Z tą barwą jest trochę tak jak ze słynną fajką na obrazie Renégo Magritte’a – niby jest, ale jednak jej nie ma. Oczywiste, prawda?
W latach 80. XX w. pewien trener z Uniwersytetu w Iowa wpadł na genialny pomysł: zlecił przemalowanie ścian stadionowej szatni drużyny przyjezdnej na różowo. Wystrój wnętrza – kombinował zapewne szkoleniowiec – miał być rodzajem psychologicznej presji wywieranej na niczego nieświadomych przeciwnikach. Różowy jako kolor kulturowo kojarzony wtedy z kobiecością i delikatnością miał podkopywać u gości pewność siebie oraz poczucie fizycznej wyższości. W roku 2005 władze uczelni posunęły się krok dalej i podczas dużego remontu przemalowano na różowo także umywalki, toalety oraz prysznice. Wywołało to wprawdzie wiele kontrowersji – krytycy zarzucali akademickim decydentom brak poszanowania zasad równości i sprawiedliwości społecznej – protesty na nic się jednak zdały i szatnie pozostały różowe.
Piłkarze z Iowa nie byli pierwszymi, których próbowano poddawać psychologicznym sztuczkom opartym na kolorowej perswazji. W latach 70. ubiegłego stulecia takie próby – też z różem w roli głównej – podejmował amerykański badacz Alexander Schauss. Opierając się na przekonaniu, że kolor ma kluczowe znaczenie w regulowaniu ludzkich emocji i temperamentu, w 1979 r. doprowadził do przemalowania kilku cel zakładu karnego w Seattle na odcień, który moglibyśmy określić jako flamingowy. Koncept ten naukowiec wywodził z przeprowadzonych badań wskazujących na obniżenie napięcia mięśniowego i ogólnego poziomu agresji u ludzi poddanych działaniu konkretnego odcienia różu. Testy wykonywane na sobie samym, polegające na dłuższym wpatrywaniu się w rozmaicie zabarwione kwadraty, utwierdziły go w tych wnioskach: po takiej sesji Schauss obserwował u siebie zwolnienie pulsu lub tempa oddychania tylko w przypadku czworokątów w kolorze różowym. Opracowany metodą prób i błędów odcień nazwano Baker-Miller pink (od nazwisk dyrektorów zakładu karnego, gdzie kolor ten zastosowano po raz pierwszy). Pierwotnie powstawał on przez zmieszanie około 0,5 litra czerwonej farby używanej do malowania więziennych ogrodzeń z 4,5 litra farby białej. Obecnie „róż Bakera-Millera” można kupić w wielu sklepach ze specjalistycznymi farbami. Nie pędźcie jednak do najbliższego, jeśli faktycznie chcielibyście wykorzystać jego kojące właściwości. Przeprowadzone w 2015 r. doświadczenia, wykonane z zachowaniem wszelkich reguł badań empirycznych, nie potwierdziły pacyfikującego działania różu zaprojektowanego przez Schaussa. Uniwersytetowi w Iowa najwyraźniej ta nieścisłość nie przeszkadza: różowe szatnie funkcjonują tam do dzisiaj, a ich barwa jest pieczołowicie odnawiana przy każdym remoncie.
Co właściwie ma w sobie kolor różowy, że tak łatwo przypisujemy mu kody i znaczenia kulturowe? Schauss padł ofiarą zbyt pochopnego wiązania barw z domniemanym psychologicznym wpływem (jak również, zapewne, nie dość dobrze zaprojektowanych badań). Trudno jednak nie zauważyć, że współcześnie różowy jest wręcz przeładowany znaczeniami, głównie związanymi z tożsamością płciową i realizacją ról płciowych. Lalki Barbie są niemal uosabiane z tym kolorem, podobnie jak wiele innych gadżetów kojarzonych z zabawkami dla dziewczynek (kucyki, księżniczki, minizestawy fryzjerskie). Faktem jest też, że róż albo się kocha, albo się go nienawidzi; rzadko kiedy spotykamy się z „letnim” podejściem do tej barwy. A przecież – z fizycznego punktu widzenia – to w zasadzie kolor, który nie istnieje! Nie znajdziemy go w wielobarwnym łuku tęczy ani smudze kolorowego światła rzucanej na ścianę przez pryzmat. Barw takich jest oczywiście więcej; poza różem do grupy tej należą najrozmaitsze odcienie liliowego, purpury czy niezwykle popularnej ostatnio magenty. Sam róż także ma pełną gamę wariantów: pudrowy, landrynkowy, majtkowy, malinowy… Wszystkie łączy jedno: są tzw. kolorami niespektralnymi, w całości powstającymi w mózgu dzięki specyficznemu sposobowi, w jaki nasze oczy czytają barwne bodźce padające na ich siatkówki.
