Nic piękniejszego nocą niż widok czarnego jak węgiel nieba nieskażonego światłami wielkich metropolii. Ale czy patrząc w górę, rzeczywiście widzimy to, co nam się zdaje, że widzimy? Oto wszystkie ciemne sprawki najmroczniejszej z barw.
Stwierdzenie, że niebo w nocy jest czarne, brzmi jak truizm. Oczywiście – myślimy – jakiego miałoby być koloru, skoro noc to brak światła, a brak światła to czerń? Zacznijmy jednak od tego, że w Polsce – i na większości terytorium Europy – niezwykle trudno będzie nam zweryfikować prawdziwość takiego twierdzenia. Żyjemy w czasach, kiedy na świat przychodzi pokolenie ludzi, którzy być może nigdy nie doświadczą czerni nocnego nieboskłonu.
Obawa przed brakiem światła to jeden z pierwotnych lęków człowieka, który paradoksalnie przekuliśmy w naszą siłę. Od czasów prehistorycznych popychał nas do usuwania ciemności za wszelką cenę. Czyhały w niej przecież niebezpieczeństwa. Ciemność ujawniała nieporadność człowieka – w końcu jego oczy radzą sobie w niej dość kiepsko, więc sceną ludzkich działań od zawsze była jasna strona doby. Z początku ogniem, a później elektrycznością niszczyliśmy najpierwotniejsze źródła czerni i ciemności. Światło stało się niemal synonimem obecności człowieka: tam, gdzie on, jest i ono. Ogromne jego ilości. Sączy się z ulicznych latarni, z nieprzesłoniętych okien domów, chlusta kolorowymi falami z wielkopowierzchniowych reklam. Emitują je sygnalizujące mnóstwo najróżniejszych rzeczy lampki i kontrolki, wożą ze sobą samochody. Na kontynencie europejskim niemal zawsze jesteśmy w zasięgu jakiegoś źródła światła. Najpewniej będzie nim miasto: to, w którym mieszkamy, albo jeśli mamy szczęście żyć z dala od wielkiej metropolii – łuna bijąca od najbliższego wielkiego skupiska ludzi. Znamy doskonale ten widok: niebo nawet w środku nocy nie jest aksamitnie mroczne, ale jakby brudne. Żółto-brązowe od blasku jaskrawych latarni wyposażonych w pomarańczowe, sodowe jarzeniówki lub zwyczajnie sprane i szare od coraz powszechniejszych świateł LED produkujących zimną, niebieskawą poświatę.
Nagle zobaczenie nieskażonego świetlnym zanieczyszczeniem nocnego nieba stało się luksusem zamawianym w ramach turystycznych pakietów, przywilejem zazdrośnie strzeżonym przez tych, którzy zawczasu zrozumieli, czym jest utrata najpierwotniejszego wzorca czerni, jaki znał nasz gatunek. A jest to strata fundamentalna. Nasze mózgi potrzebują ciemności. Tylko zanurzenie się we wszechogarniającej czerni jest gwarantem dobrego, nocnego wypoczynku. Co gorsza, trawiące czerń światło wymazuje z nieba nasze najpiękniejsze i najstarsze historie. Gwiazdy, które u zarania dziejów były punktami zaczepienia mitów oraz marzeń, giną w miałkości wiecznie szarego nieba. Smutne jest to, że mamy wokół siebie wielu ludzi, którzy nigdy nie widzieli – i być może już nie zobaczą – Drogi Mlecznej. Coraz trudniej zrozumieć siłę tej barwy, a przecież czerń nocy to raptem wierzchołek góry lodowej.
Cisza to brak dźwięku. Jeśli zechcemy analogicznie określić czerń jako brak światła, popełnimy za jednym zamachem parę błędów. Po pierwsze, przyjmiemy, że czerń jest pewnego rodzaju „niekolorem”; czymś, co pozostaje po zniknięciu wszystkich innych barw. Kolor jest wszak zależny od światła – to ono jest jego nośnikiem. Dzięki interakcji światła z materią i z komórkami w naszych oczach możemy w ogóle mówić o barwnych wrażeniach. A zatem kolor czarny musi być jakiegoś rodzaju substytutem, nieporadną reakcją naszego zmysłu widzenia na brak światła (co prawdą nie jest). Po drugie, błędem będzie założenie, że światło kończy się tam, gdzie następuje kres możliwości naszego wzroku. To, że my czegoś nie widzimy, nie oznacza wcale, że inne – niekoniecznie ludzkie – oko nic nie dostrzeże. „Światło” jest zatem określeniem bardzo wieloznacznym. Po trzecie, kwestia „braku”. Czy brak światła jest w ogóle możliwy? W końcu niemal wszystko, co nas otacza i nie znajduje się w temperaturze zera absolutnego (0 kelwinów), emituje promieniowanie elektromagnetyczne. Innymi słowy: świeci, choć nie zawsze w sposób widzialny dla naszych oczu. Wyprostujmy zatem kilka „czarnych” zagadnień.
Jeśli przyjmiemy, że kolorem jest w gruncie rzeczy finalne wrażenie, które rejestruje mózg, czarny jak najbardziej nim będzie. Nie ma go jednak w spektrum światła widzialnego – zresztą tak samo jak nie ma tam białego, brązowego czy purpurowego. Wszystkie one są kolorami niespektralnymi, których powstanie zależy od stymulacji więcej niż jednego czopka w siatkówce oka (lub – jak w przypadku czerni – od braku stymulacji jakiegokolwiek czopka). Oczywiście, czerń widziana przez człowieka, ptaka czy owada to najpewniej zupełnie różne kolory. Tam, gdzie my nie zobaczymy już nic poza ciemnością, ptaki być może wciąż dostrzegą światło, np. spoza dostępnego dla nas fioletowego krańca spektrum (ptaki widzą również promieniowanie ultrafioletowe).
Jest też całkiem możliwe, iż kiedy wydaje nam się, że obcujemy z czernią, tak naprawdę mamy do czynienia z najrozmaitszej maści kolorami „niemal czarnymi”. Definiując czerń jako barwę, która powstaje wtedy, gdy materia pochłania całe padające nań promieniowanie widzialne, bardzo wysoko ustawiamy poprzeczkę określającą idealną realizację tego koloru. Wytworzenie materiału doskonale pochłaniającego fale z widzialnego przez ludzi zakresu spektrum światła jest zadaniem niezwykle trudnym. Dlatego większość czerni będzie w istocie mniej lub bardziej ciemnymi szarościami albo szczególnie gęstymi, nasyconymi granatami, bordo czy brązami. Wszystko będzie zależeć od sposobu powstania takiego koloru.
Najzabawniejsze jest to, że owa „nieperfekcyjność” dotyczy zwłaszcza obiektów i substancji uznawanych za archetypicznie czarne. Czarny łabędź? Oczywiście, że nie – ciemne ubarwienie odmiany łabędzia niemego jest wynikiem odkładania się w piórach eumelaniny, czarnego barwnika. O ile sama eumelanina bardzo wydajnie pochłania wszystkie kolory światła widzialnego, rozproszona w piórze traci nieco na swojej mroczności. Czarne łabędzie są więc co najwyżej grafitowe. W takim razie może czarne tulipany? Uzyskanie tej egzotycznej niegdyś odmiany było nie lada wyczynem – tulipan to przecież głównie najrozmaitsze odcienie purpury, żółci, fioletu. Sprawy nie ułatwia fakt, że rośliny (w przeciwieństwie do zwierząt) nie potrafią produkować melaniny. Hodowcy roślin musieli więc zdać się na ograniczone możliwości tulipanowej fizjologii i znaleźć mutanta, który byłby prawie czarny. Udało się, a jakże! Odpowiednie połączenie wyjątkowo stężonej purpury oraz żółci sprawiło, że płatki tak wybarwionego tulipana nagle zaczęły świetnie absorbować zielone, niebieskie, pomarańczowe i żółte barwy światła widzialnego. Jak się jednak okazało, iluzja nie była kompletna i to, co obecnie znamy jako tulipan czarny, jest w istocie kombinacją głębokiego bordo i niemal czarnego fioletu. Na pierwszy rzut oka taki czarny tulipan (ale też czarna róża czy czarny hiacynt) wygląda efektownie, jednak przy bliższym zbadaniu mroczny czar pryska…
Czy zatem istnieje coś takiego jak idealna czerń? Substancja absolutnie mroczna, ostatecznie ciemna, pochłaniająca całe padające nań światło widzialne? Przez długi czas uznawano, że takim niemal doskonałym czarnym pigmentem jest sadza – mieszanina mikroskopijnych cząstek węgla oraz niewielkich ilości jego egzotycznych odmian, m.in. nanorurek czy fulerenów – powstająca w trakcie niepełnego spalania substancji bogatych w atomy węgla. Weź metalową łyżeczkę i wprowadź ją w płomień świecy. Po krótkiej chwili srebrzysty metal pokryje się matową czernią. Parafina świecy składa się bowiem prawie wyłącznie z węgla i wodoru, a w płomieniu jest ona odparowywana i spalana. Kiedy wprowadzamy do ognia zimny metal, drastycznie obniżamy temperaturę spalania i sprawiamy, że węgiel normalnie utleniający się do dwutlenku węgla wytrąca się z płomienia w postaci osiadających na metalowej powierzchni drobinek. Czerń sadzy jest tak doskonała, że przez długie wieki była jednym z najważniejszych źródeł czarnego pigmentu w malarstwie i poligrafii. Szybko jednak okazało się, że nawet ona odbijała śladowe ilości światła widzialnego.
Trop prowadzący do doskonalszej wersji czerni nie był zbyt skomplikowany. Skoro sadza jest tak dobrym przybliżeniem idealnego czarnego, badacze przyjrzeli się jej składnikom. „Najbardziej czarne” okazały się węglowe nanorurki i to one są dziś źródłem najgłębszej osiągalnej przemysłowo czerni. Jeśli pokryjemy nimi jakąś powierzchnię albo – ściślej – wyhodujemy ich gęsty „trawnik”, otrzymamy materiał absorbujący od 99,994 % do 99,997% padającego nań światła. Obiekty przestrzenne zabarwione w ten sposób praktycznie przestajemy postrzegać jako trójwymiarowe. Wrażenie „przestrzenności” bryły powstaje bowiem dzięki światłu odbijanemu przez przedmiot. Nasze oczy interpretują subtelne różnice w jego natężeniu jako miary odległości czy kąta ustawienia rozmaitych powierzchni obiektu w stosunku do kierunku patrzenia. Jeśli światło się nie odbija, oko nie otrzymuje wystarczającej informacji na temat kształtu obiektu i bryła zamienia się w „plamę” pozbawioną jakichkolwiek cech przestrzennych.
Kilkakrotnie miałem szczęście podziwiać prawdziwie czarne nocne niebo, nieskażone miejskim blaskiem i niezabielone świetlnymi odpadami ludzkiej aktywności. Najciemniejszy kosmos widziałem na pacyficznej wyspie Lord Howe – maleńkim łuku z piasku i raf koralowych jakieś 600 km na wschód od wybrzeży Australii. Do dziś pamiętam to uczucie, kiedy leżałem na stygnącej plaży, pod kopułą bezksiężycowego nieba, bez śladu jakiegokolwiek sztucznego światła dookoła. Mieszkańcy wyspy dbają o ciemność swoich nocy do tego stopnia, że siedząc na jednej z plaż, mogłem zobaczyć zielonkawy żar fosforyzujących w ciemności grzybów, które rosły w runie oddalonego o kilkaset metrów lasu.
Zapadając się w mrok tamtego nieba, doświadczałem w zasadzie czerni doskonałej. Chociaż kosmos trudno byłoby uznać za „ciało”, warto pamiętać, że w fizyce ciałem może być wszystko, łącznie z dość abstrakcyjnym bezmiarem wszechświata. W jakim sensie jest on – wszechświat – doskonale czarny? Kiedy patrzymy w nocne niebo, będąc z dala od świateł, nie mamy wątpliwości, że jest ono czarne. Nawiasem mówiąc, to najgłębsza i w niezwykle pociągający sposób najbardziej przerażająca czerń, jakiej można doświadczyć. Nic dziwnego, że rodziły się z niej mity naszych przodków i właśnie w niej czyhały na człowieka najpotworniejsze bestie. Jeśli jednak spojrzelibyśmy na niebo czulszym okiem – wrażliwym na całe spektrum promieniowania – zobaczylibyśmy, że za jaskrawym blaskiem gwiazd i mgławic, za szarą smugą Drogi Mlecznej, jarzy się wątlejszy, prastary blask. W zakresie mikrofal, będących w zasadzie dość krótkimi falami radiowymi, cały kosmos tli się jak dogasająca bryła węgla. To blask starożytny, który dociera do nas z czasów niewiele po narodzinach wszechświata. Światło, które zostało wyrzucone w przestrzeń podczas Wielkiego Wybuchu i które swoją podróż ku nam rozpoczęło, gdy kosmos stał się przezroczysty dla promieniowania. Światło to ma dokładnie takie właściwości jak to emitowane przez ciało doskonale czarne w temperaturze dzisiejszego wszechświata (około 2 stopni powyżej zera bezwzględnego). Jego energia jest tak nikła, że nasze oczy (i oczy wszystkich znanych nam organizmów) nie są w stanie go zarejestrować. Choć więc opromienia nas ze wszystkich stron światło wysłane w pierwszych chwilach rodzącego się kosmosu, ten już na zawsze pozostanie dla nas absolutnie czarny. Kosmiczne promieniowanie tła będzie tylko coraz bardziej oddalać się od widzialnej części widma, stopniowo przesuwając się w stronę coraz dłuższych fal radiowych, w miarę jak temperatura wszechświata zbliżać się będzie do zera absolutnego.
Nad wyspą Lord Howe co noc wschodzą dwie kosmiczne chmury: nieczułe na ziemską pogodę Obłoki Magellana. Widać je wyłącznie na tle najczarniejszego nieba – wystarczą ślady sztucznego światła, a ich koronkowa struktura ginie w szarości. Czerń traktujemy jako tak oczywistą (i w jakiś sposób gorszą, łatwiejszą do uzyskania) przeciwwagę bieli, że zupełnie przestała nam przeszkadzać niedoskonałość tej spowijającej kosmosy rozpościerające się nad głowami ogromnej większości z nas. Czasem myślę, że tak jak kiedyś „ciało doskonale czarne” było kluczem do właściwego wyznaczenia sposobów pomiaru światłości, tak teraz doskonale czarne niebo powinno być obowiązkowym wzorcem resetującym balans bieli i zakorzeniającym czerń tam, gdzie powinna ona być w naszej percepcji kolorów. Może więc skoro jeździmy w szkole na wycieczki, by obejrzeć pierwotny białowieski las, to powinniśmy też obligatoryjnie choć raz odwiedzić prawdziwą noc? W jej czerni nie czają się wcale zabójcze bestie. Da się w niej za to odnaleźć zapomniane albo uśpione kawałki siebie – nie znam nikogo, kto po jednym takim doświadczeniu nie chciałby go powtórzyć.
Tworzenie naszego kwartalnika było niezwykłą przygodą, ale jesteśmy pewni, że najważniejsze dopiero przed nami. Zapraszamy w wyjątkową podróż – w przeszłość i przyszłość.
Pod koniec 2016 r. – po przerwie wydawniczej – „Przekrój” powrócił jako kwartalnik. Zanim jednak to nastąpiło, długo zastanawialiśmy się nad kształtem pisma. Ważna była dla nas spuścizna tytułu – kulturalnego fenomenu, który formował całe pokolenia. Wiedzieliśmy jednak, że w drugiej dekadzie XXI w. pismo trzeba było robić inaczej niż na wojennych zgliszczach czy w Polsce gomułkowskiej. Mieliśmy dostęp do całej wiedzy świata, wolność wypowiedzi, w dodatku czasy były inne, szybkie. Zdecydowaliśmy – na przekór tempu nowoczesności – wychodzić raz na kwartał, unikać komentowania przemijających zdarzeń, skupiać się zaś na tematach dla nas fundamentalnych. Staraliśmy się robić pismo lekko, zgodnie z czarującą maksymą twórcy „Przekroju”, Mariana Eilego.
