Są rzeczy, których nie można kupić za pieniądze, choć w obecnych czasach jest ich już niewiele. Dziś prawie wszystko jest na sprzedaż. Oto kilka przykładów:
Cela więzienna o podwyższonym standardzie: 82 dolary za noc. W Santa Ana w Kalifornii oraz w kilku innych miastach więźniowie, którzy nie zostali zaklasyfikowani jako niebezpieczni, mogą za opłatą otrzymać lepsze zakwaterowanie – czystą i cichą celę oddaloną od zajmowanych przez niepłacących skazanych.
Możliwość korzystania podczas jazdy w pojedynkę ze specjalnego pasa jezdni przeznaczonego dla samochodów z więcej niż jedną osobą: 8 dolarów w godzinach szczytu. Minneapolis oraz inne miasta próbują rozładować korki, pozwalając kierowcom jadącym solo korzystać z pasów dla samochodów z pasażerami w zamian za opłaty, których wysokość zależy od natężenia ruchu.
Donoszenie ciąży przez indyjską matkę zastępczą: 6250 dolarów. Zachodnie pary zainteresowane znalezieniem surogatek coraz częściej znajdują je w Indiach, gdzie proceder ten jest legalny, a jego koszt to mniej niż jedna trzecia stawki obowiązującej w Stanach.
Prawo imigracji do Stanów Zjednoczonych: 500 tysięcy dolarów. Obcokrajowcom, którzy zainwestują kwotę 500 tysięcy dolarów oraz utworzą przynajmniej dziesięć miejsc pracy w okolicy dotkniętej dużym bezrobociem, przysługuje zielona karta uprawniająca do stałego pobytu.
Prawo zastrzelenia zagrożonego wyginięciem czarnego nosorożca: 150 tysięcy dolarów. Afryka Południowa od niedawna zezwala ranczerom na sprzedawanie myśliwym prawa do zabicia ograniczonej liczby nosorożców. Celem tego działania ma być zmotywowanie ranczerów do hodowli i ochrony zagrożonych gatunków.
Numer telefonu komórkowego lekarza domowego: 1500 dolarów rocznie. Coraz liczniejsza grupa lekarzy oferuje usługi z zakresu tzw. medycyny concierge zapewniające bezpośredni kontakt telefoniczny oraz możliwość umówienia wizyty domowej w tym samym dniu. Pacjenci zainteresowani taką formą opieki zdrowotnej płacą roczne składki w wysokości od 1,5 do 25 tysięcy dolarów.
Prawo do emisji tony metrycznej dwutlenku węgla do atmosfery: 13 euro (około 18 dolarów). Unia Europejska utworzyła rynek emisji dwutlenku węgla, który umożliwia firmom kupno i sprzedaż praw do zanieczyszczania środowiska.
Przyjęcie dziecka na prestiżowy uniwersytet: mimo że stawki nie są nigdzie publikowane, władze niektórych najlepszych uczelni ujawniły dziennikarzom „The Wall Street Journal”, że przyjmują czasem studentów mniej wybitnych, ale za to pochodzących z zamożnych rodzin, których rodzice są chętni do udzielenia znaczącego wsparcia finansowego uczelni.
Nie każdego stać na te rzeczy. W dzisiejszych czasach jednak jest mnóstwo sposobów zarabiania pieniędzy. Ostatnio pojawiły się nowe możliwości dla potrzebujących dodatkowej gotówki:
Wynajmij przestrzeń reklamową na własnym czole (lub innej części ciała): 777 dolarów. Linie lotnicze Air New Zealand zapłaciły trzydziestu osobom za ogolenie głów i umieszczenie na nich zmywalnego tatuażu ze sloganem: „Potrzebujesz odmiany? Strać głowę dla Nowej Zelandii!”.
Zostań ludzkim królikiem doświadczalnym w ramach testów bezpieczeństwa leków dla firm farmaceutycznych: 7500 dolarów. Stawka może być wyższa bądź niższa, w zależności od stopnia inwazyjności procedur testujących działanie leku oraz związanego z nimi dyskomfortu.
Walcz w Somalii lub Afganistanie dla prywatnej firmy wojskowej: od 250 dolarów za miesiąc do tysiąca dolarów za dzień. Stawka uzależniona jest od kwalifikacji, doświadczenia i narodowości.
Zajmij miejsce w kolejce w siedzibie Kongresu USA dla lobbysty chcącego obserwować przesłuchanie w parlamencie: 15–20 dolarów za godzinę. Lobbyści płacą firmom kolejkowym, które z kolei wynajmują do stania w ogonkach m.in. bezdomnych.
Jeśli jesteś drugoklasistą w słabej szkole w Dallas, przeczytaj książkę: 2 dolary. Dzieciom płaci się za każdą przeczytaną książkę, co ma je zachęcić do czytania.
Jeśli cierpisz na otyłość, schudnij 14 funtów [ok. 6,4 kg] w ciągu czterech miesięcy: 378 dolarów. Firmy sprzedające ubezpieczenia zdrowotne oferują bonusy finansowe za utratę zbędnych kilogramów oraz inne działania prozdrowotne.
Odkup polisę na życie od starszej lub niedołężnej osoby, opłacaj jej roczne składki, dopóki żyje, a gdy umrze, odbierz świadczenie pośmiertne: potencjalnie można zarobić miliony (w zależności od rodzaju polisy). Taka forma „obstawiania” zgonów obcych osób stała się już sektorem rynku wartym 30 miliardów dolarów. Im wcześniej nieznajomy umrze, tym większą kwotę zarobi inwestor.
Żyjemy w czasach, gdy prawie wszystko można kupić lub sprzedać. W ciągu ostatnich trzech dekad rynek i wartość rynkowa zaczęły rządzić naszym życiem. Ten stan nie jest konsekwencją naszego świadomego wyboru, ale raczej czymś, co nas spotkało.
Po zakończeniu zimnej wojny wolny rynek i myślenie rynkowe cieszyły się, ze zrozumiałych względów, ogromnym prestiżem. Żaden inny mechanizm organizacji procesu produkcji i dystrybucji towarów nie sprawdzał się tak dobrze pod względem budowania dostatku i dobrobytu. Jednak podczas gdy rosnąca liczba krajów na całym świecie wdrażała modele gospodarcze oparte na mechanizmach rynkowych, równolegle działo się coś jeszcze. Ekonomia stawała się domeną imperialną. Dziś logika kupna i sprzedaży nie odnosi się już do dóbr materialnych, ale stopniowo zaczyna rządzić całym naszym życiem. Czas zadać sobie pytanie, czy chcemy tak żyć.
Lata poprzedzające kryzys finansowy z 2008 r. były czasem beztroskiej wiary w wolny rynek i deregulację – była to epoka rynkowego triumfalizmu. Zaczęła się ona we wczesnych latach 80., gdy Ronald Reagan i Margaret Thatcher ogłaszali, że to właśnie rynek, a nie rząd, jest kluczem do dobrobytu i wolności. To przekonanie panowało jeszcze w latach 90. wraz z prorynkowym liberalizmem Billa Clintona i Tony’ego Blaira, którzy (być może już nieco mniej entuzjastycznie) utrwalali wiarę w rynek jako główne źródło dobra publicznego.
Wiara ta jest dziś podawana w wątpliwość. Era triumfalizmu rynkowego dobiegła końca. Kryzys finansowy nie tylko rzucił cień na zdolności rynku do efektywnego zarządzania ryzykiem, ale także wywołał powszechne poczucie, że rynek oddzielił się od moralności i że trzeba je jakoś na powrót połączyć. Nie wiadomo jednak dokładnie, co to miałoby znaczyć i jak się do tego zabrać.
Niektórzy twierdzą, że za moralną porażką triumfalizmu rynkowego stoi chciwość, która doprowadziła do podejmowania nieodpowiedzialnego ryzyka. Według tego poglądu najlepszym rozwiązaniem byłoby ukrócenie zachłanności i położenie większego nacisku na uczciwość oraz odpowiedzialność wśród bankierów i dyrektorów z Wall Street, a także wdrożenie rozsądnych regulacji, które zapobiegłyby podobnemu kryzysowi w przyszłości.
Jest to jednak, w najlepszym wypadku, diagnoza co najmniej niepełna. O ile nie ulega wątpliwości, że chciwość odegrała sporą rolę w kryzysie finansowym, o tyle jednocześnie chodzi tu jeszcze o coś więcej. Najbardziej brzemienną w skutki zmianą, która dokonała się w ciągu ostatnich trzech dekad, nie był wzrost chciwości, ale raczej ekspansja rynków i wartości rynkowych na sfery życia, w których nie powinno być dla nich miejsca.
Złorzeczenie chciwości nie wystarczy, aby stawić czoło temu zjawisku; powinniśmy raczej przemyśleć rolę, jaką rynek ma odgrywać w naszym społeczeństwie. Potrzebna jest publiczna debata poświęcona pojęciu trzymania rynku w ryzach. Aby ta debata mogła w ogóle się odbyć, musimy przemyśleć kwestie moralnych ograniczeń rynku. Musimy zadać sobie pytanie, czy są takie rzeczy, które nie powinny być do sprzedania za pieniądze.
Jedną z najistotniejszych zmian naszych czasów jest zawłaszczenie przez rynki (i rynkową logikę) pewnych aspektów życia, które tradycyjnie nie podlegały normom rynkowym.
Spójrzmy chociażby na wzrost liczby odpłatnych szkół, szpitali, a nawet prywatnych więzień albo na rozwój „outsourcingu wojennego” polegającego na korzystaniu z usług prywatnych przedsiębiorstw militarnych (w Iraku i Afganistanie ich liczba przekroczyła liczbę żołnierzy amerykańskich sił zbrojnych).
Warto też zwrócić uwagę na stopniowe spychanie publicznych służb mundurowych na drugi plan przez prywatne firmy ochroniarskie, co widoczne jest zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii, gdzie liczba prywatnych ochroniarzy przekracza dwukrotnie liczbę policjantów.
Albo spójrzmy na agresywny marketing leków na receptę prowadzony przez firmy farmaceutyczne w bogatych krajach – po obejrzeniu reklam emitowanych podczas wieczornego bloku informacyjnego w amerykańskiej telewizji można dojść do wniosku, że największym zagrożeniem zdrowotnym współczesnego świata nie jest malaria, ślepota rzeczna czy śpiączka, ale szalejąca epidemia zaburzeń erekcji.
Podobne przykłady można mnożyć: ingerencja komercyjnego rynku reklamowego w publiczne szkolnictwo, sprzedaż praw do nazywania parków i obiektów w przestrzeni publicznej, marketing specjalnie dobranych komórek jajowych i plemników w celu uzyskania „zaprojektowanych dzieci” przez zapłodnienie in vitro, „ciążowy outsourcing” polegający na wynajmowaniu surogatek w krajach rozwijających się, handel (zarówno na poziomie przedsiębiorstwa, jak i całego państwa) prawem do zanieczyszczania środowiska czy też system finansowania kampanii politycznych zezwalający na kupowanie i sprzedawanie głosów wyborczych.
Wkroczenie rynku w sferę zdrowia, edukacji, bezpieczeństwa publicznego i narodowego, systemu sprawiedliwości, ochrony środowiska, rekreacji, prokreacji i innych dóbr wspólnych było nie do pomyślenia jeszcze trzydzieści lat temu. A dziś traktujemy je jak oczywistość.
Co jest niepokojącego w tym, że zmierzamy w kierunku społeczeństwa, w którym wszystko jest na sprzedaż?
Otóż niepokoić nas powinny dwie sprawy: po pierwsze, chodzi o nierówność, a po drugie, o psucie pewnych wartości. Weźmy nierówność: w społeczeństwie, w którym wszystko jest na sprzedaż, życie uboższych jest cięższe. Im więcej można kupić za pieniądze, tym większe znaczenie ma zamożność (bądź jej brak).
Gdyby przewaga osób zamożnych sprowadzała się do możliwości kupowania jachtów, sportowych samochodów i drogich wakacji, to nierówności w dochodach czy majątkach nie miałyby wielkiego znaczenia. Jeśli jednak za pieniądze można kupić coraz więcej – wpływy polityczne, dobrą opiekę zdrowotną, mieszkanie w bezpiecznej okolicy (a nie w dzielnicy z wysoką przestępczością), dostęp do elitarnych szkół (zamiast tych o niskim poziomie nauczania) – to kwestie różnic majątkowych i dochodowych wysuwają się na pierwszy plan. Gdy wszystko, co dobre, można kupić albo sprzedać, to posiadanie pieniędzy jest rzeczą ważną.
To wyjaśnia, dlaczego ostatnie dekady były wyjątkowo trudne dla rodzin niezamożnych i dla klasy średniej. Oprócz tego, że pogłębiła się przepaść między biednymi i bogatymi, to powszechne utowarowienie w zasadzie wszystkich dóbr wyostrzyło jeszcze nierówności przez zwiększenie roli pieniądza.
Drugi powód, dla którego powinniśmy się zastanowić, zanim wystawimy wszystko na sprzedaż, jest trudniejszy do opisania. Nie chodzi o nierówność i sprawiedliwość, ale o destrukcyjne tendencje samego rynku. Samo wycenianie tego, co w życiu dobre, może to zepsuć. Dzieje się tak dlatego, że rynek nie tylko alokuje towary, lecz także wyraża i promuje pewne postawy wobec towarów podlegających wymianie. Płacenie dzieciom za czytanie książek być może zachęci je do sięgnięcia po kolejne lektury, ale równie dobrze może sprawić, że będą postrzegały czytanie jako uciążliwy obowiązek, a nie źródło wewnętrznej przyjemności. Przetarg na miejsca na pierwszym roku uczelni może zwiększyć jej dochód, ale podkopuje jej wiarygodność i wartość dyplomu. Wynajmowanie zagranicznych najemników do walki w naszych wojnach być może ratuje życie naszym żołnierzom, ale równocześnie wypacza pojęcie obywatelstwa.
Ekonomiści często zakładają, że rynek jest obojętny, że nie wpływa na towary podlegające wymianie. Ale tak nie jest. Rynki zostawiają ślad. Czasem nawet wartości rynkowe wypierają wartości nierynkowe, które zasługują na troskę.
Oczywiście to, które wartości powinny podlegać ochronie i dlaczego, pozostaje kwestią sporną. Zatem aby zadecydować, co powinno być na sprzedaż, a co nie, musimy najpierw ustalić, jakie wartości mają rządzić poszczególnymi sferami życia społecznego i obywatelskiego.
[…] W momencie, gdy podejmujemy decyzję, że pewne dobra mogą być kupowane i sprzedawane, jednocześnie decydujemy (choć nie wprost), że można traktować je jako towary, jako narzędzia, które mogą być wykorzystane użytkowo i służyć do osiągnięcia zysku. Ale przecież w ten sposób nie można określić wartości wszystkich dóbr. Najbardziej oczywistym przykładem jest człowiek. Potworność niewolnictwa polegała właśnie na tym, że traktowano ludzi jak towar, który może być kupiony bądź sprzedany na targu niewolników. Takie podejście nie przypisuje człowiekowi należnej mu wartości, która wynika z bycia osobą zasługującą na szacunek i godność (a nie narzędziem zysku i przedmiotem).
Podobnie jest z innymi dobrami czy praktykami, które cenimy. Nie zgadzamy się na przykład na to, by można było sprzedawać i kupować dzieci. Nawet gdyby kupcy traktowali je dobrze, to sam fakt istnienia rynku handlu dziećmi byłby wyrazem i promocją niewłaściwego sposobu określania ich wartości, co jest nie do przyjęcia. Nie traktujemy dzieci jak dobra konsumpcyjnego, lecz jako istoty, którym należy się miłość i troska. Albo spójrzmy na prawa i obowiązki obywatelskie. Gdy otrzymujemy powołanie na członka ławy przysięgłych, to nie wynajmujemy sobie zastępcy, tak samo jak nie pozwalamy na sprzedaż głosów wyborczych, nawet jeśli znaleźliby się chętni nabywcy. Dlaczego tak jest? Ponieważ uważamy, że obowiązków obywatelskich nie powinno się traktować jak własności prywatnej, lecz raczej postrzegać je jako odpowiedzialność publiczną. Delegowanie ich na zewnątrz umniejsza ich wartość i opacznie je definiuje.
Przykłady te ilustrują szerszą kwestię: kiedy dobre rzeczy w życiu przemieniamy w towar, to ulegają one wypaczeniu, degradacji. Dlatego właśnie decydując, jakie dobra mają podlegać prawom rynku, a od których rynek powinien się trzymać z daleka, musimy zdecydować, jak określać wartość takich dóbr, jak: zdrowie, edukacja, życie rodzinne, przyroda, sztuka, obowiązki obywatelskie itd. To są pytania natury moralnej i politycznej, a nie czysto ekonomicznej. Aby na nie odpowiedzieć, musimy przedyskutować – przypadek po przypadku – kwestie moralnego znaczenia tych dóbr i odpowiedniego sposobu ich wyceny.
To jest właśnie ta debata, której zabrakło w czasach triumfalizmu rynkowego. W efekcie nawet nie zauważyliśmy, jak ze społeczeństwa, które wykorzystuje gospodarkę rynkową, sami bezwolnie staliśmy się rynkowym społeczeństwem.
Różnica polega na tym, że gospodarka rynkowa jest narzędziem – cennym i skutecznym – które służy organizowaniu efektywnej aktywności. Społeczeństwo rynkowe natomiast to społeczeństwo, w którym wartości rynkowe wkraczają w każdą sferę ludzkiej działalności. To taka przestrzeń, w której relacje społeczne kształtowane są według rynkowych wzorców.