Zacznijmy od rzeczy najprostszej – kolor rejestrujemy w sposób niewiele odbiegający od tego, w jaki robią to cyfrowe aparaty fotograficzne. Nasze oczy różnią się od nich detalami, np. materiałem, z którego wykonane są elementy światłoczułe, lub metodą przewodzenia sygnału elektrycznego powstającego w bombardowanych światłem receptorach. Zasada jest jednak podobna i opiera się na percepcji trójbarwnej. Mikroskopijne detektory światła barwnego w naszych siatkówkach występują w trzech wariantach: niektóre rejestrują przede wszystkim światło niebieskie, inne – zielone, jeszcze inne – czerwone. Pokrewieństwo z systemem RGB (ang. red-green-blue) stosowanym w cyfrowej rejestracji (i reprodukcji) obrazu nie jest przypadkowe, choć tak naprawdę receptory światła „czerwonego” w ludzkich oczach powinny raczej nazywać się „żółtopomarańczowymi”, jeśli wziąć pod uwagę ich rzeczywistą wrażliwość. Ale jedno się zgadza: zakresy czułości „pikseli” naszych siatkówek wspólnie „pokrywają” obszar tęczowego widma światła widzialnego, sięgając od krótkofalowego fioletu aż do głębokiej, długofalowej czerwieni. Skoro klasyczna tęcza nie zawiera koloru różowego, to skąd biorą go nasze oczy (oraz mózgi)?
Barwne widmo światła widzialnego przedstawiamy z reguły liniowo: jako doskonale znany gradient, w którym kolejne kolory przelewają się jeden w drugi, tworząc wszystkie możliwe kombinacje odcieni. Wyobraźmy sobie, że takie linearne spektrum zawiniemy w zamknięty pierścień. Fioletowo-granatowy koniec znajdzie się wtedy bezpośrednio obok barw krwistych i czerwonych. Intuicyjnie dostrzegamy, że domknięcia tego kręgu bez wahania dokonamy dzięki stworzeniu łagodnego, tonalnego przejścia między fioletami jednego końca i czerwieniami drugiego – powstaną wtedy najrozmaitsze odcienie liliowej purpury i czerwieniejącej fuksji. Dokładnie to, czego potrzebujemy, by „zobaczyć” owe – wydawać by się mogło: fizycznie niemożliwe – kolory.
Niespektralność różowego – to, że jego zobaczenie wymaga współpracy dwóch fotoreceptorów „obsługujących” przeciwległe krańce barwnego spektrum – może być jednym z powodów postrzegania przez nas tego koloru jako wyjątkowo jaskrawego i wyróżniającego się. Biologia podpowiada nam wręcz, że nie jesteśmy wcale wyjątkowi, przypisując kolorom niespektralnym unikatowy sensoryczny potencjał! Proszę się zastanowić: jakie odcienie dominują w świecie kwiatów? Pomijając dość szeroko rozpowszechnione biele i żółcienie, kolejną dominantą roślin kwitnących jest właśnie róż we wszelkich swoich wariantach. Nie powinien nas więc dziwić fakt, że funkcjonujące w większości języków nazwy koloru różowego mają stricte botaniczne pochodzenie (o czym za chwilę). Abstrahując jednak od lingwistyki: czy w rozpowszechnieniu różowego w przyrodzie, zwłaszcza wśród roślin, nie leży czasem jakiś głębszy sens? Uogólniając zaś: czy kolory niespektralne nie stanowią jakiejś szczególnie uprzywilejowanej (z biologicznego punktu widzenia) rodziny barw? Sprawa jest o tyle skomplikowana, że niespektralność danego koloru nie jest czymś uniwersalnym i zależy w głównej mierze od tego, jak fotoreceptory konkretnego zwierzęcia rejestrują barwne światło. Fascynujące i genialne w swojej prostocie badania eksplorujące przestrzenie barw „niemożliwych” nie u ludzi, lecz u ptaków pozwoliły nam zbliżyć się do odpowiedzi na to niełatwe pytanie. Ich bohaterami zostały chyba najbardziej kolorowe organizmy, jakie napotkać można w przyrodzie: filigranowe klejnoty tropików, diabelsko szybkie i bajecznie ubarwione kolibry.