Od premiery kwartalnika mija właśnie siedem lat. Świat stale się zmienia, a my wraz z nim. W tym czasie zmniejszyliśmy format (by mieścił się w skrzynkach pocztowych prenumeratorów) i uspokoiliśmy szaloną szatę graficzną. Teksty zaczęliśmy porządkować wokół haseł przewodnich poszczególnych numerów, a następnie układać je tak, by pismo łączyło się w całość, ba! – by dało się je czytać jak książkę. A zwłaszcza zmieniało się to, o czym piszemy. Zawęziliśmy uprzednio szerokie spektrum tematów. Skupiamy się na tym, co uważamy za esencjonalne – na dobrostanie. Przy każdej treści zadajemy sobie pytanie, czy wniesie ona coś wartościowego w życie czytelników. Jak rozumiemy owo wnoszenie wartości? Jeśli udaje się nam zainspirować do zmian na lepsze, pokazać coś z nowej (choć nieraz dawnej, lecz zapomnianej) perspektywy, przełamać schematy myślenia, zdziwić, rozbawić, wzruszyć – uważamy, że cel został osiągnięty.
Przez te siedem lat tworzyliśmy pismo społeczno-kulturalne, ale naszą główną misją stało się wspieranie czytelników w zmaganiach z codziennością i z samymi sobą. Sztuka, której poświęcamy większość miejsca, ma wymiar nie tylko artystyczny, przede wszystkim jest sztuką życia.
„Przekrój” stał się przewodnikiem w okazywaniu troski – o siebie, bliskich, i otoczenie. Wiemy, że nie ma uniwersalnych recept dobrych dla każdego, ale równocześnie nie sposób zaprzeczyć, że zachęcanie do życzliwości, rozgryzanie mechanizmów strachu, wyjaśnianie, co mogą sprawić świadomy oddech czy większa uważność w przeżywaniu codzienności, mają ponadczasowy wymiar.
Wierzymy, że jesteśmy odpowiedzialni za rzeczywistość dookoła nas. I nawet jeśli nie da się (od razu) zmienić sytuacji, można przynajmniej spojrzeć na nią z odmiennej perspektywy i inaczej zareagować. Chcemy być dla naszych Czytelników iskrą do takich zmian.
***
Miłośnikom liczb o tym, co udało się nam osiągnąć w czasie tych siedmiu lat, mogą opowiedzieć następujące dane: w formie kwartalnika wydaliśmy 29 numerów, opakowanych w 30 okładek. Sprzedaliśmy ponad 1,1 mln egzemplarzy – gdyby ułożyć je wszystkie jeden na drugim, stos miałby wysokość 7100 m. W ich tworzeniu brało udział 519 autorów tekstów, 105 tłumaczy, 91 ilustratorów, 40 redaktorów i korektorów, a także 7 twórców krzyżówek. Większość naszych Czytelników i Współtwórców żyje w Polsce, jednak wysyłaliśmy „Przekrój” w różne zakątki świata, wśród których nie brakowało miejsc na antypodach. Drukowaliśmy też treści dotyczące wszystkich kontynentów, a wiele z nich było dziełem lokalnych autorów. Przez ten czas opublikowaliśmy 120 opowiadań i dwa razy więcej wierszy. Jeśli zaś chodzi o naszą stronę internetową, zbliżamy się do pozyskania 5 mln unikalnych użytkowników.
***
Mijające siedem lat podkreślamy nieprzypadkowo – w wielu kulturach siódemka jest liczbą szczególną. Cenili ją pitagorejczycy, starożytność znała siedem planet i, jak wiadomo, świat powstawał siedem dni. Było siedem bram Teb, siedem kondygnacji zigguratów, siedem Plejad i siedem cudów świata. Liczba siedem uchodziła za symbol całości i dopełnienia. Kończymy więc ten siedmioletni etap z poczuciem zrealizowania zamierzonego celu i gotowością na zmianę.
Niniejszy numer jest ostatnim wydawanym w cyklu kwartalnym. Od 2024 r. „Przekrój” stanie się rocznikiem, ale publikować będziemy dwa numery: jeden po polsku, drugi po angielsku. Zachowamy tematykę i szatę graficzną, z treści zniknie, siłą rzeczy, sezonowość, ale nie planujemy rewolucji. Zmienia się także strona internetowa, którą przebudowaliśmy, aby sprawniej działała jako miejsce naszego stałego, codziennego kontaktu z Państwem. Serdecznie zapraszamy do jej odwiedzania!
Tradycyjne domy w gorących rejonach świata – zbudowane z gliny, z małymi oknami, wewnętrznymi dziedzińcami czy wieżyczkami „łapiącymi wiatr” – nie potrzebowały klimatyzacji i wiatraków, aby użyczyć chłodnego schronienia mieszkańcom.
W Bannu, położonym w południowej części prowincji Khyber Pakhtunkhwa w Pakistanie, popołudniami życie spowalnia. Wyludniają się dziedzińce tradycyjnych domów. Mieszkańcy udają się na poobiednią drzemkę albo chronią przed słońcem na werandzie od wewnętrznej strony domu. Jest kwiecień i temperatura dochodzi do 30°C. Wysokie stropy, grube gliniane ściany i podłogi wyłożone płytkami z gliny oraz niewielkie otwory okienne znajdujące się niemal pod sufitem skutecznie chronią nas przed żarem dnia. W czerwcu i lipcu będzie jeszcze goręcej, nawet do 45°C. Werandy zostaną osłonięte kotarami albo trzcinowymi roletami, a gdy zabraknie prądu – czyli przez większą część doby – odrobinę chłodu zapewnią jaali, tzn. ażurowe łamacze światła zdobiące ściany.
A jednak w Bannu tradycyjne budownictwo jest w odwrocie. Ci, których na to stać, budują sobie nowoczesne domy – takie, jakie można znaleźć w każdym innym zakątku kraju. Modernistyczne, ale z elementami dekoracyjnymi puszczającymi oko do tradycji. W betonowych budynkach, często dzielących podwórko z tymi starymi, klasycznymi, są duże okna zapewniające światło i widok na zewnątrz. Mamy niewielkie osobne pokoje, dające więcej prywatności, oraz klimatyzatory, które w razie potrzeby zasila się dieslowymi generatorami.
Siedzę w salonie takiego współczesnego domu, umeblowanego nowocześnie: sofy, stoliki do kawy, półeczki na bibeloty. Piję proszoną herbatę. Pod sufitem kręcą się wiatraki. Przez duże okna z ciekawością spoglądam na wysoki budynek stworzony w tradycyjnym stylu. „Chodź, pokażę ci stary dom. Mieszkałam w nim jako mała dziewczynka” – mówi właścicielka. Teraz żyje w nim zaledwie jedna osoba (ciotka mojej rozmówczyni) w pokoju na parterze, ocienionym werandą. Pomieszczenia na pierwszym piętrze są niemal puste, po kątach poniewierają się tylko stare, zniszczone meble. Drugie piętro też jest opuszczone. Z tarasu na dachu rozpościera się piękny widok na miasto. Podobają mi się wzorzyste ceglane stropy, typowe dla regionu, oraz jaali zdobiące werandy. Jednak jak informuje mnie gospodyni, rodzina zastanawia się nad rozbiórką; w miejscu starego domu być może powstanie budynek z pokojami gościnnymi, oczywiście nowoczesny.
W Bannu tradycyjna architektura pozostaje niedoceniona, lecz zmiany klimatyczne i wzrost kosztów produkcji energii skłaniają nas, by przychylniej spojrzeć na stare domy, wybudowane z materiałów łatwo dostępnych w danym miejscu i świetnie dostosowanych do lokalnych warunków. Mowa tu o budynkach stworzonych nie przez architektów czy inżynierów, ale przez anonimowych rzemieślników, bazujących nie tyle na teorii architektury, ile na doświadczeniu i znajomości tradycji. Architektura wernakularna (od łacińskiego vernaculus – „rodzimy”, „domowy”), bo o niej tu mowa, ma do zaoferowania dużo więcej niż tylko urok skansenu.
W południowych i wschodnich Chinach mieszkańcy tradycyjnych domów spędzają gorące popołudnia przy „studniach nieba”, czyli tianjing (mandaryński: 天井). Ta poetycka nazwa trafnie opisuje małe wewnętrzne atria, które zapraszają niebo do wnętrza domu, a przy okazji świetnie sprawdzają się jako systemy wentylacyjne, gwarantując cyrkulację powietrza przez „efekt kominowy”, nawet w bezwietrzne dni. Przeważnie prostokątne tianjing są umieszczone w centralnej części piętrowego domu, w dużych budynkach może być ich kilka. W zależności od regionu studnie różnią się wyglądem, rozmiarem i kształtem, jednak zawsze są dużo mniejsze niż wewnętrzne dziedzińce spotykane w domach na północy Chin. W prowincjach Kuangsi, Guangdong i Hainan, gdzie lato trwa dłużej i notuje się wyższe temperatury, studnie nieba zwykle bywają nieduże i mają kamienny lub ceramiczny zbiornik na wodę, która parując, dodatkowo schładza wnętrza.
W regionie Huizhou w Guangdong tradycyjne studnie nieba przez stulecia były doceniane nie tylko ze względu na komfort, który zapewniały domownikom, lecz także z uwagi na bogatą symbolikę. Pomagały stworzyć w domu atmosferę jedności człowieka z niebem. Światło słoneczne wpadające przez atria do środka budynku porównywano do złota sypiącego się z nieba. Wodę deszczową płynącą systemem rynien do zbiornika umieszczonego pod „studnią” nazywano zaś „płynnym srebrem”.
Ten symboliczny, duchowy wymiar studni nieba jest ważny, bo – jak przekonuje nas Julia Watson, projektantka, aktywistka i naukowczyni, autorka książki Lo-TEK. Design by Radical Indigenism (Lo-TEK. Radykalnie rdzenny design) – architektura wernakularna jest istotną częścią tradycyjnej wiedzy ekologicznej (traditional ecological knowledge – TEK), która łączy duchowość z materialnością oraz naturę z kulturą, a przekazywana może być w formie mitów, tradycyjnych pieśni i codziennych rytuałów.
Profesor Fikret Berkes – jeden z czołowych badaczy tradycyjnej wiedzy ekologicznej, autor książki Sacred Ecology (Święta Ekologia) – definiuje w niej TEK jako „nagromadzony zasób wiedzy, praktyki i przekonań, ewoluujący w drodze procesów adaptacyjnych, przekazywany z pokolenia na pokolenie […]; dotyczy wzajemnych relacji żywych istot (w tym ludzi) między sobą a środowiskiem”. Samo pojęcie TEK funkcjonuje od lat 80. XX w. Wykorzystywane było początkowo przez amerykańskich antropologów zajmujących się etnoekologią, a szczególnie wiedzą ekologiczną w ramach etnonauki (badającej koncepcje relacji ekologicznych utrzymywanych przez ludzi albo kulturę).
Tradycyjna wiedza ekologiczna jest „stara jak świat”. To doświadczenie zdobyte przez tysiące lat obserwacji środowiska. Nowość stanowi zainteresowanie nią ze strony ludzi Zachodu, przede wszystkim tych, którzy reprezentują i tworzą Wiedzę – naukowców.
Tradycyjną wiedzę ekologiczną kojarzy się najczęściej ze zrównoważonym gospodarowaniem zasobami środowiska naturalnego i tradycyjnym rolnictwem. Szukamy jej w dżunglach Amazonii, w himalajskich wioskach czy na wyspach rozrzuconych po Pacyfiku. Ale kultura materialna i niematerialna mieszkańców starożytnych miast – zwłaszcza zbudowanych w niezbyt przyjaznych ludziom miejscach – to również rodzaj wiedzy ekologicznej pozwalającej przetrwać w danym środowisku dzięki wykorzystaniu dostępnych materiałów.
Przykładem takiego miasta jest perski Jazd w środkowym Iranie – monumentalne miasto zbudowane na pustyni, wpisane na Listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO jako „żywe świadectwo inteligentnego wykorzystania ograniczonych zasobów dostępnych na pustyni”. Wodę do miasta dostarcza z odległych wzgórz system podziemnych tuneli znanych jako kanaty. A rolę klimatyzatorów odgrywają tu tzw. łapacze wiatru – wysokie, przypominające kominy wieże zwane po persku badgir.
Lokalne wiatry, ukształtowanie terenu, wielkość domu, dostęp do kanatów, potrzeby oraz zasoby domowników to główne czynniki determinujące kształt i rozmiar łapaczy wiatru, a ponadto rozmieszczenie otworów i tuneli wentylacyjnych w wieży. Podłużne otwory w perskich badgirach łapią wiatr i ściągają go w dół, przez co powstaje przyjemny powiew wewnątrz budynku. W Jaździe, gdzie wiele tradycyjnych domów korzysta z dobrodziejstw kanatów dostarczających wodę, powietrze z łapaczy wiatru jest początkowo kierowane do zbiorników z wodą, które dodatkowo je schładzają.
Ciepłe powietrze ze środka wyprowadza się przez osobne otwory wentylacyjne w ścianach lub kominach. Łapacze wiatru działają nawet, gdy go nie ma – pozwalając gorącemu powietrzu unosić się i uciekać przez „efekt kominowy”.
Ponieważ taki system nie wymaga zasilania prądem elektrycznym, stanowi bardzo ekonomiczną i ekologiczną formę chłodzenia. Zwróćmy uwagę, że klimatyzacja konwencjonalna odpowiada już za jedną piątą całkowitego zużycia energii elektrycznej na świecie.
To, gdzie i kiedy powstały łapacze wiatru, jest kwestią sporną. Malowidła datowane na około 1300 r. p.n.e., odkryte w pobliżu współczesnego Luksoru, przedstawiają dwie trójkątne konstrukcje na szczycie rezydencji królewskiej faraona Nebamuna, co skłania egipskich archeologów do wnioskowania, że pierwsze tego typu rozwiązania funkcjonowały w starożytnym Egipcie. Jednak w ruinach perskiej świątyni ognia z 4000 r. p.n.e. odnaleziono liczne konstrukcje przypominające kominy, w których brak jakichkolwiek śladów popiołu, co według irańskich historyków wskazuje na lokalne pochodzenie wynalazku. Perskie łapacze wiatru są chyba najbardziej charakterystyczne, ale konstrukcje tego typu występują na całym Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej i Azji Południowej. Podobne do nich formy to np. barjeel budowany w Katarze i w Bahrajnie, malqaf z Egiptu czy trójkątny mungh występujący w Pakistanie. Te ostatnie niegdyś dominowały w krajobrazie miasta Hajdarabad w południowej części prowincji Sindh, przez co miasto otrzymało przydomek Manghan Jo Shahir – Miasto Łapaczy Wiatru. Dziś próżno ich tam szukać.
Innym rodzajem klimatyzacji bez prądu są jaali, czyli wspomniane ażurowe łamacze światła, które od wieków stosowano w Azji Środkowej i Południowej. Te wycięte z marmuru lub czerwonego piaskowca „siatki” tworzące geometryczne wzory były bodaj najbardziej charakterystycznym elementem architektury Indii między XVI a XVIII w. Pięknie rzeźbione jaali dekorują Tadż Mahal w Agrze, Hawa Mahal w Dżajpurze czy Chas Mahal w Delhi. Ażurowe wąskie płytki tworzą rytmiczną kompozycję linii i krzywizn, materii i pustki, światła i cienia. Poza tym zmniejszają ilość ciepła oraz światła dostających się do budynku, chociażby przez to, że powierzchnia okna jest zredukowana. W tradycyjnych jaali otwory są wykute na grubość kamiennej płyty – dzięki temu zamiast pełnego światła słonecznego do wnętrza dociera jedynie światło rozproszone. Powietrze przechodzące przez niewielkie otwory zostaje sprężone, nabiera prędkości i wnika, już chłodniejsze, do wnętrza budynku. Dodatkowym atutem jaali jest to, że zapewnia mieszkańcom domów prywatność.