We współczesnej polityce bardzo brakuje dyskusji na temat roli i granic rynku. Czy chcemy gospodarki rynkowej czy rynkowego społeczeństwa? Jaką rolę powinien odgrywać rynek w życiu publicznym i w relacjach osobistych? Jak możemy decydować, które dobra powinny być na sprzedaż, a które mają wartość pozarynkową? Gdzie władza pieniądza nie powinna sięgać? […]
Nawet jeśli zgadzacie się ze mną co do tego, że musimy szukać odpowiedzi na te poważne pytania dotyczące moralności rynku, to pewnie wciąż się zastanawiacie, czy dyskurs publiczny jest w stanie sprostać temu zadaniu. To uzasadnione wątpliwości.
Każda próba przemyślenia roli i zasięgu rynków powinna zacząć się od uświadomienia sobie dwóch poważnych przeszkód.
Pierwsza z nich to niesłabnąca siła i prestiż myślenia rynkowego mimo następstw najgorszej od osiemdziesięciu lat klęski rynku. Druga to miałkość naszego dyskursu publicznego. Te dwie kwestie nie są bez związku.
Pierwsza jest frapująca. Kryzys finansowy w 2008 r. był swego czasu postrzegany jako rodzaj kary moralnej za bezkrytyczną fascynację rynkiem widoczną w całym politycznym spektrum na przestrzeni trzech dekad. Doprowadzenie na skraj upadku niegdyś potężnych firm finansowych z Wall Street oraz konieczność masowych subwencji kosztem podatników musiały zmusić do refleksji. Nawet Alan Greenspan, który jeszcze jako przewodniczący Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych był piewcą wiary w triumfalizm rynkowy, przyznał się do „szoku i niedowierzania”, gdy jego ufność w samonaprawę wolnego rynku okazała się błędem. Brytyjski „The Economist”, znany z wygłaszania prorynkowych peanów, umieścił na okładce rozpływający się w kałużę podręcznik do ekonomii opatrzony nagłówkiem „Co poszło nie tak z ekonomią?”.
Epoka triumfalizmu rynków osiągnęła swój niechlubny kres. Teraz powinien nadejść czas moralnych podsumowań i trzeźwych refleksji weryfikujących wiarę w rynek. Ale tak się nie stało.
Spektakularna porażka rynków finansowych w niewielkim stopniu nadwerężyła wiarę w rynek jako taki. W zasadzie kryzys finansowy bardziej zdyskredytował rządy niż banki. W 2011 r. badania wykazały, że amerykańska opinia publiczna ponaddwukrotnie częściej obwiniała za problemy ekonomiczne kraju rząd niż instytucje finansowe Wall Street.
Recesja pogrążyła Stany Zjednoczone i dużą część światowej gospodarki w najgorszym impasie od czasów wielkiego kryzysu i pozbawiła miliony ludzi pracy. Nie sprowokowała jednak fundamentalnej refleksji nad rynkami. Zamiast tego najbardziej widoczną konsekwencją polityczną było wzmożone poparcie dla populistycznego ruchu Tea Party, którego wrogość wobec rządu przy jednoczesnej akceptacji wolnego rynku wprawiłaby w zakłopotanie nawet Ronalda Reagana. Jesienią 2011 r. ruch Occupy Wall Street rozpoczął protesty w wielu miastach w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie. Ich przedmiotem były wielkie banki i władza korporacji oraz rosnące nierówności w dochodach i majątkach. Mimo różnic ideologicznych aktywiści zarówno Tea Party, jak i ruchu Occupy Wall Street dali wyraz populistycznemu oburzeniu z powodu pomocy finansowej państw dla banków.
Mimo tych głosów sprzeciwu w naszej polityce wciąż brakuje poważnej debaty na temat roli i zasięgu rynków. Demokraci jak zawsze kłócą się z republikanami o podatki, wydatki i deficyt budżetowy; tyle że z większą zawziętością i mniejszą otwartością na perswazje czy sugestie. Rozczarowanie polityką pogłębiło się wraz z rosnącą frustracją systemem politycznym, który okazał się niezdolny do działania na rzecz dobra wspólnego ani do zajęcia się kwestiami, które są najbardziej palące.
Opłakany stan dyskursu publicznego jest drugą przeszkodą w debacie nad moralnymi ograniczeniami rynku. W czasach, gdy dyskurs polityczny polega głównie na pyskówkach w telewizji kablowej, tendencyjnym sączeniu jadu w programach radiowych, ideologicznym obrzucaniu się błotem w Kongresie, trudno sobie wyobrazić rozsądną dyskusję polityczną na temat tak kontrowersyjnych kwestii moralnych, jak właściwe określenie wartości prokreacji, dzieci, edukacji, zdrowia, środowiska, obywatelstwa oraz innych. Sądzę jednak, że taka debata nie tylko jest możliwa, ale również ożywiłaby nasze życie publiczne.
Niektórzy co prawda twierdzą, że w dzisiejszej kłótliwej polityce istnieje nadmiar argumentów moralnych: zbyt wiele osób wierzy zbyt głęboko i zbyt natarczywie we własne przekonania i chce je narzucać wszystkim innym. Jest to jednak opaczna interpretacja tego problemu – tak naprawdę chodzi o to, że w naszej polityce argumentów moralnych prawie nie uświadczysz. Polityka jest gorączkowa, bo jest pusta, pozbawiona treści moralnej i duchowej. Nie radzi sobie z wielkimi pytaniami, które są ważne dla ludzi.
Moralna pustota współczesnej polityki ma kilka przyczyn. Jedną z nich jest próba wykluczenia pojęcia dobrego życia z publicznego dyskursu. W obawie przed byciem posądzonym o sekciarstwo często oczekujemy, że osoby wchodzące w sferę publiczną pozostawią na boku swoje przekonania moralne i duchowe. Jednak mimo dobrych intencji to właśnie taka niechęć do znalezienia w polityce miejsca dla dyskusji dotyczących pojęcia dobrego życia najpierw utorowała drogę triumfalizmowi rynku, a teraz wspiera niesłabnące panowanie myślenia rynkowego.
Myślenie rynkowe na swój sposób odziera też życie publiczne z debaty moralnej. Pociągające w rynku jest to, że nie wydaje on sądów na temat preferencji, które zaspokaja. Nie pyta, czy jakieś sposoby wyceny dóbr są lepsze czy bardziej wartościowe od innych. Jeśli ktoś chce zapłacić za seks albo za nerkę, a inna dorosła osoba z własnej woli jest gotowa je sprzedać, to jedynym pytaniem, które zadaje ekonomista, jest: „za ile?”. Rynek nie grozi palcem. Nie robi różnicy między preferencjami szlachetnymi i niskimi. Każda ze stron transakcji sama decyduje, jaką wartość przypisuje temu, co podlega wymianie.
Taka nieosądzająca postawa wobec wartości znajduje się w samym centrum myślenia rynkowego i tłumaczy w dużym stopniu jego atrakcyjność. Jednak nasz opór przed angażowaniem się w spory moralne i duchowe, wraz z naszą przychylnością wobec rynku, wiele kosztuje: pozbawił on dyskurs publiczny moralności i energii obywatelskiej, przyczyniając się do rozwoju technokratycznego i zarządczego podejścia do polityki, które dziś widać w wielu społeczeństwach.
Dzięki debacie na temat moralnych granic rynku moglibyśmy jako społeczeństwo decydować, w których sytuacjach rynek służy dobru wspólnemu, a w których nie powinno być dla niego miejsca. Ożywiłoby to także naszą politykę przez wprowadzenie do sfery publicznej konkurencyjnych pojęć dobrego życia. Bo jak inaczej miałyby się toczyć takie spory? Jeśli zgadzamy się, że kupowanie i sprzedawanie niektórych dóbr deprecjonuje je i wypacza, to musimy jednocześnie uznać, że pewne sposoby wyceny tych dóbr będą bardziej odpowiednie od innych. Nie ma za bardzo sensu mówić o wypaczaniu jakiegoś stanu czy działania – np. rodzicielstwa albo obywatelstwa – jeśli zarazem nie ma się przekonania, że pewne formy bycia rodzicem czy obywatelem są lepsze od innych.
To właśnie tego rodzaju osądy moralne stoją za tymi kilkoma ostatnimi ograniczeniami dla wolnego rynku, których wciąż jeszcze przestrzegamy. Nie pozwalamy, by rodzice sprzedawali swoje dzieci ani żeby wyborcy sprzedawali głosy. I jeden z powodów, dla których nie jest to dozwolone, jest po prostu związany z pewnym przekonaniem: wierzymy, że możliwość sprzedawania w tych wypadkach źle by definiowała wartość i promowała złe postawy.
Nie da się uciec od takich pytań przy próbie refleksji nad ograniczeniami rynku. Wymaga ona wspólnej publicznej dyskusji o tym, jak wyceniamy dobra społeczne, do których przywiązujemy wagę. Głupotą byłoby oczekiwać, że dyskurs publiczny oparty na solidniejszych podstawach etycznych, nawet w najlepszym swym wydaniu, doprowadziłby do obopólnej zgody w każdej kontrowersyjnej sprawie. Na pewno jednak sprzyjałby zdrowszemu życiu publicznemu i uświadomiłby nam, jaką cenę płacimy za życie w społeczeństwie, w którym wszystko jest na sprzedaż.
Kiedy myślimy o moralności rynku, najpierw przychodzą nam do głowy banki z Wall Street, ich brawurowe występki, fundusze hedgingowe, pomoc finansowa państwa i reforma regulacji. Jednak prawdziwym wyzwaniem moralnym i politycznym jest dziś skonfrontowanie się z czymś bardziej wszechobecnym i przyziemnym, czyli przemyślenie roli i zasięgu rynków w naszych praktykach społecznych, związkach międzyludzkich oraz w codziennym życiu.
Fragment książki Michaela J. Sandla Czego nie można kupić za pieniądze? Moralne granice rynku, PWN, Warszawa 2020. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Instalacja powietrzna Baby You na warszawskim niebie. Zimą. Taki widok ma prawo zaskoczyć. Ba! Wybija z rytmu codzienności, zabiegania, rozedrgania, rozkojarzenia.
Baby You – gigantyczny, 34-metrowy balon w kształcie śpiącego dziecka – uniósł się nad mostem Poniatowskiego, przyciągając spojrzenia przechodniów, spacerowiczów, a nawet ciekawskich czworonogów. Instalacja, będąca metaforą drzemiącego w każdym z nas potencjału, na chwilę zatrzymała codzienny pęd i przypomniała o dziecięcej radości, zachwycie nad światem i umiejętności pełnego przeżywania chwili.
Baby You – podniebna instalacja artystyczna zaprojektowana przez belgijskiego artystę Barta Van Peela we współpracy z Fundacją PRZEKRÓJ – powstawała symboliczne dziewięć miesięcy. Gigantyczny balon na ogrzane powietrze w kształcie śpiącego dziecka, wykonany z materiału imitującego kolor i niuanse prawdziwej skóry, to efekt wspólnego działania projektantów, inżynierów i krawców z Polski, Belgii oraz Wielkiej Brytanii. Do tej pory można było oglądać go podczas festiwali w Belgii oraz Stanach Zjednoczonych, a tej zimy – w końcu! – mogliśmy podziwiać go w Warszawie.
Dziecko śpiące w chmurach to metafora nieskończonego potencjału tkwiącego w nas wszystkich; wewnętrznej siły gotowej do przebudzenia. To również symbol dziecięcej radości, niczym nieskrępowanego zachwytu i zdolności widzenia świata tak, jak widzą go mali odkrywcy – bez uprzedzeń i granic. W każdym jest takie wewnętrzne dziecko, które być może trzeba tylko delikatnie obudzić.
Wydarzenie towarzyszyło premierze pierwszego rocznika „Przekroju” – magazynu, który od lat zachęca do zwolnienia tempa w codziennym biegu. Na plaży, w strefie Fundacji PRZEKRÓJ można było nie tylko zapoznać się z najnowszym numerem pisma (aż 268 stron!), ale także napić się rozgrzewającej herbaty i obejrzeć film dokumentujący powstawanie Baby You.
Cykady wiedzą, po ilu latach najlepiej wyłonić się spod ziemi, żeby nie czyhały na nie drapieżniki. Bakterie żyjące w jelicie doskonale znają zwyczaje kulinarne swojego gospodarza. Organizmy z dobrze nastawionym zegarkiem mają przewagę nad spóźnialskimi.
Po co liczyć czas? Z ludzkiej perspektywy to pytanie wydaje się absurdalne. Dla kogoś, kto nie wie, która jest godzina, złapanie autobusu graniczy z cudem, a spotkanie ze znajomymi staje się loterią. Dla nas mierzenie czasu to sprawa życia i śmierci, więc opracowaliśmy metody tak precyzyjne, że aż trudne do pojęcia: naukowcy potrafią pokroić sekundę na miliardy maleńkich chwil, aż do najkrótszego ze wszystkich – czasu Plancka. Ludzkość jest osaczona czasomierzami. Jednak byłoby pychą podejrzewać, iż to dzięki homo sapiens wiadomo, że czas płynie, prawda?
Umiejętność śledzenia upływu czasu przejawia się we wszystkich królestwach świata ożywionego, ale organizmami, u których jest to szczególnie widoczne, są oczywiście sinice – łatwo eksperymentować z tymi jednokomórkowymi bakteriami ze względu na ich powszechne występowanie. Fotosyntetyzują, więc są głodne słońca. Jak każde życie, sinica działa, ponieważ zawarte w niej białka produkują się, naprawiają, organizują i przeprowadzają metabolizm – wszystko według zawartych w materiale genetycznym instrukcji. A skoro sinica żywi się przede wszystkim słońcem, to z pewnością jej komórka pełna jest białek zaangażowanych w fotosyntezę: i tych, które wyłapują energię światła, i tych, które tę energię przekształcają w cukier. Sinicy jest oczywiście na rękę jeść „ile wlezie”, ale słońce świeci przez kilka godzin, a koszty produkcji i utrzymania maszynerii fotosyntetycznej są wysokie. Warto więc dostosować się do cyklu dobowego.
Zsynchronizowanie natężenia produkcji białek fotosyntetycznych z cyklem dnia i nocy pozwala do maksimum wykorzystać sprzyjające warunki, a do minimum zmniejszyć koszta metaboliczne. Sinice, które w ramach badań zmodyfikowano tak, by funkcjonowały w 30-godzinnej dobie, zawsze przegrają z „naturalnymi” sinicami w „normalnych warunkach” (12 godzin światła i 12 godzin ciemności). Przewaga, jaką daje umiejętność zgrania się z dobą, jest na tyle znaczna, że nie opłaca się tego nie umieć.
Skoro celem modyfikowania sinic było przestrojenie ich wewnętrznego zegara do 30-godzinnej doby, to naukowcy muszą chyba wiedzieć, jak właściwie taki organizm liczy czas. Wydaje się, że sednem sprawy są trzy białka, nazwijmy je A, B i C. Sześć białek C układa się razem, a każde z nich ma po dwa czułki – w sumie 12. Białko A aktywuje czułki, a białko B przyczepia się do białka A i odciąga je od czułek. Taniec między A, które dąży do czułek, i B, które powstrzymuje A, jest tańcem oscylatora. Stopień pobudzenia czułków C przekłada się na aktywność białek regulatorowych – to pod ich sterami znajduje się cała komórka. Od działania tego systemu zależy też kształt samego DNA i również w ten sposób regulowane jest, które geny (i kiedy) będą działać. Ciekawe wydaje się jednak to, że oscylator operuje w skali 24 godzin. Jak na reakcje biochemiczne to naprawdę długo – ten sam proces, który odpowiada za aktywację czułków, stanowi podstawę setek innych reakcji biochemicznych zachodzących w skali mikrosekundowej. Niektórzy badacze twierdzą, że spowolnienie takie wynika z kształtu kompleksu białek C. Cząsteczka wody – także niezbędna do aktywacji czułka – musi przeciskać się przez ciasne zakamarki kompleksu, co zajmuje jej sporo czasu. Można więc pokusić się o stwierdzenie, że „zegar sinic tyka kroplą wody”. A co, jeśli go rozstroimy? Nic nie szkodzi. Praca oscylatora regulowana jest przez szereg białek, w tym takich, które potrafią reagować na światło. Zdezorientowana co do upływu czasu sinica prędko przestawi swój zegarek na odpowiednią „godzinę”.
Co z organizmami żyjącymi w ciemności? Czy dla tych, których cytoplazma nigdy nie skąpie się w promieniach słońca, istnieje jakaś różnica między dniem a nocą? W jelicie każdego zwierzęcia roi się od rozmaitych form życia. Bakterie, grzyby i pierwotniaki pochłaniają pokarm, rosną, mnożą się i umierają, nigdy nie wychylając się poza jelito gospodarza. Mogłoby się wydawać, że są zupełnie inne niż ich fotosyntetyzujący kuzyni: gdy ci zrywają się z łóżka, by wyprzedzić wschód słońca, jelitowcy przewracają się na drugi bok i smacznie drzemią. Nic bardziej mylnego. Interakcja mieszkańców z gospodarzem ewoluowała przez setki i tysiące pokoleń, a nawiązana między nimi więź przekracza granice gatunkowe. Nie ma wspólnoty bez wzajemnego poszanowania tradycji oraz nawyków. A przecież z wymiany kulturowej czerpać można ogromne korzyści. I tak właśnie mają się sprawy wewnątrz jelita. Organizmy zależne od substancji odżywczych pochłanianych przez gospodarza zmuszone są do rejestrowania jego nawyków żywieniowych, jak również ich przewidywania. Odpowiednio przygotowane lepiej na tym wyjdą. Korzystne jest więc dla mikrobioty zsynchronizowanie się z gospodarzem. Dokonuje tego dzięki monitorowaniu szeregu czynności życiowych zwierzęcia, w którym bytuje. Jednym z obserwowanych czynników jest temperatura ciała – zmienia się ona w ciągu doby. Ponadto mikroorganizmy reagują na stężenie związków odżywczych w środowisku: kiedy my jemy, jedzą i one. Zdolne są też do „zapamiętania” naszych nawyków żywieniowych. Wydaje się jednak, że to melatonina, hormon snu, jest najważniejszym czynnikiem, według którego nastraja się jelitowy zegar. Mikroorganizmy żyjące z nami w kooperatywie doskonale znają swój dom, więc jeśli co rano jemy np. jajecznicę, bakterie w naszym jelicie z pewnością o tym wiedzą.