Widzenie barwne ptaków nie przypomina naszego. Podczas gdy my dostrzegamy trzy podstawowe kolory widma – niebieski, zielony i czerwony – i to z ich połączenia tworzymy w swoich głowach wszystkie inne postrzegane przez mózg odcienie, ptaki idą o krok dalej. Ich oczy, poza znanymi nam trzema receptorami barwnymi, zawierają czwarty: ultrafioletowy, dostrojony do rejestrowania światła dla ludzi niewidzialnego, rozciągającego się w tęczowym widmie poza granicę wyznaczoną przez indygo i fiolet. Oznacza to, że kolibry, a wraz z nimi większość innych gatunków ptaków, widzą znacznie więcej kolorów „nieistniejących”: dziwnych i trudnych do wyobrażenia sobie wariantów różowego, powstających za każdym razem, gdy stymulowane są dwa lub trzy receptory „obsługujące” nieprzylegające do siebie regiony barwnego spektrum (oczywiście rozszerzonego o kolor ultrafioletowy). Poza „ludzkim” różem (konsekwencją jednoczesnego pobudzania receptora czerwonego i niebieskiego) ptaki widzą więc np. „róż ultrafioletowy” (stymulacja receptorów czerwonego i UV) czy „róż zielony” (stymulacja receptora UV i zielonego). Posiadanie czterech, a nie trzech fotoreceptorów koloru oznacza też zdolność widzenia kilku odcieni „hiperróżu”, powstających przy stymulacji trzech konkretnych receptorów (choćby czerwonego, niebieskiego i UV).
Przez długi czas kolory niespektralne były w zasadzie ignorowane przez biologów. Różowy (barwa niespektralna w świecie widzialnym ssaków naczelnych) oraz jego podrasowane, hiperintensywne warianty znane z ultrafioletowego świata ptaków i motyli milcząco traktowano jak wszystkie inne, „porządne” kolory spektralne. Badacze zdawali się nie zauważać jednego, dość zaskakującego faktu. W świecie roślin – a dokładnie w rzeczywistości ich barwnych kwiatów – kolory niespektralne nie należą do rzadkości. Więcej, są niemal regułą! Różowy, purpurowy, liliowy i pudrowy to jedne z najczęściej spotykanych odcieni kwiatowych koron. Wynika to przede wszystkim z łatwości, z jaką kolory te mogą być produkowane w tkankach roślin – wszystkie są oparte na antocyjanach, barwnikach wszechobecnych w komórkach niemal każdej rośliny lądowej. Wszędobylskość antocyjanów to efekt stosunkowo nieskomplikowanej ścieżki ich biosyntezy, wysokie stężenia w barwnych częściach roślin wynikają zaś z ich doskonałych właściwości sygnalizacyjnych. Antocyjany z łatwością mogą produkować całą gamę kolorów: od głębokiej czerwieni poprzez różowy, purpurowy, liliowy aż do kolorów fioletowo-różowych. Za barwną wszechstronność tych pigmentów odpowiada wrażliwość antocyjanów na odczyn środowiska: w warunkach kwaśnych są one czerwone, w zasadowych – niebieskie lub fioletowe. Precyzyjne sterowanie odczynem antocyjanowego roztworu pozwala więc roślinom tworzyć wszelkie wyobrażalne odcienie różu czy purpury. Na tym roślinne zamiłowanie do barw „nieistniejących” się nie kończy. Poza kolorami widzianymi przez nas, ludzi, kwiaty potrafią również generować najrozmaitsze kombinacje barw widzialnych z ultrafioletem.