Koncept i standard domu pasywnego – czyli, jak definiuje go Passivhaus Institut, „energooszczędnego, wygodnego, niedrogiego i jednocześnie ekologicznego” – powstały w latach 80. XX w. w Stanach Zjednoczonych. Tymczasem właśnie takie cechy ma tradycyjne budownictwo wernakularne w wielu miejscach na świecie: energooszczędne i wygodne, bo korzysta z rozwiązań wypracowanych w danym środowisku, zawsze uwzględnia lokalny klimat i ukształtowanie terenu, a także potrzeby ludzi, np. prywatność. Niedrogie, ponieważ wykorzystuje łatwo dostępne materiały oraz bazuje na umiejętnościach lokalnych budowniczych i rzemieślników – nie wymaga specjalistów ani wyszukanego sprzętu. Ekologiczne, bo zharmonizowane z lokalnym środowiskiem, również pod względem estetycznym i kulturowym.
Dlatego tradycyjna wiedza ekologiczna i rozwiązania techniczne wypracowane przez stulecia wracają do łask. Łamacze światła przeżywają swój wielki powrót, często w unowocześnionej formie, czego przykładem jest kinetyczna ażurowa fasada wież Al-Bahr w Abu Zabi. Architekci i architektki coraz chętniej sięgają też po tradycyjne materiały typu glina, słoma czy bambus. Zdobywczyni tegorocznego Złotego Medalu RIBA (Royal Institute of British Architects), Pakistanka Yasmeen Lari, w swoich projektach architektury pokryzysowej (będącej formą realizacji kompleksowej pomocy humanitarnej: od zakwaterowania po infrastrukturę medyczną dla poszkodowanych) często wykorzystuje bambus, wapno i ziemię, poza tym inspiruje się architekturą wernakularną swojego kraju.
Ukończony niedawno projekt rewitalizacji dzielnicy Msheireb w centrum Ad-Dauhy w Katarze od początku zakładał dialog z przeszłością i czerpał inspirację z tradycyjnej, dawnej zabudowy miasta. Zaangażowani w to architekci opracowali zbiór wytycznych w celu stworzenia stylu Qatari Modern, bazującego na wernakularnej architekturze miejskiej.
Zasady te głoszą: „architektura i planowanie demonstrują ciągłość między przeszłością i przyszłością miasta”; „relacje przestrzeni i formy powinny cechować się »miękką nieformalnością« przednowoczesnego planu Ad-Dauhy”; „przestrzenie publiczne i prywatne mają odzwierciedlać tradycyjne rozwiązania”; „stworzenie nowoczesnego katarskiego języka architektonicznego opiera się na kluczowych cechach historycznych budynków i scenerii”. Na podstawie tego planu powstało nowe stare miasto, o krętych i ocienionych uliczkach, zaprojektowane z myślą o pieszych. To nowoczesna architektura respektująca lokalne tradycje urbanistyczne.
Jak pisze Julia Watson w książce Lo-TEK…: „Rdzenne technologie nie giną ani nie są zapomniane, tylko ukryte w cieniu postępu w najbardziej odległych miejscach na Ziemi”. A postęp może rzucać bardzo długi cień. I dalej: „Trzysta lat temu intelektualiści europejskiego oświecenia skonstruowali mitologię technologii. Czerpiąc inspirację z ideałów humanizmu, kolonializmu i rasizmu, nowa mitologia zignorowała lokalną mądrość i rodzime innowacje, uznając je za prymitywne. Procesem tym kierowało uznanie dla technologii, która opierała się na wycince lasów i eksploatacji zasobów. Mitologia, która napędzała epokę industrializacji, zdystansowała się od systemów naturalnych […]”.
Nowa mitologia zdominowała świat i pchnęła naszą planetę na drogę prowadzącą do katastrofy klimatycznej, z której trudno nam zejść, mimo że robi się coraz goręcej. Może najpierw musimy zrobić krok w tył? Zastanowić się, co kiedyś udawało nam się lepiej, i z pokorą powrócić do rozwiązań z przeszłości, by odzyskać nadzieję na przyszłość. W końcu „w żar epoki nie użyczy wam chłodu żaden schron, żaden beton…”.
Ponoć przeczuwa śmierć i ma moc widzenia zmarłych. A gdy wyjada trawę ze ścierniska, zwiastuje głód na przednówku. Pies w ludowych wierzeniach wielu kultur był pierwszym pomocnikiem złego ducha.
Śmierć – podobnie jak przeznaczenie – ma w wyobrażeniu naszego ludu i społeczeństw pierwotnych charakter mistyczny. Nastanie czy zjawienie się jej oznajmiają sny albo nadzwyczajne zdarzenia w życiu domowym, osobliwsze zachowanie otoczenia itp. A zapowiedzi te otrzymuje chory i zdrowy lub ich otoczenie – bezpośrednio lub pośrednio przez środowisko. Przez całe pasmo żywota snują się te niezliczone oznaki śmierci, a dostarczają ich zwykłe i świąteczne dni, domowe i polne zajęcia, pogoda i słota itp. Śmierć zapowiadają nie tylko osoby „przeczuciami”, ale także zwierzęta, żywa i martwa natura – „świat duchów” napomnieniem i groźbą daje znać o „bliskości zewsząd czyhającego wroga”. W takim stanie duszy „wszystko, co gdziekolwiek wydarzy się niezwykłego, daje do myślenia”. Aby więc uniknąć niebezpieczeństwa albo nie wywoływać „wilka z lasu”, przestrzegają różnych środków ostrożności. Takie wyobrażenia o przeczuciach, wróżbach i forpocztach śmierci mają nie tylko Słowianie (tak Małopolanie, jak i Wielkopolanie, Mazurzy, Ślązacy-Czesi, Morawianie, Słowacy, Bułgarzy, Serbowie, Ukraińcy, Rosjanie), ale także szczepy germańskie (Anglia, Skandynawia, Fryzja, Westfalia, Brandenburgia, Styria, Tyrol, Szwabia) i romańskie (Bretania, Rumunia), Szwajcarzy, Siedmiogrodzianie, Węgrzy, Estończycy, Finowie i inni. Paralele do owych zapowiedzi śmierci na ziemiach polskich odnaleźć można we wszystkich częściach świata, a zgodność ta zwyczajów głęboko zakorzenionych w duszy ludzkiej uczy nas, iż ogólnoludzkie węzły są równie silne jak cechy narodowe i że życiem ludzkim kierują prawa obowiązujące wszystkich, a tak niezachwianie jak prawa w naturze.
Nieuniknioną chwilę w życiu przepowiadają różne zdarzenia, na pozór drobne i niemające żadnego ze śmiercią związku, odniesione jednak do źródła wierzeń, nabierają głębszego znaczenia i tłumaczą tajemniczy związek oderwanych szczegółów z całym na świat umarłych poglądem. Oto przykład. W chacie, w której leży chory, pies niespodzianie zawyje na podwórzu, a włościanie przepowiadają choremu skon, który niechybnie następuje. Związek tych dwu zjawisk – wycia psa i śmierci człowieka – jest głębszy, niż się wydaje. W obrazie Grottgera, gdzie duch poległego zjawia się w chacie włościańskiej, widzialny tylko dla niemowlęcia w kolebce i dla psa. Słowa Mickiewicza w Wallenrodzie: „Psy wieśniaka zarywszy pysk w ziemi kopią, śmierć wietrzą i okropnie wyją”, zaczerpnięte z głębi naszych wierzeń ludowych, znajdują potwierdzenie w powszechnym u nas przesądzie, że „pies może nie tylko widzieć obecnego, oku grzesznych ludzi niewidzialnego ducha”, ale zdoła „zbliżenie się jego nawet znacznie wcześniej przeczuć”. Według wyobrażenia gminu w Czarnej Wsi „psy Śmierci okropnie nie lubią – gonią ją i szarpią. Dlatego Śmierć okropnie się psów boi i ucieka od nich, każe się przenieść do innej wsi” albo z zemsty „puści na nich zarazę, tak że pozdychają”. Jeżeli podczas choroby jednego z domowników pies kładzie się tak, że pyskiem zwrócony jest ku drzwiom (którędy wynoszą umarłego), oznacza to koniec życia. Wycie psa przed oknem zwiastuje śmierć jednego z domowników. Nie można wtedy wołać psa, gdyż widzi on Śmierć, która po kogoś przychodzi. Jeżeli podczas wycia psa zajdzie go się z tyłu i spojrzy ponad pyskiem, to się zobaczy Śmierć. Pies jest złowieszczym zwierzęciem – gdy jadącemu w pole wieśniakowi przejdzie drogę, to spotka go jakieś nieszczęście. Pies zjadający trawę na ściernisku wróży głód na przednówku, kopiący doły koło domu zapowiada śmierć w rodzinie (znad Wisłoki). Lud ropczycki powiada: „Jeżeli psy w całym mieście wyją i uszy trzymają na dół, to przepowiadają mór”. Duchy nieboszczyków w Jankowie (Poznańskie) w rocznicę swej śmierci ukazują się na starym cmentarzysku pod postacią psów. W zwrotach mowy ludu z okolic Tykocina spotykamy obok siebie dwa wyrazy: pies = duch, np. nie było w domu psa = ducha, czyli nikogo. W naszej tradycji ludowej traktowany jest pies jako wspólnik złego ducha, który często przybiera jego postać. Dlatego lud mówi o nim z pogardą. Przekleństwa: ty psie jeden, psubrat albo psia krew! spotyka się nawet wśród ludności miejskiej.
I Rusini na Wołyniu wróżą z „wycia psa śmierć czyjąś lub ogień we wsi”. Gdy pies domowy zbliża się do okna i szczeka lub wyje – Jugosłowianie mówią, że „widzi Śmierć”. Za posła Śmierci uważany jest pies na całym Półwyspie Bałkańskim. W Szlezwiku mówią, gdy w nocy psy szczekają: „Heli albo Holle jest przy psach”. Lud w Ditmarskiem wróży śmierć z wycia psa, a mianowicie: „w którą stronę pies zwraca się twarzą, w tej stronie będzie trup”. Śmierć przepowiada Rumunowi jego koniec na trzy dni naprzód, aby się przygotował. W tym celu używa jako posłów psa, sowy, kukułki lub sroki. Śmierć wietrzy na Węgrzech pies domowy, gdy wyje nocą i ma pysk skierowany ku ziemi albo grzebie dziurę pod ścianą. Wycie psa w nocy zwiastuje Turkom śmierć lub zarazę. Lud w Konstantynopolu poczytuje wycie psów za oznakę śmierci albo pożaru.
W ogóle ludy europejskie przypisują psu nie tylko przeczuwanie śmierci, ale także dar widzenia duchów, uważają go za istotę demoniczną. Czesi i Morawianie, Bułgarzy i Serbowie mniemają, że pies wietrzy złego ducha albo demonów choroby. U nas i u Niemców utrzymują, że ducha (demona) może tylko pies wyczuć albo zobaczyć, ludzie go nie widzą. Lud w marchii brandenburskiej twierdzi: „kto posmaruje sobie oczy łzami psa, widzieć będzie duchy”. I wedle prastarego wierzenia indyjskiego Bóg śmierci Jama wysyła do ludzi jako zwiastuna śmierci psa Saramega. W indyjskich Wedach „pies widzi człowieka na śmierć skazanego”. Czworookiego psa (może z plamami nad oczyma) poczytuje Rygweda, tradycja grecka (Kerberos) i mitologia germańska za bliskiego złemu duchowi. Wierzenie o bliskim, tajemniczym stosunku psa do dusz umarłych jest powszechne. U starożytnych Indów i plemion germańskich, podobnie jak w starożytności klasycznej i u Indian Ameryki Północnej, uchodzi pies za „przewodnika dusz zmarłych i stróża świata podziemnego”. Wedle wyobrażeń ludów starożytnych „wzrok psa płoszy złe duchy, odgania wszelką nieczystą siłę”. Duchowa istota psa może nie tylko widzieć, ale także przeczuć niewidzialnego oczom śmiertelników ducha, nieraz nawet na czas daleki. Wycie psa w nocy nabawia ludzi strachu. Jego żałosny, przeraźliwy głos tłumaczą sobie zbliżającym się nieszczęściem. Widok psa, który cień swój od księżyca za każdym poruszeniem naszczekiwał, mógł dać powód do przesądu, że „pies widzi jakiegoś ducha” albo „złego ducha obraca”. Zazwyczaj psy wyjąc, kopią ziemię, ponieważ kopanie ziemi przypomina mogiłę, grób. Przepowiadają, że psy wietrzą śmierć oraz wojnę.
Fragment książki Henryka Biegeleisena Śmierć w obrzędach, zwyczajach i wierzeniach ludu polskiego, wyd. Replika, Poznań 2023. Ortografia, słownictwo i frazeologia zostały uwspółcześnione, a tytuł i lead dodane przez redakcję „Przekroju”.
Lot kosmiczny to dla psychiki człowieka doznanie ekstremalne. Jedni astronauci wspominają poczucie bliskości Boga, inni – panikę i lęk.
Jurij Gagarin stoi na cokole wysokim na dwa piętra, ustawionym na zielonym skwerku obok przecinającej Moskwę autostrady. Już ze sporej odległości można poznać, że to on. Ma rozłożone ręce, zaciśnięte palce i wygląda jak latający superbohater. Kiedy stanąć przy podstawie cokołu i spojrzeć w górę, nie zobaczy się głowy pierwszego człowieka w kosmosie, a jedynie jego heroiczną pierś oraz wystający kawałek nosa. Obok mnie zatrzymał się pewien mężczyzna w czarnej koszuli i z butelką pepsi pod pachą. Ma pochyloną głowę, co początkowo wzięłam za wyraz szacunku, ale potem zobaczyłam, że po prostu obcina sobie paznokcie.
Odsuńmy na bok oczywistą narodową chwałę – lot Gagarina w 1961 roku był przede wszystkim osiągnięciem psychologicznym. Jego zadanie było proste, niemniej w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że łatwe: wciśnij się do kapsuły, a my cię wystrzelimy w kosmos, samego i bez stuprocentowej gwarancji powrotu. Wystrzelimy cię w duszną, śmiertelną nicość, gdzie przed tobą nie było jeszcze ani jednego człowieka. Przeleć się naokoło naszej planety, a potem wracaj i powiedz nam, jak było.
W tamtym czasie krążyło wiele domysłów – zarówno w radzieckiej agencji kosmicznej, jak i w NASA – dotyczących psychologicznych konsekwencji wejścia w kosmos. Czy lot prosto w „czerń”, jak nazywali to piloci, jest w stanie pomieszać astronautom zmysły? W złowieszczych słowach ujął to psychiatra Eugene Brody, przemawiający na Sympozjum Psychiatrii Kosmicznej w 1959 roku: „Odseparowanie od Ziemi oraz od jej całego podświadomego symbolicznego znaczenia dla człowieka […] może, przynajmniej teoretycznie, spowodować – nawet u starannie wybranego i wyszkolonego pilota – coś podobnego do schizofrenicznej paniki”.
Była obawa, że Gagarin może zwariować i przez to narazić na szwank wiekopomną misję. Obawa była na tyle silna, że władze przed startem zaplombowały panel kontroli manualnej w kapsule Wostok. Ale co by było, gdyby coś poszło nie tak, na przykład urwała się komunikacja i pierwszy pilot-kosmonauta musiałby przejąć stery kapsuły? Władze pomyślały i o tym. I nawiasem mówiąc, wygląda na to, że doradzał im jakiś gospodarz telewizyjnego talk-show. Gagarin mianowicie dostał zaklejoną kopertę zawierającą tajny kod pozwalający odblokować panel sterowania.
Wszystkie te obawy bynajmniej nie były bezpodstawne. W badaniu opublikowanym w kwietniu 1957 roku w „Aviation Medicine” 35 procent ze 137 pilotów, z którymi przeprowadzono wywiady, wyznało, że doświadczyli takiego dziwnego uczucia odłączenia od Ziemi w czasie wykonywania wysokich lotów. Zdarzało im się to prawie wyłącznie w wypadku lotów samotnych. „Czułem się, jakbym zerwał więzi z ziemską sferą” – wyznał jeden z pilotów. Zjawisko to notowano na tyle często, że psychologowie nadali mu nazwę: efekt oderwania. Większości z tych lotników uczucie to nie kojarzyło się z paniką, ale raczej z euforią. Tylko 18 ze 137 określiło swój stan jako strach czy lęk. „Było to takie uczucie wyciszenia, miałeś wrażenie, że jesteś w zupełnie innym świecie”. „Czułem się jak olbrzym”. „Jak król” – mówił inny. Trzech stwierdziło, że czuli się bliżej Boga. Pilot Mal Ross, który ustanowił serię rekordów wysokości w eksperymentalnym samolocie w latach pięćdziesiątych, dwa razy doświadczył niesamowitego „uczucia euforii, która powodowała, że chciało się lecieć wyżej i wyżej”.
