Śliwka opowiadała: „Tylko dlatego, że spotkałam amatora bananów, stałam się bananem. Niestety, po jakimś czasie jego upodobania się zmieniły, więc i ja się zmieniłam – w pomarańczę.
Powiedział, że gorzko smakuję, przybrałam postać jabłka – a on poszedł szukać winogron. Ulegając komuś innemu, zmieniałam się tak wiele razy, że już nie wiem sama, kim jestem. Żałuję, że wtedy nie pozostałam śliwką i nie poczekałam na kogoś, kto lubi je najbardziej”. Nie musisz pozbywać się swojej tożsamości wyłącznie z tego powodu, że ktoś nie akceptuje cię takim, jakim jesteś. Postaraj się myśleć o sobie dobrze – świat przyjmuje cię wedle twojej własnej oceny. Nie kłaniaj się nisko, by zyskać uznanie.
Nigdy nie rezygnuj ze swojego ja, aby uratować relację z drugą osobą. Po jakimś czasie pojawiłby się w tobie żal, że poświęciłeś coś najcenniejszego – swoją wyjątkowość – jedynie po to, by zyskać chwilowe uznanie. Ci, którzy nie akceptują, kim jesteś naprawdę, nie są twoim światem. Każdy z nas ma świat, w którym jest królem lub królową. Trzeba go po prostu znaleźć – czy raczej poczekać, aż on sam nas znajdzie.
Woda ma inne działanie niż benzyna, miedź przydaje się tam, gdzie bezużyteczne jest złoto. Mrówka porusza się dzięki swojej kruchości, a drzewo pozostaje ukorzenione dzięki swej potędze. Wszystko powstało jako wyjątkowe i oryginalne. Ty i tylko ty możesz wypełnić twoje przeznaczenie, a ja – i tylko ja – mogę wypełnić moje. Jesteś na tym świecie po to, żeby być sobą.
Pierwotnie tekst ukazał się na stronie artofliving.org.
Zupełnie niechcący podsłuchałem ostatnio rozmowę trojga hydraulików.
– Wiecie, co mi się niedawno przytrafiło? – powiedział pierwszy. – Kiedy montowałem nowy kran, zauważyłem w odpływie kosmyk włosów. Bez zastanowienia złapałem go i chciałem wyciągnąć, ale stawiał silny opór. Ciągnąłem jednak, ciągnąłem i nie zgadniecie! Okazało się, że to mój ojciec. Wydobyłem go z odpływu za włosy. Domyślacie się pewnie, jak byłem zaskoczony.
– A twój ojciec? Powiedział coś? – zapytał drugi hydraulik.
– Burknął, że mam bałagan w skrzynce z narzędziami. Potem poszedł. W niedzielę spotkaliśmy się na obiedzie, jednak nie wspomnieliśmy o sprawie.
– Rzeczywiście niezwykła przygoda – przyznał drugi hydraulik. – Ale nie wiem, czy dziwniejsza niż ta, która przydarzyła mi się, kiedy przetykałem rurę za pomocą sprężyny, wiecie, takiej z korbką.
– Oczywiście, że wiemy, przecież jesteśmy hydraulikami!
– Jasne, jasne. Więc kręcę tą sprężyną, kręcę i musiałem się wkręcić w jakieś specjalne miejsce, bo czas zaczął się cofać. A we mnie licho wstąpiło i jeszcze mocniej kręcę, w tę samą stronę. Pomyślałem, że może przeniosę się do czasów króla Sobieskiego i zostanę husarzem. Kręcę dalej. Już jestem w epoce Gierka, Gomułki, Bieruta, nie przestaję kręcić.
– I co? I co?
– Spokojnie, spokojnie. Dalej okupacja, międzywojnie, pierwsza wojna, powstania, rozbiory, czasy saskie, wreszcie jestem. Przestaję kręcić, rozglądam się i co widzę? Idzie do mnie dwóch drabów i jeden mówi: „Lenisz się, chamie? Zaraz cię w dymie powiesimy, rózgą oćwiczymy, to się nauczysz, jak pańszczyznę odrabiać!”. Wystraszyłem się i zaraz w drugą stronę zacząłem kręcić. Jakoś udało mi się wrócić i jestem tutaj z wami. Tak się cieszę! Tak bardzo się cieszę!
– My też się cieszymy! – odpowiedział pierwszy hydraulik i przytulił drugiego.
Wzruszającą scenę przerwał trzeci hydraulik, a raczej hydrauliczka, bo ostatnia osoba w gronie rozmówców była kobietą.
– W wirującym wszechświecie Gödla – stwierdziła fachowo – możliwe są podróże w czasie, ale tylko wstecz.
– A co ty mi z Gödlem wyskakujesz, jak ja ledwo z życiem uszedłem! – Obruszył się niedoszły husarz. – Pewnie tobie nic się nie przytrafiło, dlatego tak się wymądrzasz. Masz jakąś historię czy nie?
– Nie – odpowiedziała hydrauliczka, lecz tonem tak złowróżbnym, że wszyscy, łącznie ze mną, zamarli w oczekiwaniu. – Nie mam nic do opowiedzenia. Może jedynie to, że ostatnio odwiedziłam Mokry Dom.
Tamtych dwóch zatkało.
– Mokry Dom jest tylko legendą – powiedział w końcu pierwszy.
– Zapewniam was, że istnieje – odparła kobieta. – I wszystko, co się o nim słyszy, to prawda. Cieknie tam każdy kran, nie trzyma żadna uszczelka. Z sufitu dżdży. W salonie szlam. Mieszkańcy, których trudno odróżnić od zbutwiałych śpiworów, nie pozwalają nic naprawić. „Tak właśnie ma być. – Upierają się. – Tak jest dobrze!”.
– Trudno uwierzyć! Trudno uwierzyć!
– A pewnie wiecie, co się jeszcze mówi? Że jeśli ktoś spoza naszej branży dowie się, nawet przypadkiem, o istnieniu Mokrego Domu, nieuchronnie sam zostanie hydraulikiem!
W tym momencie zakrztusiłem się wodą, którą popijałem z bidonu. Rozmawiający spojrzeli na mnie z naganą. Domyślili się, że ich podsłuchiwałem. Czym prędzej poszedłem do domu, żeby ochłonąć. Usiadłem na kanapie i próbowałem się zrelaksować, ale drażnił mnie dźwięk dochodzący z kuchni, mianowicie kapanie. Dziwne – kran przeciekał od wielu tygodni, lecz do tej pory mi to nie przeszkadzało. Teraz jednak powtarzalny rytm spadających kropli ranił mnie do głębi, wywołując w wyobraźni posępną wizję Mokrego Domu.
Trzeba zakasać rękawy i naprawić usterkę. Pobiegłem do marketu budowlanego kupić, co należy. Po drodze zauważyłem ogłoszenie, że ochotnicza straż pożarna poszukuje nowych członków. No i co? Zostałem strażakiem, a nie hydraulikiem.
Życie potrafi jednak zaskakiwać.
Niewinna pogawędka w gospodzie może sprowadzić na człowieka kłopoty. Zwłaszcza gdy dotyczy much albo europejskiej polityki międzynarodowej.
W gospodzie „Pod Kielichem” siedział tylko jeden gość. Był to wywiadowca Bretschneider, będący na służbie policji państwowej. Gospodarz Palivec zmywał podstawki, a Bretschneider daremnie usiłował wyciągnąć go na poważną rozmowę.
Palivec był znany grubianin i co drugie jego słowo było „dupa” albo „gówno”. Ale jednocześnie był oczytany i zalecał każdemu, aby sobie przeczytał, co o tym drugim przedmiocie napisał Wiktor Hugo, przytaczając ostatnią odpowiedź napoleońskiej starej gwardii, daną Anglikom w bitwie pod Waterloo.
– Ładne mamy lato – rozpoczął Bretschneider swoją poważną rozmowę.
– Wszystko to gówno warte – odpowiedział Palivec, układając podstawki w kredensie.
– A to nam nawarzyli piwa w tym Sarajewie – ozwał się Bretschneider, tracąc nadzieję.
– W jakim Sarajewie? – zapytał Palivec. – W nuselskiej winiarni? Tam się co dzień za łby wodzą. Wiadomo, przedmieście.
– W bośniackim Sarajewie, panie gospodarzu. Zastrzelili tam pana arcyksięcia Ferdynanda. Co pan na to powie?
– Ja się do takich rzeczy nie mieszam, z tym niech mnie każdy pocałuje w dupę – grzecznie odpowiedział Palivec, zapalając fajkę. – Do takich rzeczy mieszać się nie warto, bo można grubo oberwać. Mam swój handelek, i tyle. Gdy kto przychodzi i każe sobie podać piwa, to mu podam. Ale jakieś tam Sarajewy, polityka albo nieboszczyk pan arcyksiążę to nie dla nas, bo można się dostać za kraty na Pankrac.
Bretschneider zamilkł i pełen rozczarowania rozglądał się po pustym szynku.
– Tutaj wisiał niegdyś obraz najjaśniejszego pana – ozwał się znów po chwili – akurat tam, gdzie teraz wisi lustro.
– A tak, ma pan rację – odpowiedział Palivec – wisiał tam, ale obsrywały go muchy, więc zaniosłem go na strych. Wiadomo, jak to bywa. Jeszcze by kto zrobił głupią uwagę i miałby człowiek kram. Potrzebne mi to?
– Ale w tym Sarajewie stała się rzecz paskudna, prawda, panie gospodarzu?
Na to pozornie proste, ale podstępne pytanie odpowiedział Palivec niezwykle ostrożnie:
– O tej porze bywa w Bośni i Hercegowinie strasznie gorąco. Jakem tam służył w wojsku, to naszemu oberlejtnantowi musieli na głowę lód przykładać.
– W jakim pułku służył pan, panie gospodarzu?
– Takie głupstwa nie trzymają mi się w głowie. Nigdy się takimi bzdurami nie zajmowałem i nigdy mnie nic takiego nie obchodziło – odpowiedział Palivec. – Ciekawość pierwszy stopień do piekła.
Wywiadowca Bretschneider zamilkł ostatecznie, a jego ponura twarz pojaśniała dopiero wówczas, gdy do gospody wszedł Szwejk, który kazał sobie podać ciemne piwo, dodając znacząco:
– Bo w Wiedniu też dziś mają żałobę.
W oczach Bretschneidera błysnęła nadzieja. Dorzucił rzeczowo:
– Na zamku w Konopiszcie jest dziesięć czarnych chorągwi.
– A powinno być dwanaście – rzekł Szwejk, popiwszy piwa.
– Dlaczego sądzi pan, że dwanaście? – zapytał Bretschneider.
– Żeby był równy rachunek, akurat tuzin. Łatwiej to zliczyć, no i na tuziny wszystko jest tańsze – odpowiedział Szwejk. […]
– W Sarajewie w całej tej sprawie maczali palce Serbowie – nawiązywał pan Bretschneider.
– Myli się pan – odpowiedział Szwejk. – To zrobili Turcy przez tę Bośnię i Hercegowinę.
I Szwejk rozwinął swoje poglądy na międzynarodową politykę Austrii na Bałkanach: Turcy przegrali wojnę w roku 1912 z Serbią, Bułgarią i Grecją. Chcieli, żeby ich Austria poratowała, a gdy Austria nie chciała, zastrzelili Ferdynanda.
– Lubisz Turków? – zwrócił się Szwejk do gospodarza Palivca. – Lubisz tych psów pogańskich? Prawda, że nie lubisz?
– Każdy gość jest dobry – odpowiedział Palivec – niech sobie będzie i Turek. Dla nas, kupców, polityka nie ma znaczenia. Zapłać za piwo, siedź sobie w knajpie i wygaduj, co ci ślina na język przyniesie. To moja zasada. Czy to zrobił temu naszemu Ferdynandowi Serb czy Turek, katolik czy mahometanin, anarchista czy młodoczech, mnie wszystko jedno.