Niektórzy filozofowie nauki zwróciliby nam uwagę na to, że organizmy nie tylko przystosowują się do środowiska, lecz także zmieniają je, aby dobrze im się w nim żyło. Koralowce wydzielają związki wapnia, z których po pewnym czasie powstają rafy, jedne z najbardziej zróżnicowanych nisz ekologicznych. Rola krajobrazotwórcza dotyczy też mikrobioty. Mikroorganizmy jelitowe wydzielają wiele cząstek aktywnych biologicznie. Pasożyty wytwarzają takie, które uspokajają układ odpornościowy gospodarza, a bakterie żyjące z nami w komitywie potrafią – poprzez rytmiczne wydzielanie cząstek sygnałowych – oddziaływać na wewnętrzny zegar swojego mieszkanka. Zadowolone, nawykłe do rutyny organizmy pozytywnie wpływają na jakość snu oraz pomagają utrzymać punktualność naszego zegara. Powinno istnieć przysłowie: „Kiszka w formie, sen jest w normie”. I odwrotnie: jet lag, zarwana noc czy nagła zmiana diety zaburzają równowagę w jelicie. Bakterie – przyzwyczajone do otrzymywania o poranku cukru z trawionej przez nas owsianki – będą niepocieszone, gdy zamiast pożywnego śniadania zalejemy je kawą. Dynamika między setkami gatunków stanowiących mikrobiotę zachwieje się, czego skutkiem może być dominacja któregoś z patogenów, a w rezultacie wywołanie choroby. Myszy naznaczone mutacją genów zaangażowanych w pilnowanie rytmu dobowego oraz takie, których mikrobiota została sztucznie naruszona, przegrają ewolucyjną rywalizację ze zdrowymi siostrami.
Taka wzajemna synchronizacja opiera się na ewolucyjnej adaptacji. Organizmy z dobrze nastawionym zegarkiem mają przewagę nad spóźnialskimi. To przewaga, na której brak nie można sobie pozwolić w maszerujących wciąż dziejach historii naturalnej. Myślę, że gdzieś w głębi każdy z nas przeczuwał, że komórki skrywają w sobie zegar. Ale co z dłuższymi okresami? Czy niektóre organizmy posiadają nie tylko zegarki, lecz także kalendarze?
Cykady wieloletnie to zbiorcze określenie kilku gatunków owadów należących do rzędu pluskwiaków, które – jak na owady przystało – mają interesujący cykl życiowy. Po wykluciu się z jaj złożonych na gałęziach drzew spadają na ziemię i drążą w głąb gleby tunele. Lokalizują korzenie drzew, by przyssać się do nich i odżywić sokami rośliny. Tam też przechodzą serię przekształceń, których wynikiem jest dorosła postać. Cykady, wszystkie razem i jednocześnie, wykopują się spod ziemi i ruszają na żer. Tym, co ciekawe z naszej perspektywy czasobadaczy, jest fakt, że podziemny etap ich życia trwa 13 lub 17 lat (w zależności od konkretnego gatunku). Zarówno 13, jak i 17 nie są losowymi liczbami: to liczby pierwsze. Czy zatem cykady mają w głowach zaprogramowane sito Eratostenesa (algorytm wyznaczania liczb pierwszych)?
Według badaczy zajmujących się cykadami wieloletnimi wybór tak specyficznych liczb jest nieprzypadkowy. Aby wyjaśnić ten fascynujący fenomen, musimy spojrzeć na dynamikę ekologiczną między cykadami a drapieżnikami, dla których stanowią one łatwy i łakomy kąsek. W przyrodzie sprawy mają się tak, że jeśli gatunek A ma dobry rok i osiągnie wysoką liczebność, to z pewnością drapieżny gatunek B wykorzysta ten fakt i zje tyle, ile tylko będzie w stanie pomieścić. Tak nażarte drapieżniki rozmnożą się i w następnym roku osiągną wysoką liczebność. Dla gatunku A oznacza to katastrofę. Nienasycone hordy gatunku B zdziesiątkują populację A. Im mniej z kolei osobników gatunku A, tym mniej pożywienia dla gatunku B, którego młode będą teraz cierpieć głód. Część z nich padnie, więc w następnym roku gatunek B nie osiągnie zbyt wysokiej liczebności, co będzie szansą dla gatunku A. I tak rok po roku równowaga ekologiczna reguluje się „wewnętrznie i samodzielnie”. W przypadku cykad wieloletnich, których cykl rozwojowy zsynchronizowany jest według liczb pierwszych, dynamika ta przyjmuje nieco inną formę, a jej sens leży w dzieleniu z resztą.
Dawne próby wyjaśnienia fenomenu jednoczesnego przebudzenia cykad wiązały się głównie z pomysłem, że w pewnym momencie drapieżniki się przejedzą. Dopiero co przebudzone, zaspane, nieopancerzone i ledwie lotne owady są łatwym łupem, dzięki czemu łase na nie zwierzęta otrzymują wtedy szwedzki stół w kategorii all inclusive. Po kilku dniach żerowania drapieżniki już tak się nasycą, że reszta cykad będzie bezpieczna. Ma to sens i działa nieźle, ale cykadzie rozumowanie idzie jeszcze dalej. W związku z tym, że zagrażające im zwierzęta także funkcjonują w cyklach (potrzebują czasu, by osiągnąć dojrzałość płciową), cykady dobrały sobie okresy, które nie mają dzielników. Przykładowo: drapieżnik z 3-letnim cyklem reprodukcyjnym, który w przeszłości przypadkowo zsynchronizował się z cykadami, będzie musiał przejść teraz cztery cykle plus jeden rok (12 + 1) do czasu, gdy grupa 13-letnich owadów znów wylezie spod ziemi. Taka strategia sprawia, że cykady niemal zawsze wychodzą na powierzchnię w momencie, gdy część drapieżników jest jeszcze niedojrzała płciowo, co uniemożliwia im pełne wykorzystanie chwilowo obfitego źródła pożywienia.
Istnieje jednak alternatywna hipoteza tłumacząca takie wysublimowane zachowanie cykad – związana z wolą niemieszania się z innymi grupami tego samego gatunku. W końcu owady te funkcjonują w rojach, a każdy z nich ma własny kalendarz. Spekuluje się, że tak długie okresy rozwojowe są taktyką, która wyewoluowała w czasach cofania się lodowca, gdy panowały wyjątkowo trudne warunki środowiskowe. Rój, który zapoczątkował przejście cyklu trwającego „pierwszą liczbę lat”, zyskał przewagę ‒ na tyle znaczącą, że ryzykiem byłoby wymieszać swoje genialne DNA z mniej rozgarniętym DNA kuzynów. Mogłoby się to przecież skończyć „rozcieńczeniem” owej cechy, czego skutkiem byłaby utrata wytworzonej adaptacji. Z kolei drugi scenariusz, wcale nie lepszy, oznaczałby rozprzestrzenienie się cechy i ryzyko obdarowania supermocą wszystkich innych rojów. Współczesne modele matematyczne wspierają właśnie tę hipotezę. Będąc cykadzim rojem, warto trzymać się razem i przechowywać w ukryciu długotrwałą strategię jednoczesnego wyłaniania się spod ziemi – i to dokładnie co 13 lub 17 lat.
Naukowcy będący zwolennikami poglądu, że liczby są znakami matematycznego języka wymyślonego przez ludzi, łapią się za głowę. Ale cóż zrobić, empiryczne dane mówią same za siebie. Wykorzystanie przez cykady liczb pierwszych ma sens ewolucyjny i basta. A to, że owady nie znają tabliczki mnożenia, nie stanowi dla nich problemu. Pojawia się jednak pytanie: skąd wiedzą, że minęło właśnie 17 lat? Zainteresowani tym tematem naukowcy próbowali najpierw powiązać ową zdolność cykad z wewnętrznym, molekularnym zegarem. Okazało się jednak, że pluskwiaki nie prowadzą żadnego arkusza, w którym zliczają kolejne dni, ani – jak to ujęli w swojej publikacji badacze – nie liczą „realnego” upływu czasu. Zamiast tego skupiają się na drzewach, na których korzeniach żerują, oraz ich rocznych cyklach. Wywnioskowano to dzięki eksperymentowi, w którym 15-letnie nimfy cykad przeniesiono w pobliże drzew brzoskwiniowych. Rośliny te hodowano w zmodyfikowanych warunkach dobranych tak, by zachęcić je do przeprowadzenia dwóch cykli owocowania w trakcie roku. Skład chemiczny soku drzewa zmienia się w czasie. Gdy rosną kwiaty, a później owoce, stężenie łakomych kąsków w soku rośnie, natomiast zimą maleje. Drzewa użyte w tym eksperymencie doświadczyły wahań składu soku dwukrotnie podczas jednego sezonu. Żyjące pod ziemią cykady nie odczuły tych „dziwnych” warunków, ale spijając sok z korzeni drzew, dostrzegły, że zmienił on swoje właściwości dwa razy i zinterpretowały to jako upłynięcie dwóch lat. Poddane takiemu doświadczeniu owady wychynęły spod ziemi rok wcześniej niż grupa kontrolna. Wniosek: cykady nie prowadzą rocznika „w głowie”, tylko polegają na informacjach wyczytywanych z zachowania drzew, na których pasożytują.
Czasomierze można spotkać w każdym ożywionym zakątku. Niektóre organizmy ukrywają je wewnątrz swoich komórek. Zasady ich funkcjonowania zakodowane są w materiale genetycznym, a po odczytaniu zamieniają się w elementy mechanizmu zegara. Istnieją organizmy odczytujące upływ lat ze zmian zachowania sąsiadów, istnieją też takie, które budują zegary atomowe i teoretyzują na temat najkrótszych, niepodzielnych przeskoków wskazówki zegara wszechświata. Każdy z nich – według własnych potrzeb. Przykłady rozstrajania czasomierzy przez naukowców mogą wydawać się dowodem na to, że nie istnieje wspólny i obiektywny czas. Ale czy w dobie rewolucji kwantowej oraz idących za nią teorii o równoległych wszechświatach i równoczesności wszelkiego czasu pytanie o zegarmistrza świata nie wydaje się trochę zbyteczne? Widzę upływ czasu w otaczającej nas naturze. Widzę, jak meandruje. I tyle mi wystarczy. A gdy ktoś pyta, czym jest czas Plancka, czym godzina, czym dla człowieka jest dzień, odpowiadam wierszem Philipa Larkina (tłum. Stanisław Barańczak):
Po co są dni?
To w dniach mieści się nasze życie.
Jeden po drugim nastają
I budzą nas ze snu.
To w nich ma nam być dobrze:
Gdzie żyć, jeśli nie w dniach?
Ach, znaleźć na to odpowiedź,
A zaraz zjawia się ksiądz
I lekarz – obaj pędzą
W długich płaszczach przez pola.
Skąd się bierze lęk przed matematyką? Dlaczego w tylu starożytnych kulturach czczono węże? Ilu słów może się nauczyć gorylica? Na te i dziesiątki innych pytań szukamy odpowiedzi na łamach pierwszego rocznego wydania „Przekroju”. Ma aż 268 stron. Od której zaczniesz?
Na okładce jakaś kojarząca się znajomo siwobroda postać przygląda się z ciekawością kwiatu (światu?), a w środku my przyglądamy się najciekawszym tematom na świecie. Zaczynamy od dwugłosu – nauczyciel medytacji Swami Jaataveda mówi o rzeczach nieuchwytnych, a neurobiolog Joseph LeDoux przekonuje, że jeśli porządnie się do tego weźmiemy (to znaczy: nie my w „Przekroju”, ale badacze wyposażeni w narzędzia do neuroobrazowania), to zobaczymy w mózgu skomplikowane trajektorie naszych emocji. O nierozdzielności umysłu i ciała przypominają za to jednym głosem dwaj kognitywiści z UJ, Mateusz Hohol i Piotr Szymanek, a o nierozłączności wszystkiego, co na świecie, w piękny sposób opowiada dr psychologii Ryszard Kulik.
Czy Bóg był ciekaw, co to za stworzenie mu wyszło: ten cały człowiek? Nie wiadomo (bo z nim wywiadu w „Przekroju” jednak nie ma), za to my ciekawi jesteśmy człowieka bardzo. Oglądamy go ze wszystkich stron i okazuje się, że: a) wcale nie jest taki racjonalny, jak mu się nieraz wydaje ‒ czego dowiódł noblista Herbert Simon i o czym pisze Marcin Miłkowski; b) składa się przynajmniej w połowie ze swoich nawyków ‒ jak utrzymują naukowcy przytaczani w tekście Sylwii Niemczyk; c) jest wprost stworzony do porażki ‒ czego dowiodła ponad wszelką wątpliwość Dagny Kurdwanowska – i wreszcie d) lubi (wręcz uwielbia!) się uczyć ‒ o czym przekonuje Marzena Żylińska w rozmowie z Julią Pańków.
Kontemplując tajemnicę ludzkiego gatunku, szukamy wiedzy o nim w mitologiach całego świata, symbolach, snach oraz filozofii. I oczywiście w literaturze, którą reprezentują tak znakomici autorzy, jak Jean Giono, Sylvia Plath, Joshua Cohen czy Dezső Kosztolányi. Oto człowiek – w całej swojej złożoności!
Stworzeń – nie tylko dwunożnych, ale tak samo zagadkowych – w nowym „Przekroju” jest jednak więcej. Weźmy węże. Nie ma bardziej czczonej istoty na świecie, przekonuje Tomasz Wiśniewski i na poparcie tej tezy wylicza szereg przykładów. Przez wieki były one wynoszone pod niebiosa, a przynajmniej traktowane z nabożnym lękiem. Inne święte zwierzę to oczywiście krowa, ale – jak pisze prosto z Indii Paulina Wilk– sprawa jest bardziej złożona. Tak jak złożone jest życie emocjonalne oraz intelektualne naczelnych – przekonuje Anna Mikulska i przypomina, że jeszcze 6 mln lat temu żył jeszcze wspólny przodek ludzi i szympansów.
Wreszcie matematyka. Według jej adeptów nie ma nic ciekawszego! Teorię mnogości (a także jej niepospolitego twórcę) na nasze łamy wprowadza Krzysztof Kłosin, przeróżne sposoby liczenia przybliża Szymon Drobniak, natomiast argumenty świadczące za pięknem geometrii czy algebry mnoży Matusz Hohol, sprawiedliwie jednak przyznając, że poza zachwytem matematyka może wzbudzać równie uzasadnioną fobię – temu zjawisku poświęcono więcej badań, niż można byłoby się spodziewać!
Szczęśliwie na matematyczne lęki (i wszystkie inne też) istnieje recepta. Spokojny, świadomy oddech, taki, jakiego uczy joga, ukoi wzburzone morze emocji – o czym przekonują m.in. Natalia Domagała, Beata Kucieńska czy założyciel Fundacji Art of Living Ravi Shankar. Z drugiej strony warto – zgodnie z buddyjskimi zasadami, z których ściągawkę przygotowała Aleksandra Woźniak-Marchewka – zaakceptować to, że życiu towarzyszy cierpienie. Bez niego nie byłoby przecież także radości! O jej najpiękniejszej postaci, czyli z cudzego szczęścia, pisze Daisy Hernández. Dla tych zaś, którzy pragną poznać arkana indyjskich Wed, mamy rozmowę z Filipem Rucińskim, a niedowiarkom proponujemy inspirujące zestawienie nauk Wschodu z odkryciami najnowszej fizyki przeprowadzone przez Ryszarda Kulika.
Po tych duchowych uniesieniach schodzimy na ziemię. A na niej piszą: Piotr Kołodziejczyk – o rolniczej rewolucji sprzed tysięcy lat, Yuval Noah Harari – o pułapce luksusu uprawiania roli, a także Sylwia Niemczyk – o XX-wiecznym innowatorze rolnictwa Normanie Borlaugu. I jeszcze Paweł Bietkowski w rozmowie z Marią Górz, który przekonuje, że nie ma lepszego sposobu na uprawę ziemi niż biodynamiczny.
Oprócz tego w numerze: Bolesław Leśmian i Zuzanna Ginczanka, Marek Raczkowski i Mieczysław Wasilewski, kosmos okiem Łukasza Kaniewskiego i Sławomir Mrożek okiem Idy Świerkockiej; Mikołaj Golachowski o ciotce ewolucji; filozofka Monika Rogowska-Stangret o błogosławionym wahaniu; Adam Aduszkiewicz o naturze ludzkiej i dzikiej naturze; prof. Jonathan Silvertown o poczuciu humoru.
Poza tym: wiersz jakby Jerzego Kerna, ale jednak Grzegorza Uzdańskiego, a także obraz Rafaela Santi odkryty na nowo przez Macieja Kaczyńskiego. Rysowane ludziki, cytaty ludzi wielkich i psa Fafika oraz, rzecz jasna (bo jakżeby inaczej!), krzyżówka.
Numer aktualny przez cały 2025 rok! Pierwsze roczne wydanie „Przekroju” kupisz tutaj.
No dobrze, koniec tajemnic – czas odsłonić karty! Z radością ogłaszamy: pokaz Baby You odbędzie się już w ten piątek – 13 grudnia – w Warszawie. Gdzie? Przy Poniatówce.
Jeśli myśleliście, że widzieliście już wszystko, to… no cóż, czas spojrzeć w górę! Spektakularne wydarzenie powietrzne, które zachwyciło już w Antwerpii i Milwaukee, w piątek 13 grudnia około godziny 12 w południe pojawi się na warszawskim niebie.