W roku, w którym ukazał się ten artykuł w „Aviation Medicine”, pułkownik Joe Kittinger wzbił się na wysokość prawie trzydziestu kilometrów w pionowej, szczelnie zamkniętej kapsule podczepionej pod balonem wypełnionym helem. Kiedy poziom tlenu w kapsule zaczął niebezpiecznie opadać, przełożony Kittingera David Simons rozkazał mu rozpoczęcie schodzenia. „TO CHODŹ TU I ZDEJMIJ MNIE” – odpowiedział Kittinger, litera po literze w alfabecie Morse’a. Kittinger mówił potem, że to był żart, ale Simons wcale tak tego nie potraktował. (Alfabet Morse’a nie jest najlepszym nośnikiem sytuacyjnego humoru). W swoich wspomnieniach zatytułowanych Man High Simons pisze, że przeszło mu przez myśl, iż „Kittingera opanowało to dziwaczne i mało poznane poczucie oderwania […], że […] ogarnęła go ta osobliwa zaduma, że zdecydował się lecieć wyżej i wyżej bez oglądania się na konsekwencje”.
Simons porównał to zjawisko oderwania do często śmiertelnej ekstazy głębin. Ekstaza głębin to objaw medyczny – poczucie spokoju i niezniszczalności, które ogarnia nurka na głębokości poniżej trzydziestu metrów. Zjawisko to znane jest też pod bardziej prozaiczną nazwą narkozy azotowej lub efektu martini (jeden drink na każde dziesięć metrów poniżej głębokości dwudziestu metrów). Simons snuł domysły, że wkrótce pewnego dnia lekarze medycyny kosmicznej będą dyskutować o objawie „znanym jako śmiertelna ekstaza głębin kosmicznych”.
Miał rację, chociaż NASA wybrała mniej kwiecisty termin: „euforia kosmiczna”. „Niektórzy psychiatrzy z NASA – pisał w swoich wspomnieniach astronauta Gene Cernan – ostrzegali, że kiedy spojrzę w dół i zobaczę Ziemię pędzącą gdzieś pode mną, mogę wpaść w kosmiczną euforię”. Cernan wkrótce miał odbyć kosmiczny spacer – trzeci w historii – podczas misji Gemini IX. Psychologowie denerwowali się, ponieważ dwóch pierwszych spacerowiczów wykazało objawy nie tylko tej dziwnej euforii, ale również niepokojącą niechęć do powrotu do kapsuły. „Czułem się wybornie, miałem wspaniały humor i raczej nie chciało mi się opuszczać tej wolnej, nieograniczonej przestrzeni” – napisał Aleksiej Leonow, pierwszy człowiek, który w 1965 roku unosił się swobodnie w próżni kosmosu, połączony ze swoją kapsułą Woschod przewodem powietrznym. „Jeśli chodzi o tę tak zwaną psychologiczną barierę, która ma niby być nie do przejścia dla człowieka konfrontującego się z kosmiczną otchłanią, ja nie tylko nie wyczułem żadnej bariery, ale nawet zapomniałem, że jakaś miała być”.
W czwartej minucie pierwszego spaceru kosmicznego NASA astronauta Gemini 4 Ed White rozanielonym głosem oznajmił, że „czuje się bosko”. Opornie za to szło mu znajdowanie słów, które mogłyby doprecyzować jego stan. „Ja… to jest po prostu niesamowite”. W dzienniku misji są miejsca, które przypominają zapis spotkań grup wsparcia z lat siedemdziesiątych. Na przykład dialog White’a z jego dowódcą Jamesem McDivittem – obydwaj byli pilotami Sił Powietrznych – kiedy już było po wszystkim:
WHITE: To było najbardziej naturalne uczucie, Jim.
McDIVITT: …Wyglądałeś, jakbyś był w łonie matki.
Troska NASA nie polegała na tym, że jej astronauci wpadali w euforię, lecz że ta euforia mogła zaburzyć im trzeźwy osąd sytuacji. Podczas fazy szczęśliwości White’a Kontrola Misji raz po raz próbowała się do niego przebić. W końcu operatorowi łączności z kapsułą Gusowi Grissomowi udało się przemówić McDivittowi do rozsądku.
GRISSOM: Gemini 4, wracaj!
McDIVITT: Chcą, żebyś natychmiast wracał.
WHITE: Wracać?
McDIVITT: Wracaj.
GRISSOM: Roger, próbowaliśmy tu przez dłuższą chwilę nawiązać z tobą kontakt.
WHITE: Aaaa, Cape, poczekaj, tylko [zrobię] parę zdjęć.
McDIVITT: Nie. Wracaj. Już.
WHITE: …Słuchajcie, moglibyście mnie w ogóle nie wciągać, ale już wracam.
Nie była to jednak prawda. Upłynęły dwie minuty. McDivitt zaczął błagalnym tonem.
McDIVITT: No, chodź już do nas…
WHITE: Już. Właśnie staram się wykadrować lepsze zdjęcie.
McDIVITT: Nie, wracaj do środka.
WHITE: Ale właśnie teraz staram się pstryknąć statek.
McDIVITT: Ed, chodź tu!
Mija kolejna minuta, zanim White kieruje się w stronę włazu, mówiąc: „To najsmutniejsza chwila w moim życiu”.
Agencje kosmiczne zamiast martwić się, że astronauci nie chcą wracać na statek, powinny były martwić się tym, że powrót wcale nie był taki prosty. Przejście przez śluzę i dostanie się bezpiecznie na statek zabrało White’owi dwadzieścia cztery minuty. Dodatkowo nie pomagała mu świadomość tego, że jeśli z jakiejkolwiek przyczyny skończy mu się tlen, McDivitt ma instrukcje raczej odciąć go, niż ryzykować własne życie, próbując siłą przeciągnąć spacerowicza przez śluzę.
Mówi się, że Aleksiej Leonow wypocił 5,5 kilograma w podobnej walce o wejście na statek. Jego skafander tak się sprężył, że nie był w stanie nawet zginać kolan i musiał wchodzić głową do przodu – zamiast stopami, jak wcześniej trenował. Potem zaklinował się, próbując zamknąć za sobą właz, i musiał obniżyć ciśnienie w skafandrze, żeby się w ogóle wcisnąć z powrotem. Mogło to się zresztą okazać śmiertelnym posunięciem, gdyż narażało go na takie samo niebezpieczeństwo, na jakie narażony jest zbyt szybko schodzący w głębię nurek.
Archiwum Historyczne NASA zawiera intrygujący dokument z okresu zimnej wojny: twierdzi się w nim, że Leonow dostał truciznę, na wypadek gdyby nie udało mu się wrócić, a jego współzałogant Paweł Bielajew byłby zmuszony „zostawić go na orbicie”. Jednak zdając sobie sprawę, że śmierć przez zażycie cyjanku, trucizny najbardziej kojarzonej z pigułkami samobójców, jest wolniejsza i straszliwsza od śmierci spowodowanej brakiem tlenu, trudno sobie wyobrazić, ażeby ktoś miał ochotę z niej skorzystać. (Kiedy komórki mózgu umierają z powodu braku tlenu, powoduje to olbrzymią euforię, a na koniec olbrzymią erekcję).
Ekspert od fizjologii kosmicznej Jon Clark powiedział mi, że ta historia z trucizną w pigułce jest najprawdopodobniej zmyślona. Do Clarka, rezydującego w Narodowym Instytucie Badawczym Biomedycyny Kosmicznej (National Space Biomedical Research Institute), napisałam w sprawie, która dała mi przy tym do myślenia. Mianowicie: jak wygląda logistyka łykania pigułki, kiedy ma się na sobie kosmiczny skafander? Clark z kolei popytał tu i tam. Przy okazji jego rosyjskie źródła zdementowały również inną plotkę, jakoby Bielajew miał rozkaz zastrzelić Leonowa, jeśli temu ostatniemu nie udałoby się wrócić na statek. W rzeczywistości chodziło o to, że to właśnie lądowanie Leonowa i Bielajewa gdzieś w dzikich ostępach, na terytorium watahy głodnych wilków spowodowało, że do wyposażenia surwiwalowego kosmonauty dołączano, przynajmniej przez jakiś czas, również lekki pistolet.
Po spacerze Eda White’a raporty na temat kosmicznej euforii zaczęły pojawiać się coraz rzadziej i wkrótce psychologowie porzucili swoje obawy. Spadł na nich zresztą nowy problem: „lęk wysokości EVA”. (EVA to skrót od extravehicular activity, czyli chodzi o kosmiczny spacer). Obraz Ziemi pędzącej 500 kilometrów poniżej może wywołać paraliżujący lęk. Astronauta ze stacji Mir Jerry Linenger napisał w swoich wspomnieniach o „przerażającym i uporczywym” uczuciu, że „spada jak kamień w kierunku Ziemi […] z dziesięć czy sto razy większą prędkością” niż ta, którą znał ze skakania ze spadochronem. I tak w istocie było. (Z tą oczywiście różnicą, że astronauta spada po wielkiej orbicie okołoziemskiej i nigdy nie uderzy o grunt).
„Trzymałem się poręczy, aż zbielały mi palce – pisał Linenger o swoich pełnych udręki chwilach spędzonych na końcu piętnastometrowego teleskopowego wysięgnika Mira – z całych sił starając się nie zamykać oczu i nie krzyczeć”. Kiedyś słyszałam, jak inżynier od skafandrów kosmicznych Hamilton Sundstrand opowiadał historię o jednym kosmicznym spacerowiczu, który zaraz po wyjściu przez śluzę pomimo skafandra krępującego ruchy przywarł do nóg towarzyszącego mu kolegi.
Charles Oman, ekspert od kosmicznej choroby lokomocyjnej oraz zawrotów głowy pracujący w Narodowym Instytucie Badawczym Biomedycyny Kosmicznej, zauważa, że lęk wysokości EVA nie jest żadną fobią, tylko normalną reakcją na zupełnie nową, a zarazem przerażającą rzeczywistość poznawczą spadania w przestrzeni z prędkością 28 000 kilometrów na godzinę. Jakkolwiek by było, astronauci niezbyt chętnie o tym mówią. „Jest duży problem z wyciągnięciem od nich czegokolwiek” – stwierdza Oman.
Astronauci przygotowują się do kosmicznych spacerów, ćwicząc swobodne unoszenie się w wielkim krytym basenie nazywanym zbiornikiem pływalności neutralnej (neutral buoyancy tank). Oczywiście w skafandrach EVA. Swobodne unoszenie się w wodzie to nie to samo co w przestrzeni kosmicznej, ale i tak jest to całkiem przyzwoita symulacja, jeśli chodzi o trening wykonywania różnych zadań czy oswojenie się z uczuciem przebywania poza statkiem. (Atrapy zewnętrznych części ISS leżą zatopione jak wrak statku w basenie w Houston). Mimo wszystko trening nie jest w stanie zapobiec lękowi wysokości typu EVA. Taka wirtualna zaprawa może pomóc do pewnego stopnia, ale koniec końców nie da się przecież na Ziemi nauczyć odczuwania spadania w kosmosie. Aby mniej więcej zorientować się, jakie to uczucie, spróbujcie wejść na słup telefoniczny (oczywiście mając na sobie zabezpieczającą uprząż), a następnie stanąć na jego czubku – co czasami robią pracownicy różnych firm uczestniczący w treningach mających na celu wzmocnienie ich motywacji i samodzielności oraz kandydaci do pracy w kompaniach telekomunikacyjnych. „Kompanie telekomunikacyjne tracą około jednej trzeciej praktykantów w pierwszych kilku tygodniach” – mówi Oman.
Od niedawna psychologowie poważniej zajęli się sprawą Marsa. Wydaje się, że w tym kontekście efekt oderwania należałoby przemianować na „zjawisko niewidzenia Ziemi”: „W historii ludzkości jeszcze nikt nie znalazł się w sytuacji, w której Matka Ziemia i wszystkie jej opiekuńcze i kojące właściwości […] zostałyby zniwelowane do małego punkcika gdzieś na niebie. […] Wydaje się prawdopodobne, że może to wywołać pewien stan wewnętrznego odłączenia się od Ziemi. Stan taki z kolei może się wiązać z szerokim wachlarzem dysfunkcyjnych reakcji, jak na przykład lęk czy depresja, myśli samobójcze czy nawet objawy psychotyczne z urojeniami i halucynacjami włącznie. Dodatkowo nastąpić może częściowa lub całkowita utrata przywiązania do tradycyjnego (ziemskiego) systemu wartości oraz norm zachowania”.
Fragment ten pochodzi z książki Space Psychology and Psychiatry. Czytałam ją na głos kosmonaucie Siergiejowi Krikalowowi. Krikalow jest weteranem sześciu misji, a teraz pełni funkcję szefa wyszkolenia w Centrum Przygotowań Kosmonautów imienia Jurija Gagarina w Gwiezdnym Miasteczku w pobliżu Moskwy. W Miasteczku mieszkają i pracują kosmonauci i inni rosyjscy specjaliści od kosmosu wraz z rodzinami.
Krikalow nie jest człowiekiem, który wszystko by krytykował, ale w pewnym momencie zauważył: „Psychologowie muszą pisać artykuły”. Powiedział mi, że we wczesnym okresie budowy kolei obawiano się, że ludzie będą wariować, widząc przemykające za oknami drzewa i pola. „Pojawiły się nawet sugestie, żeby budować płoty po dwóch stronach torów, bo inaczej pasażerowie mogą nie wytrzymać podróży. I nikt o tym nie mówił, z wyjątkiem psychologów”.
Co jakiś czas jednak trafiają się astronauci, którzy opisują lęk charakterystyczny jedynie dla kosmosu. Nie jest to strach (chociaż zdaje się, że astrofobia, czyli strach przed kosmosem i gwiazdami, rzeczywiście istnieje). To bardziej coś w rodzaju intelektualnej szajby, przeciążenia poznawczego. „Myśl o setce bilionów galaktyk jest tak przytłaczająca – pisał astronauta Jerry Linenger – że staram się nie myśleć o tym przed snem, ponieważ mogę się tak rozemocjonować i rozedrgać, że nie będę w stanie zasnąć z tym ładunkiem w głowie”. Zdaje się, że nawet pisząc to zdanie, był przynajmniej odrobinę rozedrgany.
Kosmonauta Witalij Żołobow opisał sytuację, kiedy z pokładu radzieckiej stacji kosmicznej Salut 5 obserwował gwiazdę i naraz poczuł dojmujące, niemal fizjologiczne uczucie, że kosmos to „otchłań bez dna” i że podróż na taką gwiazdę mogłaby zająć tysiące lat. „A to wcale nie jest koniec naszego świata. Można podróżować jeszcze dalej i dalej, i podróż taka nie ma końca. Doznałem takiego szoku, że aż po plecach przeszły mi ciarki”. Misja w 1976 roku została przerwana przed zaplanowanym terminem z powodu, który pewne czasopismo opisujące historię badań kosmicznych nazwało „trudnościami natury psychologicznej / interpersonalnej”.
Żołobow mieszka na Ukrainie, lecz moja niezłomna tłumaczka Lena namierzyła jego współzałoganta Borysa Wołynowa. Wołynow ma obecnie siedemdziesiąt pięć lat i mieszka w Gwiezdnym Miasteczku. Lena zadzwoniła do niego z pytaniem, czy znalazłby chwilę, żeby porozmawiać. Rozmowa telefoniczna była krótka, ponieważ i w tym wypadku wystąpiły trudności natury psychologicznej / interpersonalnej.
– Po co miałbym z nią rozmawiać? – odpowiedział Wołynow. – Żeby mogła sprzedać mnóstwo książek i zarobić na mnie masę pieniędzy? Zrobi ze mnie dojną krowę.