– Dobrze, panie gospodarzu – ozwał się Bretschneider, który znowu stracił nadzieję, czy uda się przyłapać jednego z tych dwóch na jakimś słowie – ale zgadza się pan chyba, że to wielka strata dla Austrii.
Zamiast gospodarza odpowiedział Szwejk:
– Strata bo strata, przeczyć temu nie można. Okropna strata. Ferdynanda nie może zastąpić pierwszy lepszy cymbał. Tylko szkoda, że nie był jeszcze tłuściejszy.
– Niby dlaczego? – ożywił się Bretschneider.
– Niby dlaczego? – odpowiedział spokojnie Szwejk. – Niby dlatego, że jakby był jeszcze tłuściejszy, to byłby go trafił szlag już dawniej, kiedy w Konopiszcie gonił babiny zbierające w jego lesie chrust i grzyby, i nie potrzebowałby umierać taką nieprzystojną śmiercią. W głowie się człowiekowi nie mieści: stryjaszek najjaśniejszego pana, a siaki taki go zastrzelił. Przecież to wstyd, bo w gazetach o tym pełno. U nas w Budziejowicach przed paru laty w czasie jednej małej sprzeczki na targu bydlęcym przebili niejakiego Brzecisława Ludvika, handlarza bydła. Ten kupiec miał syna Bogusława i gdziekolwiek ten syn przyszedł ze świniami na sprzedaż, nikt od niego nie chciał nic kupić, a każdy mawiał: „To syn tego przebitego, to musi być też łotr niezgorszy”. Musiał w Krumlovie skoczyć z mostu do Wełtawy, musieli go wyciągać, musieli go cucić, musieli z niego wodę pompować, a on im musiał umrzeć w objęciach lekarza akurat wtedy, gdy ten mu coś zastrzykiwał pod skórę.
– Skąd pan bierze takie dziwne porównania? – rzekł Bretschneider z naciskiem. – Mówi pan najpierw o Ferdynandzie, a potem o handlarzu bydła.
– Znikąd nie biorę żadnych porównań – bronił się Szwejk. – Niech mnie Bóg broni, żebym ja miał kogoś do kogoś porównywać! Pan gospodarz mnie zna. No, powiedz sam, że nigdy nikogo do nikogo nie przyrównywałem. Tylko że nie chciałbym być w skórze tej wdowy po arcyksięciu. Co ona teraz zrobi? Dzieci sieroty, dobra na Konopiszcie bez pana. A wydawać się znowu za jakiego nowego arcyksięcia?… Co by z tego miała? Pojechałaby z nim znowu do Sarajewa i zostałaby wdową po raz drugi. We Zliviu koło Hlubokiej był przed laty gajowy, a miał takie obrzydliwe nazwisko Kurdupel. Kłusownicy go zastrzelili, a została po nim wdowa z dwojgiem dzieci i po roku wyszła znowu za gajowego Pepika Szevtoviaka z Mydlovarów. I tego zastrzelili także. Wyszła za mąż po raz trzeci i znowu za gajowego, mówiąc sobie: „Do trzech razy sztuka. Jeśli i to się nie uda, to już nie wiem, co zrobię”. Rzecz prosta, że i tego zastrzelili, a ona tymczasem miała z tymi gajowymi już sześcioro dzieci. Była nawet w kancelarii księcia pana w Hlubokiej i skarżyła się na swoje utrapienie z tymi gajowymi. Więc jej nastręczyli dozorcę stawów, Jaresza, spod Rażickiej Baszty. I powiedzcie państwo: utopili jej chłopa przy połowie ryb, a miała z nim dwoje dzieci! Potem wydała się za trzebiciela nierogacizny z Vodnian, a ten pewnej nocy trzepnął ją siekierą i dobrowolnie poszedł się oskarżyć. Gdy go potem z wyroku sądu okręgowego w Pisku wieszali, ugryzł księdza w nos, powiedział, że niczego nie żałuje, a do tego powiedział jeszcze coś bardzo brzydkiego o najjaśniejszym panu.
– A nie wie pan czasem, co takiego powiedział? – zapytał Bretschneider głosem pełnym nadziei.
– Tego powiedzieć panu nie mogę, bo nikt się tego nie odważy powtórzyć. Ale było to podobno coś tak okropnego, że pewien radca sądowy, który był przy tym, oszalał od tego i jeszcze dzisiaj trzymany jest w izolacji, żeby się nie wydało. Nie była to zwyczajna obraza najjaśniejszego pana, jakiej się ludzie dopuszczają po pijanemu.
– A jakiej obrazy najjaśniejszego pana dopuszczają się ludzie po pijanemu? – zapytał Bretschneider.
– Proszę was, panowie, mówcie o innych sprawach – ozwał się Palivec. – Wiecie dobrze, że takich rzeczy nie lubię. Słówko z pyska wyleci, a potem bieda.
– Jakiej obrazy najjaśniejszego pana dopuszczają się ludzie po pijanemu? – powtórzył Szwejk. – Rozmaicie bywa. Upij się pan, każ sobie zagrać austriacki hymn, a zobaczysz, co będziesz mówił. Wymyśli pan sobie tyle różnych rzeczy o panu cesarzu, że gdyby choć połowa z tego była prawdą, to miałby biedak wstydu na całe życie. Ale ten starszy pan naprawdę nie zasługuje na takie traktowanie. Weź pan na przykład taką rzecz. Syna Rudolfa stracił w młodocianym wieku, w pełnej sile męskiej. Małżonkę Elżbietę mu przebili pilnikiem, potem zginął mu Jan Orth, brata jego, cesarza meksykańskiego, zastrzelili w jakiejś twierdzy przy jakimś murze, a teraz na stare lata zastrzelili mu stryjaszka. I raptem schla się jakiś pijanica i zacznie na niego wygadywać. Przecież takie rzeczy działają na nerwy. Gdyby się dzisiaj miało coś zdarzyć, to z dobrej woli pójdę i będę służył panu cesarzowi do ostatka sił.
Szwejk napił się dokumentnie i ciągnął dalej:
– Myślisz pan może, że najjaśniejszy pan puści to płazem? Nie znasz go pan w takim razie. Wojna z Turkami musi być. Zabiliście mi stryjaszka, to ja was też przez pysk zdzielę. Wojna jest pewna. Serbia i Rosja dopomogą nam w tej wojnie. Ej, będzie rzeź, aż miło!
W tym proroczym natchnieniu Szwejk był piękny. Jego dobroduszna twarz, uśmiechnięta jak księżyc w pełni, promieniała zapałem. Wszystko wydawało mu się bardzo jasne.
– Może się zdarzyć – wywodził dalej, mówiąc o przyszłości Austrii – że w razie wojny z Turcją napadną na nas Niemcy, bo Niemcy i Turcy trzymają z sobą. To takie dranie, że drugich takich nie ma na świecie. Ale możemy się sprzymierzyć z Francją, która od roku siedemdziesiątego pierwszego krzywo patrzy na Niemca. I damy sobie radę. Wojna będzie, więcej nie powiem.
Bretschneider wstał i rzekł uroczyście:
– Więcej pan mówić nie potrzebuje. Niech pan wyjdzie ze mną do sieni, to panu coś powiem.
Szwejk wyszedł za wywiadowcą do sieni, gdzie go oczekiwała mała niespodzianka, gdy jego kompan od stolika pokazał mu orzełka i rzekł, że go aresztuje i że natychmiast zaprowadzi go do dyrekcji policji. Szwejk starał się wytłumaczyć i wywodził, że ten pan się zapewne myli, bo on jest całkiem niewinny, jako że nie wymówił ani jednego słowa, które mogłoby kogokolwiek obrazić.
Bretschneider oświadczył jednak, że Szwejk faktycznie dopuścił się kilku czynów karalnych, pośród których pewną rolę gra także zbrodnia zdrady stanu.
Potem powrócili do gospody i Szwejk rzekł do Palivca:
– Mam pięć piw i jeden rogalik z parówkami. Teraz daj mi jeszcze jedną śliwowicę, bo już muszę iść, jako że jestem aresztowany.
Bretschneider pokazał Palivcowi orzełka, przez chwilę spoglądał na niego, a potem zapytał:
– Czy pan żonaty?
– Żonaty.
– A czy pańska małżonka może prowadzić interes w czasie pańskiej nieobecności?
– Może.
– A więc wszystko w porządku, panie gospodarzu – wesoło rzekł Bretschneider. – Zawoła pan swą żonę, przekaże jej wszystko, a wieczorem przyjdziemy po pana.
– Nie przejmuj się tym – pocieszał go Szwejk. – Mnie zabierają tylko z powodu zdrady stanu.
– Ale za co mnie? – biadał Palivec. – Ja byłem taki ostrożny!
Bretschneider uśmiechnął się i rzekł zwycięsko:
– Za to, że pan powiedział, że muchy srały na najjaśniejszego pana. Już tam panu najjaśniejszego pana z głowy wybiją.
Przedruk za portalem Wolne Lektury: Jaroslav Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej, tom I i II, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1955. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Przedszkolaki rysujące jeża z jabłuszkiem na grzbiecie w istocie kolportują mit, który wiąże to zwierzę z siłami ciemności i podstępami diabła.
W starożytności o jeżach wyrażano się z szacunkiem. W VII w. p.n.e. Archiloch z Paros twierdził z uznaniem, że „lis wie wiele rzeczy, a jeż – jedną wielką”. Wobec lisich podstępów i zmian strategii ataku jeż pozostaje wierny swojej taktyce obrony, jest w niej skuteczny, konsekwentny oraz unika zbędnych konfliktów. Trzysta lat później Arystoteles chwalił jeże za umiejętność przewidywania pogody. Jego zdaniem wchodziły one do swoich norek od różnych stron w zależności od przewidywanej zmiany kierunku wiatru. Zwierzę umiejące się bronić przed znacznie większymi drapieżnikami budziło powszechną sympatię, trafiało na greckie wazy i malowidła egipskich grobowców. Starożytni Egipcjanie znali dietetyczne upodobania tych stworzeń: w jednym z grobowców w Sakkarze jeż maszeruje ze świerszczem w pyszczku. Przekonania co do charakteru jeżowej diety niestety nie podzielał Pliniusz Starszy. Żyjący w I w. rzymski encyklopedysta przypisał tym zwierzętom zachowania, których nie mógł zaobserwować, i tym samym zbudował czarną legendę jeża, powtarzaną potem przez stulecia.
Wyobrażenie jeża niosącego na grzbiecie nabite na kolce jabłko stało się tak powszechne, że bez jabłuszka jeż zdaje się jakiś niepełny. To właśnie długi cień błędu Pliniusza. „Jeże również zbierają pożywienie na zimę, tarzając się po jabłkach, które spadły na ziemię; jedno nabijają na kolce, drugie biorą do pyska i tak zanoszą je do dziupli w drzewach” – zauważa historyk, czyniąc z pokojowo nastawionego zwierzęcia pozbawionego strachu złodzieja.
Pliniusz fantazjował o jabłkach, ale też przekazywał zasłyszane informacje. Jeż z owocami na grzbiecie nie jest jego autorskim pomysłem. Zapewne powtarzał za Grekami, którym zdarzało się przedstawiać go z figami na kolcach. Jednak to obraz z Historii naturalnej zaważył na wizerunku jeży. Na przełomie I i II w. myśl Pliniusza ochoczo podchwycił Plutarch, który wśród zachwytów nad techniką obronną jeży oraz ich umiejętnościami związanymi z przewidywaniem pogody, a także właściwościami nautycznymi (jeże morskie!) pisał tak: „Ale staranie, jakim jeże otaczają swoje małe, jeszcze bardziej zasługuje na uwagę. Gdy nadchodzi jesień, jeż wpełza pod krzaki winorośli, łapkami strząsa na ziemię owoce winogron z kiści i wytarzawszy się w nich, wstaje z winogronami umocowanymi do kolców. Pewnego razu, gdy byłem dzieckiem, widziałem takiego jeża. Wyglądał jak pełznące lub chodzące winogrona! Potem jeż schodzi do nory i dostarcza ładunek młodym ku ich zadowoleniu”. Pisarz i orator dawał więc własne świadectwo zwyczajów tych zwierząt. Choć opisane zachowanie musiało budzić niepokój wśród rzymskich winogrodników, autor podziwiał rodzicielskie staranie jeży oraz ich logistyczno-transportowy spryt.