Mowa o Baby You – gigantycznym, 34-metrowym balonie w kształcie śpiącego dziecka. To nie tylko imponująca instalacja, ale też metafora drzemiącego w każdym z nas potencjału, nieskończonego jak przestworza.
Zapraszamy też do naszej strefy „Przekroju” – gdzie będzie można m.in. zaopatrzyć się w nowy numer rocznika, plakaty i inne gadżety związane z magazynem oraz napić się ciepłej herbaty – na Poniatówkę (plażę przy moście Poniatowskiego, po praskiej stronie) między 11.00 a 14.00. Wstęp wolny!
Instalacja nawiązuje do tego, co najpiękniej definiuje dzieciństwo: czystej radości, umiejętności zachwytu i pełnego przeżywania chwili. Za realizację tego niezwykłego projektu odpowiada Fundacja PRZEKRÓJ, a akcja towarzyszy wydaniu pierwszego w historii „Przekroju” rocznika – to aż 268 stron do czytania przez cały rok!
Docenianie ulotnych doświadczeń, zwolnienie tempa w codziennym biegu i poszukiwanie głębszej refleksji to wartości, które od lat są fundamentem „Przekroju”. W nowym, specjalnym rocznym wydaniu (można już zamawiać TUTAJ) szukamy odpowiedzi na najważniejsze pytania: „Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Jaka będzie nasza przyszłość?”. Piszą dla nas współcześni filozofowie i filozofki, naukowcy, psycholodzy, eksperci z dziedziny kognitywistyki i wielu innych. Istotne tematy okraszamy odrobiną humoru i współczesnej sztuki (także życia).
Aby projekt mógł zostać zaprezentowany zgodnie z oryginalną wizją – dziecka śpiącego w chmurach – muszą zaistnieć szczególne warunki pogodowe. Bez deszczu, z odpowiednim wiatrem – takie warunki są kluczem do sukcesu tej podniebnej drzemki. Piloci balonowi, operatorzy dronów, ekipa filmowa i oczywiście redaktorzy oraz inni pracownicy „Przekroju” będą gotowi na znak startu. Już na Was czekamy!
O szczegółach akcji więcej na Facebooku i Instagramie.
Harmonogram:
Zapraszamy do obejrzenia relacji z pokazu instalacji „Baby You” w Milwaukee:
Regulamin wydarzenia znajdziesz na naszej stronie internetowej.
***
Instalacja Baby You narodziła się ze współpracy Fundacji PRZEKRÓJ i belgijskiego artysty Barta Van Peela. Proces projektowania i produkcji latającej instalacji trwał dziewięć miesięcy angażując inżynierów, projektantów i krawców z Polski, Belgii i Wielkiej Brytanii.
Od Bukaresztu przez Teheran do Ułan Bator – wybieramy najciekawsze filmy z programu 2. edycji Eurazja Film Festival.
Sądzi się powszechnie, że to dwa różne światy, ale zdaniem części historyków nie należy rozdzielać ich na siłę. Zgodnie z tym, co mówią najstarsze mapy, Europa oraz Azja to jedność; składają się one w spójną całość. Jedność to oczywiście nie to samo, co jednolitość. Eurazję tworzą odmienne, a przy tym uzupełniające się siły.
Eurazja jest zagadką, którą cały czas próbujemy rozwikłać.
Granica między Europą i Azją wciąż jest przecież sprawą umowną – nie ma ściśle ustalonego porządku ani przebiegu. Ktoś w pewnym momencie zdecydował, że ciągnie się ona po linii Uralu, ale stopniowo, z upływem czasu ta granica zmieniała bieg, kształt i przesuwała się coraz dalej. Na początku naszej ery rzymski geograf Pomponiusz Mela za barierę dzielącą jedną część Eurazji od drugiej uznał naszą Wisłę.
A gdyby tak choć na chwilę zdarzyło się nam zapomnieć o siatkach i konturach zaznaczonych na mapach? Gdyby człowiek uwierzył, że żadnych granic tak naprawdę nie ma?
Przed nami 2. edycja Eurazja Film Festival – organizatorzy zapraszają od 9 do 15 grudnia do warszawskiej Kinoteki. Specjalnie dla czytelniczek i czytelników „Przekroju” wybraliśmy kilka tytułów z tegorocznego programu, które pozwolą nam lepiej zrozumieć problemy i załamania wewnętrzne krajów położonych na zachód i wschód od Uralu. A zwłaszcza łączące je pokrewieństwo.
Gdybym tylko mógł zapaść w sen zimowy, reż. Zoljargal Purevdash
Doścignąć marzenia o lepszym życiu chce Ulzii ‒ maturzysta, laureat szkolnej olimpiady, mieszkający w jurcie na obrzeżach Ułan Bator. Nie ma drugiego takiego w klasie, który byłby sumienniejszym uczniem, który bardziej łaknąłby możliwości społecznego awansu. „Tokyo University, Nagoya University, Harvard, Massachusetts Institute of Technology” – wylicza Ulzii, stojąc przed mapą najlepszych światowych akademii. Dla tego chłopaka wszystkie drogi stoją otworem. To wcale nie znaczy, że się uda.
Pewnego dnia matka oznajmia, że jedzie za pracą na wieś. Ulzii zostaje sam z młodszym rodzeństwem. Obok nauki pojawia się odpowiedzialność za siostrę i brata – chłopiec musi opuścić swój dziecięcy świat i przejść przyspieszony kurs z samodzielności. Trudno jednak pogodzić te dwie rolę: dziecka i opiekuna, pilnego ucznia i żywiciela rodziny. Przynależność do dwóch światów jest niemożliwa. Gdybym tylko mógł zapaść w sen zimowy to pełen emocji i goryczy obraz dzieci, które nie miały szans na życie w bezpiecznym, dającym ciepło domu. Ale też wypowiedź na temat nadziei. Nadziei, która tli się mimo wszystko.
Nieskończone granice, reż. Abbas Amini
Różne słowniki różnie definiują słowo „granica”, ale w oczy rzuca się pewna prawidłowość – zawsze jest tam mowa o liniach i miarach, nigdy o ludziach. Doświadczenie uchodźstwa ma w filmie Abbasa Aminiego rozmaite oblicza, jednak w każdym przypadku jest podyktowana tym samym: geopolityką, zaszłościami historycznymi, doktrynami państwa i Kościoła.
Do człowieka, który musi opuścić dom, takie gadanie ani trochę nie trafia.
Ahmad, nauczyciel z Teheranu, został przesiedlony z centrum na peryferie – z powodów politycznych trafił na wygnanie do odległej wioski przy granicy z Afganistanem. Z Kabulu, do którego zbliżają się wojska talibów, w kierunku Iranu ucieka właśnie tysiące cywilów.
– Przed talibami to Pasztuni atakowali nasze domy dzień i noc. A przecież wyznajemy tę samą religię. Dla nas nie ma różnicy. Dla nich, z jakiegoś powodu, jest. […] A my nie mamy ani siły, ani umiejętności prowadzenia wojen – mówi Afgańczyk, który ucieka z kraju.
Film Aminiego to opowieść o tym, że granice zazwyczaj dzielą, ale czasem też łączą. Ahmad czuje się w obowiązku, by świadczyć pomoc: organizuje leki i najpotrzebniejsze rzeczy; postanawia ocalić młodą parę, która ukrywa zakazaną miłość. Jednak największe zmiany dokonują się w klasie szkolnej. Jego rola, jako nauczyciela, polega na przekazywaniu dzieciom miłości do życia oraz innych ludzi. Ahmad silnie wierzy, że szkoła może uczynić kogoś lepszym człowiekiem, pomóc w kształtowaniu wrażliwszego stosunku do świata.
Obciążeni, reż. Amr Gamal
Wolność do swoich wyborów jest również tematem filmu Amra Gamala. Rok 2019, trwa wojna domowa w Jemenie, miasto Aden staje się celem zamachów. Ludzie żyją w zupełnej biedzie, czasem nie mają prądu i wody. Są wśród nich Isra’a i Ahmed, rodzice trójki dzieci. Z powodu wojny ojciec przerzuca się z pracy w mediach na taryfę. Gdy dowiaduje się o kolejnym dziecku, Ahmed mówi stanowczo: wystarczy. Nie będą mieli za co przeżyć i nakarmić wszystkich. Ciążę, która spotyka ich rodzinę nagle, niespodziewanie, trzeba usunąć.
Chociaż w Jemenie aborcja jest legalna, to wciąż jest społecznym tabu. Isra’a i Ahmed na każdym kroku słyszą, że dziecko zawsze jest błogosławieństwem, bez względu na trudności. Aborcja jest natomiast powodem do wstydu; rodzina, która się na to decyduje, okrywa się hańbą. „Nie zabijajcie swoich dzieci z obawy przed niedostatkiem” ‒ mówi Koran. Ahmed odpowiada: „Kiedy błogosławieństwo jest zbyt duże, by sobie z nim poradzić, staje się nieszczęściem”.
Gamal nie wyróżnia ani jednego, ani drugiego spojrzenia. Pokazuje raczej poziom skomplikowania tych wyborów. Dla wielu jemeńskich rodzin ciąża wiąże się nie tylko z niepewnością, lecz także jest walką z presją obyczajów i całego otoczenia, z moralnymi rozterkami; z poczuciem odpowiedzialności za opiekę i edukację pozostałych dzieci. W wywiadach reżyser powtarza, że aborcja w filmie jest metaforą czegoś większego – upadku kraju w następstwie wojny. Symbolem niespełnionych nadziei oraz marzeń Jemeńczyków o godnym życiu.
Pomiędzy rewolucjami, reż. Vlad Petri
Rumunia oraz Iran to, wydawałoby się, dwa odległe kraje, dwa odrębne światy. A jednak równie wiele je łączy, jak dzieli. Na przełomie lat 1978 i 1979 doszło do antyrządowych protestów w Teheranie, które obaliły rządy szacha Rezy Pahlawiego. Dekadę później na ulice Bukaresztu też wyjdą ludzie; upadnie reżim Nicolae Ceaușescu.
„Wojna to przede wszystkim morderstwo, a poza tym – normalne życie” – pisała Swietłana Aleksijewicz. Szukając wokół tego, co małe, znajome, trafiała zwykle na wspomnienia zwyczajnego człowieka wrzuconego w wir wielkiej historii. Vlad Petri znalazł w aktach rumuńskich służb bezpieczeństwa podobne opowieści.
Na ich podstawie powstała historia Marii i Zahry ‒ przyjaciółek, które studiowały razem w Bukareszcie na wydziale medycznym. Były sobie szczególnie bliskie, wręcz nierozłączne. Zahra, z pochodzenia Iranka, postanawia wrócić do Teheranu, tuż przed wybuchem irańskiej rewolucji. Maria zostaje w kraju. Dystans okaże się egzaminem z przyjaźni.
Bohaterki wymieniają listy; piszą do siebie o rzeczach przyziemnych, codziennych: o odkrywaniu dla siebie sensu mimo ograniczeń narzucanych przez reżim, o tęsknocie za sobą. Pomiędzy rewolucjami, dokument powstały na bazie materiałów archiwalnych, to niesłychany portret podwójny, świadectwo przyjaźni i miłości – na odległość, ale też na całe życie.
Ziemskie wersety, reż. Ali Asgari, Alireza Khatami
Przychodzi mężczyzna do urzędu, żeby zgłosić narodziny dziecka. Urzędnik pyta o imię, po chwili wychyla się przez okienko i ze zdziwieniem pyta:
– Mówisz poważnie? Nie możesz wybrać takiego imienia!
– Dlaczego nie?
– Bo „David” to nie jest irańskie imię! Dasz swojemu synowi zachodnie imię?!
Albo taka sytuacja:
– Dlaczego muszę to nosić? – dziewczynka pyta mamę.
– Bo takie są zasady, kochanie. Jeśli zobaczą choć odrobinę czerwonego koloru, wyrzucą cię ze szkoły! I pamiętaj: twoje włosy muszą być całkowicie zakryte.
Mała Selena do sklepu weszła w dżinsach i wesołej bluzie z Myszką Miki. Wychodzi w szaroburej, zwisającej do ziemi chuście, która całkowicie zasłania ciało.
Najnowszy film Alego Asgariego i Alirezy Khatamiego składa się w całości z takich pozornych epizodów. Sceny toczące się w urzędach, podczas zakupów, rozmów kwalifikacyjnych i egzaminów na prawo jazdy ujawniają absurd codziennej egzystencji mieszkańców Teheranu. Twórców nie interesuje przemoc brutalnie dosłowna, bezwzględne szykany czy represje, lecz codzienne, fundowane obywatelom po cichu upokorzenia. Opresja jest więc zakamuflowana – kryje się w rutynie, w sytuacjach zupełnie błahych. Ziemskie wersety są opowieścią o prawie do swoich wyborów, do swobody bycia sobą. Albo jego braku.
Wiele opowieści zaczyna się w ten sposób: za górami, za lasami dzielny rycerz walczył z przeciwnościami losu. W tej historii jest tak samo, tylko zamiast rycerza są ptaki – też całkiem dzielne.
Zacznijmy więc tak: był chłodny wrześniowy poranek. Mgła dopiero co opadła, a ja czułem, jak przejmująca wilgoć przeszywa mnie chłodem. Na polnej drodze w pobliżu wioski, obok której przechodziłem, żerowało rozćwierkane stadko kilkunastu wróbli. Przez lornetkę dojrzałem, że zbierały rozsypane ziarno. Nagle coś je spłoszyło, wszystkie z furkotem odleciały i ukryły się w pobliskim świerku. Może był to jastrząb lub krogulec? Spojrzałem na zasnute chmurami niebo – niczego nie dostrzegłem. Minęło zaledwie kilka sekund, gdy pierwszy z wróbli zleciał na ziemię i ponownie zabrał się do jedzenia. Po chwili zaczęły dołączać do niego kolejne, a po paru minutach cała gromadka znów żerowała wspólnie.
Zauważyłem, że różnica w zachowaniu poszczególnych ptaków nie dotyczyła tylko czasu, jakiego potrzebowały na powrót do przerwanego zajęcia. Te, które przyleciały pierwsze, szybciej się poruszały, dłużej skupiały się na jedzeniu i rzadziej podnosiły głowę, by rozejrzeć się w poszukiwaniu zagrożenia. Można by rzec, że były odważniejsze i bardziej pewne siebie albo inaczej: mniej rozważne. Wróble, które powróciły ostatnie, często się zatrzymywały, przestawały żerować, aby nerwowo zerknąć to na mnie, to na niebo w poszukiwaniu sylwetki nadlatującego krogulca. Były bardziej niepewne, nieśmiałe, a nawet sprawiały wrażenie zestresowanych.
Nie minęło 5 minut, a sytuacja się powtórzyła. Jeden z najbardziej nerwowych wróbli, ni stąd, ni zowąd, z furkotem skrzydeł skrył się w świerku. Za nim w popłochu podążyły inne. Po kilku sekundach ptaki zaczęły powracać na drogę. Nie miały obrączek na nogach, nie mogłem więc stwierdzić dokładnie, które to były, ale jestem pewien, że pierwsze zleciały te same, co wcześniej.
Tę historię można by też zacząć w ten sposób: około 1950 r. do Mombasy, drugiego co do wielkości miasta w Kenii, Brytyjczycy sprowadzili wróble domowe, których wcześniej tam nie było. To nie pierwszy tego typu ich eksperyment na świecie – prawie sto lat wcześniej dokonali tego samego w Nowej Zelandii. Badania nad wróblami w Kenii wykazały, że osobniki zdobywające nowe tereny wykazują bardziej eksploracyjne zachowanie w porównaniu z żyjącymi w centralnej części zasięgu.
W ostatnich dwóch dekadach u nas również obserwujemy szybkie zwiększanie się zasięgu występowania kilku gatunków ptaków. Jednym z nich jest bajecznie kolorowa żołna, której ubarwienie przypomina o południowej proweniencji. Świadczy o tym zresztą nie tylko ono, lecz także miejsce gniazdowania tego ptaka (piaszczyste żwirownie) i termin przystępowania do lęgów (druga połowa maja). Jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku można było spotkać żołnę niemal wyłącznie w okolicach Przemyśla, a dziś jej stanowiska lęgowe znajdują się w całej Polsce, w tym nad Bałtykiem i przy granicy z Litwą. Choć temat ten jeszcze nie doczekał się badań, z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że żołny zasiedlające dziś północną część naszego kraju, podobnie jak wróble w Kenii na skraju areału ich występowania, w większym stopniu cechują się zachowaniem eksploracyjnym niż te z południowo-wschodniej Polski.
Jest jeszcze trzecia wersja początku tej historii. I dotyczy dorosłych osobników. Z nimi bywa bowiem różnie, zwłaszcza gdy mowa o sójkach. Ptaki te – przynajmniej niektóre – niechętnie opuszczają swój kawałek lasu. Jeśli już tak się dzieje, robią to raczej osobniki młode, zmuszone do wędrówek w poszukiwaniu własnych miejsc, aby się osiedlić. Powiedzenie „wybierać się jak sójka za morze” dość dobrze oddaje więc zachowania migracyjne ptaków tego gatunku, szczególnie właśnie tych starszych i tych zasiedlających Polskę.
Część z nich jest osiadła i zamiast wędrować, szykuje się każdego roku do wielkiego wydarzenia mogącego zaważyć na ich życiu, czyli do nadejścia zimy. Gromadzą więc zapasy, głównie żołędzie, które chowają w setkach, a nawet tysiącach skrytek rozsianych po lesie. Niektóre lokują dość daleko, nawet 4 km od miejsca znalezienia żołędzia. Ich niezwykły mózg – a konkretnie silnie rozbudowany hipokamp – pozwala na zapamiętywanie wszystkich lokalizacji z niezwykłą precyzją. Choć może nie wszystkich…? Niektóre żołędzie nie zostaną przecież odnalezione, dzięki czemu mają szansę przetrwać do wiosny, aby wykiełkować.