– Wobec tego przepraszam, że zajęłam panu czas – odparła na to Lena.
Wołynow umilkł na chwilę.
– Zadzwoń do mnie, kiedy tu będziecie.
Nasz kosmonauta akurat wyszedł do warzywniaka. Lena i ja mamy się z nim spotkać w restauracji nad halą targową Gwiezdnego Miasteczka. Chciał tam kupić parę rzeczy dla swoich wnuków. Z naszego stolika na tarasie restauracji widać wysokie bloki mieszkalne oraz miejsca do ćwiczeń. Rozłożone na powierzchni 2,5 kilometra kwadratowego Gwiezdne Miasteczko rzeczywiście przypomina bardziej miasteczko niż miasto. Ma szpital, szkoły, bank, ale nie ma dróg. Budynki są połączone popękanymi asfaltowymi alejkami oraz polnymi ścieżkami przebiegającymi przez łąki i sosnowo-brzozowy zagajnik. W biurze kontroli paszportowej pachnie zupą. W hotelowym lobby oraz na dziedzińcach stoją monumentalne rzeźby z czasów radzieckich, a ściany pokrywają mozaiki i malowidła o tematyce kosmicznej. Według mnie wszystko to wygląda bajkowo. Jednak amerykańscy astronauci trenujący tutaj przed planowanym lotem kapsułą Sojuz, która miała ich zabrać z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, często mieli inne zdanie. Wszystko to wygląda tak bajkowo, ponieważ dużo rzeczy jest na wpół zrujnowanych. Nierówne i rozpadające się schody. Tynk odpadający od fasady sklepu: wygląda to, jakby budynek zrzucał skorupę. Kiedy poszłam do damskiej toalety w muzeum, osoba z obsługi pobiegła za mną, wymachując różowymi girlandami pomiętego papieru toaletowego, ponieważ w środku nie było nawet podajnika, w którym można by go było umieścić.
Spostrzegłam Wołynowa przez szczeble barierki otaczającej taras. Jest szeroki w ramionach, jak to Rosjanie, a na głowie ma ciągle burzę włosów. Nawet nie porusza się jak większość siedemdziesięciopięciolatków. On kroczy, wychylając się ku przodowi ze zdecydowaniem i siłą (oraz zakupami). Ma na sobie swoje medale. (Kosmonauci, którzy zakończyli misje, otrzymywali Gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego). Później się dowiem, że Wołynowowi anulowano powołanie na jego pierwszą misję, kiedy władze odkryły, że jego matka była Żydówką. I choć trenował z Jurijem Gagarinem, pierwszy raz poleciał w kosmos dopiero w 1969 roku.
Wołynow zamawia herbatę z cytryną. Lena mówi mu, że jestem zainteresowana tym, co się stało na stacji Salut 5 – o co właściwie chodziło? Dlaczego on oraz Żołobow wrócili na Ziemię tak wcześnie?
„Czterdziestego drugiego dnia – zaczyna Wołynow – nastąpił wypadek. Wysiadła elektryczność. Zgasło światło, wszystko się zatrzymało, wszystkie silniki, wszystkie pompy. Ciemna strona orbity. Żadnego światła zza okna. Stan nieważkości. Nie wiemy, czy to podłoga, czy sufit, czy może ściana. Odcięty świeży dopływ tlenu. Można więc liczyć tylko na to, co zostało w stacji. Na Ziemi nas nie słyszeli, nie mieliśmy z nimi łączności. Same problemy. Włosy: o tak. – Lena obydwiema rękami ciągnie swoje włosy do góry. – Co robić? W końcu zaczęliśmy latać w pobliżu przekaźników i nawiązaliśmy łączność z Ziemią. Powiedzieli nam… – Wołynow wybucha śmiechem na to wspomnienie. – Powiedzieli nam, żebyśmy otworzyli instrukcję na stronie tej i tej. Oczywiście tym nam nie pomogli. Przywróciliśmy działanie stacji, używając własnych głów i rąk. Zabrało nam to półtorej godziny.
Po tym zdarzeniu Witalij nie mógł spać. Zaczął mieć bóle głowy, straszne bóle głowy. To ze stresu. Zjedliśmy wszystkie lekarstwa. Na Ziemi martwili się o niego. W końcu dostaliśmy rozkaz, żeby wracać”.
Wołynow mówi, że pracował sam przez trzydzieści sześć godzin, przygotowując do drogi moduł lądujący. Wyglądało, jakby Żołobow doznał jakiegoś załamania.
Później po południu Lena i ja idziemy na spacer do sosnowego lasku z Rostisławem Bogdaszewskim, psychologiem pracującym z kosmonautami. W Gwiezdnym Miasteczku mieszka już czterdzieści siedem lat. Większość z tego, co mi opowiada, brzmi abstrakcyjnie i mętnie. Moje notatki zapełniają się sformułowaniami typu: „samoorganizacja dynamicznych struktur relacji interpersonalnych w społeczeństwie ludzkim”. Ale to, co powiedział o Wołynowie i Żołobowie, było jasne i proste. „Byli przemęczeni. Organizm ludzki przystosowany jest do napięć i relaksu, pracy i snu. Regułą życia jest rytm. Kto z nas jest w stanie pracować bez przerwy siedemdziesiąt dwie godziny? W końcu mieli dość”.
Ani Wołynow, ani Bogdaszewski nie wspominali o trudnościach interpersonalnych na pokładzie Saluta 5. Jeśli już, to wydaje się raczej, że misja zbliżyła obu mężczyzn w sposób, w jaki katastrofa czy doświadczenie bliskości śmierci zbliża ludzi. Wołynow wspomina moment, kiedy nadlatywał ratowniczy helikopter. „Witalij usłyszał go pierwszy. Powiedział mi: »Borys, są ludzie spokrewnieni więzami krwi. Ale są też ludzie spokrewnieni poprzez rzeczy, które razem robią. Teraz ty jesteś mi bliższy niż brat czy siostra. Wylądowaliśmy. Żyjemy. Nagrodą jest życie«”.
Kiedy Wołynow słyszy, że byłyśmy z Leną w muzeum Gwiezdnego Miasteczka, mówi nam, że z ostatniej misji wrócił na Ziemię w identycznej kapsule Sojuz, jaka znajduje się w obecnych zbiorach. „Ciągle jeszcze bym się zmieścił” – mówi. Próbuję to sobie wyobrazić – Wołynow w swoim wizytowym garniturze wciskający się w ciasne wnętrze Sojuza.
Jego własna kapsuła, Sojuz 5, nie jest wystawiana, ponieważ została poważnie uszkodzona. Nie oddzieliła się odpowiednio od statku Sojuz, zaczęła się kręcić i weszła w atmosferę tyłem. Wołynow, lecący nią samotnie, odbijał się od ścian „jak piłeczka pingpongowa”. Tylko jedna ściana kapsuły jest pokryta materiałem termoizolacyjnym, więc reszta na zewnątrz zaczęła się zwęglać, a w środku działać jak piec. Guma uszczelniająca właz zapaliła się.
– Z gorąca zaczęły się robić duże balony.
– Balony?
Lena dopytuje Wołynowa, potem odwraca się do mnie.
– Kiedy pieczesz ziemniaki na otwartym ogniu, to samo pojawia się na ziemniakach. Piana? Bańki?
– Bąble!
– Da, da, da. Bąble.
Wołynow czeka chwilę, potem kończy:
– Mój statek wyglądał jak ten ziemniak. Do tego hałas przypominający nadjeżdżający pociąg. Myślałem, że to podłoga otwiera mi się pod stopami, nie miałem skafandra; nie ma na to miejsca. Pomyślałem sobie: „I to by było na tyle. To już koniec”. – Jeśli kapsuła w końcu nie uwolniłaby się i nie ustabilizowała swojej pozycji, Wołynow zginąłby. – Kiedy przyleciał helikopter, zapytałem ich, czy posiwiałem.
Dla pierwszych podróżników w kosmosie oraz dla ludzi odpowiedzialnych za ich przetrwanie zdrowie psychiczne nie było wysoko na liście rzeczy, którymi w pierwszej kolejności należało się przejmować. Zbyt wiele było poważniejszych problemów.
Bohater Związku Radzieckiego wyjmuje z kieszeni grzebień. Podnosi obie ręce w pozie dyrygenta mającego za chwilę rozpocząć uwerturę. Przeciąga grzebień po swoich wspaniałych włosach (które wtedy nie były, ale teraz są już siwe), po czym schyla się po zakupy.
– A teraz muszę już lecieć. Czekają na mnie.
Fragment książki Mary Roach Ale kosmos! Jak jeść, kochać się i korzystać z WC w stanie nieważkości, wyd. Znak Literanova, Kraków 2011. Przypisy do tekstu zostały usunięte, a tytuł, lead i śródtytuły dodane przez redakcję „Przekroju”.
Przechodź spokojnie przez zgiełk i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój znaleźć można w ciszy.
O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie, bądź na dobrej stopie ze wszystkimi.
Wypowiadaj swą prawdę spokojnie i jasno i wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych; oni też mają swą opowieść.
Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha.
Porównując się z innymi, możesz stać się próżny i zgorzkniały, bowiem zawsze znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.
Niech twoje osiągnięcia, zarówno jak plany będą dla ciebie źródłem radości.
Wykonuj z serca swoją pracę, jakkolwiek byłaby skromna; ją jedynie naprawdę posiadasz w zmiennych kolejach losu.
Bądź ostrożny w interesach: na świecie bowiem pełno oszustwa.
Niech ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty; wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości: albowiem wobec oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa.
Przyjmuj spokojnie, co lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się rzeczy młodości.
Rozwijaj siłę ducha, by mogła osłonić cię w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności.
Obok zdrowej dyscypliny bądź dla siebie łagodny.
Jesteś dzieckiem wszechświata, nie mniej niż drzewa i gwiazdy masz prawo być tutaj.
I czy to jest dla ciebie jasne, czy nie, wszechświat bez wątpienia jest na właściwej drodze.
Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek ci się on wydaje, czymkolwiek się trudzisz i jakiekolwiek są twe pragnienia, w zgiełkliwym pomieszaniu życia zachowuj pokój ze swą duszą.
Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia.
Utwór pochodzi z książki Kazimierza Jankowskiego Hipisi. W poszukiwaniu ziemi obiecanej, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1972. Publikacja za zgodą Piwnicy pod Baranami.
W Hiszpanii weszło w życie prawo nakazujące koncernom tytoniowym pokrycie kosztów sprzątania niedopałków. Tymczasem w Czechach naukowcy z Uniwersytetu Tomáša Baty w Zlinie opracowali metodę przetwarzania ich w nanowłókna do oczyszczania wody. Jak mawiają Czesi: všechno zlé je pro něco dobré, czyli po hiszpańsku: no hay mal que por bien no venga.
Z kolei naukowcy z Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego wymyślili, jak wytwarzać wegańskie jogurty z makuchów (czyli wytłoczyn po nasionach lnu oraz innych roślin oleistych), które zazwyczaj się wyrzuca, choć zawierają dużo białka, a także innych dobroci.
Australia zalegalizowała terapie z użyciem grzybów psychodelicznych i MDMA jako potencjalnie ratujące życie przy leczeniu zespołu stresu pourazowego i lekoopornej depresji.
Dwaj tureccy bracia zostali uratowani po 200 godzinach spędzonych pod gruzami. Cudownych historii jest więcej, ale trzęsienie ziemi w Turcji i Syrii to przede wszystkim tragedie. Zginęło co najmniej 50 tys. osób. W Turcji ofiar byłoby mniej, gdyby nie trawiąca kraj korupcja, która pozwala deweloperom budować domy niespełniające zaleceń dla strefy sejsmicznej. W Syrii ratunek utrudniła wojna.
Po 20 latach negocjacji państwa członkowskie ONZ uchwaliły traktat o wodach międzynarodowych, dzięki któremu do 2030 r. ochronie będzie podlegało 30% otwartych mórz i oceanów.
Polak Stanisław Odbieżałek pobił rekord świata, przepływając 105 m pod lodem. Trzy dni później Czech David Vencl zanurkował w zamarzniętym (na powierzchni) jeziorze na głębokość 52 m – i to też był rekord (w dodatku Guinnessa).
Ponad 5 mln Polaków praktykuje jogę, z czego 3,5 mln robi to co najmniej raz w tygodniu (wykazał sondaż zlecony przez PAN i Collegium Civitas). Badanie z 2015 r. mówiło o zaledwie 300 tys. praktykujących.
Makenzie Lystrup, nowa szefowa amerykańskiego Centrum Lotów Kosmicznych Goddarda, została zaprzysiężona. Nie złożyła jednak ślubowania na Biblię – jak jej poprzednicy – tylko na książkę Błękitna kropka Carla Sagana. To mały krok dla ludzkości, ale w jakim kierunku!
Łagodne zaburzenia poznawcze, na które często cierpią seniorzy, są o 30% rzadsze u osób akceptujących starzenie się. Co więcej, pozytywny stosunek do starości wyraźnie zwiększa szansę na cofnięcie się jej objawów – wskazują wyniki 12-letnich badań Uniwersytetu Yale, przeprowadzonych w grupie ponad 1,7 tys. osób. Już Seneka pisał, że chętnych los prowadzi, a niechętnych wlecze.
Lasy chronione! Dzięki petycji podpisanej przez 1,2 mln osób i poparciu 220 organizacji samorządowych Rada Unii Europejskiej zatwierdziła prawo zakazujące sprzedaży na terenie UE produktów pochodzących z terenów wylesianych, m.in. kawy, oleju palmowego, drewna i soi.
40-letni Holender Gert-Jan Oskam znowu może chodzić dzięki implantowi w mózgu, który bezprzewodowo przekazuje impulsy do niższych partii układu nerwowego. Mężczyzna był sparaliżowany przez 12 lat. Leczenie przeprowadzili naukowcy i lekarze z Uniwersytetu w Lozannie.
Iga Świątek po raz trzeci w karierze wygrywa wielkoszlemowy turniej na kortach Rolanda Garrosa w Paryżu – po zaciętym finałowym meczu ze świetnie grającą Czeszką Karoliną Muchovą. Gratulujemy obu paniom!
Rozstrzygnięty zostaje słynny zakład z 1998 r. pomiędzy neurobiologiem Christofem Kochem a filozofem Davidem Chalmersem. Koch stwierdził wówczas, że w ciągu 25 lat nauka wyjaśni, w jaki sposób w neuronach w mózgu powstaje świadomość. Teraz – z pełną świadomością – przyznał, że przegrał.
W Krakowie wchodzi w życie zakaz sprzedaży alkoholu pomiędzy północą a 5.30 rano w sklepach i na stacjach benzynowych. Podobny zakaz – od 23.00 do 6.00 – obowiązuje już w Zakopanem.
Jako w Słońcu, tak i na Ziemi! Już po raz drugi amerykańska National Ignition Facility przeprowadziła opłacalną energetycznie fuzję termojądrową. Jest to szansa na tanią energię w wielkich ilościach – bez odpadów, zanieczyszczeń i gazów cieplarnianych.
W pełni odczytano chromosom Y determinujący męską płeć przy urodzeniu. Prace trwały długo, bo – jak tłumaczą naukowcy – choć to najmniejszy chromosom, jest także najbardziej skomplikowany i wypełniony niemal w połowie tzw. śmieciowym DNA.
Trzystu ochotników wzięło udział w największym od pół wieku poszukiwaniu potwora z Loch Ness. Stwór musiał coś przeczuć, ponieważ nie wychynął z odmętów. Pełnej ostrożności jednak nie zachował i organizatorzy zarejestrowali cztery zupełnie wyraźne chlupnięcia.
Film Zielona granica w reżyserii Agnieszki Holland, opowiadający o kryzysie humanitarnym na granicy polsko-białoruskiej, z Nagrodą Specjalną Jury na festiwalu w Wenecji. Duma i wstyd.
Mimo wielokrotnych ostrzeżeń libijskich naukowców w ciągu ostatnich lat władze nie zrobiły nic, aby naprawić tamy na rzece Wadi Derna. Po ulewnych deszczach zapory zostały przerwane. Liczbę ofiar powodzi szacuje się na około 20 tys.