Po Plutarchu poszło już z górki. Na przełomie II i III w. Elian powtarzał zachwyty retora, zwracając uwagę na przebiegłość jeży, które jego zdaniem włamują się do miejsc, gdzie suszy się figi, i wytarzawszy się w nich, zanoszą je na kolcach swemu potomstwu. Tym samym jeż to szkodnik kradnący uprawiane i zerwane przez człowieka pożywienie. Być może upiekłby mu się ten niecny występek, gdyby nie fakt, że dzieło O właściwościach zwierząt, z którego pochodzi powyższy opis, zyskało niesłychaną popularność we wczesnym średniowieczu i stało się źródłem, z którego najobficiej czerpali autorzy bestiariuszy. Jednym słowem to właśnie ów posługujący się greką rzymski retor na stulecia zbudował europejskie wyobrażenia o królestwie zwierząt.
Autorzy kościelni z większą lub mniejszą swobodą korzystali ze starożytnych źródeł. Opis stworzenia w Księdze Rodzaju nie obejmuje żadnego konkretnego gatunku, więc egzegeci mogli zwracać uwagę słuchaczy lub czytelników na zwierzęta, które z jakichś przyczyn przyciągnęły ich uwagę. Świętego Ambrożego zainteresował jeż. W Hexameronie, a więc zbiorze sześciu kazań dotyczących sześciu dni stworzenia, biskup Mediolanu chwali jego „kolczastą zbroję”, ale zamiast dwóch otworów w norze widzi już dwa otwory w jeżu. Zdaniem świętego w zależności od kierunku wiatru to zwierzę używa jednego lub drugiego organu do oddychania. Poza tą modyfikacją – złego słowa. Nic o kradzieży owoców.
Reputacja jeży była już jednak przesądzona. Fizjolog (Physiologos) nie sprawiał wrażenia, jakby miał wpłynąć na postrzeganie różnych zwierząt przez stulecia. A jednak. Ten zbiór tekstów, krążący w kilku wersjach, wcale nie wielki – opisujący tylko 41 stworzeń, kilka minerałów, rzekę, kawior, figowiec i proroka Amosa – ugruntował przekonania o zwyczajach, cechach, a czasem i wyglądzie zwierząt na co najmniej półtora tysiąca lat. Anonimowy autor zebrał informacje m.in. na temat jednorożców, syren, hydropsów i hippocentaurów, nie zapominając o mrówkach, jaskółkach i właśnie jeżach. Utwór kompilujący dostępną wiedzę, komentarze wczesnych egzegetów oraz tekstów klasycznych stał się prabestiariuszem wspólnym dla chrześcijańskiego uniwersum. Choć kwestia datowania Fizjologa nie jest rozstrzygnięta (propozycje rozciągają się między II a IV w.), powstał on na tyle wcześnie, by dotrzeć do najdalszych zakątków ówczesnego świata. Około roku 400 z oryginalnej greki przełożono go na łacinę, 100 lat później – na etiopski i ormiański. Potem – na syryjski i arabski. W IX stuleciu Fizjologa czytano już w staroangielskim, w X – po staro-cerkiewno-słowiańsku, a wiek później – po staroniemiecku. W tych wszystkich językach (i dochodzących z czasem kolejnych) można było przeczytać, że podczas winobrania jeż zakrada się do winnicy, wdrapuje na winorośl i strząsa dorodne kiście. Następnie tarza się w nich tak, żeby nabiły się na jego kolce, i zanosi owoce swojemu potomstwu. Mamy tu więc myśl Plutarcha, której potencjalna groza wzmaga się wraz z obrazem jeży wchodzących na krzak, by zrzucić zeń całe grona. No i zwrot „jeż wchodzi do winnicy” musiał wzbudzać niepokój w wyczulonym na biblijne alegorie umyśle. Fizjolog komentował bowiem: „I ty więc, chrześcijaninie, bądź w pobliżu duchowej i prawdziwej winorośli, abyś został przywiedziony do duchowej kadzi, abyś został zaniesiony na dwór królewski i abyś udał się przed święty trybunał Chrystusa. Dlaczego pozwoliłeś, aby jeż, zły duch, wszedł w twoje serce i niczym kiść ograbił też ciebie, tak że nie ma w tobie już żadnej gałązki?” (tłum. Katarzyna Jażdżewska).
A więc klamka zapadła. Jeż stał się alegorią złego ducha. Dotychczas winnicę pustoszyły małe lisy z Pieśni nad Pieśniami. Ale chociaż lis nigdy już w powszechnym wyobrażeniu nie zrzuci skóry podstępnego złodziejaszka, alegoria związana z jeżem jest daleko mocniejsza. W innej redakcji zresztą Fizjolog stawia kropkę nad „i”, opisując starożytny topos walki jeża z wężem. „Zło zwycięża zło” – stwierdza. Nie ma odwrotu.
Wizerunek jeża umocniła obecność w encyklopediach, a tych było sporo. Niektóre zajmowały się jakimś fragmentem stworzenia (podobnie jak Fizjolog), inne miały ambicje zebrania całej wiedzy o świecie. Przesądzały one o tym, jak przez stulecia będzie odbierany przedmiot ich nauczania.
Erudyta i późniejszy doktor Kościoła Izydor z Sewilli na przełomie VI i VII w. postanowił uporządkować całość dostępnej wiedzy. Etymologie to rozbudowana encyklopedia, w której, jeśli chodzi o jeża, czytamy przede wszystkim o jego samoobronie. Zagrożony zwija się w kulkę, a kolce mu sztywnieją. Niejako mimochodem, w ostatnim zdaniu autor chwali mądrość tego zwierzęcia, które „skoro urwie grono z winorośli, tarza się po nim na plecach i w ten sposób zanosi potomstwu”. Izydor, który czytał Arystotelesa na długo przed Arabami, pewnie znał Plutarcha. Ale mógł również podczytywać Fizjologa. W każdym razie biskup Sewilli – jeden z największych autorytetów średniowiecza i twórca scholastyki avant la lettre – przybił (być może mimowolnie) na jeżu swoją pieczątkę: zwierzę kradnie winogrona. Trzeba przyznać encyklopedyście, że powstrzymuje się od wyjaśnień alegorycznych, a nawet zdaje się podziwiać troskę o jeżową rodzinę. Jest jednak drugi niepodważalny fakt: jeż w winnicy szkodzi.
Wraz z dojrzewaniem średniowiecza kolejne i coraz liczniejsze bestiariusze garściami czerpały z Fizjologa, upowszechniając czarną legendę jeży. Triada motywów (obronna kulka, dwa otwory wentylacyjne w norce używane w zależności od kierunku wiatru oraz zrywanie winogron i tarzanie się w nich, by nakarmić młode) ugruntowuje się i wkrótce stanowi element powszechnej, codziennej wiedzy na temat tych zwierząt. Można umownie przyjąć, że na początku XIII w. dotarła ona już do większości ludzi ówczesnego świata.
Rok 1200, również umownie, można uznać za początek tzw. dojrzałego średniowiecza, które – nie wiedząc jeszcze o tym – zaczynało zmierzać ku niespokojnemu, by ująć to najłagodniej, końcowi. Coraz bardziej burzliwe czasy wymagały nowych metod duszpasterskich i praktyk dewocyjnych. Zanim jednak nadeszła epoka devotio moderna – nowej pobożności rozwijającej się od XIV w. w Niderlandach i Nadrenii – rozpoczął się okres działalności wielkich kaznodziejów, który trwał przez kolejne stulecia. Wiek XIII, naznaczony nieznaną wcześniej ideą zakonów żebraczych, oparł się na mendykanckich kazaniach. Dominikanie i franciszkanie – ci pierwsi na ogół wykształceni lepiej, drudzy różnie – ciągle jednak w wykładzie wiary posługiwali się wczesnośredniowiecznymi sensami. Sens alegoryczny zaś tak wygodnie ustawiał jeża w roli nieprzyjaciela, że nie sposób było z niego rezygnować.
Święty Antoni z Padwy (choć pochodził z Lizbony) – członek zakonu braci mniejszych, słynny kaznodzieja, wykładowca i młot na heretyków – wykorzystał do alegorycznego wykładu niemal całego jeża według popularnej dziś kuchennej zasady „od nosa do ogona”. Pisał: „Głowę i pysk [jeż] nosi nisko, w pysku zaś ma pięć zębów. Jeż to zatwardziały grzesznik, na całym ciele pokryty kolcami grzechu. Jeśli chcieć przekonywać go, że popełnił grzech, natychmiast zwija się i chowa, by usprawiedliwić winę. […] Przez głowę rozumiemy myśli, przez pysk – słowa. A zatem: ignorancja lub sposobność [popełnienia grzechu] albo podszept diabelski, albo słabość ciała, albo okoliczność stworzona przez bliźniego”. Dla franciszkanina jeż dosłownie jest grzesznikiem, nie tylko jego alegorią, a w głowie i pysku zwierzęcia – samo zło. Na dodatek pięć zębów obrazuje pięć usprawiedliwień dla popełnianego grzechu, które zatwardziały grzesznik przywołuje.
Normandzki bestiariusz z 1210 r. przestrzegał: „Dobry chrześcijaninie, strzeż się jeża, perfidnego i okrutnego zdrajcy, strzeż się diabła, który bezustannie usiłuje cię zwieść, byś upadł, tak jak czyni to jeż z owocami winogron”. A inny, współczesny mu bestiariusz dodawał: „Ty, chrześcijaninie, strzeż się jeża, czyli diabła, który jest pokryty igłami i który zawsze gotów jest zastawić na ciebie pułapkę”. Dla Odona z Cheriton, anglo-normandzkiego kaznodziei, w roku 1220 to zwierzę było już synonimem gruboskórności, braku manier, chamstwa. Niebawem do tego zbioru cech miały dołączyć chciwość, żarłoczność i skłonność do gniewu. Nocny tryb życia jeży w ogóle wydawał się podejrzany. Unosząca się nad nimi chtoniczność czasem wprost kazała widzieć w nich symbol albo zapowiedź choroby.
Nic dziwnego, że św. Jadwiga Śląska jako rezydentka klasztoru Cysterek w Trzebnicy „zgromiła nieprzyzwoitą siostrę” Rasławę, która żywiła osobliwe upodobanie do noszenia jeża pod habitem. Legenda nie wyjaśnia ostatecznie, z jakiego paragrafu przyszła święta napominała zakonnicę. Czy dlatego, że ta miała coś na własność, czy dlatego, że trzymała jeża w tajemnicy, czy wreszcie z przyczyn wyżej opisanych. W każdym razie jeż w klasztorze reguły cysterskiej mniej więcej w latach 40. XIII w. był niewątpliwie ekscesem i wyzwaniem rzuconym rozsądkowi.
Zdaniem niektórych badaczy, choćby Davida Talshira, złą sławę jeży ugruntował niefortunny przekład Biblii. U Izajasza potępiony Babilon został przemieniony „w posiadłość jeżów i w bagna”, a wyklęty Edom – w siedzibę jeża i pelikana. U Sofoniasza z kolei w ruinach Niniwy wylegiwały się „wszelkie rodzaje zwierząt: tak pelikan, jak jeż” (przekłady za Biblią Tysiąclecia). Ewidentnie te kolczaste zwierzęta nie zwiastowały niczego dobrego. Jednak czy na pewno o jeża tutaj chodziło? Warto odnotować fakt, że w przytoczonych fragmentach jeż występuje w nienaturalnym dla siebie środowisku: ani to zwierzę bagienne, ani chętne do wspinania się na ruiny. Tłumacze próbujący uporać się z hebrajskimi częściami Biblii natrafiali jednak na jeżowe pułapki innego rodzaju: w postaci słów kippod i szafan.