Mnie jednak bardziej interesuje grupa ptaków odlatujących do Austrii, Niemiec, Serbii lub Chorwacji. W istocie nie wybierają się za morze, ale trzeba przyznać, że wędrują, choć zgodnie z naukowymi zasadami należą do tzw. migrantów średniodystansowych.
Co łączy te trzy opowiastki? Wszystkie mówią o różnych osobowościach, które wpływają na odmienne podejście do badania nowych obszarów i pokarmów oraz podbijania kolejnych terenów, a te – co potwierdzają naukowcy – łączą się ze specyficznymi wariantami genów. To geny sprawiają, że niektóre osobniki są bardziej ciekawskie, zdeterminowane, mniej płochliwe, chętniej od innych podejmują ryzyko, czasami są bardziej agresywne i mają eksploracyjne zapędy.
U wielu gatunków od 30% do 60% zmienności w obserwowanych u nich osobowościach jest determinowana genetycznie. Wyróżniamy cały wachlarz zachowań: od skrajnie nieśmiałych do bardzo odważnych. Te pierwsze osobniki wolniej penetrują nowe tereny, a nawet gdy to robią, zachowują ostrożność, są podejrzliwe, płochliwe i wykazują objawy neofobii, w pewnych okolicznościach zaś wzrasta ich poziom stresu. Drugie cechuje większa agresywność, szybko się poruszają, są mniej czujne, za to bardziej otwarte na nowości, co przyjmuje wręcz formę neofilii, natomiast w stresujących sytuacjach mają ogólnie niższy poziom kortykosteronu, czyli hormonu stresu, we krwi.
Spośród przebadanych gatunków ptaków największą zmiennością osobowości cechują się sikory bogatki, najmniejszą – pingwiny białookie. Jakie to ma znaczenie? Otóż takie, że najprawdopodobniej bogatki przetrwają katastrofę klimatyczną, a pingwiny nie. W zmieniających się warunkach środowiskowych nigdy bowiem nie wiadomo, która cecha zapewni większą przewagę. Raz będzie to nadmierna nieśmiałość, która pomoże uniknąć niezwykle sprawnych drapieżników, kiedy indziej – chęć szybkiego napełnienia pustego brzucha albo silna potrzeba eksploracji prowadząca do zasiedlania nowych terenów. Dzisiaj, w obliczu postępujących zmian klimatu, trudno przewidzieć, które cechy umożliwią przetrwanie, w związku z czym zmienność osobowości nabiera jeszcze większego znaczenia.
Od kilku lat naukowcy poszukują genu kandydującego, a dokładnie jego wariantu, którego obecność w genotypie danego osobnika wyjaśni jego śmiałość i eksploracyjne zapędy. Udało się go znaleźć międzynarodowej grupie badaczy, którzy wyniki swoich prac opublikowali w 2007 r. w czasopiśmie „Proceedings of the Royal Society B: Biological Sciences”. Przeprowadzili oni serię bardzo pomysłowych eksperymentów. Oceniali ciekawość ptaków w specjalnie skonstruowanym doświadczeniu podobnym do tradycyjnego testu „otwartego pola” stosowanego przez biologów behawioralnych. Polega on na tym, że badane zwierzęta (głównie gryzonie) umieszcza się w jasno oświetlonym boksie, którego podłoga została podzielona na kwadraty. Można w ten sposób badać w wystandaryzowany sposób aktywność eksploracyjną poszczególnych osobników, licząc – w przyjętej jednostce czasu – liczbę przekroczonych pól. W eksperymencie z bogatkami naukowcy przetestowali zachowanie eksploracyjne młodych ptaków, które jeszcze jako pisklęta zostały zabrane z gniazd w naturze i oddane pod opiekę naukowców zaraz po tym, jak uzyskały zdolność lotu. W tym wypadku klatka testowa została dość znacznie zmodyfikowana.
W jednym z eksperymentów biolodzy mierzyli czas, w którym ptaki odwiedzały cztery drewniane grzędy podobne do drzew, umieszczone w specjalnie przygotowanym do tego celu pomieszczeniu. Zarówno grzędy, jak i cały pokój były dla sikor całkowicie nowe. W drugim teście naukowcy zmierzyli pod względem ilościowym reakcję badanych ptaków na nieznane im wcześniej obiekty, które zostały ulokowane w klatce przy misce z karmą. Jednym z nich była gumowa różowa pantera 8-centymetrowej długości, a drugim bateria AA, znana powszechnie jako paluszek. Z licznych badań i obserwacji wiemy, że ptaki boją się nowych przedmiotów. Wystarczy położyć na karmniku np. jaskrawozieloną włochatą zabawkę, jak to zrobili kiedyś polscy naukowcy, a ptaki nabiorą dużej podejrzliwości. Niektóre prędzej przylecą do karmnika, inne będą potrzebowały więcej czasu. Wszystko zależy od osobowości. Ten zaś jej aspekt – jak okazało się na przykładzie testowanych w Holandii młodych bogatek – warunkowany jest genem DRD4, tym samym co u ludzi, dokładnie zaś jego wariantem określanym jako SNP830. Ptaki z tą specyficzną odmianą genu receptora dopaminy D4 wykazują silniejsze zachowanie eksploracyjne niż osobniki z innymi genotypami.
A o tym, że bogatki są jednymi z najlepiej przystosowanych ptaków na naszej planecie, świadczy ich sukces w zasiedlaniu miast. Hałas, sztuczne światło, zanieczyszczenie powietrza to tylko niektóre z wielu występujących tam szkodliwych czynników. Nie każdy potrafi się w nich odnaleźć – do życia w miejskiej dżungli potrzeba specyficznych cech ułatwiających przystosowanie. U ptaków należą do nich: szeroki zasięg areału lęgowego danego gatunku, duża skłonność do rozprzestrzeniania się oraz do zdobywania nowego rodzaju pożywienia, niewielki dystans ucieczki od zbliżającego się człowieka, duża liczba młodych w gnieździe, wysoki wskaźnik przeżywalności osobników dorosłych, bardzo sprawny układ odpornościowy, jak również to, że dany gatunek nie był w jego historii życia na Ziemi narażony na częste nękanie przez drapieżniki. Bogatki mają sporo z tych cech, a wśród nich w miastach osiedlają się najczęściej właśnie te ze specyficznym genotypem DRD4.
Wspomniałem, że chodzi o gen kodujący dopaminę. Dlaczego akurat ten? Dopamina to nasz – ludzi oraz innych zwierząt – wewnętrzny system nagradzania. To dzięki niej mamy motywację do działania, gdyż jej uwalnianie powoduje, że odczuwamy przyjemność, a czasami wręcz euforię. Podstawowymi czynnościami przez nią nagradzanymi są jedzenie, picie i aktywność seksualna. Niektórzy jednak doświadczają jej istnienia, kiedy podróżują, poszukują nowych rzeczy, idei czy osób albo gdy odkrywają świat. Takie osobniki zazwyczaj szybko się nudzą, wykonując monotonne zajęcia. I tak jest też u ptaków.
Coraz więcej firm oferuje zresztą wiele różnych testów genetycznych, w tym badania pod kątem genotypów u ptaków. Komu może się to przydać? Na przykład hodowcom gołębi. Wykorzystywane w wyścigach gołębie sportowe ze specyficznym wariantem genu DRD4 szybciej wracają do gołębnika. Znając profil genetyczny swoich ptaków, właściciel może wystawić w konkursach odpowiedniego „zawodnika” i tym samym zwiększyć swoją szansę na wygraną. A jest o co walczyć – nagrody w zawodach mogą sięgać nawet kilkuset tysięcy dolarów! Nie dziwi zatem, że w 2020 r. podczas aukcji w Belgii nabywca z Chin kupił gołębia wyścigowego za niebagatelną cenę 1,9 mln dolarów.
*
Bez szczegółowych badań nad moim genomem mógłbym z niemal stuprocentową pewnością przyjąć, że jestem jednym z posiadaczy wariantu „genu ciekawości”. Szybko się nudzę, ciągle poszukuję nowych wyzwań, trudno mi usiedzieć na miejscu i utrzymać porządek. Raczej nie jestem typem domatora. To podobno częsta cecha naukowców szukających odpowiedzi na różne nurtujące ich pytania – jak choćby to, które geny warunkują ciekawość i chęć eksploracji świata oraz jego głębszego zrozumienia.
po drodze mijamy pola słoneczników.
w tym roku na mojej działce nie zakwitły
żadne samosiejki, a zawsze karmiły się z nich
ptaki – mówisz.
a gdybyś zasadziła je teraz? – pytam.
teraz już za późno, nie wzejdą.
nie mogę przestać myśleć, skąd to małe
ziarenko odbiera sygnał.
kto mu daje znak,
że minął jego czas.
kosmos musi mieć wszystko
w sam raz.
Komentarz autora:
Ten wiersz, jak mi się wydaje, stara się mówić o pewnej harmonii. I trosce. O mądrości przyrody. O człowieku głównie w kontekście potrzeby zrozumienia jego miejsca w świecie. O tym, że jesteśmy częścią większej całości. Ale w tym wierszu, jak w każdym życiu, ważny jest też czas. Czas dobrego, owocnego spotkania. I jego przemijanie. Żal. Słowa usłyszane w autobusie od bliskiej kiedyś osoby stały się dla mnie sygnałem do tych rozważań.
Wiersz pochodzi z tomu Fuertamuerte, wyd. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Łódź 2024.
Wybierze film na wieczór i ubranie do pracy. Zmusi do wczesnego położenia się spać. Czy aplikacja w telefonie może uszczęśliwiać?
Jako pierwsza z naszej gromadki wsiąkła w to June. Nic dziwnego – zanim ja i Margo odkryłyśmy Wordle, June grała w to od wielu tygodni. Kiedy spotkałyśmy się na cotygodniowym lunchu, wciąż sprawdzała telefon, więc pomyślałam, że to też jakaś gierka. W końcu jednak odłożyła urządzenie z uśmiechem i oznajmiła:
– Abelique mówi, że mam nie sięgać po telefon aż do końca lunchu.
– Kto? – spytała Margo.
– Taka nowa apka od lepszego życia.
– Bardzo podoba mi się koncepcja aplikacji mówiącej użytkownikowi, żeby częściej odkładał telefon. Dla własnego dobra – stwierdziła Margo z błyskiem w oku.
– Powinnyście spróbować! Pierwsze trzydzieści dni jest gratis!
– A potem co? Mam komuś płacić za to, by mi marudził, że za często używam telefonu?
– To coś więcej – powiedziała June i odgryzła kawałek tosta z tuńczykiem i serem. – Na przykład trzeba się zgłosić do okazjonalnego marudzenia innym, że powinni odłożyć telefon.
Roześmiałyśmy się z Margo, a June mocno się zarumieniła. Zauważyłam jednak, że nie tknęła telefonu aż do momentu, gdy zaczęłyśmy się szykować do wyjścia z baru.
***
Czasami człowiek usłyszy o czymś nowym i nagle widzi to wszędzie wokół.
Tak właśnie miałam z Abelique. Wszędzie wpadała mi w oko. A raczej w ucho, bo przecież nie zaglądałam ludziom przez ramię w ekrany smartfonów, za to słyszałam, jak o niej rozmawiają. Abelique kazała im zrobić na kolację zupę z małży. Zadała film do obejrzenia. Poleciła iść spać o dziewiątej. To ostatnie przykuło moją uwagę na tyle, że aż sprawdziłam apkę w Internecie. Według opisu w Wikipedii była to „kompleksowa aplikacja lifestyle’owa”. Niewiele mi to wyjaśniło.
– Moim zdaniem to sekta – stwierdziła Margo tydzień później, kiedy czekałyśmy na wolny stolik.
– To samo mówiłaś o Pokémon Go – wytknęłam.
– No dobra, ale z Pokémon Go żartowałam. A Abelique to naprawdę sekta. Ludzie się tam rejestrują, a potem robią, co aplikacja im każe.
– Do niczego nie może cię zmusić – odezwała się June, która zaszła nas od tyłu i usłyszała, o czym mówimy.
– Więc do czego cię wczoraj nie zmusiła? – spytała Margo. – Wystarczy z grubsza, June.
– Wieczorem wybrała mi nowy przepis. Jedzenie wyszło naprawdę pyszne. Potem podsunęła film, o którym nie słyszałam. Też był świetny. Później miałam rozmowę telefoniczną na dobranoc…
– Że co?
– No przecież nikt nie pójdzie spać tylko dlatego, że dostał powiadomienie z apki, więc jest i łańcuszek telefonów. Ktoś dzwoni do ciebie, a ty dzwonisz do kogoś.
– Trzeba używać telefonu jako telefonu? Odpada – stwierdziłam.
– Czyli zastanawiałaś się nad tym, żeby spróbować? – Zapaliła się June. – Powinnaś!
– Nie ufam niczemu, co ma trzydzieści dni gratis – odparłam. – Bo wiem, jaka jestem: zapomnę.
– Z Abelique nie zapomnisz. Zadzwonią, żeby ci przypomnieć – powiedziała June i obróciła się ku Margo. – Może ty spróbujesz, a potem to opiszesz?
Margo usiłowała się przebić jako niezależna dziennikarka od nowych technologii, kiedy akurat nie pisała tekstów marketingowych, żeby mieć na życie.
Teraz z irytacją palnęła się w czoło.
– Mam dosyć bycia freelancerką! Wciąż oferują mi pięćdziesiąt dolarów za tematy, do których sam research zająłby ze sto godzin. Możemy porozmawiać o czymś innym? Na przykład o filmie, który obejrzałaś?
June opowiedziała nam więc, co to za film – wyszedł chyba z dziesięć lat wcześniej i żadna z nas wtedy o nim nie słyszała, a sądząc z opisu, rzeczywiście mógł być niezły. Margo wyszukała sobie recenzję. June odłożyła telefon ekranem do dołu, złożyła ręce w małdrzyk i popatrzyła na nas oceniająco. „Sekta” – pomyślałam sobie.
***
Oczywiście nie minęło wiele czasu, nim Abelique odkrył mój szef i zaczął naciskać na mnie oraz wszystkich innych w biurze, żebyśmy też ją sobie zainstalowali.
– To nie jest apka od produktywności! To apka wellness! – powtarzał Keith, jakby to miał być jakiś plus (od apek od produktywności bardziej nienawidzę tylko tych wellnessowych). – Dzięki niej będziecie szczęśliwsi! Zdrowsi! Odkąd zacząłem używać Abelique, nabrałem już trzech dobrych nawyków: codziennie nitkuję zęby, zwiększyłem spożycie błonnika, a w przerwie na lunch spaceruję!
– To fajnie – wydusiłam przez zaciśnięte zęby. I pomyślałam: „Tylko bez szczegółów o spożyciu błonnika, Keith”. – Nie mam pojęcia, jaki to ma związek z moją pracą ani czemu chciałbyś, żebym jej używała, jeśli nie chodzi ci o zwiększenie produktywności.
– Po prostu wypróbuj przez miesiąc za darmo – odparł, a ja przypomniałam sobie, że pół roku temu w okresowej ocenie pracowników narzekał, że nie otwieram się na nowe procedury (wtedy chciał, żebym używała apki od produktywności – jakiegoś badziewnego wariantu pomodoro, gdzie zamiast pięciominutowej przerwy miałam przez pięć minut odpowiadać na mejle).
Ściągnęłam więc sobie Abelique i wysłałam mu zrzut ekranu, bo skoro już musiałam robić te fikołki, to tak, żeby Keith o tym wiedział, psiakrew. I oczywiście w godzinach pracy; w końcu kazał mi to zrobić mój durny szef w durnym biurze.
I całe szczęście, że wzięłam się za to w czasie pracy, bo zakładanie profilu zajęło mi ponad godzinę. Aplikacja przeciągnęła mnie przez cały pakiet kwestionariuszy o tym, jak śpię, jakie miewam nastroje, co codziennie jem, jakie są moje cele. Kiedy doszłam do celów, odhaczyłam produktywność i awans zawodowy, ale wtedy apka zrestartowała kwestionariusz, usuwając moje odpowiedzi i dodając komentarz: „Nawet jeśli do pobrania Abelique doszło z inicjatywy czy wręcz na żądanie przełożonych, użytkowanie aplikacji jest sprawą osobistą i zachęcamy, żebyś korzystała z niej z pożytkiem dla siebie, a nie dla pracodawcy. Możemy dostarczyć ci raport z użytkowania, w którym zaprezentujesz się jako potulna, pracowita mróweczka, żebyś mogła przekazać go szefowi. Prosimy, wypełnij ten kwestionariusz szczerze, bo chcemy, żeby nasza aplikacja naprawdę przyniosła ci korzyść”.
Potulna, pracowita mróweczka?
Czegoś takiego się nie spodziewałam. A i Keith bez dwóch zdań nie dostał podobnego powiadomienia, kiedy się rejestrował, bo inaczej nie polecałby Abelique podwładnym.
Co takiego było w tym algorytmie, że wykrył fałszywość moich odpowiedzi? Skąd jego twórcy wiedzieli, że Keith jest menedżerem? Zajrzałam do rzeczy, na dostęp do których bez większego namysłu pozwoliłam nowej apce, i… dobra, tu było widać, czemu Keith mógł zostać oznaczony jako „kadra kierownicza”. Teraz nie byłam już taka pewna, że to tylko korporacyjna intryga mająca na celu wyciśnięcie większej produktywności z pracowników. Obawy Margo, czy to czasem nie sekta, wydały mi się bardziej zasadne.