Niespektralny trop kwiatowy podjęli niedawno amerykańscy badacze zajmujący się kolibrami – miniaturowymi klejnotami ptasiego świata, zwinnymi jak najszybsze owady, ubarwionymi jak najmisterniejsze dzieła sztuki jubilerskiej. Żywią się one nektarem kwiatów, logiczne więc było, aby ich widzenie szczególnie dobrze radziło sobie z wykorzystywaniem barw niespektralnych, tak typowych dla źródła spożywanego przez nie pokarmu. Konstruując szereg niespektralnych kolorów, by następnie nauczyć badane osobniki wiązania ich z określonymi nagrodami, naukowcy ci wykazali, że kolibry w istocie doskonale rozróżniają najsubtelniejsze nawet warianty różów i ptasich „hiperróżów”. Co więcej, okazało się, że mieniące się wszystkimi kolorami tęczy pióra tych ptaków też korzystały z pozaspektralnego bogactwa ultrafioletowego uniwersum. Kolibry nie tylko żyją w świecie zabarwionym wszelkimi, trudnymi do wyobrażenia i surrealistycznymi, odcieniami różowości – one są uosobieniem tej rzeczywistości, do absolutnych granic wykorzystującym biologiczne możliwości zmysłu widzenia.
Jako ludzie nigdy nie będziemy mieli dostępu do hiperróżowego świata kolibrów. Kolorowa rzeczywistość widziana ludzkimi oczami jest trójbarwna i wyobrażenie jej sobie w wersji rozszerzonej o dodatkowy wymiar – ultrafioletowy – jest równie karkołomne jak próba poszerzenia znajomej trójwymiarowej przestrzeni o czwarty wymiar. Możemy czynić tutaj nieporadne przybliżenia, wykorzystując rozmaite upraszczające założenia, lecz w całości nigdy takiego świata nie zobaczymy. Jednak nawet „zwykły” ludzki róż niesie w sobie ogromny ładunek symboliczny i kulturowy.
Zacznijmy od nazwy: trudno powiedzieć, czy ze względu na swoją fundamentalną niespektralność, czy nieuniknioną dwoistość (to jeszcze czerwony czy już fioletowy?), nazewnictwo koloru różowego jest stosunkowo późnym dodatkiem w większości języków, które nadały mu odrębne określenie. W wielu z nich koloru takiego w zasadzie nie ma: w językach celtyckich odcienie różowego określa się jako „białawą czerwień”, w duńskim i fińskim jako „jasną czerwień”, a w islandzkim po prostu jako „blady”. Po chińsku powiemy „pudrowy czerwony”, po japońsku – zależnie od subtelnych różnic w tonie opisywanego odcienia – „brzoskwiniowy” lub „wiśniowy” (obie formy wywodzą się od koloru kwiatów drzew, do których się odwołują). W bliższych nam kulturowo językach różowy też nie ma nazwy stworzonej stricte do jego opisania: nazywamy go bowiem, nawiązując albo do barwy kwiatów róży: różowy (polski), rose (francuski), albo do goździka: pink (angielski).
Czymś, co ewidentnie wysuwa się ponad nazewnicze dwuznaczności, jest miejsce, jakie kolor różowy zajmuje w naszej zbiorowej, kulturowej świadomości. Mówiąc „naszej”, mam oczywiście na myśli tzw. zachodni krąg kulturowy. To w nim róż jest traktowany jako synonim emocjonalności, delikatności, zmysłowości – cech tradycyjnie, stereotypowo przypisywanych pierwiastkowi kobiecemu. Mało który kolor ma aż tak silne konotacje kulturowe, co jest ciekawe nie tylko dlatego, że mówimy tutaj o kolorze niespektralnym. Podejmowano próby wykazania, że „żeńskość” różowego jest w jakiś sposób wrodzona, zakodowana w pierwotnych mechanizmach percepcyjnych naszego mózgu. I o ile badania prowadzone w obrębie tego samego, zachodniego kręgu kulturowego wskazują na pewną tendencję kobiet do faworyzowania kolorów ciepłych i odcieni purpury bliższych różowemu (z przeciwną preferencją skierowaną na kolory chłodniejsze – niebieskie i niebieskozielone – widoczną u mężczyzn), o tyle rozszerzenie takich prac na kultury niewywodzące się ze Starego Kontynentu nie daje już tak jednoznacznych wyników. Badania prowadzone w afrykańskich społecznościach łowiecko-zbierackich wykazały wręcz, że nie istnieje w nich żaden płciowy podział w zakresie preferowanych kolorów i odcieni.