Ów kippod ma różne znaczenia; jednym z nich co prawda jest jeż, ale w przywołanych wyżej cytatach chyba nie o nim mowa. Bardziej prawdopodobny wydaje się pewien gatunek sowy (lub innego ptaka), który też zwija się w kulkę. Kippod łączy się znaczeniowo z „być zagniewanym”, „być złym”, dlatego może oznaczać kogoś o rygorystycznym usposobieniu. Jak widać, jeż miał więc złą sławę nie tylko za sprawą egzegezy chrześcijańskiej, lecz także hebrajskiej.
Z kolei kwestia słowa szafan to początek pochodu rozmaitych zwierząt. Termin może oznaczać jeżozwierza, jeża, zająca lub nawet zająca-jeża. Septuaginta, czyli grecki przekład Biblii, tłumaczy szafan jako cherogril. To słowo zaś w łacińskiej Wulgacie raz oddawane jest przez termin oznaczający zająca, a innym razem – jeża. Św. Hieronim, autor przekładu, chyba zresztą był świadomy tego kłopotu, gdy już poza biblijnym tekstem w swoich komentarzach do Biblii połączył w opisie cherogrila cechy jeża (mały, pokryty kolcami) i zająca (płochliwy). W ten sposób poczciwy góralek syryjski (tak po polsku nazywa się hebrajski szafan) czasem w przebraniu jeża, a niekiedy cherogrila rozpoczął pochód przez średniowieczne komentarze i miniatury (także jako zwierzę przypominające wiewiórkę i psa), zbierając mnóstwo nieprzyjemnych cech, które siłą rzeczy spływały też na poczciwe jeże.
Rówieśnik św. Antoniego, dominikanin Tomasz z Cantimpré, autor encyklopedycznego dzieła pt. Księga o naturze rzeczy, nie ma o jeżu do powiedzenia niczego przykrego. Cherogril to jednak inna sprawa. U Tomasza jest to zwierzę dzikie, wściekłe i niebezpieczne, choć niewielkie. Zważywszy, że dominikanin skończył porządkować znany świat zwierzęcy około 1244 r., miniaturzyści, egzegeci i pisarze od czasów św. Hieronima mieli 900 lat, by utożsamiać jeża z przerażającym cherogrilem. Któreś z tych oskarżeń musiały się przyczepić do jeżowych kolców.
Trwalsze od złej prasy okazały się jedynie fantazje na temat jeżowych igieł i kojarzenie ich z mocnymi włosami. Podobne przepisy na skuteczne remedium w walce z łysieniem (spalone kolce jeża roztarte z jakąś substancją pozwalającą na smarowanie) podają tzw. papirus Ebersa powstały w Egipcie w XVII (lub XVI) stuleciu przed Chrystusem i XVII-wieczne zalecenie medyczne z francuskiego Quercy. Mniej więcej w połowie tego liczącego ponad 3 tys. lat interwału pojawia się Pliniusz i powtarza egipski przepis medycyny estetycznej, odnotowując przy okazji, że potrzeba pozyskania jeży była tak wielka, iż spowodowała powstanie dokuczliwych nielegalnych monopoli. „Nic w dziejach nie było przedmiotem częstszych regulacji Senatu – odnotowuje w Historii naturalnej. – I każdy cesarz, bez wyjątku, mierzył się z napływającymi z prowincji skargami w tej sprawie”.
Zła reputacja jeży ma długą historię: od kalumnii Pliniusza do lat 60. XX w., kiedy to francuscy etnolodzy wskazywali występujące jeszcze tu i ówdzie połajanki, skierowane głównie do dzieci. Było wśród nich pogardliwe określenie „dziecko jeży” czy „brudny jeż”. Ten Pliniusza rzuca więc długi cień. A i historia lubi dodać coś od siebie.
Wyobraźmy sobie, że wystarczy kilkanaście sekund delikatnego dotyku, by się rozbudzić albo pozbyć takich dolegliwości jak ból głowy. To możliwe – przekonuje ajurwedyjska lekarka Nisha Manikantan w rozmowie z Agnieszką Rostkowską.
Ajurweda, wywodząca się z Indii sztuka zdrowego życia, zdobywa coraz więcej zwolenników na całym świecie. Nic dziwnego: ten holistyczny system zakłada, że sami mamy największy wpływ na nasze zdrowie, a dzięki zastosowaniu prostych technik możemy sobie poprawić samopoczucie. Należy do nich terapia marmy, czyli delikatna stymulacja określonych punktów na ciele, która pozwala uruchomić naturalne mechanizmy przywracania równowagi zarówno fizycznej, jak i psychicznej.
Agnieszka Rostkowska: Co roku jesienią obchodzony jest Dzień Ajurwedy. Święto, które zostało ustanowione siedem lat temu w Indiach, z roku na rok nabiera coraz większego rozmachu. Jak ono wygląda?
Nisha Manikantan: Dzień Ajurwedy jest obchodzony około rocznicy urodzin boga medycyny Dhanvantari i w tym roku wypadnie 11 listopada. Największe uroczystości odbywają się w Nowym Delhi, gdzie w dniu ustanowienia tego święta w 2016 r. powołano do życia Ogólnoindyjski Instytut Ajurwedy – organizację badawczą zajmującą się rozwojem i popularyzacją tego systemu. Wydaje ona m.in. „Journal of Ayurveda Case Reports”, kwartalnik opisujący przypadki kliniczne leczone za pomocą ajurwedy. W stolicy co roku odbywa się konferencja medyczna, podczas której lekarze dzielą się doświadczeniem i wynikami prowadzonych badań. Najwybitniejsi specjaliści dostają nagrody, np. Narodową Nagrodę Dhanvantari Ayurveda. Przez tydzień w całym kraju odbywają się premiery książek i produktów ajurwedyjskich, warsztaty, wykłady oraz liczne inicjatywy mające na celu promocję ajurwedy. I rzeczywiście, jest ich coraz więcej: w zeszłym roku po raz pierwszy można było wziąć udział w ogólnoindyjskim konkursie wiedzy o ajurwedzie. Ja w tym czasie promowałam w Argentynie hiszpańskojęzyczne wydanie mojej książki Ayurveda Simplified (Ajurweda uproszczona). Popularność tego systemu medycznego rośnie na całym świecie, bo Internet bardzo ułatwił szerzenie wiedzy: mnóstwo warsztatów i wykładów odbywa się teraz w otwartej formie online. W wielu państwach, szczególnie w Europie, powstają też kolejne instytucje i szkoły nauczające ajurwedy.
A jednak można odnieść wrażenie, że na Zachodzie ajurweda dopiero raczkuje, podczas gdy w Indiach to medycyna głównego nurtu.
Ajurweda narodziła się na subkontynencie indyjskim, gdzie przez wieki stosowano ją jako podstawowy system leczniczy, obejmujący wszystkie dziedziny życia. W ostatnich latach w trakcie pandemii COVID-19 po raz kolejny okazała się użyteczna i skuteczna – wykorzystywano ją szeroko zarówno w profilaktyce, jak i łagodzeniu przebiegu choroby. Dziś w Indiach istnieje już ponad 250 uczelni kształcących przyszłych lekarzy ajurwedyjskich, a także ponad 1000 ajurwedyjskich szpitali. Pracuję w jednym z nich, założonym w 2004 r. Sri Sri College of Ayurvedic Science and Research Hospital w Bengaluru na południu kraju. To placówka wielospecjalistyczna, z kilkoma oddziałami – m.in. ginekologii oraz pediatrii – i ponad 200 łóżkami. Naszą misją jest holistyczne podejście integrujące ajurwedę ze współczesną medycyną. Kieruję oddziałem onkologii, gdzie pacjentami zajmuje się zespół, w którego skład wchodzą onkolodzy, jak również lekarze ajurwedyjscy. Z jednej strony dysponujemy nowoczesnym laboratorium diagnostycznym, pracowniami RTG czy USG i oddziałem ratunkowym z własną flotą karetek, a z drugiej – oddziałami naturopatii, jogi terapeutycznej oraz panchakarmy, czyli terapii oczyszczania organizmu takimi metodami, jak vamana – wymioty lecznicze, virechana – oczyszczanie przez jelita, basti – kuracja lewatywą, nasya – leki podawane donosowo i rakta mokshana – oczyszczanie krwi. Ajurweda w znacznej mierze opiera się na ziołolecznictwie, dlatego w szpitalu sami produkujemy leki ziołowe, a zespół badawczy Sri Sri Tattva opracowuje specjalne receptury, np. na wsparcie odporności czy układu oddechowego. Łącznie wykorzystujemy ponad 100 różnych ziół.
Zioła w leczeniu szpitalnym? W powszechnym przekonaniu efekty ich stosowania są raczej nikłe, w dodatku trzeba na nie długo czekać.
To nie do końca prawda. Istnieją zioła o silnych właściwościach: antybakteryjnych, przeciwwirusowych, przeciwgorączkowych, które sprawdzają się w leczeniu takich chorób jak malaria czy dur brzuszny. Znamy też zioła, które wzmacniają określone narządy wewnętrzne, np. bhumyamalaki jest stosowana w stłuszczeniu, a nawet zapaleniu wątroby.
Część z nich powoduje niemal natychmiastowy efekt. Zastosowanie tulsi w czasie przeziębienia błyskawicznie niweluje towarzyszące mu objawy, takie jak gorączka i kaszel, niezależnie od tego, czy przyjmie się je w formie tabletki, herbaty czy skoncentrowanych kropli. Szybką pomocą dla układu pokarmowego będzie hingwashtak churna – pół łyżeczki proszku należy rozpuścić w ciepłej wodzie i wypić, co przyniesie ulgę w problemach żołądkowych. Te zioła są już powszechnie dostępne w Europie, również w Polsce.
Ale mamy też zioła, których działanie odczuwa się dopiero po kilku tygodniach lub nawet miesiącach. To dlatego, że oprócz zwalczania symptomów choroby sięgają one jej przyczyn. U jednej osoby kaszel będzie objawem niewydolności układu oddechowego, u drugiej – odpornościowego, u trzeciej – skutkiem schorzeń przebytych w dzieciństwie. Dlatego czas i przebieg terapii u pacjentów uskarżających się na tę samą dolegliwość mogą się znacznie różnić. W ajurwedzie nie leczymy bowiem choroby, tylko człowieka.
Pani specjalizuje się m.in. w metodzie marma. Na czym ona polega?
Zakłada, że każdy człowiek ma w sobie siłę witalną, inaczej energię życiową, którą ajurweda nazywa prana shakti czy po prostu praną. Ta energia jest w nieustannym ruchu, przepływa przez całe ciało kanałami energetycznymi – nadis. Na nich zaś znajdują się punkty, czyli marma, które pełnią funkcję centrów energetycznych, a każdy z nich – łącznie jest ich 107 – ma ścisły związek z konkretnym gruczołem, organem, tkanką bądź układem. Dlatego stymulowanie tych punktów przez dotyk pozwala wpływać na określone organy i układy, dzięki czemu uruchamiają się naturalne mechanizmy samoleczenia organizmu.
To w dużej mierze przypomina akupresurę i refleksologię.
Tak, wszystkie te techniki bazują na pobudzaniu podobnych, choć nie tych samych punktów na ciele. W marmie stosujemy kilka rodzajów stymulacji, szczegółowo rozpisanych w specjalistycznych protokołach – podstawą jest delikatny dotyk, ale w przypadku niektórych stanów i schorzeń wskazane będą też ruchy rotacyjne, masaż, ucisk lub opukiwanie.
W jakim czasie można się tego leczniczego dotyku nauczyć?