Z pewnym wahaniem wzięłam się za ponowne wypełnianie kwestionariusza. Jakie miałam cele? Poza niewyleceniem z roboty? Bo może i była parszywa, ale bezrobocie i bezdomność biły ją pod tym względem na głowę. Niektórzy mieli w Abelique „cele fitnessowe”, jednak ja żadnych takich nie dostałam. Nic o tym, że przebiegnę milę czy trochę zrzucę wagę. Wśród tych, które mogłam wybrać, było np. zwiększenie liczby czytanych książek czy nauka malowania.
Kiedyś chciałam nauczyć się rysować. Wybrałam tę odpowiedź.
***
Czemu mój telefon zaczął dzwonić?
Zwlekłam się z łóżka, żeby wyłączyć dzwonek, ale zobaczyłam powiadomienie: „Dzień dobry, Linneo. Tu aplikacja Abelique. Proszę, bądź uprzejma dla wolontariuszki, która właśnie do Ciebie dzwoni”.
Było o godzinę wcześniej, niż zamierzałam wstać.
– Halo – powiedziałam z nadzieją, że brzmię jak osoba zaspana, a nie zła.
– Cześć, Linnea. – Kobieta na linii miała nieco nerwowy głos. – Dzwonię do ciebie na dzień dobry. Abelique chce, abyś wiedziała, że warto już włączyć ekspres, a kiedy kawa będzie się parzyła, odsłoń okno. Jest u ciebie piękny, słoneczny dzień.
Faktycznie, zza obrzeży ciężkich zasłon przebłyskiwały już promyki światła.
– Dobra – odparłam. – I to wszystko? Nie wiem jeszcze, jak to działa.
Tamta uśmiechnęła się szeroko, a przynajmniej tak pomyślałam, bo w jej głosie brzmiała już sympatia, a nie nerwy.
– Tak, to wszystko. Tylko wiesz, żebyś faktycznie wstała, co nie? Zobaczysz, ucieszysz się. – I sygnał końca rozmowy.
Przez minutę siedziałam jeszcze na brzegu łóżka. A potem, dokładnie według instrukcji, rozsunęłam zasłony. Niebo było błękitne, okna mojego mieszkania wychodziły akurat na dobrą stronę, by wpadało przez nie poranne słońce. Uruchomiłam ekspres, a dopóki perkotał, włączyłam Twittera, żeby mieć co czytać, zanim kawa się zaparzy. Zamiast komunikatora pojawiło się okienko: „Nie czytaj Twittera. Tu jest link do forum dyskusyjnego Abelique dla artystów”.
Dla artystów?
Ach, racja. Przecież zaznaczyłam, że chcę się nauczyć rysować. No dobra. Czekając na kawę, przejrzałam wątek pełen ilustracji wykonanych przez inne osoby – jedne malowały, drugie rysowały. Węgiel, pastele, akwarele, piórko. Od precyzyjnego szkicu siedzącego w oknie kota po akwarelowy obraz płynącej przez jakieś miasto rzeki; wszystko wyglądało wspaniale.
Kolejny komunikat z apki polecił mi wypić kawę, zjeść śniadanie, wziąć prysznic, a kiedy będę jeszcze miała 40 minut do wyjścia do pracy – wziąć kartkę oraz długopis czy ołówek, co tam znajdę pod ręką, i narysować smoka. Wpatrywałam się w to polecenie rozstrojona. Przecież zaznaczyłam, że chcę się nauczyć rysować, a nie, że umiem.
„To nie musi być dobry rysunek” – wyświetliło mi się na ekranie.
Burcząc pod nosem, nakreśliłam bardzo koślawego smoka, po czym, znów na polecenie apki, zrobiłam zdjęcie rysunku i załadowałam je. „Zabierz bilet miesięczny – poleciła mi aplikacja. – A do tego parasolkę i lekką kurtkę, bo będzie padać”.
Kiedy szłam z przystanku autobusowego do biura, znów odezwał się mój telefon. Odebrałam połączenie.
– Cześć, Linnea – zagaiła niepewnie nowa osoba. Fakt, że chyba tylko takie dzwoniły po ludziach, sprawiał, że wszystko to wydawało się zarówno bardziej, jak i mniej niesamowite. Niesamowite było już samo to, że w ogóle dzwonili. Choć oczywiście moje podejrzenia wobec telefonów nie robiły ze mnie nikogo wyjątkowego. – Mówi Yasmin. Taki szybciutki telefon, żeby powitać cię w społeczności artystów.
Brzmiało to strasznie poważnie. Społeczność artystów?
– Chyba jednak popełniłam błąd – wypaliłam.
– Właśnie dlatego dzwonimy – odparła. – Bardzo wielu ludzi tak mówi. Nie popełniłaś żadnego błędu. Chcesz tworzyć fajne rzeczy? Czy właśnie to byś chciała robić?
– Jak chyba wszyscy, nie? – powiedziałam. W międzyczasie zaczęło kropić, więc wyciągnęłam parasolkę.
– Nie, niektórych, prawdę mówiąc, średnio kusi twórczość. Ale wygląda na to, że ty do nich nie należysz.
– To prawda.
– Zatem twoje miejsce jest wśród nas – zapewniła mnie Yasmin. – Będziemy cię wspierać. A swoją drogą, ten twój smok strasznie mi się spodobał.
Zarumieniłam się.
– Przecież wyglądał jak dzieło dziesięciolatka.
– A ile miałaś lat, kiedy przestałaś rysować dla zabawy? Czy przypadkiem nie około dziesięciu?
– Tak…
– A widzisz, czyli nie utraciłaś żadnych zdolności. Będzie lepiej. Witaj w naszej społeczności.
***
To niesamowite, ile drobnych decyzji podejmuje się każdego dnia.
Zaczęłam je zauważać, bo apka podejmowała wiele z nich za mnie.
W co się ubrać. Co zrobić na śniadanie. Podsunęła mi kompletną listę zakupów i jadłospis, co wzbudziło we mnie niepokój, że beztrosko każe mi wydać w spożywczym dwa razy więcej niż zwykle, ale koniec końców na paragonie wyszło tyle, ile przeważnie wydawałam na cotygodniowe zakupy, a więc – niech tam! – postanowiłam, że i jadłospis wypróbuję. Dzięki aplikacji wychodziłam z domu na tyle wcześnie, żeby złapać autobus, zamiast jechać do firmy samochodem, co sprawiło, że oszczędzałam na parkowaniu, a do rozkładu dnia doszedł mi spacer.
A, jeszcze ćwiczenia rysunku! I to codzienne. Po tygodniu dojazdów autobusem apka wysłała mnie do sklepu dla plastyków z kolejną listą zakupów. Wróciłam stamtąd z grubym szkicownikiem i pękiem kredek, za które zapłaciłam dokładnie tyle, ile zaoszczędziłam, używając komunikacji miejskiej. Wkrótce Abelique zagoniła mnie do używania tego wszystkiego przy rysowaniu bukietu kwiatów. Dopisała mi go do listy zakupów.
Już rozumiałam, czemu była to powszechnie lubiana aplikacja. Nawet jeśli nieco niepokoiło mnie to, że najwyraźniej wiedziała, ile wydaję tygodniowo na jedzenie.
Zamiast przewijać posty na Twitterze, oglądałam teraz dzieła innych osób ze społeczności artystów. Szybkie szkice roślin doniczkowych w słońcu, kreślone węglem lub miękkim ołówkiem, z gęstymi cieniami u podstaw. Fantazyjny rysunek kotosyrenki wykonany kredkami. Akwarelowy widok miejskiej ulicy, gdzie budynki w tle rozpływały się w fioletowiejącym niebie niczym mgiełka. Rysowałam to, co miałam zadane na każdy dzień – kwiaty, cienie, widok z okna, kolejnego smoka – i uczciwie wrzucałam zdjęcia prac na wątek, choć miałam wrażenie, że dzieła innych są od moich o niebo lepsze.
W szkole średniej nie wybrałam zajęć plastycznych, ponieważ zdaniem rodziców to rozszerzony poziom nauk ścisłych miał mi pomóc na studiach, a przecież powinnam myśleć o przyszłości. Na uniwerku też nie zapisałam się na żadne zajęcia ze sztuki, bo studia okropnie dużo kosztują, więc trzeba się było skupić na przedmiotach praktycznych. Teraz miałam „dobrą pracę” – czyli taką z ubezpieczeniem zdrowotnym i pensją na tyle wysoką, by wystarczyło mi na czynsz i spłatę kredytu studenckiego, a jeśli się utrzymam na tej posadzie, to kiedyś może nawet odłożę na własny dom.
Uświadomiłam sobie, że lubię rysować. W dzieciństwie sprawiało mi to mnóstwo frajdy. Czemu więc z tego zrezygnowałam?
Dwa tygodnie po rozpoczęciu korzystania z Abelique zostałam dodana do łańcuszka telefonów, czyli już nie tylko do mnie dzwoniono, lecz także ja musiałam czasem do kogoś zadzwonić. Za pierwszym razem miałam zrobić pobudkę i pewnie gapiłabym się w ekran, odwlekając sprawę, gdyby nie świadomość, że być może faktycznie posłużę komuś za budzik, więc lepiej się spiąć i to załatwić. Nie musiałam nawet wybierać numeru, zrobiła to za mnie Abelique; przełączyła też telefon na tryb głośnomówiący, żebym widziała, co mam powiedzieć. Po dwóch sygnałach ktoś odebrał.
– Halo. – Z głośniczka rozbrzmiał zaspany głos.
– Cześć – zaczęłam. – Dzwonię do ciebie na dzień dobry. – Na ekranie wyświetlił mi się kolejny komunikat. – Abelique przypomina, że za godzinę masz umówioną wizytę u dentysty, więc nie idź do pracy, tylko do dentysty.
– Jasne. – Usłyszałam leciutki śmiech. – Okej. Dzięki.
I tyle. Nie zdążyłam się nawet zestresować. Nie wiem, czy wszyscy użytkownicy Abelique byli tacy mili, czy apka wybierała mi te łatwiejsze rozmowy, bo byłam nowa. Każdy, do kogo dzwoniłam z przypominajką (czas wstać, czas spać, czas wyjść na spacer, wziąłeś już prysznic?), mówił „dziękuję” i przeważnie robił to, co mu przekazywałam (dostawałam powiadomienia, więc wiedziałam, że moje telefony na coś się przydawały).
Po trzydziestu dniach przyszedł czas, by zacząć płacić za korzystanie z aplikacji, i wtedy odkryłam, że nie jest to kwestia prostej stawki typu 30 dolarów miesięcznie. Bynajmniej. Abelique po prostu zaokrąglała płatności w górę, tak że z 3,95 robiły się 4 dolary, a z 58,51 – 59 dolarów, i tę nadwyżkę zgarniała dla siebie. (Z drugiej strony, jeśli płaciłam za coś 1,25, to zaokrąglała do 2 dolarów, ale pozostałe 75 centów wrzucała na mój rachunek oszczędnościowy). Doszłam do wniosku, że czerpię z apki dość korzyści, aby to był opłacalny układ, więc kliknęłam przycisk zgody.
***
– Świetna jest, co nie? – Tak zareagowała June. Wciąż pałała wariackim entuzjazmem do Abelique. Nadal też grała w Wordle.
– Dobra robota. Cieszę się, że podeszłaś do tego z otwartą głową – stwierdził mój szef, a ja dziarsko przytaknęłam i udawałam, że moja produktywność wzrasta, choć poprzedniego dnia o 17.10 zadzwonił do mnie ktoś, kto powiedział: „Słuchaj, ta praca nie odwzajemnia twojej miłości. Lepiej idź już do domu. Jeśli znów będziesz siedziała do późna, nie będziesz miała siły zrobić sobie kolacji, a dziś wieczorem powinnaś zjeść sałatkę nicejską, która jest pyszna. I to nie zdaniem Abelique, ale moim, wypróbowałem ją wczoraj”.
– Dołączyłaś do sekty – skwitowała Margo.
– Wydawało mi się, że sekta ma jakiś kodeks wierzeń czy coś – odparłam. – A tu nikt nawet nie kazał mi odstawić antydepresantów. Wczoraj przysłali mi powiadomienie, żebym nie zapomniała odebrać z apteki tych, które mam przepisane. Nikt nie każe mi oddawać czci Wielkim Przedwiecznym ani wciskać thermomixów.
– Ale sama dałaś się zwerbować June!
– Nie, to szef mnie przycisnął.
– Czyli to kapitalistyczna sekta. Jak szare myszki Disneya. Bądź grzeczną mrówką robotnicą.
– Ale nie, właśnie w tym rzecz. To naprawdę, naprawdę nie tak. – Margo chciała już wtrącić jakiś sceptyczny komentarz, jednak nie dałam sobie przerwać. – Kiedy dziś wyszłam na lunch, apka przesłała mi powiadomienie, że przez resztę popołudnia Keith będzie na spotkaniu poza firmą, więc nie muszę się śpieszyć z powrotem, tylko mogę sobie zrobić spacer, a może nawet poćwiczyć rysowanie przez kwadrans, zanim znowu usiądę za biurkiem. Normalnie jakby apkę od produktywności opracowali redditorzy z działu Antypraca.
I dopiero to naprawdę zaskoczyło Margo. Dziewczyna aż się wyprostowała na krześle i przez jakiś czas nic nie mówiła. Sączyła tylko mrożoną herbatę i słuchała, jak rozmawiałam z June o randce, którą ta miała w ostatni weekend (Abelique z daleka omijała jedną dziedzinę: życie uczuciowe. To zdecydowanie nie była aplikacja randkowa).
– Zastanawiam się, kto tym rządzi – oznajmiła w końcu.
Ani June, ani ja nie miałyśmy pojęcia.
– Dowiem się tego – podjęła Margo. – Może uda mi się sprzedać artykuł o Abelique.
– Ale przecież mówiłaś…
– Owszem – przyznała. – Ale zaintrygowało mnie to.
***
Sama też zaczęłam się zastanawiać nad tym, kto stoi za Abelique, choć wcale nie z zamiarem podebrania Margo tematu na artykuł. Hasło w Wikipedii nazywało twórców apki „kolektywem osób ukrywających się pod pseudonimami”; inne, liczne źródła mówiły o grupie anonimowych postaci działających w cieniu. Znalazłam olbrzymi wątek na Reddicie, gdzie pojawiały się sugestie, że to robota Apple, scjentologów, rządu Chin, iluminatów czy korporacji Dobry Materac, chociaż użytkownik sugerujący to ostatnie opierał się tylko na tym, że komuś z jego przyjaciół apka zaleciła zakup nowego materaca, i osoba ta sama przyznawała, że wynikało to raczej z faktu, iż dotychczasowy miał już ze trzydzieści lat, szkodził właścicielowi na kręgosłup i przyprawiał go o astmę wskutek kurzu, który przez lata osiadł w piance. A poza tym nowy materac wcale nie został kupiony w Dobrym Materacu.
Najdziwniejsze, co wyczytałam, było jednak to, że jeśli człowiek wywiązywał się ze swoich zobowiązań – dzwonił po ludziach, wykonywał zlecone zadania – apka nie ściągała już od niego opłat, ale sama zaczynała takiej osobie płacić. Jedna kobieta rzuciła pracę, bo takie dostała zalecenie (to akurat wydało mi się dość skrajnym, faktycznie jakby sekciarskim zagraniem), i Abelique zaczęła wpłacać jej pieniądze w kwotach wystarczających na przeżycie. „To apka samopomocowa” – napisała ta kobieta na Reddicie. Po jej wyznaniu obrodziło kolejnymi relacjami: od kuponów na darmowe kawy sprezentowanych w kiepskim tygodniu po opowieści osób, które też rzuciły pracę – czy to za bezpośrednią radą Abelique, czy dlatego, że chciały kończyć o normalnej porze (do czego aplikacja zawsze zachęcała) i zostały za to zwolnione. Abelique opłacała im wszystkim bieżące rachunki, dopóki nie znaleźli nowej posady.
Najbardziej niesamowity okazał się osobny wątek o Abelique jako „apce od produktywności” – sami menedżerowie zgodnie twierdzili, że ich pracownicy stali się bardziej produktywni i użytkowników aplikacji powinno się zdecydowanie premiować.
Wyniki mojego śledztwa przesłałam Margo w mejlu. Musiałam przyznać, że miała sporo racji: było w tym wszystkim coś niepokojącego.
***
Jakiś miesiąc później Keith podszedł do mojego biurka z zaniepokojoną miną.
– Właśnie dostałem biuletyn o zagrożeniach, zawierający dość poważne uwagi co do tej apki, którą ci poleciłem. Chyba powinnaś ją odinstalować. Masz tu informacje, jak usunąć ją z telefonu.
– Oj – westchnęłam. – To faktycznie niepokojące. Zaraz się tym zajmę.
W artykule podkreślano obawy o prywatność użytkowników Abelique, rzeczywiście zasadne. Apka zaczęła od szperania w moim internetowym życiu, z czasem jednak zalecała mi dodawanie coraz to nowych informacji. W tym tygodniu weszła funkcjonalność polegająca na tym, że po nagraniu filmiku prezentującego zawartość szafy otrzymuje się szczegółowe wskazówki dotyczące ubioru z wykorzystaniem rzeczy, które już się ma, ale nigdy nie były w użyciu, bo jakoś nie wpadło się na pomysł, by je założyć. Pełna aktualizacja tego modułu miała nieco potrwać, ponieważ oznaczał on w praktyce „innych ludzi, ale umiejących w modę” – to oni mieli przyjrzeć się ubraniom użytkownika i przedstawiać swoje rekomendacje. Tak czy inaczej, kiedy apka życzy sobie dostępu do twojej szafy, mówienie o obawach o prywatność to wręcz niedopowiedzenie. Jednak w szczerość troski Keitha niezbyt wierzyłam. Byłam niemal pewna, że coraz głośniej mówi się o tym, iż Abelique zachęca ludzi, by nie poświęcali pracy całego życia.