Wygląda więc na to, że różowy i jego „genderowe” konotacje pozostaną jednym z najbardziej spektakularnych przykładów kulturowej mutacji. Wiele badań wskazuje, że przed połową XX w. płcie nie były aż tak silnie spolaryzowane pod kątem związanych z nimi skojarzeń kolorystycznych. Małe dzieci – niezależnie od płci – ubierano zarówno w odcienie różu, jak i błękitu. Pojawiła się nawet sugestia, że na początku XX stulecia tendencja kulturowa mogła być odwrotna i róż – jako bardziej zdecydowany i wyrazisty – typowano na kolor pasujący raczej do chłopców. Koncepcja ta i związane z nią „odwrócenie płciowości kolorów”, do którego miało dojść około lat 50., nie znalazły jednak przekonującego potwierdzenia w danych socjologicznych. Silne, odruchowe wręcz kojarzenie różu z kobiecością jest zatem najpewniej kulturowym zachwianiem, które poprzez szereg sprzężeń zwrotnych utrwaliło się w naszej świadomości. Nie bez powodu początki tej głębokiej polaryzacji datuje się na okres, w którym wiele kobiecych osobistości świata politycznego i kulturalnego (Mamie Eisenhower, Marilyn Monroe, Brigitte Bardot) ustanawiało trendy, notorycznie pojawiając się w różowych stylizacjach w pełni czerpiących ze skarbca nowo odkrywanych, trwalszych i jaskrawszych różowych pigmentów.
Czy różowa rewolucja modowa z połowy XX w. i rozprzestrzeniające się w ślad za nią ścisłe zespolenie archetypicznej kobiecości z kolorem różowym byłyby możliwe bez wyjątkowej biologii jego widzenia? Niespektralność różowego i związane z nią niuanse dotyczące sposobu, w jaki jest on przetwarzany w naszych mózgach, mogą leżeć u podstaw postrzeganej jaskrawości tego koloru, a co za tym idzie – jego atrakcyjności w sytuacjach wymagających śmiałych, oszałamiających komunikatów. Nigdy się tego pewnie nie dowiemy; takie wzorce kulturowe mają to do siebie, że z czasem coraz trudniej je oddzielić od ich, często subtelnych, uwarunkowań biologicznych. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak przyglądać się temu kulturowemu eksperymentowi. Kto wie? Może za kilka dekad różowo-błękitna polaryzacja zniknie zupełnie albo zastąpi ją inny, równie tajemniczy barwny kod? Pożyjemy, zobaczymy (na pewno!).
Gdyby udało się wyeliminować wszystkie błędy świata, wziąć pod uwagę ogół okoliczności i przewidzieć wszelkie konsekwencje, nauka okazałaby się zbędna, a życie stałoby się nudne i powtarzalne. Bez pomyłek nie byłoby ewolucji ani różnorodności. Utknęlibyśmy w miejscu albo całkiem wyginęli.
Wyobraźmy sobie płytką, ustawioną pionowo gablotkę. Na wąskiej desce stanowiącej jej podstawę szczerzy się rząd przegródek. Każda wyodrębnia niewielki przedział, dzieląc deskę na kilkanaście równych części. Nad przegródkami rozciągają się rzędy drewnianych kołków wbitych w „plecy” gablotki tak, że tworzą wzór złożony z szeregów powtarzających się kwinkunksów: czterech kołków będących rogami kwadratu z piątym umieszczonym w jego centrum. Innymi słowy – każdy rząd jest przesunięty w stosunku do poprzedniego o połowę odległości między kołkami. Z przodu gablotę przykrywa szklana tafla, boki zaś są ograniczone drewnianymi deszczułkami. Tylko u samej góry, dokładnie na środku, znajduje się niewielki otwór z wetkniętym weń lejkiem.