Podstawy marmy można przyswoić podczas dwumiesięcznego kursu teoretyczno-praktycznego. Jego ukończenie uprawnia jednak tylko do autoterapii; pacjentów mogą leczyć wyłącznie lekarze ajurwedyjscy. Pozornie jest to prosta technika, lecz punkty marma są niebywale wrażliwe. Czasem wystarczy dosłownie kilka sekund precyzyjnego dotyku, by wywołać pożądany efekt. Chociaż są i takie punkty, które potrzebują bodźca trwającego dłużej, do 5 minut. To działanie można zintensyfikować, wykorzystując oleje i olejki eteryczne. Przykładowo na punkty, których stymulacja ma ułatwić zasypianie, nakłada się olejek z rumianku, a na umożliwiające schłodzenie ciała, by obniżyć gorączkę – olejek sandałowy. Punkty marma można też ogrzewać, smarować ziołowymi maściami, pobudzać je z wykorzystaniem praktyki jogi, medytacji albo mantr.
Ile punktów na ciele stymuluje się podczas takiego zabiegu?
To zależy od dolegliwości. Na ból głowy wystarczy jednorazowy dotyk dwóch punktów na skroniach: siedem razy wykonujemy wokół nich ruch rotacyjny zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, po czym pozostajemy jeszcze chwilę z zamkniętymi oczami, zachowując dłonie w mudrze polegającej na konkretnym ustawieniu palców. Ale już w przypadku chronicznych problemów niezbędne może być systematyczne działanie na wielu punktach jednocześnie, np. przez miesiąc. Marma to również zabieg typowo relaksacyjny, szczególnie wskazany dla osób mierzących się z ciągłym pośpiechem albo ze stresem. W Polsce są już dostępne profesjonalne zabiegi. Pojedynczy trwa około 40 minut, po tym czasie pacjent jeszcze przez 10 minut pozostaje w pozycji leżącej, by zintegrować to doświadczenie. Bo choć sam zabieg jest niezwykle delikatny, to jego działanie – bardzo głębokie.
Moc marmy tkwi w jej delikatności. Jak to można wyjaśnić?
Ajurweda zakłada, że oprócz ciała fizycznego mamy ciało subtelne. Chociaż go nie widzimy, możemy je poczuć, np. w trakcie medytacji doświadczyć, jak poszerza się nasza aura. Marma to praca właśnie na ciele subtelnym. Dlatego terapeuci marmy powinni regularnie praktykować medytację i pranajamę, czyli ćwiczenia oddechowe. Zabieg odniesie skutek leczniczy tylko wtedy, gdy zostanie wykonany w medytacyjnym stanie umysłu.
Potrzebujemy wyciszenia i koncentracji? Nie możemy masować sobie tych punktów, oglądając serial?
Możemy, ale nie uzyskamy tak silnego efektu. Są też sytuacje i dolegliwości, przy których trudno wejść w stan medytacyjny, np. kiedy zmagamy się z silnym bólem głowy. To nie znaczy, że nie ma wtedy sensu wykonywać marmy, wręcz przeciwnie!
A czym jest medytacyjny stan umysłu oraz sama medytacja?
Medytacja to zwrócenie się do wewnątrz. Może polegać choćby na obserwacji myśli, oddechu albo powtarzaniu specjalnych dźwięków, czyli mantr. Wszystkie te techniki pozwalają wyciszyć umysł, który ze swojej natury pozostaje w ciągłym ruchu, pobudzeniu. Jeśli więc po prostu usiądziesz i zamkniesz oczy, prawdopodobnie nie wejdziesz od razu w stan medytacyjny, czyli stan pełnego spokoju i koncentracji, w którym możesz zajrzeć w głąb siebie. Potrzebujesz narzędzi, które ci to ułatwią, np. wywodzącej się z nauk jogicznych pranajamy. Zwróć uwagę, że kiedy bywasz zestresowana, twój oddech jest płytki i krótki, a kiedy czujesz się zrelaksowana – głębszy i dłuższy. Jeśli świadomie go spowolnisz, aktywujesz przywspółczulną część układu nerwowego odpowiedzialną za relaksację i wyciszenie organizmu. W ten sposób oddech bezpośrednio wpływa na stan emocjonalny i psychiczny – może zmienić kondycję naszego umysłu. Według ajurwedy na zdrowie składa się nie tylko prawidłowo funkcjonujące ciało, lecz także wyciszony i skoncentrowany umysł. Ajurweda stwierdza więc jasno: ty sam jesteś panem swojego zdrowia.
Nisha Manikantan: Lekarka ajurwedyjska, główna konsultantka programu leczenia cukrzycy i chorób nowotworowych w Sri Sri College of Ajurvedic Science and Research Hospital; ekspertka w zakresie dietetyki i wellness.
W północno-zachodniej części Mozambiku można spotkać przedstawicieli Batoro – nomadycznej grupy, której kultura zafascynowała zachodnich językoznawców (wystarczy przypomnieć, że w 1969 r. Noam Chomsky poświęcił jej głośne studium, które stało się pretekstem do równie słynnej polemiki z Michelem Foucaultem).
Członkowie Batoro nie wierzą w sensowność jakiegokolwiek aktu komunikacyjnego między ludźmi. Uważają, że wszelka rozmowa jest pozorna, więcej: pozbawiona sensu. Aby informacja X została przekazana, musi zasadzać się na czymś, co jej odbiorca już wie. Mówiąc bardziej fachowo, wypowiedź zupełnie abstrakcyjna nie zostanie rozkodowana. Jeśli mówię „drzewo” i ktoś ma mnie zrozumieć, już musi on wiedzieć, czym jest drzewo. Tym samym, ilekroć ludzie rozmawiają i się rozumieją, tak naprawdę wciąż mówią to, co już sami wiedzą: kręcą się w kółko. Tylko pozornie wymieniają się komunikatami i kumulują wiedzę. Batoro zdają sobie sprawę, że istnieją w świecie różne gadatliwe społeczeństwa, ale interpretują ich zachowania jako teatralny rytuał.
Gdy dotarłem do jednej z wiosek w Mozambiku, szybko zorientowałem się, że Batoro przekuli teorię w praktykę. Mówią do siebie wyłącznie eli luma el eliś, co należy tłumaczyć jako „dzień dobry”. W tym też wyraża się cała ich filozofia. Słowo „dzień” obejmuje wszystko, co istnieje i co może się wydarzyć: życie, czas, narodziny, miłość, śmierć; w słowie „dobry” zawarty jest zaś stosunek Batoro do samego istnienia. Gdyby życie było złe, zrezygnowaliby z niego. Skoro żyją, zgadzają się na nie, więc musi być dobre.
Już od końca XIX w. etnografowie narzekali na małomówność Batoro, która rzekomo uniemożliwiała głębsze poznanie ich kultury. Gdy pojawiali się badacze, mieszkańcy nadal trwali w milczeniu, połączeni wspólnotą rozumienia i odczuwania życia. Prawdą jest jednak, że wszystkiego, co o nich wiem, musiałem domyślić się sam. Zgodnie z wierzeniami tej kultury wiedziałem wszystko o Batoro, zanim ich ujrzałem. Można by rzec, że osobiście niejako przywiozłem ich ze sobą do Mozambiku, a nawet można pójść dalej i powiedzieć, że Batoro to ja.
Jeśli będziesz odpychać negatywne myśli, one będą podążać za tobą jak cień. Wyciągnij do nich rękę. Powiedz im: „Chodźcie tutaj i usiądźcie ze mną”. Obserwuj je, bądź świadkiem ich obecności. Nie możesz zatrzymać myśli ani poznać jej, zanim nadejdzie. A każda myśl, która nadejdzie, odchodzi. Jesteś jak niebo, a myśli są jak chmury. Chmury przepływają po niebie, ale czy mogą w jakikolwiek sposób zakłócić lub ograniczyć jego ogrom? Nie, wcale. Zatem kiedy wzlecisz nad chmurami, zobaczysz, że niebo jest nietknięte. Niezmienne. Tylko myśli się poruszają. Wznoszenie się ponad nie odbywa się w medytacji.
Umiejętność czytania i pisania zmienia ludzki umysł oraz przekształca życie całych społeczeństw. Pytanie: czy zawsze na lepsze?
W eseju O kulcie książek Jorge L. Borges przypomniał, że ani Pitagoras, ani Platon, ani Jezus nie byli orędownikami pisma. Zdecydowanie preferowali słowo mówione. Jeśli chodzi o elity duchowe i intelektualne, przewrót nastąpił mniej więcej w IV w. – pióro zwyciężyło. To w tym czasie młody św. Augustyn opisywał w Wyznaniach tajemniczą postać swojego nauczyciela, św. Ambrożego, który w milczeniu, z zastygłą twarzą śledził wzrokiem ciągi znaków, „dając pokarm umysłowi”. Nam ten obraz może wydawać się banalny, ale cudowność pisma podziwiano i wychwalano jeszcze w czasach nowożytnych. Przykładem niech będzie Friedrich Schlegel, według którego „prawdziwa litera była wszechmocną i rzeczywistą różdżką czarodziejską”.
Najczęściej traktuje się je jako przełomowy wynalazek umożliwiający wierne odzwierciedlenie mowy i myśli. Ten punkt widzenia, który też w nowszych czasach prezentowali klasycy językoznawstwa, współcześnie nie wytrzymuje krytyki zarówno ze strony antropologii, jak i historii. Pismo nie tylko odtwarza mowę oraz myśli, lecz także w istotny sposób na nie wpływa. Jego pojawienia się nie można traktować jako odizolowanego wynalazku. Zmiany, które ono wywołało, są na tyle poważne, że należy wręcz mówić o powstaniu kultur pisma. Okazuje się, że umiejętność pisania i czytania ma niezwykle doniosłe konsekwencje poznawcze i społeczne.
W latach 60. XX w. przedstawiciele tzw. wielkiej teorii piśmienności zainaugurowali nowy sposób myślenia o tak fundamentalnej roli pisma. Do czołowych badaczy tej koncepcji należy wybitny brytyjski antropolog kulturowy sir Jack Goody.
Przez całe życie był związany z Uniwersytetem w Cambridge, zaczynał od studiów literackich i jak wielu badaczy przed nim (w tym choćby Bronisław Malinowski) zainteresował się antropologią dzięki lekturze Złotej gałęzi Jamesa G. Frazera – książki, którą przeczytał podczas wojny w obozie jenieckim w Niemczech.
Jego twórczość wyznaczają dwa wielkie zagadnienia: wpływ pisma na ludzki umysł i kulturę, a także zwalczanie wszelkich przejawów etnocentryzmu. Oba tematy ściśle się ze sobą łączą. W dużym skrócie: posługiwanie się pismem powoduje wytworzenie się u osoby piśmiennej pewnego rodzaju racjonalności, a ta następnie zostaje zastosowana w ocenie innych kultur (te, które się nim nie posługują, przedstawicielom kultury pisma jawią się jako nieracjonalne). Wbrew opiniom o wyjątkowości Zachodu w dziedzinie organizacji, nauki i technologii – jak wskazywał Goody – podobne zjawiska i przemiany następowały skokowo wszędzie tam, gdzie pojawiła się jakaś forma zapisu, pergamin czy prasa drukarska.
Przez ostatnie stulecia myśliciele Zachodu, szczególnie klasycy antropologii, chętnie wskazywali różnice między kulturami pierwotnymi a cywilizowanymi. Społeczeństwa proste przeciwstawiano złożonym; magiczne – naukowym; prelogiczne czy mistyczne – logicznym; tradycyjne – nowoczesnym; wyróżniano myślące konkretem i te posługujące się abstrakcją. Goody zgadzał się z Claude’em Lévi-Straussem, że poszukiwanym czynnikiem odróżniającym naszą kulturę od tych pierwotnych nie są uwarunkowania społeczne, polityczne czy religijne, lecz poprzedzające je rozmaite postrzegania świata. Zauważył jednak, że o ile Lévi-Strauss trafnie wskazał ów czynnik, o tyle nie wyjaśnił jego źródła. Jak można się domyślać, według Goody’ego różnica w tym postrzeganiu zasadza się właśnie na używaniu pisma.