Literackiego Nobla otrzymał Norweg Jon Fosse. Dla niego werdykt Komisji Noblowskiej oznacza m.in. dodatkowe 11 mln koron szwedzkich w kieszeni, a dla małej polskiej oficyny ArtRage – która wydała go u nas kilka tygodni wcześniej w nakładzie 3 tys. egzemplarzy – dodruk kolejnych 20 tys. i koniec kłopotów finansowych.
Chociaż turystów w miesiącach letnich było znacznie więcej niż zwykle, to o ponad 50% spadła liczba interwencji policyjnych w godzinach nocnych – mówią pierwsze badania skutków ustawy antyalkoholowej w Krakowie.
Mechanicy ze szwedzkiego oddziału Tesli podjęli strajk, bo firma nie zgodziła się na podpisanie z nimi umów zbiorowych, typowych w tym kraju. Aby wesprzeć kolegów, szwedzcy dokerzy odmówili rozładunku części do pojazdów, elektrycy w całym kraju przestali naprawiać stacje ładowania, sprzątacze – porządkować biura firmy, a pocztowcy – roznosić jej pocztę. „To wariactwo!” – sądzi amerykański właściciel Tesli. Z kolei większość Szwedów uważa, że akt rozwagi.
Nie do końca wiadomo, czy ma to związek ze szwedzkim protestem, czy jednak z większą aktywnością Słońca, ale w wielu miejscach Polski można było oglądać wspaniałą, wielokolorową zorzę polarną.
Szwajcaria – jeden z najbogatszych krajów świata – zapowiedziała, że jeśli uzyska zgodę na organizację igrzysk olimpijskich w roku 2030 lub 2034, to związane z tym koszty zamkną się w kwocie 1,7 mld dolarów. Byłyby to najtańsze zimowe igrzyska olimpijskie w ich historii.
O co chodzi w sztuce? Wiadomo: o sztukę i chodzenie.
„Jak najmniej siedzieć” – apeluje w Ecce Homo Fryderyk Nietzsche, który „cierpliwość pośladków” nazywał grzechem przeciw Duchowi Świętemu. Filozof zalecał, by jak najwięcej chodzić i nie ufać żadnej myśli zrodzonej w bezruchu. Trzeba mieć duszę z kamienia (i nogi z waty), aby pozostać obojętnym na wezwanie człowieka, który swój dyskurs przypieczętował obłędem. Ruszajmy zatem na spacer. Na dobry początek polecam przechadzkę do Centrum Pompidou w Paryżu. Z wyprawą nie należy zwlekać, bo w niedalekiej przyszłości to niezwykłe muzeum zostanie zamknięte na długie lata.
Zbiórkę na marsz do Centrum Pompidou proponuję urządzić w centrum Warszawy, w cieniu Pałacu Kultury – przed gmachem Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które już niebawem ma zostać oddane do publicznego użytku. Będziemy mieli do przejścia 1526 km. Idąc spokojnym krokiem, powinniśmy uwinąć się ze spacerem w półtora miesiąca. Jeżeli wyruszymy w drugiej połowie zimy, zdążymy akurat na otwarcie wystawy Constantina Brâncuşiego (rozpocznie się 27 marca i potrwa do 1 lipca 2024 r.).
Zanim jednak zanurkujemy w świat rumuńskiego rzeźbiarza – a jest to świat magiczny w głębokim znaczeniu tego słowa – nacieszmy się samym budynkiem. Retrospektywa Brâncuşiego, jak dotąd największa, to jeden z ostatnich projektów zaplanowanych w słynnym paryskim muzeum przed jego generalnym remontem, który rozpocznie się w 2025 r. Prace potrwają co najmniej do końca dekady; okazja na kolejne spotkanie z tym monstrum nadarzy się dopiero w latach 30.
Monstrum? „Potwór z Le Marais” – tak prasa ochrzciła Centrum Pompidou, kiedy budowano je w latach 70. XX w. Gmach jest rzeczywiście monstrualny: 45 m wysokości, ponad 100 000 m² (a więc odpowiednik kilkunastu boisk piłkarskich) powierzchni użytkowej. Muzeum to skalą bije na głowę wszystko, co znajduje się w jego sąsiedztwie. Ale pal licho skalę – w Paryżu nie brakuje gmachów zbudowanych z imperialnym rozmachem i gdyby Centrum Pompidou zechciało choćby udawać, że próbuje wtopić się w otoczenie, można by przymknąć oko na jego bezczelne rozmiary. Rzecz w tym, że ów budynek ani myśli komukolwiek pozwolić na przymknięcie oka. Le Marais to historyczna dzielnica naszpikowana zabytkami, zaledwie kilka kroków od ratusza, Île de la Cité i katedry Notre Dame. Tymczasem Centrum Pompidou jest tak futurystyczne, że pół wieku po oddaniu do użytku wciąż wygląda jak przybysz z przyszłości, i to wymyślonej przez cyberpunkowego wizjonera. Oto gmach, który woła: jestem obcym ciałem! W dodatku takim, które zostało wywrócone na lewą stronę. Szkielet – konstrukcję nośną – eksponuje na wierzchu, zamiast skrywać go skromnie pod fasadami, jak mają to w zwyczaju przyzwoite budynki. Podobnie jest z bebechami monstrum: klatkami schodowymi, ciągami komunikacyjnymi, wentylacją, kanalizacją, ogrzewaniem i zasilaniem; te systemy również zostały wyprowadzone na zewnątrz i oplatają bryłę muzeum siecią rur oraz przewodów. A kolory? Paryż utrzymany jest w gustownych, stonowanych barwach, więc Centrum Pompidou atakuje stolicę czystą czerwienią, błękitem, zielenią i jaskrawym żółtym.
Wszelkie podobieństwo do fabryki przeszczepionej z przemysłowego przedmieścia w serce zabytkowej starówki jest tu nieprzypadkowe (i zamierzone). Tak samo jak skojarzenia z mechanicznym cyberorganizmem. A więc to rzeczywiście potwór! Czy nawet więcej: policzek wymierzony architektonicznemu kontekstowi Miasta Świateł. I gdybyż jeszcze cios został zadany stolicy Francji przez jakichś najeźdźców, rozmiłowanych w brutalistyczno-postmodernistycznej architekturze okupantów, którzy zostawili po sobie trwały ślad, żeby paryżanie ich popamiętali. Ale nie, Francuzi sami zafundowali sobie owo muzeum – i to za niemal miliard starych franków!
Jak do tego doszło? Pierwsza i najważniejsza odpowiedź brzmi: wieża Eiffla. Paryż przerabiał przecież podobny scenariusz już wcześniej. Wieża też jest technokratyczną, brutalistyczną konstrukcją, która nie rymuje się z niczym, co stoi w mieście, nie wspominając nawet o skali. Obce ciało? Oczywiście. Miasto nad Sekwaną krzyczało z bólu i protestowało, kiedy mu je wszczepiano w XIX w., a przecież implant się przyjął i ani stolica Francji, ani Instagram – stolica Internetu – nie potrafiłyby dziś żyć bez tego organu.
Istnieje jednak również druga odpowiedź, która dopełnia tę pierwszą. Brzmi ona: Georges Pompidou.
W 1969 r. polityk ten zastąpił na stanowisku prezydenta Francji swojego zmęczonego mentora, Charles’a de Gaulle’a. Wcześniej miał wątpliwą przyjemność być premierem, kiedy wiosną 1968 r. Paryż stanął w ogniu zamieszek studenckich i znalazł się na krawędzi rewolucji. Z racji sprawowanego urzędu Pompidou znajdował się po przeciwnej stronie barykady niż protestujący, ale z Maja ’68 wyciągnął wnioski w gruncie rzeczy bliskie diagnozom kondycji społeczeństwa francuskiego stawianym przez zrewoltowaną młodzież. Podobnie jak studenci, Pompidou też uważał, że za późnego de Gaulle’a Francja zrobiła się nieznośnie mieszczańska, zbyt konserwatywna, za stara. Swoją misją uczynił kulturowe odmłodzenie i modernizację kraju. Wśród narzędzi, które postanowił wykorzystać do wykonania tego dzieła, ważne miejsce zajmowała sztuka – koniecznie nowoczesna, najlepiej prowokacyjna i wywrotowa, bo sztukę konwencjonalną, układną i akademicką prezydent uważał za rzecz straszną. Jedną z pierwszych decyzji, jakie podjął po wprowadzeniu się do Pałacu Elizejskiego, była wymiana zdobiących gabinet prezydencki obrazów starych mistrzów na awangardowe abstrakcje. Kolejną stanowiło ogłoszenie budowy w sercu Paryża interdyscyplinarnego centrum sztuki współczesnej.
U progu kadencji Pompidou Francja dochodziła do siebie po poważnym wstrząsie społecznym, jakim były majowe protesty, wciąż lizała rany nie tylko po przegranej, lecz także haniebnej wojnie kolonialnej w Algierii i desperacko usiłowała utrzymać wymykający się jej status światowego mocarstwa. Czy prezydent tego kraju nie miał do roboty nic lepszego niż zajmowanie się sztuką? Czy w śródmieściu Paryża nie było do wybudowania nic pilniejszego niż horrendalnie drogie awangardowe muzeum? Pompidou nie miał wątpliwości, że mimo wszystko taką instytucję należy utworzyć jak najszybciej, i to koniecznie właśnie w historycznej części miasta. Po drugiej wojnie światowej stolica sztuki, niegdyś ulokowana w Paryżu, przeniosła się do Nowego Jorku. Ktoś powie: mówi się trudno, nie samą sztuką człowiek żyje. Georges Pompidou był innego zdania.
W latach 60. do Musée d’Art Moderne – najważniejszej paryskiej instytucji nowej sztuki – przychodziło rocznie zaledwie 100 tys. widzów. Nowojorskie Museum of Modern Art (MoMA) odwiedzały zaś w ciągu roku 4 mln osób. Wprawdzie do Paryża przybywały tłumy turystów, ale po to, by podziwiać zabytki przeszłości i szukać scenografii do romantycznych uniesień. Po nowe idee jeździło się gdzie indziej. Pompidou poważnie się tym niepokoił, widząc w kondycji współczesnej sztuki symptom stanu państwa: jeżeli stolica na dobre zmieni się w żyjący wspomnieniami malowniczy skansen, Francja będzie zgubiona. Muzeum poświęcone nowej sztuce – najlepiej ostentacyjnie antymalownicze i wbite niczym futurystyczny klin między zabytki Le Marais – byłoby widomym znakiem, że Paryż ma nie tylko kolosalną przeszłość, ale także przyszłość.
Komu powierzyć zaprojektowanie takiego muzeum? Na Le Corbusiera nie można już było liczyć (zmarł w 1965 r.), rozpisano więc konkurs, do którego stanęło ponad 600 architektów z całego świata. W końcu Paryż, choćby i przyćmiony przez Nowy Jork, to jednak wciąż Paryż i okazja do zrobienia w nim śmiałej realizacji z praktycznie nieograniczonym budżetem trafia się raz w życiu.
W konkursie wzięli udział najwybitniejsi projektanci epoki, od Oscara Niemeyera po Philipa Johnsona, lecz wygrało go dwóch szerzej nieznanych młodzieńców: Renzo Piano i Richard Rogers. Obaj byli nieco po trzydziestce. Łączyło ich również to, że żaden nie zdążył za wiele zbudować; dopiero zaczynali kariery. Przystępując do konkursu, nie liczyli na wygraną – chcieli jedynie zwrócić na siebie uwagę branży, przedstawili więc projekt bezkompromisowy, ba, wręcz zuchwały. Mieli szczęście, bo Georges Pompidou szukał właśnie zuchwalców. Na zdjęciach archiwalnych prezydent (dystyngowany starszy pan, prezencja męża stanu, klasyczna elegancja, wysokie czoło, starannie zaczesane do tyłu szpakowate włosy) uśmiecha się radośnie, stojąc obok dwóch stremowanych, zarośniętych hipisów, którzy wyglądają raczej jak pół kwartetu rockowego niż duet odpowiedzialny za najbardziej prestiżowe przedsięwzięcie architektoniczne w Paryżu lat 70. XX stulecia.
Ça va faire crier (To narobi hałasu) – powiedział Pompidou, kiedy Piano i Rogers pokazali mu szkice projektu. Miał rację, choć nie dane mu było wysłuchać zgiełku wywołanego przez „potwora z Le Marais” do końca; zmarł w 1974 r., trzy lata przed otwarciem instytucji, w której stworzenie zainwestował cały swój polityczny kapitał. Nazwane jego imieniem muzeum to wielki sukces architektury w sensie artystycznym, inżynieryjnym i, co jeszcze ważniejsze, społecznym. „Potwór” okazał się nie tylko spektakularny, lecz także – jak to często z potworami bywa – przyjazny. To jeden z najchętniej odwiedzanych obiektów w Paryżu; przez Centrum Pompidou przewija się rocznie kilka milionów osób, które oglądają wystawy, spektakle, korzystają z biblioteki, jedzą albo po prostu miło spędzają czas. Przebywanie w tym budynku jest frajdą samą w sobie.
Warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, pod którym umówiliśmy się na wymarsz do Paryża, nie ma może tak spektakularnej formy, ale pełnymi garściami czerpie z filozofii „potwora z Le Marais” i przyświeca mu podobna ambicja: przez swoją widoczną obecność w samym sercu miasta pragnie nadać jego biciu nowocześniejszy, przyszłościowy rytm.
Dlaczego jednak mielibyśmy do Paryża maszerować, zamiast lecieć tam tanimi liniami? Czy należy traktować Nietzschego, skądinąd niezmordowanego piechura, aż tak dosłownie? Cóż, autora Wędrowca i jego cienia nie wolno na pewno lekceważyć, podobnie zresztą jak śladu węglowego, którego nie zostawimy w drodze do Centrum Pompidou, jeśli udamy się tam na piechotę. Jednak, nomen omen, chodzi jeszcze o coś więcej. „Chodzenie to nie sport” – powiada Frédéric Gros w swojej Filozofii chodzenia. Czym zatem jest? Wszystkim – odpowiada autor – a wtóruje mu legion spacerowiczów, włóczęgów i perypatetyków: od Arystotelesa przez Rousseau oraz Immanuela Kanta po Jacka Kerouaca, Guya Deborda i Mahatmę Gandhiego.
Chodzenie to filozofowanie i zarazem ucieczka od natłoku myśli. Jest medytacją, pielgrzymką, szkołą uważności i najbardziej demokratycznym sposobem przemieszczania się. Jest aktem politycznym, co potwierdzają uczestnicy i uczestniczki marszów protestacyjnych, pochodów i demonstracji we wszystkich stronach świata. Last but not least, jest też sztuką, o czym warto pamiętać, szczególnie gdy wybieramy się na wystawę Constantina Brâncuşiego. Nieprzypadkowo to właśnie ten artysta znalazł się wśród głównych bohaterów programu Centrum Pompidou w ostatnim sezonie przed generalnym remontem. Brâncuşi zajmuje w tej instytucji wyjątkowe miejsce. Muzeum przechowuje w swojej kolekcji nie tylko wyborowy zbiór prac rzeźbiarza, lecz także całą jego pracownię, którą zmarły w 1957 r. artysta zapisał w spadku Republice Francuskiej. Pieczołowicie zrekonstruowane studio mistrza eksponowane jest obok „potwora z Le Marais” w specjalnym pawilonie zaprojektowanym przez Renza Piana.
„Był człowiekiem na pół niepiśmiennym, prawie analfabetą, który zrewolucjonizował nowoczesną sztukę – pisał o artyście jego rodak, Mircea Eliade w książce Religia, literatura, komunizm. Dziennik emigranta. – Wydaje się to niewiarygodne! A mianowicie, że Brâncuşi był wieśniakiem, któremu udało się zapomnieć to, czego nauczył się w szkole, i w ten sposób odnaleźć duchowy świat neolitu – tak jego wyjątkowa twórczość znajduje swoje wytłumaczenie” (tłum. A. Zagajewski). Historia urodzonego w 1876 r. artysty przypomina dzieje Janka Muzykanta, tyle że ma inne, szczęśliwe zakończenie. Oto pasterz owiec, a później małoletni posługacz w karczmie, którego samorodny talent zostaje dostrzeżony i niezmarnowany; dzięki protekcji wrażliwego mecenasa cudowne dziecko trafia do szkoły artystycznej.
