, a na pewno w XIX w. pies wreszcie staje się głównym tematem dzieła malarskiego. Jednym z pierwszych takich obrazów jest portret Boba, psiego ratownika z Nowej Fundlandii, namalowany przez Edwina Landseera (A Distinguished Member of the Humane Society, 1831). Dzięki talentowi tego właśnie malarza psy zyskały zasłużone miejsce w sztuce figuratywnej nie tylko Europy. Psich bohaterów oglądamy też na takich płótnach Landseera, jak Dig­nity and Impudence, A Scene at Abbotsford, A Deerhound czy A Highland Breakfast. Szkoda, że sztuka europejska tak późno doceniła naszych czworonożnych przyjaciół.

Gdy tylko usłyszałem o ludzie Quizopotlec, żyjącym w lasach południowej Akuaranii, niemal od razu zacząłem się pakować i szykować do drogi, by na własne oczy ujrzeć jego zwyczaje. W mitologii tej wspólnoty rzeczywistość nieustannie się przeobraża: istnieje tylko Mutatyoquatl, czyli Wielka Zmiana. Przedstawiciele Quizopotlec każdego dnia mają nowe imiona, a pary małżeńskie wymieniają się między sobą, ciągle są – by tak rzec – przetasowywane. W pewnych miesiącach ktoś jest królem, a w innych żebrakiem. Nawet jednostki pomiaru czasu nie są stałe: dzień potrafi tam trwać tydzień albo dwa tygodnie, z kolei miesiąc – dwa dni. Społeczności te zaczynają budować wsie, ale ich nie kończą. Niekiedy hodują zwierzęta, lecz tylko po to, by je wypuścić. Są dni, gdy jedzą wyłącznie kukurydzę, jak również takie, w których żywią się samymi grzybami; bywa też, że nie jedzą nic i po prostu leżą. Ktokolwiek, kto chciałby określić ich system pokrewieństwa, gospodarkę, prawa czy religię, skazany będzie na niepowodzenie, a może i szaleństwo.

Są okresy, w których ludzie z Quizopot­lec – zupełnie jak my – witają się i rozpoznają po twarzach; czasem z kolei w ogóle na siebie nie patrzą, uważając to za absurdalny zwyczaj; badają dłonie, długość palców, zachwycają się nimi albo nie.

Gdy byłem u nich po raz pierwszy, przyjęto mnie bardzo gościnnie. Mieszkańcy nie podnosili wzroku znad moich stóp i właściwie to z nimi się witali, dlatego by okazać im szacunek, stawałem na palcach. Ale w środku nocy nie było już tak serdecznie: obudzono mnie i przywiązano do drzewa. Wkrótce jednak zostałem uwolniony i przez pół godziny byłem wodzem. Potem trafiłem na łąkę – razem z krowami prowadzono mnie na łańcuchu.

Przez chwilę wydawało mi się, że nawet wtedy, gdy zmuszali mnie do odgrywania tych nieprzyjemnych ról, Quizo­potlec chcieli mnie nauczyć czegoś ważnego o istocie życia. Błędnie zakładałem, że to jest w ogóle możliwe. W ich wizji świata nie było bowiem miejsca na coś takiego. Gdy żegnałem się z nimi, kapłan uroczyście wręczył mi kartkę z magicznym zaklęciem zapisanym w języku nahuatl. Po powrocie do domu przetłumaczyłem je: „Jesteś tarczą dla każdej głowy, jesteś grobem wszelkiej nadziei”.