Mowa jest ulotnym dźwiękiem. Zdarzeniem ograniczonym w czasie i przestrzeni. Wszelkie te bariery jednak znikają, gdy sprowadzimy ją do dwuwymiarowej formy graficznej. Zapisany komunikat może oddalać się od nadawcy, może nawet przeżyć go o stulecia. A co najistotniejsze – zapisana mowa przestaje być efemeryczna. Od tej chwili zostaje „unieruchomiona”, daje się obserwować z zewnątrz. Oczywiście współcześnie potrafimy utrwalić dźwięk, ale to nie to samo. Nie może być poddawany analizie czy udoskonalany w równym stopniu co zapisany komunikat, bo wciąż pozostaje sygnałem akustycznym, a nie znakiem materialnym. Dopiero zanotowane i odczytywane słowa ujawniają relacje pozostające często w żywej mowie ukryte – pojawiające się między nimi sprzeczności, dwuznaczności, brak spójności, które sprawny mówca może zakamuflować.
Te cechy pisma są na tyle istotne, że modyfikują nasze wzory myślenia. Refleksja ukształtowana przez zapis i lekturę staje się bardziej linearna, abstrakcyjna oraz intelektualna. Zdaniem Goody’ego piśmienność w istotny sposób przyczyniła się do rozwoju logiki, udoskonala argumentacje i akcentuje binarność.
Dociekania historyczne pokazują, że początki pisma na Bliskim Wschodzie w ogóle nie miały związku z pragnieniem wiernego odzwierciedlania mowy. Były to przede wszystkim listy i spisy rzeczy. Pierwsza znana forma zapisu, czyli sumeryjskie pismo klinowe, powstawała jako poukładane kolumny i rzędy. Rejestry i wyliczenia prowokują do pytań o relacje między wchodzącymi w ich skład elementami. Pismo to nie tylko pomoc dla pamięci, lecz także bodziec do intelektualnego zainteresowania się zarejestrowaną informacją.
Przykładowo – jak twierdził Goody – tworzenie list rzeczy doprowadziło do powstania systematycznej teorii matematycznej, a babilońskie rejestry bóstw czy planet i oddzielających je od siebie odległości miały dać podwaliny astrologii. Praktykowane w starożytnej Mezopotamii odnotowywanie znaczących zdarzeń (okresów rządów, bitew itd.) w ciągach chronologicznych zapoczątkowało natomiast nauki historyczne i ukształtowało sposób myślenia o dziejach, którego i my jesteśmy dziedzicami. Według Goody’ego myśl naukowa ewoluowała wszędzie tam, gdzie dochodziło do rozwoju umiejętności czytania i pisania. To nie przypadek, że początków dzisiejszej nauki należy szukać na Bliskim Wschodzie, a jej twórczy rozkwit nastąpił w starożytnej Grecji, w której posługiwano się alfabetem. Z kolei spektakularny rozwój nowożytnej nauki w Europie poprzedziła „rewolucja Gutenberga”.
Etnografowie od dawna zauważali, że to nieprawda, iż w społeczeństwach pierwotnych ludzie są bezwzględnie oddani swoim rytuałom i mitom, wszyscy wierzą w bogów oraz skuteczność magii i wyroczni. W każdym plemieniu pojawiają się osoby, które moglibyśmy określić mianem myślicieli lub podważające ogólnie przyjęty obraz świata. Zdaniem Goody’ego różnica dzieląca nasze bardziej sceptyczne społeczeństwo od tamtych kultur polega na tym, że jednostki wątpiące w społecznościach niepiśmiennych nie mogą swoich myśli zachować, tak aby były one trwałe i następnie zostały rozwinięte. Nie chodzi więc o brak sprzeciwu i całkowitą jednomyślność, lecz o wynikającą z braku pisma niemożność akumulacji sceptycyzmu, która mogłaby zapoczątkować bardziej znaczące przemiany w kulturze.
Prowadzenie list i rejestrów już w starożytności przyczyniło się do swego rodzaju faworyzowania nauki polegającej na klasyfikowaniu rzeczy. W kulturach oralnych rzadko sporządza się wyliczenia. Jeśli pojawiają się w książkach etnograficznych, to zdaniem Goody’ego jako efekt przeinaczeń etnografa narzucającego swoje metody porządkowania świata. Jeżeli nawet w danej kulturze występują w formie szczątkowej, nie stają się wzorcem dla klasyfikacji i myślenia. Tymczasem wielkim symbolem naszej kultury pisma jest encyklopedia, będąca sumą wszelkiej wiedzy zgromadzonej w postaci ułożonych alfabetycznie haseł. Alfabet jest przykładem arbitralnego – z punktu widzenia logiki i wartości – sposobu klasyfikacji danych, ale okazuje się niezwykle pomocny, gdy próbujemy uszeregować wielość chaotycznych informacji.
Konsekwencje rozważań Brytyjczyka pomagają zrozumieć współczesne postrzeganie świata. Jeśli zastanawiam się, co będę dziś robił, i wymieniam dane czynności w porządku hierarchicznym lub chronologicznym – planuję w sposób, który najłatwiej oddać w graficznej formie dwuwymiarowej. Gdy zastanawiam się nad historią kraju czy nad biegiem swojego życia albo tworzę listę rzeczy, które chcę osiągnąć – cały czas myślę jak przedstawiciel kultury pisma; ktoś, kto uwewnętrznił jego logikę. Pismo, od czasów nowożytnych wprowadzone do szkół, kształtuje specyficzny sposób myślenia, formułuje struktury myślowe i poznawcze, poza które właściwie nie sposób wyjść.
Goody zauważał, że wystarczy, aby pismo pojawiło się wśród elit, a reszta danego społeczeństwa, choćby była niepiśmienna, również się zmieni. Konsekwencją tego jest pogląd, zgodnie z którym pismo staje się fundamentalnym czynnikiem przekształcającym kulturę do tego stopnia, że można mówić o osobnej kulturze pisma mającej określone cechy, istniejące co najwyżej w formach zalążkowych w kulturach oralnych.
Można pójść jeszcze dalej w wyprowadzaniu wniosków z teorii wielkiej piśmienności. Choć Goody nie mówi tego wprost, przypuszczalnie jest tak, że my, którzy uwewnętrzniliśmy logikę pisma, nie pozostajemy już w tak ścisłej relacji ze światem materialnego konkretu, jaka cechuje kultury oralne. Faworyzując zmysł wzroku i abstrakcję, nie widzimy świata jako ciągły, lecz poszatkowany i podzielony znakami; wydarzenia nie są dla nas nierozerwalnie osadzone w swoich kontekstach, a nasze doświadczenie okazuje się bardziej intelektualne niż cielesne.
Bez pisma nie do pomyślenia są największe światowe religie – judaizm, chrześcijaństwo, islam – które nie istnieją w oderwaniu od swoich świętych tekstów. Nawet nieco odmienne od nich hinduizm, buddyzm czy taoizm mają pisma kanoniczne od stuleci określające ich charakter. Tym samym wielkie religie przyczyniły się do pogłębiania piśmienności w swoich społecznościach poprzez konieczność poznawania świętych pism. Choć w ich ramach istnieje wiele odmiennych wyznań, sekt i herezji, istotność odniesienia do podstawowych tekstów nie ulega zmianie. Możliwe są rozmaite interpretacje i to one decydują o różnicach między poszczególnymi doktrynami, ale zasadnicze podstawy spisane w świętych tekstach pozostają niepodważalne dla wyznawców.
Współcześnie wciąż można spotkać pogląd, zgodnie z którym gdzieś przetrwała jakaś niezmienna, prastara pogańska tradycja licząca setki czy nawet tysiące lat. Niektórzy tropią wynikające z niej zwyczaje z przekonaniem, że nieskodyfikowane mity i rytuały są takie same od swojego zarania. W rzeczywistości brakuje dla takiego ujęcia dowodów.
Istnieją za to argumenty na rzecz stanowiska zupełnie przeciwnego. To właśnie wielkie religie uniwersalistyczne, mające swoje korpusy tekstów, cechuje większa stałość wynikająca z ciągłego odniesienia do tych samych, uznanych za święte pism. Lokalne religie afrykańskie badane przez Goody’ego wykazywały się większą elastycznością i swobodą w przetwarzaniu treści swoich wierzeń. Eksperyment polegający na zapisywaniu – przez kilkadziesiąt lat – na taśmach magnetofonowych recytacji lokalnych mitów pokazał, że ich treść znacząco modyfikowano, i to niekiedy w sposób fundamentalny. Bogowie i boginie wręcz wymieniali się funkcjami. Już sama różnorodność wierzeń i rytuałów, występująca nawet wśród ludów sąsiadujących ze sobą, dowodzi wielkiej kreatywności kultur oralnych w formowaniu ich życia religijnego. Oczywiście możliwe, że jakaś kultura oralna utrzyma takie same wierzenia przez stulecia, ale wydaje się, że wówczas konieczny jest pewien czynnik polityczny czy instytucjonalny, który zapewni taką stałość.
Co więcej, okazuje się, że dopiero święte księgi sprowokowały wytworzenie idei religii jako sfery wydzielonej z innych dziedzin życia społecznego. Badane przez Goody’ego społeczności afrykańskie nie mają słów, które można przetłumaczyć jako religia czy rytuał.
Afrykańskie religie plemienne są ściśle związane z życiem danej społeczności; konwersja jest raczej niemożliwa. Inaczej niż buddyzm, chrześcijaństwo czy islam nie istnieją one w oderwaniu od grupy etnicznej, w ramach której powstały. Zdaniem Goody’ego uniwersalizm religijny wiąże się z pewną tendencją, która polega na zerwaniu z kontekstem i dążeniu do uogólnień, wprowadzaniu sformułowań i twierdzeń abstrakcyjnych, a pojawia się wraz z piśmiennością.
Ta uwaga zbliża nas do samej idei powstania prawa – zjawiska nieodzownie związanego z pismem – które należy odróżnić od istniejącego w kulturach oralnych zwyczaju. Ogólna formuła prawna wprowadza problemy interpretacyjne, które zwyczaj rozwiązuje poprzez ścisły związek z kontekstem. Dlatego reguły prawne rozrastają się w nieskończoność, by móc przewidzieć wszelkie możliwe wariacje sytuacyjne. Pisemny charakter prawa skutkuje więc możliwością nadużyć czy absurdami.
Wynalazek pisma na Bliskim Wschodzie wiąże się z rozwojem miast i spektakularnej architektury. W tym miejscu możemy jednak dodać za Lévi-Straussem, że początki pisma w Sumerze i Egipcie idą w parze z narodzinami… niewolnictwa. Spisy ludności umożliwiły jej lepszą kontrolę i wykorzystywanie do pracy, a tym samym tworzenie organizmu politycznego. Nawet w czasach współczesnych obserwowaliśmy, jak wprowadzenie obowiązkowej nauki czytania i pisania przyczyniało się do większego nadzoru państwa nad jednostką. Zdaniem francuskiego antropologa ktoś, kto potrafi czytać, nie może usprawiedliwiać się nieznajomością spisanego prawa.
Inni badacze także zauważyli niezupełnie pozytywny wpływ piśmienności na życie społeczeństw. Pismo sprzyjało powstawaniu nierówności społecznych – np. egipski pisarz (urzędnik prowadzący rejestry ludności i zajmujący się administracją) czy kościelny duchowny (mający dostęp do spisanego Słowa Bożego) w oczywisty sposób sytuowali się wyżej w hierarchii.
Jak już zostało wspomniane, Goody w swojej karierze akademickiej trudnił się również krytyką etnocentryzmu. Wielu teoretyków (oraz polityków) utrzymywało i nadal utrzymuje, że pojawienie się racjonalności, nauki czy kapitalizmu było szczególną zdobyczą kultury zachodniej. W początkowym okresie swojej pracy Goody też niejako podzielał ten pogląd, wiążąc wyjątkowość Zachodu z greckim pismem alfabetycznym i konsekwencjami, jakie ono wywołało. Jednak w swoich późniejszych tekstach (choćby w książce Renesans. Czy tylko jeden?) zmienił zdanie, przyznając, że wcześniej nie dostrzegał zalet pisma logograficznego stosowanego w Mezopotamii, Egipcie czy Chinach. Przykładowo, niefonetyczny chiński sposób zapisu umożliwił „eksport” kultury na różne obszary językowe, co jest wykluczone w zapisie alfabetycznym.