Ten aparat nazywano „maszyną fasolową” (ang. bean machine) – powinniśmy więc przez otwór na górze wsypać do gablotki garść fasoli. Zamiast tego wrzucamy pokaźną porcję metalowych kuleczek. Z lejka wylewa się lśniący strumień, kulki uderzają o pierwsze drewniane kołki – i tu zaczyna się coś pozornie trudnego do wyjaśnienia. Kulki szybko rozlewają się po aparacie, słyszymy stukot, gdy obijają się o drewno. Istny chaos: uderzenia w kołki są losowe; zdaje się, że kulki skaczą po całej szerokości dziwnego urządzenia. Dotarłszy na sam dół, wpadają w jedną z przegródek. Nie, nie trafiają do nich przypadkowo, jak moglibyśmy się spodziewać, obserwując chaotyczne mrowie odbijających się drobin metalu. Po przesypaniu się przez aparat kulki tworzą na jego dnie uporządkowany wzór: najwięcej gromadzi się w centralnej części, a ich liczba stopniowo maleje w przegrodach coraz bardziej oddalonych od środka. Skrajne przedziały zawierają raptem kilka metalowych okruchów.
Skąd to przedziwne drewniane urządzenie „wie”, jak rozdzielić wpadające do niego kulki, i to w tak spektakularnie regularny sposób? Gdybyśmy wsypali ich tysiące i jednocześnie dysponowali wersją aparatu z kilkudziesięcioma przegródkami, zaobserwowalibyśmy podobną sytuację. Nie tylko najwięcej kulek zebrałoby się na środku, lecz także ich poziom w kolejnych przedziałach utworzyłby znajomy harmonijny kształt – krzywą dzwonową, zwaną też rozkładem Gaussa. Już samo jej „wyłonienie się” z pozornie chaotycznego zamieszania jest rzeczą niezwykłą. U podstaw tej obserwacji leży jednak coś znacznie bardziej fundamentalnego.
Za każdym razem, gdy metalowa kulka uderza w drewniany kołek, wydarzyć się mogą dwie rzeczy: odbije się w prawo lub w lewo. Jeśli wszystko zostało zmontowane precyzyjnie, żadne z odbić nie będzie „zafałszowane”: za każdym razem kulka ma taką samą szansę polecieć w każdą stronę – to zdarzenie zupełnie losowe. Złożenie wielu takich zdarzeń jest już jednak bardziej przewidywalne. Zachodzi stosunkowo małe prawdopodobieństwo, że jakaś kulka przeleci przez aparat, odbijając się zawsze w tym samym kierunku, i trafi do jednej ze skrajnych przegródek. Najpewniej doświadczy ona mniej więcej tyle samo odbić w prawo, co w lewo i na końcu wyląduje w jednym ze środkowych przedziałów. Magia? Skąd! Po prostu zbieg wielu przypadkowych „decyzji” każdej z kulek daje „wyśrodkowany” rezultat. Ma to dość ciekawe konsekwencje: gdyby przeciwne kierunki odbicia wartościować jako reprezentujące „sukces” oraz „porażkę”, poszczególne kulki mogłyby dokonywać losowego wyboru między kierunkiem prawidłowym a błędnym. Połączenie wielu poprawnych i złych decyzji średnio dałoby wynik neutralny, ale jednak zmienny, rozciągający się w prawo i w lewo od centrum. Moglibyśmy oczywiście próbować zachwiać losowością działania naszego aparatu, np. przechylając go lekko w prawo albo w lewo. Jak pewnie się domyślacie, finalnie układ na dnie będzie przesunięty w jedną stronę, lecz wciąż kulki nie zgrupują się wyłącznie w skrajnej przegródce. Przy każdym odbiciu kulki od kołka nadal będzie zachodziło ryzyko błędu i powstanie długi „ogon” przegródek wypełnionych coraz mniejszą liczbą kulek, ciągnący się daleko od kierunku przechylenia aparatu.