Sprawdziłam na forum – nie tylko ja znalazłam się w takiej sytuacji. Szefowie różnych osób w mgnieniu oka przeszli z pozycji: „wszyscy powinni używać Abelique” na: „nikt nie powinien jej używać, bo jest niebezpieczna”.
„Zero stresu” – napisał ktoś, podsyłając listę rozwiązań tego problemu, w tym konspiracyjną wersję Abelique ze zmienioną ikonką, na wypadek gdyby przełożony zażądał kontroli smartfona. Zmieniłam więc sobie ikonę na sugerującą, że to aplikacja do monitorowania cyklu miesięcznego. Na taką Keith mógłby zareagować wstrząsem anafilaktycznym. A już na pewno nie przyglądałby się jej bliżej. Potem złapałam czysty notes i ołówek kreślarski, bo szykowało się nam duże spotkanie działu, a szkicowanie na naradach ma ten plus, że dopóki nikt nie zajrzy człowiekowi przez ramię, wygląda się zupełnie jak osoba pilnie robiąca notatki.
***
Obawy Keitha były zaledwie początkiem szerszego trendu.
Po „biuletynie o zagrożeniach” pojawił się wysyp coraz bardziej paranoicznych historii w programach informacyjnych. Autorom żadnej z nich nie udało się ustalić, kto wypuścił Abelique na rynek, ale we wszystkich używano określenia „ukrywający się w cieniu”, bo wiadomo: to jak potwory. W kilku materiałach wykorzystano dane profilowe użytkowników apki – niby wszystko ładnie, ale raz wzięli faceta po odsiadce, któremu niełatwo przychodziło unikanie dawnych nałogów, a który uważał Abelique za cenną pomoc, bo w więzieniu przyzwyczaił się do polegania na narzuconym rozkładzie dnia. W innym artykule jakaś kobieta opowiadała, że apka pomaga jej „dostroić się do wibracji wszechświata”, w kolejnym – zamiast prawdziwej osoby zaprezentowano koślawy zlepek różnych profili. Krótko mówiąc, wszystkie materiały sugerowały, że Abelique jest dla przegrywów.
Napływ nowych użytkowników ustał jak nożem uciął.
„Nikogo to nie niepokoi? – zapytałam w wątku na forum dla twórców. – Nie chcę stracić tej społeczności”.
„Każda społeczność w Internecie ma datę końcową” – przeczytałam w odpowiedzi.
Wcale mnie to nie pocieszyło! Miałam nadzieję usłyszeć, że akurat ta przetrwa, w takiej czy innej postaci.
Być może podobnie uważał „ukryty w cieniu kolektyw”, bo zaczął kierować mnie na spotkania z innymi użytkownikami Abelique w realu. Widywaliśmy się w kawiarniach lub parkach, wymienialiśmy numerami telefonów, żeby pozostać w kontakcie w razie likwidacji apki. Wymienialiśmy się też materiałami – kupiłam na próbę pudełko pasteli, ale szlag mnie trafiał, kiedy zostawiały mi na palcach barwny pył, więc oddałam je komuś, kto bardzo chciał się zmierzyć z tą techniką. Inna osoba zapytała mnie:
– Ty jesteś Linnea? – I wręczyła mi podróżny zestaw akwarel. – Miały trafić właśnie do ciebie – dodała.
Uśmiechnęłam się kwaśno. Apka już dwukrotnie próbowała nakłonić mnie do zakupu akwarel, kiedy akurat odwiedzałam sklep dla plastyków. Ja jednak dokupowałam tylko więcej kredek. Farb wodnych się bałam.
– Czemu Abelique tak się uwzięła, żebym spróbowała z farbami? – zapytałam.
– Pewnie często oglądasz cudze prace w akwarelach – odparła kobieta, od której otrzymałam zestaw. – Zresztą te są już twoje. Idź do domu i spróbuj, jak ci pójdzie.
Obudziłam się następnego dnia rano, odsłoniłam żaluzje, uruchomiłam ekspres i siadłam z akwarelami do świeżego bukietu. Zupełnie się nie zdziwiłam, kiedy wszystkie kolory zlały się w jeden wielki miszmasz, choć wyszedł z tego całkiem ładny bałagan. Zrobiłam zdjęcie i wrzuciłam je na codzienny wątek z pracami. „Powinnaś sprawdzić dzisiejsze wiadomości” – powiadomił mnie post przypięty na samej górze.
Przez noc obraz Abelique w mediach uległ diametralnej zmianie. Tym razem dzięki Margo.
***
Okazało się, że apką sterowała sztuczna inteligencja stworzona i obsługiwana w laboratorium należącym do Temple University w Filadelfii. Tamtejsi informatycy napisali algorytm i powierzyli AI zadanie uszczęśliwiania ludzi… a potem już tylko obserwowali, co się dzieje.
Margo znalazła odpowiedzi na swoje pytania i sprzedała czteroczęściowy artykuł gazecie o zasięgu ogólnokrajowym za takie pieniądze, że kiedy w dniu publikacji pierwszej części spotkałyśmy się w barze, oświadczyła, że stawia nam lunch.
Usiadłyśmy przy naszym stoliku i June wychyliła się do przodu.
– Jednej rzeczy nie rozumiem – zaczęła. – Przecież nie da się tak po prostu powiedzieć AI, że ma uszczęśliwiać ludzi. Musieli dać jej bardziej precyzyjne wytyczne.
– Badań na ten temat jest pod dostatkiem – odparła Margo. – Wiemy na przykład, że ludzie są szczęśliwsi, gdy spędzają czas na świeżym powietrzu i się wysypiają. Zaczęło się więc od tego, a potem AI śledziła, jak różne interwencje nam pomagają, i ulepszała apkę.
Poprawiłam żółtą apaszkę, którą rano Abelique poradziła mi założyć.
– Ciekawe, czy jasne kolory też poprawiają nastrój.
– Zrobiłam wywiad z jednym z programistów – odpowiedziała Margo. – I zapytałam go właśnie o ten moduł szafiarski. Na razie ustalili tyle, że nie chodzi o kolory ubrań, ale o noszenie rzeczy, które sama uważasz za „wyjątkowe”. W dodatku ludzie, którzy kupują sobie ciuchy, a potem ich nie noszą, mają takie jakby poczucie winy za każdym razem, kiedy zajrzą do szafy. No więc kiedy apka przypomni ci, żebyś założyła coś, co kupiłaś sobie kiedyś, to poprawia twoją opinię o sobie i twoich zakupach. A w dodatku zmniejsza się prawdopodobieństwo, że pójdziesz kupić sobie coś nowego.
– Zalecali mi, żebym nosiła dużo rzeczy w jasnych kolorach.
– To dlatego, że ewidentnie lubisz ciuchy w jasnych kolorach i masz ich w szafie od groma. Prawdę mówiąc, Linnea, tyle to sama mogłabym ci powiedzieć. Za każdym razem, kiedy idziemy coś kupić, wybierasz sobie właśnie takie rzeczy: jasnopomarańczowe, żółte, jaskrawoczerwone. A potem i tak chodzisz w kolorach zgaszonych.
June tylko jej przytakiwała.
– No dobra. – Nagle zbudziła się we mnie świadomość własnych wyborów. – Jednak to przecież nie AI przeglądała moje fotki z szafy, ale ktoś ze społeczności użytkowników.
– No pewnie – przytaknęła Margo. – To zresztą chyba ich największe odkrycie: że ludzie są szczęśliwsi, kiedy są częścią społeczności. Co moim zdaniem wiedzieliśmy już przedtem, ale wszyscy są zawsze pod wrażeniem, kiedy nauka powie im coś, co sami wcześniej wiedzieli.
Mieliłam to sobie w głowie, jedząc lunch. Oczywiście, że ludzie są szczęśliwsi, jeśli należą do społeczności, ale sposoby nadzorowania i strukturyzowania użytkowników Abelique mocno odstawały od obowiązujących w wielu innych aplikacjach społecznościowych. Otrzymywaliśmy zadania – czy to telefonowania, czy coś, co dostałam ostatnio: prośbę o rysunek ośmiornicy dla kogoś z małym dzieckiem, które uwielbiało głowonogi. Nie lubię chodzić na pocztę, więc oddałam obrazek komuś w metrze, a ten wysłał go w moim imieniu.
***
Jeden z wytłuszczonych cytatów w serii artykułów Margo brzmiał: „Śmiały eksperyment w dziedzinie uszczęśliwiania ludzi”. Tak opisał Abelique członek zespołu badawczego. Kierujący projektem profesorowie odmówili Margo wywiadów, znalazła jednak byłą magistrantkę, która chętnie dzieliła się wiedzą (a przy tym podsuwała świetne sformułowania, takie jak „śmiały eksperyment” itp.). W artykułach Margo nieco prześlizgiwała się nad kwestiami etycznymi, ale jej informatorka podkreślała, że twórcy zawsze zadawali sobie pytanie: „Która z tych dwóch dobrych rzeczy bardziej ludzi uszczęśliwi?”, a nie: „Czy potrafimy kogoś unieszczęśliwić?”.
– Unieszczęśliwiać ludzi umiemy już całkiem nieźle – dodała jeszcze. – Wystarczy rozejrzeć się dokoła.
Nagle wszystkie polecenia, które otrzymywałam od Abelique, zaczęły układać się w sensowną całość. Badania wykazywały, że ludzie czują się szczęśliwsi, kiedy rzadziej o czymś decydują, spędzają więcej czasu na świeżym powietrzu, mniej jeżdżą samochodami i niezbyt często korzystają z tradycyjnych mediów społecznościowych. To dlatego apka układała mi jadłospis na cały tydzień, wysyłała na spacery, polecała jeździć metrem i nękała, żebym czytała książki, a nie posty na Twitterze.
Zainteresowanie Abelique znów mocno skoczyło w górę, jednak z apki uszło nieco magii, kiedy użytkownicy wiedzieli już, jak działa. Co więcej, ściągali ją sobie ludzie zdolni wynajdować metody obchodzenia reguł. Niektórzy tworzyli profile, żeby próbować wkręcać nas w różne platformy marketingu wielopoziomowego. Na wątkach kulinarnych zaczęły się pojawiać posty o napojach zastępujących posiłki. Szybko stało się jasne, że ktoś zarabia na nowych nabywcach tych obrzydliwych pseudoshake’ów. Pewnego ranka z pobudką zadzwonił do mnie nie człowiek, lecz automat ze spamem, i czara goryczy się przelała. Nie usunęłam apki, ale zaczęłam ignorować zarówno telefony pobudkowe, jak i powiadomienia, że czas spać, co na szczęście oznaczało też, że Abelique nie wyznaczała mnie do dzwonienia po innych. Im mniej się jej używało, tym mniej od człowieka chciała. Wieczorem, w czasie wolnym, zaczęłam pasjami oglądać programy paradokumentalne.
Aż tu pewnego popołudnia dostałam SMS. Myślałam, że to powiadomienie z Abelique, ale nie: sprawdziłam i okazało się, że to jedna z osób, z którymi spotykałam się w parku, wtedy gdy myśleliśmy, że zaraz zlikwidują nam apkę. Także twórczyni.
„Spotkałybyśmy się może znowu? – napisała. – W ten weekend ma być ładnie, a stęskniłam się za malowaniem”.
Zerknęłam na kredki, na których, o zgrozo, zaczął się zbierać kurz. „Abelique kazała ci napisać?” – odpowiedziałam.
„Nie. Po prostu stęskniłam się za plastyką. A ty nie?”
Znów łypnęłam na kredki. Przez ostatni miesiąc patrzenie na nie budziło we mnie poczucie winy, więc spoglądałam wszędzie, tylko nie na nie. Dwa razy mało brakowało, a schowałabym je na dnie szafy. Ale za rysowaniem faktycznie tęskniłam, i to bardzo.
„No to jesteśmy umówione” – odpisałam.
Zatemperowałam kredki, a z szuflady wyciągnęłam pudełko akwarel. Szkicowniki stały w równym rzędzie – sięgałam po każdy z nich i kolejno kartkowałam. Ostatni raz przeglądałam je tak dawno, że teraz mogłam skupić się na tym, co mi wyszło, a nie na rzeczach, które mi się nie udały. Jak łuk macki ośmiornicy na szkicach do rysunku, który wysłałam komuś w prezencie. Albo światła i cienie w szkicu mojej kuchni, który jakimś cudem naprawdę mi wyszedł. Albo akwarelowy obrazek bukietu, który tak mnie sfrustrował – teraz wyglądał fantastycznie: bałaganiarski, ale piękny. Delikatnie wyrwałam tę kartkę ze szkicownika i przypięłam do lodówki, żeby móc patrzeć na swoje dzieło. Czemu przestałam kupować sobie kwiaty? Potrzebowałam aplikacji mówiącej mi, że mogę sobie zafundować bukiecik?
Spotkałam się z Kristin w parku. Była młodsza ode mnie.
– Nie używam Abelique już od paru miesięcy – wyznałam.
– Ja też – odparła. – Znudziło mi się otrzymywanie porad, co mam jeść albo jak się ubrać.
– Przejdziemy się i rozejrzymy za czymś, co chciałybyśmy namalować? – zaproponowałam.
Ruszyłyśmy przez park ramię w ramię, szukając czegoś pięknego. Kiedy człowiek ma szkicownik i zamiar tworzenia, zauważa tak wiele rzeczy: cienie rzucane przez liście drzew, drobne dzikie fiołki rosnące tam, gdzie nie dotarły promienie słońca, ptaki śmigające zakosami w górze. Dotarłyśmy do fontanny, gdzie w dużych donicach wokół basenu nasadzone były kwiaty. Zastałyśmy tam cztery inne osoby – jedne miały szkicowniki i kredki, drugie siedziały z przenośnymi paletami akwarel. Dwie z nich uniosły wzrok i powitały nas uśmiechem. Usiadłam na trawie i wzięłam się do roboty.
Obok mnie starsza pani rysowała kredkami świecowymi w bardzo tanim szkicowniku. Zauważyła, że zerkam na jej obrazek, i zarumieniła się.
– Przepraszam panią – odezwała się. – To jakiś klub? Bo ja się do niczego nie zapisywałam, a nie chciałabym zajmować czyjegoś miejsca.
– Nie, żaden klub – odpowiedziałam. – A jeśli przyszła pani rysować, to jak najbardziej jest pani na właściwym miejscu. – Wyciągnęłam farby i turystyczny kubeczek na wodę, po czym podałam jej dużą kartkę i jeden z moich pędzli. – Zresztą… wie pani co? Może obie spróbujemy czegoś nowego?
Opowiadanie ukazało się na łamach „Clarkesworld Magazine”. Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.
Czy filozofię wychowania Jeana-Jacques’a Rousseau warto brać na serio? Odpowiedź jest krótka i prosta: to zależy.
„Oto wychowanie u Spartan: zamiast siedzieć nad książką, uczyli się, jak ukraść dla siebie jedzenie” – entuzjazmował się Jean-Jacques Rousseau na początku Emila, pięciotomowego traktatu o wychowaniu z 1762 r. W ten sposób filozof postulował przede wszystkim usunięcie książek z systemu edukacji („czytanie jest plagą dzieciństwa”), a przy okazji poruszał kwestię związków między wychowaniem i jedzeniem.
W to, że dieta kształtuje człowieka, wierzono od zawsze. Ważne były nie tylko same składniki odżywcze, lecz także sposób i okoliczności spożywania posiłków. Z biegiem czasu zmieniały się zarówno zalecenia dietetyczne, jak i podejście pedagogiczne. Zdarzało się, że powracano do starszych koncepcji, bywało też, że z hukiem je obalano. Zanim jednak żywność stała się narzędziem ćwiczenia charakteru młodego człowieka, przez tysiąclecia rodzice zastanawiali się, jak i czym karmić noworodka, by wyrosło z niego zdrowe niemowlę.
Pytanie, czy pierwsze mleko matki (tzw. siara) jest zdrowe, czy nie, powracało przez tysiąclecia w różnych częściach świata, niezależnie od kultury. Starożytni Egipcjanie uważali, że tak, ale mieszkańcy Indii twierdzili, że na początku lepiej podawać dziecku klarowane masło i miód. Soranus, grecko-rzymski lekarz z początku II w., proponował miód z kozim mlekiem przez 20 dni po narodzinach. Ostatecznie zgadzano się na karmienie piersią, a kluczowe stawały się jego długość oraz moment i sposób odstawienia. Paweł z Eginy, bizantyński lekarz i teoretyk z VII w., w monograficznym traktacie O diecie i leczeniu dzieci przestrzegał, że te otyłe i długo żywione mlekiem matki są narażone na śmiertelny atak apopleksji. Lukrecjusz w De rerum natura pisał o szukającym piersi trzylatku, a Porfiriusz twierdził, że sam Plotyn domagał się takiego odżywiania jeszcze w wieku lat ośmiu.
W Rzymie, wśród najbogatszych, karmienie piersią nie było powszechnym zwyczajem. Dzieci powierzano mamkom albo podawano im mleko zwierzęce. Temat ten często pojawiał się w rejestrach symbolicznych, mitycznych (Hera karmiąca małego Heraklesa), jednak niekoniecznie w życiu codziennym. Owidiusz wprawdzie wspominał w Metamorfozach o „słodkim brzemieniu” dziecka ssącego pierś matki, ale już Soranus – który co prawda kazał czekać z przystawieniem do piersi aż trzy tygodnie – do takiego sposobu żywienia musiał przekonywać. Lekarz wspominał o więzi, jaka tworzy się między matką a dzieckiem. Zwracał też uwagę, że mleko matki „naznaczone jest nasieniem ojca”.