Krytycy teorii Goody’ego zauważyli, że mimo jego wysiłków w podważaniu koncepcji, które uzasadniałyby wyższość Zachodu, antropolog w trakcie całej swojej działalności badawczej równolegle pracował nad tym, by dostarczyć przeciwnikom silny argument. Przecież podział na kulturę oralną i piśmienną łatwo da się wykorzystać politycznie. Dzięki niemu można znów cofnąć się do XIX w. i w nowym przebraniu mówić o cywilizacji i dzikich, a także racjonalizować i uzasadniać wszelkie zamiary cywilizowania dzikich.
Fakt, wczesny artykuł Następstwo piśmienności częściowo można interpretować w ten sposób, jednakże późniejsze dzieła Goody’ego nie przeciwstawiają tych dwóch typów kultur w tak ostry sposób. Zdaniem badacza nie mamy tutaj bowiem do czynienia z wyraźną dychotomią, a raczej z pewnymi tendencjami. Goody starał się balansować między dwoma stanowiskami: nie zgadzał się na dyskryminujące rozróżnienie między umysłowością pierwotną a współczesną, ale też nie podzielał stanowiska, które ignoruje wszystkie różnice między społeczeństwami. Ponadto należy pamiętać, że według niego tendencje piśmienne i oralne istnieją nie tylko w każdej grupie społecznej, lecz także u każdej jednostki. Nawet my, przedstawiciele kultury pisma, w życiu codziennym możemy zachowywać się jak reprezentanci kultury oralnej.
Na koniec, odstępując już od koncepcji Brytyjczyka, dodajmy, że w przypadku stosowania pisma nie mamy do czynienia z prostym podziałem na tych chcących, ale niepotrafiących się nim posługiwać, oraz tych bardziej sprawnych intelektualnie, którzy chcą i potrafią. Etnografowie w Ameryce Północnej rejestrowali niechęć kultur tubylczych wobec pisma; niektóre społeczeństwa świadomie z niego zrezygnowały.
Pewien XIX-wieczny wódz rdzennych mieszkańców, cytowany przez Martina Kuckenburga w książce Pierwsze słowo, twierdził, że pismo „rodzi błąd i kłótnie” (tłum. Bartosz Nowacki). Wódz utrzymywał, że jego Wielki Duch mówi i można go usłyszeć w grzmotach, w huczącej burzy, w potężnych bałwanach oraz innych zjawiskach przyrody. Jednak ten Wielki Duch „nie pisze nigdy”.
Pięć wybitnych artystek tworzących na przestrzeni ostatnich stu lat uwieczniało na swoich zdjęciach zarówno znane osobistości, jak i ginące światy czeskiej prowincji. I zdaje się, że żadna z nich nie zajęła się fotografią przez przypadek.
Nic na to nie poradzę – gdy myślę o fotografii w Czechach, od razu widzę przed sobą fikcyjną artystkę, Teresę z Nieznośnej lekkości bytu Milana Kundery. Wspaniałą, niejednoznaczną bohaterkę, wymykającą się wszelkim schematom. Wydaje nam się, że coś już o Teresie wiemy, a wtedy ona robi woltę. Tak samo nieschematyczne jest jej patrzenie na świat, a także robione przez nią zdjęcia. Fotografią zaczyna zajmować się niespodziewanie, po przeprowadzce z prowincji do Pragi. Jak wyjaśnia narrator powieści: „Energia, z jaką Teresa rzuciła się po przyjeździe w życie, była jednocześnie drapieżna i krucha […]. Dostała posadę w laboratorium fotograficznym, ale to jej nie wystarczało” (tłum. Agnieszka Holland). Wkrótce i ona zaczęła robić zdjęcia. Być może popchnął ją do tego ten sam wewnętrzny przymus, którego istnienie sugeruje bon mot autorstwa jednej z najsłynniejszych amerykańskich fotografek XX w., Dorothei Lange: „To nie przypadek, że fotograf zostaje fotografem, tak jak nie przez przypadek zostaje się treserem lwów”.
Z Pragi pochodziła Lucia Moholy – artystka, która zdobyła światową sławę, choć wcześniej niż ona rozgłos zyskało jej dzieło. Charakterystyczne wysmakowane zdjęcia Moholy utrwaliły bowiem wiele z dokonań Bauhausu. Jednak przez lata prace fotografki powielane były bez wskazania na jej autorstwo albo przypisywane innym twórcom. Pochodziła z zamożnej zlaicyzowanej rodziny żydowskiej, podobnie jak kilkanaście lat od niej starszy Franz Kafka. Studiowała historię i filozofię w Pradze, potem przeniosła się do Berlina, gdzie pracowała m.in. jako redaktorka dla różnych wydawców. Fotografią zaczęła interesować się w 1915 r. – to wtedy jako 21-letnia dziewczyna napisała w pamiętniku: „Obudziło się we mnie zainteresowanie fotografią. Jestem kimś na kształt pasywnej artystki. Umiem utrwalać wrażenia i z całą pewnością potrafiłabym zarejestrować każdą rzecz z jak najpiękniejszej perspektywy, wykorzystując procesy chemiczne, których się nauczyłam, i pozwolić im objawić się w sposób, w jaki na mnie oddziałały” (cyt. za tekstem o Lucii Moholy autorstwa brytyjskiej kuratorki sztuki Helen Trompeteler zamieszczonym na łamach „Photomonitora”). Już na początku twórczej drogi wiedziała, jak ważna w fotografowaniu jest osobista perspektywa.
Wspólnie z mężem Lászlem Moholym-Nagym eksperymentowała z różnymi formami fotografii artystycznej. Tworzyli m.in. nowatorskie fotogramy, powstałe na materiale światłoczułym bez udziału aparatu. Lucia miała też duży wpływ na kształt tekstów teoretycznych Lászla. Dyskutowali o nich, a potem ona redagowała je i nadawała im ostateczną formę. W ten sposób powstała choćby słynna książka Malarstwo. Fotografia. Film, w której Moholy-Nagy wyłożył teorię tzw. nowego widzenia (neues Sehen). Kiedy otrzymał on posadę profesora w Bauhausie, przenieśli się do siedziby uczelni w Weimarze (potem w Dessau). Chociaż Lucia nigdy nie była tam oficjalnie zatrudniona, czynnie uczestniczyła w życiu artystycznym, nieodpłatnie uczyła fotografii; była zaangażowana w prace nad 14 bauhausowskimi książkami o sztuce i dizajnie (autorstwa Paula Klee, Wassilego Kandinskiego, Kazimierza Malewicza oraz innych twórców związanych ze szkołą). Poza tym fotografowała architekturę, wnętrza budynków, obiekty artystyczne i osoby związane ze środowiskiem. Małżeństwo rozpadło się wkrótce po tym, jak oboje opuścili uczelnię. W latach 30. Lucia wyjechała z nazistowskich Niemiec, powierzając ponad 500 szklanych negatywów Moholyemu-Nagyowi oraz założycielowi Bauhausu Walterowi Gropiusowi.
W Londynie, gdzie zamieszkała, prowadziła komercyjne studio fotografii – jej niezwykle wyraziste portrety, ukazujące twarze pod niecodziennym kątem lub z profilu, znajdują się dziś w zbiorach National Portrait Gallery. Jeszcze przed wybuchem wojny udało jej się ukończyć prace nad książką A Hundred Years of Photography 1839–1939 (Sto lat fotografii 1839–1939) popularyzującą wiedzę o tej dziedzinie sztuki. Wydana przez Penguin publikacja przedstawiająca w przystępny sposób zarówno elementy teorii, jak i historii fotografii stała się bestsellerem, na pniu wyprzedał się cały nakład 40 tys. egzemplarzy.
Podczas wojny Lucia podjęła starania o wyjazd do USA wspierane przez byłego męża (podobnie jak Gropius, László Moholy-Nagy zdążył wyemigrować tam jeszcze przed wojną). Jednak urząd imigracyjny odmówił jej wizy, podając za powód… brak dowodów na to, że w Niemczech pracowała jako fotografka. Zarówno były mąż, jak i Gropius nie byli w stanie wyjaśnić jej, co się stało ze szklanymi negatywami powierzonymi im na przechowanie. Przez długi czas Lucia żyła w przekonaniu, że po prostu zaginęły. Do chwili, gdy już po wojnie, w roku 1947 w Londynie przypadkowo wzięła do ręki album poświęcony Bauhausowi wydany przez nowojorskie MoMA, bogato ilustrowany… jej zdjęciami, pozbawionymi jednak podpisu. Gropius nawet wtedy nie był skłonny oddać negatywów, tłumacząc pokrętnie: „Ależ mówiłaś, że nie będą ci już potrzebne”. Batalia zakończyła się dopiero w latach 50., w dodatku niepełnym sukcesem, bo Lucia z pomocą prawników odzyskała tylko część swoich negatywów (pod koniec życia przekazała je Archiwum Bauhausu w Berlinie). Również dzięki tym zdjęciom udało się upowszechnić wiedzę o innych kobietach związanych ze szkołą, które też zostały pozbawione należnego im miejsca.
László Moholy-Nagy przyznał po latach: „Jej intelekt był jak latarnia oświetlająca mój emocjonalny bałagan. Nauczyła mnie myślenia”. Ale wewnętrzne światło Lucii – tak dobrze widoczne w wyrazie jej oczu na autoportrecie, gdy patrzy prosto w obiektyw – było czymś znacznie więcej. Od początku XXI w. coraz liczniejsze publikacje i wystawy odkrywają ją jako jedną z kluczowych postaci Bauhausu. Lucia Moholy to osobna, niezwykle twórcza artystka, której rola z całą pewnością nie kończyła się na służbie innym – i w czasach, kiedy było to dla kobiet wyjątkowo trudne, odważyła się pójść własną drogą.
Własną drogę wybrała także Emila Medková, której prace są kojarzone z surrealizmem. Naukę fotografii rozpoczęła w Państwowej Szkole Graficznej w Pradze już jako 14-latka; jej pierwszym mistrzem był Josef Ehm, znany czeski artysta fotografujący m.in. w nurcie neues Sehen. Na początku lat 50. znalazła się w kręgu młodych twórców zebranych wokół Karela Teigego, jednego z najważniejszych przedstawicieli awangardy, niestrudzonego propagatora idei modernistycznych – na jego zaproszenie przed drugą wojną światową bywały w Pradze takie sławy, jak Le Corbusier, Man Ray czy wspomniany już Gropius. Medková bardzo wcześnie miała więc okazję zetknąć się z awangardowymi nurtami we współczesnej sztuce. I równie wcześnie przekonała się, jak bezwzględnie nowa władza obchodzi się ze swoimi przeciwnikami. Grupa surrealistów nie była – oględnie mówiąc – wspierana przez władze, a zaszczuty przez czechosłowacki aparat bezpieczeństwa Teige zmarł na atak serca w 1951 r.
Medková, podobnie jak Lucia Moholy, żyła w artystycznym związku. Przez lata wraz z mężem, wybitnym malarzem Mikulášem Medkiem, wzajemnie się inspirowali, a twórcze ścieżki obojga naznaczyła wspólna cecha: ich prace nie były zbyt często w Czechosłowacji wystawiane. Na utrzymanie rodziny zarabiała głównie Emila, pracując w laboratorium fotograficznym. Jak później przyznała, to, że zdjęcia, które sama robiła, nie stanowiły źródła jej utrzymania, dało jej twórczą wolność i poczucie niezależności. W fotografii poszukiwała tajemnicy, która kryła się za tym, co przedstawione. Ten rodzaj napięcia między widzialnym a niewidzialnym można dostrzec już we wczesnych fotografiach, takich jak Vodopád vlasů (Kaskada włosów) z 1949 r., gdzie z kranu „wylewają się” ludzkie włosy, a w kieliszku na jajko leży coś, co wygląda jak oko. Zachodzi więc charakterystyczne dla surrealistycznej twórczości tamtych czasów przesunięcie znaczeń między tym, co ludzkie i nie ludzkie. Badacz surrealizmu, profesor Norwich University of the Arts Krzysztof Fijałkowski we wnikliwym artykule omawiającym dorobek Medkovej na łamach „Tate Papers” zwracał uwagę na to, że jej późniejsza twórczość skupia się na obrazowaniu elementów świata, które nazwał „miejskimi duchami” (jak plama na ścianie budynku układająca się w antropomorficzne kształty). Medková wyszukuje w krajobrazie Pragi pęknięcia w rzeczywistości, przez które przesącza się niesamowitość – coś, co współtworzący tę samą grupę surrealistów Vratislav Effenberger nazywał „obiektywną poezją”: surową, naznaczoną przez trudne czasy, kiedy swoboda wypowiedzi była odgórnie blokowana. Poezją, która znajduje sposoby, aby wydobyć swój niezależny głos.