W 1903 r. Brâncuşi, który miał już za sobą studia w Bukareszcie, zafascynował się twórczością Auguste’a Rodina – i poszedł poznać francuskiego mistrza. Przy czym słowo „poszedł” należy tu rozumieć dosłownie: rzeźbiarz wybrał się z Rumunii do Paryża na piechotę. Nie wędrował najkrótszą drogą ani się nie śpieszył, marsz zajął mu okrągły rok. Kiedy dotarł na miejsce, odwiedził Rodina, a ten zaprosił młodego artystę, aby wstąpił do jego pracowni. Brâncuşi grzecznie odmówił, odpowiadając, że w „cieniu wielkiego drzewa nic nie wyrośnie”. Na dzieła Rodina składają się ekspresyjne figury, alegorie, naładowane emocjami rzeźbiarskie narracje, spektakle i dramaty. Brâncuşi przyszedł do Paryża tworzyć zupełnie inne rzeźby. W stolicy Francji, w której został do końca życia, nadal nosił prosty ubiór rumuńskiego chłopa. W jego pracach dostrzegano wpływ karpackiego folkloru, ale też rzeźb afrykańskich, asyryjskich czy – jak chciał Eliade – neolitycznych. Brâncuşi dotykał czegoś pierwotnego, sięgał w przeszłość dalej, niż sięga pamięć historii sztuki, a jednocześnie wybiegał w przyszłość. Został ojcem abstrakcji w rzeźbie, mimo że sam przedstawiał się jako realista. „Zdarzają się imbecyle, którzy nazywają moje prace abstrakcjami – mówił artysta. – Ale to, co biorą za abstrakcje, jest najwyższą formą realizmu, ponieważ to, co naprawdę jest realne, nie kryje się w zewnętrznych kształtach, lecz w ideach, w esencji rzeczy”.
Brâncuşi zgodziłby się bez wątpienia z Arthurem Rimbaudem, nawiasem mówiąc kolejnym wytrawnym piechurem, który wzywał, aby być „absolutnie nowoczesnym”. Dla rumuńskiego rzeźbiarza bycie nowoczesnym oznaczało bycie absolutnie archaicznym – i wbrew pozorom w tej postawie nie ma żadnej sprzeczności. Przeciwnie: sztuka Brâncuşiego nie dość, że się nie starzeje, to jeszcze nigdy nie była bardziej aktualna niż dzisiaj. Nasza złożona cywilizacja dotarła do momentu, w którym umiemy już tyle, że możemy zniszczyć świat. To najwyższa pora, by na nowo nauczyć się rzeczy najprostszych. Można zacząć od nauki chodzenia. W tym kontekście nie tylko dobrze zobaczyć wystawę Brâncuşiego – człowieka, który wybrał się piechotą do Paryża, aby ponownie opowiedzieć najstarsze historie, jakie są do opowiedzenia w sztuce – lecz także warto na tę wystawę pójść. Na motto tej wycieczki w sam raz nadadzą się słowa Nietzschego, który w Wiedzy radosnej powiada: „Nasze pierwsze pytania co do wartości, pod względem książki, człowieka, muzyki, brzmią: »umie on chodzić?«”.
Jeśli przypomnimy sobie, że słowo „fetować” znaczy nie tylko „świętować”, lecz także „częstować”, zrozumiemy, że uczta i ucztowanie to po prostu niezbędne elementy obchodzenia świąt.
Pierwsze wyniki swoich badań archeologicznych przeprowadzonych trzy lata wcześniej w galilejskiej jaskini Hilazon Tachtit dr Natalie Munro opublikowała w 2008 r. Artykuł ukazał się w prestiżowym „PNAS”, czasopiśmie Amerykańskiej Akademii Nauk. Najważniejszym znaleziskiem był „grób szamanki” – niewysokiej, schorowanej kobiety, która zmarła w wieku około 45 lat. Zarówno w tej, jak i w późniejszych publikacjach autorka – archeozoolożka i antropolożka – sięgała do narzędzi etnologicznych, co zresztą zapewniło zainteresowanie mediów.
Grób, datowany w przybliżeniu na 10 tys. lat p.n.e., należy do tzw. kultury natufijskiej, środkowej epoki kamienia na Bliskim Wschodzie, trwającej mniej więcej od 12 tys. do 7,5 tys. lat p.n.e. Kultura ta, ulubiona przez archeologów i antropologów, jest wyjątkowo wdzięcznym materiałem badawczym. Na stosunkowo niewielkim terenie koncentruje bowiem świadectwa przejścia od systemu łowiecko-zbierackiego do rolnego, od koczownictwa do trybu osiadłego.
Co jednak, oprócz szamanki, znalazła w grobie Natalie Munro? Uderzająca jest sama jego złożoność – jamę wyłożono wypolerowanymi muszlami, fragmentami bazaltu, ochry, kredy, krzemienia. Po ułożeniu zwłok wszystko przysypano popiołem, warstwą wapienia i przykryto solidnym kamieniem. Najciekawsze jednak są kości zwierząt, które wypełniają mogiłę. Odkryto tam miednicę lamparta, skrzydło orła, ogon krowy, przednią racicę dzikiej świni, czaszki kun oraz 86 skorup żółwi. Szkielet kobiety był tym wszystkim otoczony i częściowo przysypany (z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć o nienależącej do zmarłej ludzkiej stopie, którą również odkryto w grobie).
To właśnie obecność kości zwierząt stała się dla Natalie Munro asumptem do budowania teorii „szamanki”. Nie zawód pochowanej wydaje się jednak najbardziej interesujący, ale sposób, w jaki złożono (a właściwie składano) ją do grobu. Sama badaczka zresztą, w roku 2016 – razem z archeolożką z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, prof. Leore Grosman – podjęła próbę odtworzenia tej ceremonii pogrzebowej. W artykule opublikowanym w naukowym czasopiśmie „Current Anthropology” wydawanym przez Uniwersytet Chicago zwrócono uwagę na sześć etapów ceremonii pogrzebowej, a przede wszystkim na rytualny, niecodzienny posiłek, w którym mogło uczestniczyć nawet 35 osób.
Dzięki „szamance” Natalie Munro wiemy, że związane z wyjątkowymi wydarzeniami biesiady zaczęły odbywać się tuż po tym, jak ludzie zmienili tryb życia z wędrownego na osiadły. Tak właśnie uważa inny archeolog, którego uwiodła antropologia. Brian Hayden również początkowo interesował się szamanami, ale ostatecznie zajął się badaniem samego świętowania i szukaniem jego źródeł archeologicznych. Jest autorem najbardziej współczesnej (z 2001 r.) definicji święta jako „dzielenia się szczególnym – pod względem ilości, jakości i sposobu przygotowania – jedzeniem przez dwoje lub więcej ludzi z okazji wyjątkowego (niezdarzającego się codziennie) wydarzenia”. Naukowiec zwraca uwagę, że choć wiele ceremonii i rytuałów zawiera element świętowania, to w ścisłym jego centrum zawsze muszą znajdować się żywność i napój.
Poszukiwanie definicji nie jest bez znaczenia. Badania nad istotą świętowania (i samym pojęciem) to dyscyplina stosunkowo nowa. W swojej klasycznej monografii z 1938 r. Johan Huizinga niemal na każdej stronie daje wyraz zdziwieniu, że jest świadkiem raczkującego dopiero naukowego zainteresowania zabawą i celebracją. W Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury bierze też na siebie ciężar pierwszych, niedoskonałych definicji. „Święty akt jest świętowany, czyli mieści się w ramach odświętnej uroczystości. Lud, który wyrusza ku miejscom świętym, bierze udział we wspólnej radosnej manifestacji. […] »Zwykłe życie« zostaje wyłączone. Posiłki, uczty i wszelkiego rodzaju rozpasanie towarzyszą uroczystości przez cały czas jej trwania” (tłum. Maria Kurecka i Witold Wirpsza). Językoznawca z Groningen wyraźnie wykuwa definicję pod własną tezę (rozpasanie nie zawsze towarzyszy świętowaniu), ale wskazuje na dwie istotne cechy badanego zjawiska: wyłączenie z codzienności i obecność jedzenia.
Niemal trzy dekady przed Huizingą wielki Georg Simmel, jeden z ojców socjologii jako dyscypliny naukowej (a już z pewnością pierwszy, który zwrócił uwagę na modną dziś „socjologię codzienności”), postawił mocną tezę o decydującej roli wspólnego jedzenia w socjalizacji człowieka. W eseju o socjologii posiłku z 1910 r. zauważa przytomnie, że trudno umieścić ten sam kęs w dwojgu ust i to właśnie wspólny posiłek odróżnia człowieka budującego (jako gatunek) więzy społeczne od istoty pozaludzkiej posilającej się samotnie.
Akt spożywania jest – wskazuje Simmel – zajęciem osobistym, wykluczającym, człowiek zaś przemienił go w zwyczaj gromadzenia się i dzielenia jedzeniem. Teza zarazem ładna i karkołomna, jeśli przyjrzymy się np. ucztującym lwom, zwyczajom szympansów czy bonobo (te ostatnie – jak pokazują badania z 2017 r. opublikowane w „Human Nature” – wolą zresztą dzielić się żywnością z obcymi niż z najbliższą rodziną, zapewne po to, by poszerzyć własną grupę społeczną). Esej z 1910 r. wskazuje raczej na intuicje badawcze socjologa niż na same badania, po półwieczu jednak posłużył on Claude’owi Lévi-Straussowi za punkt oparcia dla głośnej tezy o gotowaniu i karmieniu jako systemie językowym, systemie komunikacji.
Nie przypadkiem trzy spośród czterech tomów monumentalnego Mitu i znaczenia Lévi-Strauss w gruncie rzeczy poświęcił jedzeniu, a Mary Douglas, która w latach 70. XX w. badała porządek, rutynę i rytuał posiłków, całymi garściami czerpała ze strukturalizmu. Pierwsze z tych dwojga pisało o „źródłach manier związanych z zachowaniem się przy stole” (L’origine des manières de table), drugie „odszyfrowywało posiłek” (Deciphering a Meal). Oboje wskazywali na hierarchię stołu i rytuał jako cechy konstytutywne świętowania. Śladami tych badaczy podążają dzisiejsi antropolodzy jedzenia, którzy wiedzą już, że – jak to lapidarnie ujęła Douglas (a na przełomie XVIII i XIX w., choć z innych pobudek, autor Fizjologii smaku) – food is not feed: jedzenie to nie odżywianie się.
Świętowanie zaczyna się od „wyłączenia zwykłego życia” – jak chce Huizinga. Pojawiają się więc specjalna okazja, czas, być może także miejsce, niewątpliwie wyszukane potrawy przygotowane w specjalny sposób, do tego zachowania, a czasem stroje. I hierarchia. Od kiedy hierarchiczny porządek stanowi nieodzowny element świętowania? Czy zgromadzeni na pogrzebie „szamanki” z Hilazon Tachtit należeli do tamtejszej elity? Czy w pożegnaniu uczestniczyła cała społeczność? Czy żółwie jedli wszyscy naraz, czy po kolei? Czy istniał jakiś porządek jedzenia?
Pytanie o naturalne lub kulturowe pochodzenie komponentu hierarchicznego w świętowaniu wisiałoby może w powietrzu, gdyby nie – jak zawsze użyteczne – szympansy. Nie kto inny jak sama Jane Goodall zaobserwowała pod koniec lat 60. poprzedniego stulecia sposób, w jaki mięso krąży w grupie tych zwierząt podczas wspólnego (!) posiłku. Oczywiście od samców ważniejszych do mniej ważnych, a więc pod każdym względem wedle hierarchii. Martin Jones – archeolog z Uniwersytetu Cambridge – pamiętał, by przywołać spostrzeżenie Goodall w swojej głośnej książce o ucztowaniu (Feast: Why Humans Share Food, 2007), zamykając w gruncie rzeczy dyskusję na ten temat.
„Gdy z możnym do stołu usiądziesz, pilnie uważaj, co masz przed sobą; nóż sobie przyłóż do gardła, jeśli masz gardło żarłoczne. Nie pożądaj jego przysmaków, bo to pokarm zwodniczy” – naucza Księga Przysłów (Prz 23,1–3, cyt. za Biblią Tysiąclecia), przy okazji dowodząc, że jej autor doskonale zdawał sobie sprawę z kłopotów, jakie niesie (nieodzowne) godzenie przy stole różnych rang społecznych. Hierarchia należy do języka świętowania. „Szary koniec” dostaje zimne resztki z półmisków, które najpierw trafiają do najważniejszych biesiadników. Uprzywilejowane miejsca u boku króla, księcia czy możnego gospodarza zajmują tylko zaproszeni, wskazani goście. To także część komunikatu – August II podczas wystawnej uczty po koronacji nie zaprosił do stołu nikogo z polskich możnych, posadził obok siebie jedynie posłów cesarza i elektora brandenburskiego.
Legendarny król Artur – przeciwnie. Usadowienie rycerzy przy Okrągłym Stole oznaczało zniesienie hierarchii. Pomysł tej egalitarnej symboliki został wielokrotnie wykorzystany w dziejach, ale hierarchia stołu obowiązuje do dziś i w dyplomacji – jako zasada precedencji – jest ściśle przestrzegana. Boleśnie przekonał się o tym każdy, kogo owa zasada zesłała na koniec stołu przy okazji „zasiadanego” przyjęcia w obecności wysokich rangą urzędników państwowych lub dyplomatów. Nadal jest również przedmiotem badań.
Wspomniany już Martin Jones, używając metodologii Mary Douglas, w 2008 r. przeprowadził studium świątecznego ucztowania Uniwersytetu Cambridge. Zbadał porządek siadania przy stołach, wymogi co do stroju, kolejność podawania potraw. Wyszczególnił np. 33 narzędzia służące do dzielenia się jedzeniem podczas uczty, siedem elementów ubioru, używanych wyłącznie podczas podobnych okazji, i kilka sposobów zaznaczania stosunków hierarchicznych pomiędzy świętującymi.
Z punktu widzenia porządku i hierarchii ucztą idealną, a zarazem pierwotną, która przetrwała do naszych czasów, jest (co nie uszło uwadze badaczy, np. Paula Manninga w pracy Semiotics of Drink and Drinking, 2012) gruzińska supra – obżarstwo i pijaństwo, ale z ustalonym scenariuszem postępowania, wznoszenia toastów, z określonymi wypowiedziami. Całość prowadzi tamada, mistrz ceremonii. Supra jest bardzo obfitym posiłkiem, składającym się z licznych dań przygotowanych specjalnie na tę okazję przez kobiety, które przy stole pojawiają się „tylko na chwilę”. To męskie świętowanie: rytmiczne, zrytualizowane, hierarchiczne.
Nietrudno dopatrzeć się oczywistych analogii między gruzińską suprą a greckim sympozjonem. W Grecji, po lekkiej uczcie, podczas której nie pito wina, rozpoczynała się alkoholowa biesiada mogąca stanowić wojskowy wzór porządku. Przebieg uroczystości, liczba gości, a nawet ilość wina były znane zawczasu. Nad porządkiem w andronie – pomieszczeniu, do którego wstęp mieli wyłącznie mężczyźni – czuwał sympozjarcha, kontrolujący zarówno przebieg biesiady, jak i tematy rozmów oraz ilość wypijanego wina.
Nawet w cesarskim Rzymie, który z greckiego ucztowania adaptował jedynie Bachusa – porządek i nieco surowy obyczaj pozostawiając Grekom – uczta wiąże się z pewnym decorum, którego naruszenie wywołuje niesmak. Największy i najbardziej wystawny rzymski bankiet opisany w I w. przez Petroniusza Arbitra obnaża zły smak gospodarza właśnie. Dziesiątki dań, rodzajów win, aranżowanych scen i zupełnie barokowych konceptów opracowanych przez obecnego bogacza, a dawnego wyzwoleńca, budzą skrywaną niechęć gości, którzy marzą tylko o tym, by po kryjomu opuścić dom Trymalchiona. Poza literaturą – starszy o stulecie, bitny oraz powszechnie szanowany wódz i polityk Lucjusz Licyniusz Lukullus również zyskał opinię wulgarnego, gdy stracił miarę, wyprawiając swoje uczty.