Wartość takiej więzi podkreślał również – mniej więcej w tym samym czasie – poeta i mówca Faworyn. Według tego autora matka składa na rzecz dziecka ofiarę z własnej seksualności – uważano, że współżycie podczas karmienia osłabia jakość pokarmu. Poeta potępiał zarazem korzystanie z pomocy mamki oraz podawanie niemowlęciu mleka zwierzęcego. Jego zdaniem dziecko nabiera wówczas cech mamki albo – co gorsza – zwierzęcia. Przestrzegał też zatem przed zatrudnianiem mamek cudzoziemek czy tych o „barbarzyńskim” pochodzeniu.
Przekonania z II w. przetrwały całe stulecia. W 1545 r. Thomas Phaer, angielski pediatra i prawnik, opublikował pierwszą w tym kraju książkę na temat wychowania The Boke of Chyldren, w której potwierdzał, że karmienie piersią przez matkę „jest w zgodzie z naturą”. Realistycznie jednak przyjmował, że nie zawsze da się dostarczyć dziecku takie mleko, dlatego podawał precyzyjne wskazówki dotyczące cech, jakimi powinna charakteryzować się mamka. Ma być „trzeźwa, uczciwa, czysta [w sensie duchowym], kształtna, miła i wesoła”, nie może zaś być „pijaczką, występną i niechlujną, zepsuje bowiem naturę dziecka”. Co więcej, idealne mleko nie powinno być „ani zbyt tłuste, ani zbyt wodniste, ani czarniawe, ani błękitne, ni wpadające w czerwień, ni w żółć, bo mleko takie jest nienaturalne i złe”. Przy zatrudnianiu mamki, co oczywiste, trzeba było spróbować jej mleka.
Nawiązując do Faworyna, Phaer przestrzegał – z tych samych przyczyn – przed stosowaniem mleka zwierzęcego: „Jeśli jagnięta karmić kozim mlekiem, będą miały sierść jak kozy, jeśli dziecko w podobny sposób będzie karmione mlekiem owczym, jego włosy będą przypominać owczą wełnę”. Odżywianemu w ten sposób noworodkowi grozi więc zezwierzęcenie. Dla Phaera najważniejsze było jednak przekonanie o wysysaniu cech osobowościowych z mlekiem karmicielki. Dlatego najlepiej, żeby była nią matka.
Ponieważ najbogatsi zwyczajowo zatrudniali mamkę, karmienie przez matkę urastało do rangi heroizmu. Pochodząca z XVII w. inskrypcja nagrobna w kościele Marii Dziewicy w Edwardstone z szacunkiem wspomina o Elizabeth Brand, która swoich sześciu synów i sześć córek „wykarmiła własnym, niepożyczonym mlekiem”. Z kolei płyta, którą w 1658 r. w Kimbolton upamiętniono lady Essex Montague, hrabinę Manchesteru, zawiera napis głoszący, że „wykarmiła własnymi piersiami” dzieci, które (najpewniej z tej przyczyny) „nazwą ją błogosławioną”.
Cnotę w żywieniu dzieci matczynym mlekiem widzieli także purytanie, a co za tym idzie – „pielgrzymi”, ojcowie (i matki) Stanów Zjednoczonych. Bywało również tak, że w zapisach testamentowych w ten sposób karmione potomstwo otrzymywało (właśnie dlatego) większy spadek.
Najczęstszą praktyką było wiązanie karmienia mlekiem matki z teorią humoralną – istniejącym od starożytności i powtarzanym przez autorytety medyczne przekonaniem o czterech płynach krążących w ludzkim ciele i warunkujących kondycję oraz charakter człowieka.
Według tej koncepcji zdrowie to równowaga płynów o różnych właściwościach, a ponieważ organizm dziecka ma cechy suche, trzeba go często nawilżać. Stały dostęp do pokarmu matki zapewnia zdrowszy start. „Matka sama dziecko swe piersiami swemi karmić powinna. Gdyż samo przyrodzenie pokarm w piersiach matki dla dziecka stosownie jego przyrodzonej ku pomnażaniu się urządza potrzebie” – pisał w roku 1787 litewski ksiądz Józef Legowicz w poczytnym poradniku Stan małżeński, czyli prawidła szczęśliwego między małżonkami pożycia y porządnego a chrześciańskiego wychowania dziatek. Mniej więcej wtedy polski pediatra (i geriatra) Teodor Tomasz Weichardt podkreślał, że „dowodem szczerego przywiązania matki do swego dziecięcia” jest „udzielenie jemu pokarmu z własnej piersi, od natury do karmienia i wyżywienia onegoż przeznaczonej” oraz że karmienie tak noworodka i niemowlęcia wpływa korzystnie na jego zdrowie. W ciągu setek lat nie nastąpiła więc w tej kwestii jakaś gruntowna zmiana.
Dla dziecka prawdziwym rite de passage był jednak nie tyle początek, ile koniec karmienia piersią. Właściwemu wyborowi tego momentu – absolutnie kluczowego w kulturze minionych stuleci – towarzyszyły rozmaite obliczenia astrologiczne (również powiązane z teorią humoralną) biorące pod uwagę datę narodzin, by moment odstawienia był wskazany ultraprecyzyjnie. Układ planet pomagał ustalić „dobry dzień” – taki, w którym zdrowotne rokowania na przyszłość były najlepsze.
Śląskie kalendarze z XVII w. poświęcają temu zagadnieniu mnóstwo miejsca, z czasem biorą też pod uwagę dobrostan matki. I tak kalendarz z roku 1679 wskazuje na ząbkowanie i ból, jaki może sprawić ssące niemowlę. Uniwersalnym remedium na te dolegliwości ma być kret. Jego krew, rozpuszczona w winie, uspokaja dziecko, papka z kreta pieczonego zaś doskonale nadaje się na okłady dla matek (ziemia, w której żyje ten ssak, jest – wedle teorii humoralnej – zimna i sucha, w sam raz na takie stany zapalne).
Przechowywane w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Ukrainy we Lwowie archiwum szlacheckiej rodziny Treterów z drugiej połowy XVIII w. stanowi dość odosobnione zjawisko pamiętnikarskie. Stanisław Kajetan Treter postanowił bowiem – w formie listów do syna – drobiazgowo opisać pierwsze 13 lat jego życia. W lipcu 1787 r. notował: „Dnia 14 miesiąca tego obchodziliśmy dziesiątą roczną pamiątkę odsadzenia twojego od piersi najukochańszej matki twojej”. Dzień odstawienia od piersi świętowano więc nawet po upływie dekady. Był to przełomowy moment w życiu dziecka oraz symboliczne potwierdzenie pokonania zagrożenia śmiercią we wczesnym dzieciństwie.
Warto przypomnieć, że średniowieczna szkoła w Salerno, która gromadziła całą dostępną wówczas światową wiedzę medyczną, już w XI w. zalecała stopniowe odstawianie od piersi i wprowadzanie różnego rodzaju papek. Takie same papki, na zmianę z matczynym mlekiem, jadał też 700 lat później Staś Treter, co skrupulatnie zanotował jego rodzic. Treterowie byli ludźmi wykształconymi, ojciec podróżował do Paryża i stamtąd zapewne przywoził wychowawcze nowinki. Pisał do Stasia: „Matka twoja najukochańsza własnemi piersiami karmić cię i pielęgnować zaczęła, podług prawideł, zwyczajów i sposobów oświeconego teraźniejszego wieku”.
„Wiek oświecony” miał wtedy jednego wychowawczego guru. Był nim autor Emila. I choć Rousseau własną piątkę dzieci – nie znał nawet ich imion! – wysłał do sierocińca, uchodził za autorytet w dziedzinie pedagogiki. Jego spostrzeżenia na temat wychowania (w tym przepisy na papki, w kwestii których filozof również miał sprecyzowane poglądy) powszechnie wprowadzała w życie tzw. publiczność czytająca. Słynny traktat pedagogiczny był dla Rousseau powodem do dumy. Kant po lekturze Emila nazwał autora „Newtonem świata moralnego”, a Goethe zauważał, że ma on „powszechny wpływ na wykształcone umysły”.
Rousseau chciał wrócić do „stanu pierwotnego”, młode pokolenie miało zostać wychowane przy minimum wpływów zewnętrznych, blisko natury, pod każdym względem nieskażone. „Zachowajmy u dziecka pierwotny jego smak jak najdłużej, niechaj jego pożywienie będzie zwyczajne i proste” – radził (tłum. tu i dalej Jan Legowicz). Niech posiłek będzie „przyrządzony przez ćwiczenia cielesne, przyprawiony głodem, swobodą, radością” i na łonie natury.
Dla dzieci – przede wszystkim – mleko. A także chleb, nabiał, owoce i warzywa. Żadnego mięsa, ponieważ budzi agresję i jest dla człowieka nienaturalne. Autor Emila twierdził, że „substancje zwierzęce”, rozkładając się, pełne są robaków, mleko zaś „jakkolwiek wytwarzane w ciele zwierzęcym, jest substancją roślinną”. Dlatego należy „nie kazić pierworodnego tego smaku i nie czynić dzieci mięsożernymi, jeżeli już nie ze względu na zdrowie, to ze względu na usposobienie”. Uproszczenie pożywienia, ograniczenie do płodów ziemi (i nabiału) oraz połączenie jedzenia z wyrzeczeniem („przyprawione głodem”) to droga do wychowania nowego człowieka, zbliżonego do mitycznego „pierwotnego stanu”.
Takie podejście mieli też Treterowie, którzy pilnowali, by „nierozumna służąca potraw nieprzyzwoitych dzieciom kosztować nie dawała”, gdyż te prowadzą do niekontrolowanego wzrostu pożądania („wprawi w nim nałóg chcenia i napierania się wszystkiego, gdy mu wszystko choćby pokosztować nie będzie zbronno”). „Pospolite potrawy, chleb i woda najsmaczniejsze były dla ciebie żywności. Mięsa nie znałeś. Fruktów ci świeżych nie broniłem, lecz suszonych z cukrem ani konfitur nie jadałeś” – czytamy.
Kiedy w wieku lat siedmiu mały Staś przeszedł pod niemal wyłączną opiekę ojcowską, jego jadłospis jeszcze bardziej się zradykalizował – mięso zniknęło z niego prawie zupełnie. Zapewne bezpośrednio dzięki autorowi Emila, jednak przekonanie o szkodliwości mięsa w wieku dziecięcym ciągnęło się co najmniej od wieku XVI i trwało po XIX stulecie. Małgorzata Ewa Kowalczyk i Dorota Żołądź-Strzelczyk – badaczki, które odnalazły listy Tretera do syna – cytują wspomnienia urodzonego w 1837 r. Włodzimierza Czetwertyńskiego-Światopełka: „[…] w latach pierwszego dzieciństwa nie dostawaliśmy wcale mięsa. Babka moja, zawsze się o nasze zdrowie obawiając, dozwalała nam tylko kaszki, zacierki i innych podobnych potraw”.
Emil z jego „holistyczną” koncepcją (prze)budowy człowieka stał już niemal u drzwi oświeconych salonów, kiedy to pod koniec poprzedniego stulecia John Locke opublikował Myśli o wychowaniu (w XVIII w. powszechnie przekładane). Podobnie jak genewczyk, brytyjski filozof bardzo dbał o jakość kuchni. Obaj cenili dobre jedzenie i wino. Także Anglik nie miał dla dzieci dobrych wiadomości. Co więcej – był jeszcze radykalniejszy. Może dlatego, że cel owej diety był inny. Locke nie chciał kształtować „dobrego dzikusa”, pozbawionego zgubnych naleciałości cywilizacji, lecz silnego obywatela, który będzie potrafił oprzeć się przeciwnościom: „Siła ciała polega głównie na umiejętności znoszenia niewygód”.
Autor Listu o tolerancji zostawił brytyjskim dzieciom zimny wychów (ziąb był jego ulubionym środkiem pedagogicznym) oraz przerażającą zasadę nieużywania przypraw. U Locke’a nie znajdziemy bukolicznych scen rodem z Emila. Tylko kleik oraz chleb (najchętniej czarny i czerstwy), a żadnych sosów, soli, przypraw, jaj, sera, jarzyn czy mleka (chyba że w owsiance). „Mięso jest zakazane, dopóki [dziecko] nie skończy przynajmniej dwóch lub trzech lat. Najlepsza jest gotowana wołowina, jagnięcina i cielęcina przyprawiona jedynie głodem” – czytamy w Myślach. Chleb u Locke’a powraca wielokrotnie, podobnie jak flummery, czyli pudding z wody owsianej, który można urozmaicić jagodami. Inne owoce, z wyjątkiem jabłek, surowo zabronione. U angielskiego filozofa z łatwością odnajdziemy żywe echa teorii humoralnej (przyprawy rozgrzewają krew, surowe owoce są ryzykowne zupełnie jak u starożytnego lekarza Galena itd.), jednak jego dietetyczna pedagogika – dotycząca przecież wyłącznie chłopców z klas najbardziej uprzywilejowanych (inne dzieci mogą się chować, jak chcą) – ma charakter propaństwowy, publiczny. Według Locke’a dorastające dziecko ma być odpornym, wytrzymałym i stroniącym od zbytków sługą Korony.
Anglia dawno zdążyła utracić kolonie w Nowym Świecie, ale dietetyczne koncepcje autora Dwóch traktatów o rządzie pozostały w Stanach Zjednoczonych na co najmniej 300 lat. W roku 1894 amerykański pediatra Emmett Holt opublikował książkę The Care and Feeding of Children (O pielęgnacji i żywieniu dzieci), która wyznaczyła kierunek dietetyki dziecięcej także w wieku XX. A zatem: pudding ryżowy, owszem, ale żadnych świeżych owoców, orzechów czy rodzynek. Szczególnym zakazem zostały objęte wszelkie ciasta i ciastka, w tym zapiekanki i tarty, a szynkę, bekon, kukurydzę, dorsza, zupę pomidorową czy lemoniadę można było podawać dziecku dopiero po jego 10. urodzinach. Stół dla dorosłych zastawiony był zwykłymi daniami, na dziecięcym – w najlepszym razie – znajdowały się zupa jarzynowa i omlet bez dodatków.
W porównaniu z tymi propozycjami szkolny jadłospis przyjęty w 1788 r. przez polską Komisję Edukacji Narodowej prezentuje się naprawdę obficie: dzieci uboższej szlachty na śniadanie „mieć będą kawałek chleba razowego z masłem; na obiad dwie potrawy, barszcz i groch albo barszcz i kaszę, albo kaszę i kapustę, albo inną jarzynę; na podwieczorek kawałek chleba z serem; na kolację albo kaszę, albo kluski, albo jaką jarzynę; a w niedziele, wtorki, czwartki i święta po kawałku mięsa; napój raz na zawsze woda czysta zdrojowa”. Przyszli obywatele zreformowanego państwa jadali skromnie, lecz bez ideologicznych uprzedzeń.
Podobnie jak przyszłe elity Królestwa Polskiego z Liceum Krzemienieckiego, w którym była najprawdziwsza szkolna stołówka. Tadeusz Czacki w roku 1805 raportował: „[…] na śniadanie chleb z masłem, powidłami, serem albo kluski. Na obiad mięsny barszcz, legumina, pieczenia lub rosół, sztuka mięsa, jarzyna. Podwieczorek tak jak śniadanie, z odmianą. Na wieczerzą: krupnik z mięsem, łazanki lub zrazy, kasza i jarzyna. W dnie postne na obiad barszcz z rybą, świeża ryba albo zwiędła [wędzona], łazanki lub rosół z ryby albo kapuśniak i jarzyna. Na wieczerzę: krupnik, kluski lub kasza albo kasza z leguminą odmienną”. Oczywiście wychowanków liceum obowiązywał bardzo szeroki program sportowy. Znajdowali się również pod stałą opieką lekarza mającego sprawdzać, czy nie ma „jakiej wady, którą młodzian kryje, a obyczaje i zdrowie kazi”. Mieli też surowy zakaz sypiania pod pierzyną.
Aktywność, świeże powietrze, światło słoneczne, zrównoważona dieta i radość z wykonywania pożytecznych prac to środki pedagogiczne stosowane co najmniej od XVI stulecia. Christoph Neubarth – autor śląskiego kalendarza na rok 1675, wciąż wierny teorii humoralnej – podkreślał, że taki ich dobór prowadzi do zdrowotnej i moralnej harmonii, którą zakłóca każde nieumiarkowanie, z nadmierną afektywnością i obżarstwem włącznie. Myśl ta współbrzmi z zaleceniami bestsellerowego podręcznika De civilitate morum puerilium (O ogładzaniu obyczajów dzieci) Erazma z Rotterdamu z roku 1530. Istotą wychowania jest posłuszeństwo rodzicom, unikanie nadmiaru, w tym także powściągliwość w jedzeniu.
Odmawianie dziecku łakoci, powstrzymywanie go przed łapczywym jedzeniem było środkiem pedagogicznym, kształtującym. To „kulinarne warunkowanie” nie różni się zbytnio od wspominanych z entuzjazmem przez Rousseau zwyczajów spartańskich. Jak przekazywał Plutarch, jeden z mieszkańców Sybaris, spróbowawszy spartańskiej specialité, czyli melas zomos (czarnej polewki), miał wykrzyknąć, że teraz już rozumie, dlaczego mieszkańcy miasta tak chętnie szukają śmierci w bitwie. Ten sam historyk podkreślał też, że smak owej potrawy może docenić jedynie ten, kto popływa w rzece Ewrotas, a więc ktoś, kto wychował się w Sparcie – z jej niedogodnościami, trudami życia i obyczajami. Między symboliczną, niesmaczną, ale społecznie istotną (i w opinii większości Hellenów – niejadalną) melas zomos a zaleceniami Emila nie ma wielkiej różnicy. Cele inne, lecz metody nie tak znów od siebie odległe. Pod tym względem tysiące lat pedagogiki dietetycznej nie przyniosły istotnej zmiany aż do – mniej więcej – połowy wieku XX, kiedy to kultura w dużej mierze oddzieliła żywienie od wychowania.