W jednym z nielicznych wywiadów, jakich udzieliła, Medková mówiła o tym, że bez tajemnicy zdjęcie jest dla niej puste. Odwołując się do swoich antropomorficznych prac, wyjaśniała, że nie chodzi jej o samo przedstawienie twarzy wpisanej w inny obiekt, ale o wrażenie, jakie to zdjęcie wywołuje. „Ważny jest dla mnie detal. Jeśli widzę przedmiot wart sfotografowania, robię kilka jego ujęć, będąc jednocześnie skupiona i podekscytowana, pełna obaw, z bijącym sercem wstrzymując oddech i mając ogromną nadzieję, że fotografia wyjdzie tak, jak sobie zamierzyłam. Jeśli nie towarzyszą mi podobne emocje, nie jestem w stanie zrobić zdjęcia, z którym mogłabym się utożsamić” (cyt. za internetową platformą Secondary Archive, zbierającą wypowiedzi artystek z centralnej i wschodniej Europy).
Podobnie o wykonywaniu zdjęć jako pełnym emocji oraz intymnym procesie mówiła inna wybitna czeska fotografka, Dagmar Hochová. W wywiadzie dla telewizji udzielonym w 2002 r. Markowi Ebenowi wyjaśniała: „Swój sposób ekspresji poprzez fotografię odkryłam najprawdopodobniej, w ogóle się nad tym nie zastanawiając. To musi być coś, co się czuje. […] Fotografowanie jest szalenie ekscytujące, towarzyszy mu pośpiech – żeby chwila nie umknęła, bo jesteś właśnie na miejscu i nie chcesz, żeby coś zaburzyło ten moment; wiele w tym dramatyzmu” (cyt. za Secondary Archive).
Hochová, absolwentka tej samej Państwowej Szkoły Graficznej co Emila Medková (przez całe życie serdecznie się przyjaźniły), w latach 40. ukończyła także słynną FAMU (Filmová a televizní fakulta Akademie múzických umění v Praze). Jak mówiła we wspomnianym wywiadzie, w tamtym czasie „nie było tam innych kobiet, tylko kilku dość nudnych facetów”. Fascynowała ją amerykańska i europejska fotografia dokumentalna, m.in. twórczość Henriego Cartiera-Bressona oraz innych fotografów zrzeszonych w Magnum Photos (zaznaczała też, że wtedy w Czechosłowacji nikt nie robił zdjęć w taki sposób). Chcąc zachować niezależność, na wiele lat zajęła się fotografowaniem najmłodszych bawiących się na zniszczonych wojną praskich podwórkach – dzieci były „bezpiecznym” tematem – i w ten sposób udało jej się uśpić podejrzliwość władz. Zdjęcia Dagmar Hochovej są pełne ciepła i uroku, a przy tym dalekie od idealizacji dzieciństwa: młodzi bohaterowie, pozostawieni sami sobie, wymyślający zabawy, które niekoniecznie spodobałyby się dorosłym (jak dwaj chłopcy, którzy w zapamiętaniu skaczą na ścianę kamienicy albo dzieciaki bawiące się na stercie złomu), może nie mają wiele, ale nie brakuje im wolności – a tej nie sposób przecenić.
Takiej wolności Hochová poszukiwała również w innych obszarach, często ze świadomością, że jej zdjęcia nie będą mogły zostać opublikowane – tak było w przypadku wielu portretowanych przez nią z ogromnym wyczuciem dysydentów i pisarzy, m.in. Václava Havla, Pavla Kohouta czy Milana Kundery. Kiedy już będzie to możliwe, ze zdjęć tych powstanie wystawa i album Konec chleba, počátek kamení (Koniec chleba, początek kamieni). Fotografka dokumentowała także inwazję na Czechosłowację w 1968 r. czy aksamitną rewolucję z listopada 1989 r. Była jedną z tych fotoreporterek, rzeczywistych towarzyszek powieściowej Teresy, o których Kundera w Nieznośnej lekkości bytu pisze, że to dzięki nim inwazja z roku 1968 była pierwszą zbrodnią rosyjskiego imperium, która została „w całości obfotografowana i sfilmowana i dokumenty te leżą w archiwach całego świata”. Ważniejsze jednak od utrwalania niegodziwości było pokazanie wielkiego zrywu, wyzwalającej energii tłumu protestujących i determinacji, która ostatecznie doprowadziła do złamania systemu. Ale zanim komunizm upadł, wiele osób spośród artystów i artystek, pisarzy i pisarek zostało po roku 1968 objętych zakazem publikacji. Należała też do nich Hochová, która nie zdecydowała się na podpisanie lojalki zapewniającej o posłuszeństwie wobec władz.
Z cenzurą niemal od początku borykała się również Markéta Luskačová, uznawana za jedną z najwybitniejszych fotografek zajmujących się tematyką społeczną. Dwie dekady młodsza od Hochovej, podobnie jak ona studiowała fotografię na praskiej FAMU. Już cykl jej wczesnych prac, dokumentujących codzienne życie i obrzędy religijne mieszkańców słowackich wsi – ginące tradycje, których uwiecznieniu artystka oddawała się z ogromnym zaangażowaniem – przyniósł jej międzynarodowe zainteresowanie (a jednocześnie zaniepokoił czechosłowackie władze). W połowie lat 70. wyemigrowała do Anglii (ułatwiło to brytyjskie obywatelstwo jej męża, poety Franza H. Wurma). W Londynie w 1983 r. powstał album Pilgrims, towarzyszący wystawie w Muzeum Wiktorii i Alberta przedstawiającej zdjęcia z różnych miejsc religijnego kultu odwiedzanych przez Luskačovą na przestrzeni wielu lat, takich jak słowacka Lewocza oraz Bańska Szczawnica, polska Kalwaria Zebrzydowska czy irlandzka Croagh Patrick. John Berger w wydanym ostatnio po polsku zbiorze esejów Zrozumieć fotografię świetnie opisuje głębię tych zdjęć, których wielkość polega na swego rodzaju umiejscowieniu poza czasem i skierowaniu w stronę wieczności – na „ludzi, którzy wciąż pamiętali o Zmarłych” (tłum. Anna Kunicka).
Kiedy syn Markéty Luskačovej był mały, chodziła z nim na długie spacery po londyńskim East Endzie, gdzie robiła zdjęcia na tamtejszych placach i targowiskach. Jej prace pokazują całą złożoność ludzkiej egzystencji, a zarazem są pozbawione sentymentalizmu – było to możliwe dzięki zaufaniu, które zdobywała stopniowo, towarzysząc bohaterom swoich zdjęć w codziennych czynnościach. To sprawiło, że fotografce udało się oddać coś więcej, uwiecznić cząstkę istnienia. W jednym z wywiadów wspominała, z jakim zdziwieniem odkryła, że po angielsku o wykonywaniu zdjęć mówi się: to shoot – zupełnie w opozycji do czeskiego zvěčnit, które znaczeniowo pokrywa się z polskim „uwiecznić”, co wskazuje niejako na uczynienie fotografowanego obiektu nieśmiertelnym.
Pójdźmy za słowami Dorothei Lange, która porównała fotografowanie do tresury lwów. Jednym ze sposobów na obłaskawienie dzikiego zwierzęcia jest zbliżanie się krok po kroku, aby poznać je coraz lepiej i móc w jak najpełniejszy sposób oddać jego naturę. To w moim odczuciu łączy opisane przeze mnie czeskie fotografki: pokora i głęboki namysł nad rzeczywistością. Ale też odwaga i hart ducha, który nie tylko pozwolił im przetrwać trudne czasy, lecz także przetrzeć szlaki innym artystkom – m.in. Jitce Hanzlovej oraz Terezie Zelenkovej, podobnie jak Luskačová tworzącym w Wielkiej Brytanii. Ich zdjęcia są zupełnie różne, ale łączy je niewyczerpane źródło inspiracji, jakim są powroty do rodzinnego kraju. Jak przyznaje Zelenková, poszukująca w swojej twórczości przestrzeni mitycznych i symbolicznych (cyt. za książką Kamili Woźniak pt. O literaturze w fotografii. Infrazy czeskie): „Każde miejsce ma swoją złożoną historię i niepowtarzalny charakter, który tworzy misterna sieć szczegółów dostrzegalnych tylko dla tych, którzy je zamieszkują. Jednocześnie często nie zdajemy sobie sprawy z wyjątkowości naszej ojczyzny i tej niewidzialnej więzi, zarazem uspokajającej i duszącej, dopóki nie zdecydujemy się z niej wyjechać”.
Może też z podobnego powodu Jitka Hanzlová wraca do lasu swojego dzieciństwa, położonego nieopodal wioski, w której się wychowała. Zdjęcia z cyklu Las robi wyłącznie w tym miejscu i jedynie wtedy, gdy nikt jej nie towarzyszy. Jak pisze Berger we wspomnianym już zbiorze Zrozumieć fotografię: „W przypadku niektórych zdjęć lasu Jitki […] dziwny jest fakt, że wydają się niczego nie zatrzymywać”. Las uwieczniony – znów to słowo – przez Hanzlovą znajduje się „gdzieś pomiędzy przeszłością, teraźniejszością i przyszłością” i „pozwala się wyrwać z więzienia czasu współczesnego”, „odwrócić klepsydrę”. Jak mówi sama fotografka: „Droga, którą idę, jest drogą powrotną, aby zobaczyć przyszłość”.
Jak zadziwić dżina? I czego tak naprawdę pragniemy?
Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze istniała magia, żył sobie młody człowiek, któremu nic się nie chciało. Najchętniej spędzał czas w domu. Choć niczego nie robił, denerwował się, gdy mu przeszkadzano. Któregoś razu znalazł na swoim fotelu lampę. Podniósł ją i potarł. Po chwili wyszedł z niej dżin.
– Spełnię twoje trzy życzenia – rzekł arabski demon.
– Niczego od ciebie nie chcę, idź sobie – odparł młodzieniec i wyciągnął się na fotelu.
Dżin nie ukrywał zaskoczenia. Pytał, jak to możliwe, że chłopak nie ma życzeń. Młody człowiek długo milczał, bo nie chciało mu się odpowiadać.
– To może być cokolwiek – mówił dżin. – Bogactwo, sława, mądrość…
– Niczego nie pragnę.
– Mogę uczynić cię kimś, kto posiada pragnienia.
– To nie dla mnie.
Duch długo unosił się w powietrzu, głęboko rozmyślając. Wreszcie wpadł na olśniewający pomysł.
– Zamieńmy się! Zamieszkasz w mojej lampie, a ja w twoim domu.
Młodzieniec poruszył się na fotelu.
– A czy będzie tam konsola do gier?
– Będzie.
– A mógłbyś sprawić, żebym nie musiał się odżywiać?
– W ramach trzeciego życzenia wyczaruję dla ciebie niezniszczalną kroplówkę, która codziennie będzie ci dostarczać wszystkich niezbędnych składników.
Młody człowiek wszedł do lampy i żył w niej długo i szczęśliwe. Dżin zaś stał się śmiertelnikiem, dostał alergii na pyłki brzozy i zaczął płacić podatki.