Istotnym paliwem do świętowania jest alkohol, nieodzowny element biesiady. Nakaz pijaństwa w święto Purim ortodoksyjni żydzi traktują z całkowitą powagą. Pić należy w gruncie rzeczy do osiągnięcia stanu, w którym nie odróżnia się dobra od zła. W Grecji podczas imprez masowych, wielkich świąt związanych z ogromną i powszechną konsumpcją alkoholu, wyznaczano oinoptai – ludzi odpowiedzialnych za to, by uczestnicy pili równo, a przynajmniej żeby byli tak samo pijani. Czasem należało komuś dolać, czasem kogoś powstrzymać, jednak demokracja (ateńska) miała swoje prawa i dbano o jednakowy poziom intoksykacji.
Alkohol oczywiście „od zawsze” towarzyszył świętowaniu i był dostępny dla wszystkich warstw społecznych, choć – trzeba to podkreślić – warstwy te nie mieszały się i spożywały napoje rozmaitej jakości. W sumeryjskim Uruku, największej ówczesnej metropolii, spożycie piwa zostało obwarowane ścisłymi przepisami dotyczącymi sposobu i miejsca pijaństwa. Organizowano tam sesje picia (przypominające pewnie późniejsze greckie sympozjony), podczas których na leżąco sączono piwo przez długie słomki. Oczywiście w ramach swojej grupy społecznej. Sumerowie uznali, że piwo, poza odgrywaniem roli towarzysza zabawy, nadaje się też na ofiarę dla bogów. Świętowanie i święto łączą się więc w Sumerze z czymś „świętym” – ten związek będzie trwał już zawsze. W Gilgameszu pije się wodę, ale podczas ucztowania – piwo. I to w dużych ilościach. Podobnie jak w czasie akitu – obchodów Nowego Roku. Libację (płynną ofiarę) na cześć Marduka spełnia się winem, lecz na ulicach pije się wszystko.
„Zabijałem woły na mięso/I dzień po dniu zarzynałem owce/Dałem robotnikom dwa rodzaje piwa, oliwę i wino jakby były/wodą z rzeki/żeby mogli świętować jak w święto Nowego Roku” – czytamy w Gilgameszu (ks. XI, tłum. z angielskiego Ł.M.). Egipcjanie, świętując opilstwo Hathor, upijają się (jak bogini) winem czerwonym (niczym jej suknia). Rzymianie – to już krok od naszych czasów – obchodzą dwa święta wina w roku. Jedno w kwietniu – dla pospólstwa pijącego zeszłoroczne młode wino. Drugie w sierpniu – związane z winobraniem. W rzymskich vinaliach nie ma już śladu po srogich antyalkoholowych zasadach republiki, zgodnie z którymi wino było przeznaczone niemal wyłącznie na ofiary, a kobiety nie mogły go pić wcale. Święto usprawiedliwia eksces (co pasuje Huizindze).
„A tu biskup błogosławi jedzenie i picie” – głosi wyszywany (jak cała reszta) komentarz nad sceną uczty na Tkaninie z Bayeux. Biesiada odbywa się w Pevensey przed bitwą pod Hastings (14 października 1066 r.), za stołem zasiada Wilhelm, książę Normandii, który niedługo zasłuży sobie na przydomek „Zdobywca”, w otoczeniu baronów i w obecności swojego przyrodniego brata, biskupa Odona. Duchowny, który nazajutrz po mistrzowsku będzie radził sobie z ogromną maczugą (co również jest uwiecznione na tkaninie), na razie robi to, co głosi wyszywana inskrypcja. Trzech spośród czterech baronów zdaje się nie zwracać na to uwagi, wszyscy są zajęci piciem. Wilhelm, choć trzyma rękę na talerzu (w misie?), nic nie je, tylko spogląda na brata. Przed nim zaś, dzierżącym i błogosławiącym czarę, leży ryba – symbol Chrystusa. Sprawa podboju Anglii jest święta. Sługa w przyklęku podaje jakieś jedzenie, ale na stole próżno go szukać. Choć w pełni zastawiony, poza rybą nie ma na nim żadnej żywności.
To święta uczta, jej śladów autor programu ikonograficznego zostawił tu całkiem sporo. Wystarczy jednak spojrzeć w bok, by zobaczyć, co za moment zostanie podane. Układ owej celebry jest ściśle hierarchiczny – kiedy najważniejsi uczestnicy wydarzenia modlą się przy stole głównym, nieopodal rycerze już się posilają. Uczta pod zamkiem Pevensey to grill na świeżym powietrzu (październik 1066 r. pod względem pogody musiał być łaskawy). Przy bocznym stole zajadają kurczaki na szpadkach, słudzy donoszą na tarczach jedzenie zdjęte z rusztu, a nad otwartym ogniem grzeje się pokaźny gar (zupy? jakiegoś duszonego mięsa?). Nazajutrz bitwa. Wielkie wydarzenia wymagają wielkiej celebry. Tym właśnie jest uczta w Pevensey z detalami uwieczniona na Tkaninie z Bayeux na równi z innymi wydarzeniami, które doprowadziły do podboju Anglii – samą bitwą i zwycięstwem.
Akcentowanie świętości przedbitewnej uczty nie bierze się znikąd. Bywały przecież uczty złe. Zarówno w literaturze antycznej, jak i żydowskiej czy chrześcijańskiej tradycji. Ręka pisząca mane, tekel, fares, zwiastujące królowi Baltazarowi upadek Babilonu, pojawia się podczas uczty (por. Dn 5,1–30). Również w czasie uczty Heroda Salome przynosi królowi głowę Jana Chrzciciela (por. Mt 14,1–12).
Ucztowanie tymczasem jest zajęciem zbożnym. Kiedy Abrahama nawiedzają tajemniczy goście (wśród których jest sam Bóg), patriarcha rozumie, że to święto (por. Rdz 18,1–16). Poleca żonie przygotować podpłomyki z „trzech miar najczystszej mąki”, zabija „tłuste i piękne cielę” i podaje to wszystko gościom wraz z twarogiem oraz mlekiem. Rzecz dzieje się w dębowym gaju, ale i tak upał daje się we znaki („najgorętsza pora dnia”). Abraham usadza gości w cieniu, przynosi im wodę do obmycia nóg i karmi bardzo obficie. Cielę na czterech (Sara nie jadła) to eksces. Podobnie jak pieczywo z trzech miar mąki (badacze różnie liczą, jednak są zgodni, że to co najmniej 20 litrów). A więc pod dębami odbywa się prawdziwy pokaz philoxenii – jak tę scenę nazywa prawosławie – miłości do obcych, przybyszów. Wielka, nieporównywalna z niczym dostępnym w okolicy uczta. Takie postępowanie jest miarą miłości i szacunku. Podkreśla to Dawid, legendarny psalmista, pisząc o Bogu: „Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników; namaszczasz mi głowę olejkiem; mój kielich jest przeobfity” (Ps 23(22), cyt. za Biblią Tysiąclecia).
Uczta jest wyrazem najwyższego uhonorowania gościa, a gotowanie – jak chce Lévi-Strauss – powszechnie zrozumiałym językiem. Sprawnie posługujący się nim Żydzi czynią wyrzuty Jezusowi, że siada za stołem Lewiego – celnika, postaci wykluczonej z szanującej się wspólnoty (por. Mk 2,13–17). Jest więc język kuchni i ucztowania medium czytelnym oraz działającym w dwie strony. Honorując kogoś, wyprawiamy ucztę. Przyjmując zaproszenie, honorujemy gospodarza. I – tak jak u Abrahama – sama okazja do spotkania to już święto, spełnia wszystkie kryteria definicji socjologicznych.
Najbardziej spektakularne uczty znane historii są przede wszystkim celebrą samego spotkania. Mają oczywiście swoje formalne okazje, swoje ukryte (najczęściej polityczne) cele, ale przede wszystkim moc przemiany czasu świeckiego w świąteczny, „wyłączania zwykłego życia”. Francuska uczta wszech czasów, wydana w 1378 r. przez Karola V, odbyła się w święto Trzech Króli – chodziło o uhonorowanie cesarza Karola IV Luksemburskiego, który przybył do Paryża w towarzystwie syna Wacława, króla Niemiec i Czech.
„Pole Złotogłowia” – powstałe w 1520 r. miejsce spotkania władców Francji i Anglii – służyło ciągnącym się przez ponad dwa tygodnie ucztom. Gospodarz, król Francji Franciszek I, chciał w ten sposób zjednać Henryka VIII, a przynajmniej przekonać go, by w nadchodzącym konflikcie z Habsburgami Anglia nie stanęła po ich stronie. Franciszek najwyraźniej przesadził z przepychem, bo Henryk VIII, zaniepokojony tą manifestacją potęgi, natychmiast Habsburgów poparł. Jednak spotkanie świętowano przez 17 dni i trudno nie mówić przy tej okazji o zawieszeniu „zwykłego życia”.
Potężny i uniwersalny język uczty działał też na odległość. Wydana w roku 1454 przez Filipa Dobrego, księcia Burgundii, tzw. uczta bażanta stanowiła komunikat skierowany do króla Francji, który w niej nie uczestniczył. Wyprawiona pod pretekstem świętowania małżeństwa książęcego syna, w gruncie rzeczy była starannie zaplanowanym eventem promującym ideę krucjaty przeciwko Osmanom, którzy rok wcześniej zajęli Konstantynopol. Do krucjaty nigdy nie doszło, ale uczta i towarzyszące jej wydarzenia miały wzmocnić pozycję Filipa w rywalizacji z królem Francji, więcej – pokazać temu ostatniemu, że to Filip jest liderem chrześcijańskiego świata.
Chociaż zmieniały się hierarchie i komunikaty, niezmienny pozostawał sam język. Z hierarchią świętowania walczyła z zapałem rewolucja francuska. Już kilka dni po zdobyciu Bastylii markiz de Villette, znany wówczas pisarz i polityk, notował: „Pragnąłbym, aby wszyscy mieszczanie dobrego miasta Paryża wystawili swoje stoły na zewnątrz i spożywali swe posiłki przed własnymi domami. Zjednoczyłby się bogaty i biedny, wymieszałyby się wszystkie rangi” (tłum. Monika Milewska). „Stoły braterstwa”, na których leżałby „chleb równości”, miały stać się elementem nieustannego świętowania nowej rzeczywistości, zwycięstwa rewolucji i narodzin republiki. A więc znowu komunikacja.
Świętem republiki, wypływającym zresztą z tego samego źródła, był osławiony „bankiet merów” z 1900 r. Przy okazji paryskiej Wystawy Światowej – wielkiej celebracji nowoczesności – prezydent państwa zaprosił wszystkich merów Francji na ogromną ucztę. Przybyły 23 tys. urzędników, którzy zasiedli przy 700 długich stołach. Oczywiście bez zachowania zasady precedencji – prezydent Émile Loubet przypominał o republikańskiej równości. Historia zna wprawdzie próby fałszerstw uniwersalnego języka świętowania („Szampan jest napojem klasy robotniczej, pitym ustami jej przedstawicieli” – żartowano w PRL-u), wystarczy jednak lektura byle jakiego opisu świniobicia (Postrzyżyny Bohumila Hrabala, Szorstkie wino Jeana-Claude’a Carrière’a), by doskonale zrozumieć, czym jest splot niecodziennej okazji, szczególnej – pod względem jakości, ilości i sposobu przygotowania – żywności, hierarchii zgromadzenia, dzielenia się jedzeniem, a może nawet i odrobiny rozpasania.
Z kosmitą, Ol-Titilem z planety Tiks w gwiazdozbiorze Aldebarana, spotykamy się w Łazienkach. Mimo lekkiego chłodu Ol-Titil ubrany jest w grube zimowe palto – jak wyjaśnia, mniej odczuwa zimno. Od razu proponuje mi przejście na „ty”. Jestem podekscytowany. Oto mam okazję porozmawiać z istotą inną niż my wszyscy. Czy będziemy w stanie się porozumieć? Na razie siadamy na ławce.
Jan Kowalski: Dlaczego wybrałeś na spotkanie Łazienki?
OT: Lubię zieleń, uspokaja mnie. Poza tym w starych parkach łatwiej poczuć atmosferę minionych dni.
Jak się czujesz w takim miejscu? Zapewne jest ono dla Ciebie dziwne. Na Tiksie nie macie przecież parków.
Ależ mamy, dużo – są praktycznie w każdym mieście. Bardzo lubimy parki.
Przypuszczam, że mówiąc „park”, jako kosmita masz na myśli coś zupełnie innego niż my, prawda?
No nie wiem… Dla mnie park to drzewa, trawniki. Czasem w zabytkowych parkach jeszcze może się znajdować jakiś stary pałac. I oczko wodne.
Dwa różne światy spotykają się, ale czy rzeczywiście są tak różne, jak dotąd sądziłem? Porzucam temat parków.
Zadam ogólniejsze pytanie. Co na Ziemi najbardziej Cię zszokowało?
Ol-Titil zastanawia się chwilę, z pewnością trudno mu wybrać. Czekam cierpliwie.
Chyba nic.
Nic?
Nic. Po prostu wszystko jest takie jak u nas.
Biedak nie rozumie naszej ziemskiej specyfiki – nic dziwnego. Muszę jednak pytać o konkrety.
Siedzimy teraz w parku, miejscu relaksu. A jak Wy spędzacie wolny czas na Tiksie? Odpoczywacie czy strzelacie plazmą? Łączycie się w kokony? Słuchacie czarnych dziur? Zabijacie protoczerwie?
Wszystko to zależy od konkretnej osoby. Czasem wybieramy się do kina albo do teatru, czytamy książki… Młodsi chodzą na imprezy, tańczą. Młodość musi się wyszumieć, prawda?
Ale Wasze „tańce” są na pewno całkiem inne niż te ziemskie. Czy da się je w ogóle opisać w ludzkim języku?
Cóż, mamy dość podobne tańce: rock and rolla, hip-hop, swing. I takie zwyczajne, że każdy się giba na parkiecie, a z tradycyjnych – oberka, poloneza, kujawiaka. Chociaż ich się raczej na imprezach nie tańczy. (śmiech)
Zaraz, niezależnie od Ziemian wykształciliście kujawiaka?
Wiem, że to dziwne, ale tak. My nazywamy go oczywiście inaczej – w moim języku „el-pirtlot” – ale to kujawiak. Jak mawiają na mojej planecie: co kraj, to obyczaj. Jednak te obyczaje są czasem podobne, prawda?
Zostawmy tańce. Jaki ustrój polityczny dominuje na Waszej planecie? Oligarchia kwantowa? Telepatyczna jedność, czyli „ul”? Albo coś, czego nie da się opisać w żadnym ludzkim języku?
Historycznie bywało różnie, lecz obecnie dominuje demokracja liberalna.
A więc dominuje coś, co teraz nazywasz „demokracją liberalną”, żebyśmy Cię zrozumieli?
Nie, nie, po prostu demokracja. Mamy nawet na jej temat powiedzenie: demokracja nie jest dobrym ustrojem, ale lepszego do tej pory nie wymyślo…
Kończy nam się czas, dziękuję za rozmowę.
Żegnam się z nim zirytowany i zrezygnowany. Ol-Titil najwyraźniej nie zrozumiał moich pytań. Jego odpowiedzi ewidentnie na to wskazują. Cóż, tak to jest, kiedy rozmawia się z przedstawicielem innego gatunku. Może jednak – wzdycham, ruszając w stronę domu – porozumienie nie jest możliwe. Nie sforsujemy niewidzialnego muru. Odwracam się jeszcze i widzę, jak Ol-Titil w sobie tylko wiadomych kosmicznych celach idzie w stronę kolejki do stoiska z kawą i gorącą czekoladą. Wyciąga z kieszeni portfel. Czego w nim szuka? My, ludzie, nigdy się tego nie dowiemy.