„Maszynę fasolową” wynalazł i wykorzystał w swoich badaniach Francis Galton, kuzyn Karola Darwina, brytyjski badacz i polimat przełomu XIX i XX w. Wśród niezliczonych tematów, jakimi się zajmował, znalazł się problem losowości oraz jej konsekwencji dla dziedziczenia cech ludzi czy zwierząt. Uczony skonstruował wyżej opisaną deskę Galtona, aby pokazać, że złożenie pozornie błędnych, chaotycznych decyzji może skutkować powstaniem czegoś uporządkowanego, widocznego dopiero na poziomie całej populacji ludzi czy zwierząt. Jego badania położyły podwaliny m.in. pod nowoczesną statystykę, gdzie jednym z najważniejszych celów jest analizowanie tego, jak mierzone obiekty czy osobniki różnią się od siebie i co te różnice znaczą w kontekście całej mierzonej grupy. Mroczniejszą stroną dorobku Galtona była jego głęboka wiara w społeczny sens eugeniki (zresztą to właśnie on zaproponował ten termin dla opisania polityki zmierzającej do promowania pożądanych kojarzeń u ludzi, utrwalających obecność „właściwych” cech u potomstwa).
Wróćmy jednak do błędu statystycznego. Pojawia się on zawsze wtedy, gdy duża populacja obiektów czy osobników zachowuje się w sposób mniej lub bardziej losowy. Nawet jeśli ich zachowaniem kierują przewidywalne zasady, sama liczba rozważanych obiektów generuje nieuchronną zmienność końcowego wyniku: błąd statystyczny. Rozmowa z dowolnym naukowcem zajmującym się nauką ścisłą – zwłaszcza gdy jest nią biologia – może budzić niepokojące podejrzenia, że ów badacz to tak naprawdę eksplorator błędów, analizator chaosu i nieprzewidywalności. W naukowych dyskusjach co rusz przewija się słowo „błąd”: wyjaśniają oni błędy, „poprawiają wyniki na błąd”, eliminują błędy z badanych wzorców. Nie za dużo tego błądzenia w aktywności, która raczej powinna cechować się pewnością i przenikliwością? Od razu wyjaśnijmy sobie jedno: nauka to sztuka poruszania się wśród błędów, a naukowiec to w zasadzie wykwalifikowany specjalista wyszkolony w ich tropieniu oraz katalogowaniu. Na filozofii konstruktywnego przesiewania wszechobecnej losowości i chaosu zbudowała zresztą swoje fundamenty jedna z obecnie najprężniej rozwijających się dziedzin, tzw. metanauka (ang. metascience). Ale po kolei.
Tak jak w przypadku aparatu Galtona nie mamy pojęcia, jaki proces kieruje zachowaniem kulek, zanim nie przepuścimy przez niego całego ich mrowia, tak w nauce niewiele możemy powiedzieć o ukrytej prawdzie rządzącej całą badaną rzeczywistością. Poruszamy się po omacku, możemy tylko dokonać jednostkowych, niedoskonałych pomiarów (czyli np. przeprowadzić skrupulatnie zaplanowany eksperyment), a następnie zastanowić się, jakie są szanse, że uzyskany wynik powstał w wyniku błędu, a jakie, że opisuje powszechną właściwość. Jeśli przez urządzenie Galtona przepuścimy raptem cztery kulki, istnieje duże prawdopodobieństwo, że spadną one do czterech różnych przegródek. Co więcej, chaotyczność takiego procesu sprawi, że nie wylądują dokładnie w czterech środkowych przedziałach. Powiedzmy, że znajdą się gdzieś w jednej trzeciej szerokości aparatu, po lewej stronie od jego środka. Czy to oznacza, że proces decydujący o odbijaniu się kulek nie jest „sprawiedliwy”, tzn. nie działa według zasady 50:50, kierującej losowo kulki w prawo lub w lewo, ale faworyzuje lewą stronę? Niekoniecznie. Gdybyśmy wyciągnęli taki wniosek – do czego jako naukowcy mamy pełne prawo – popełnilibyśmy spory błąd. Jest on tak ważny, że ma nawet swoją nazwę: to błąd pierwszego rodzaju. Może się przejawiać zbyt pochopnym zakomunikowaniem odkrycia („Deska Galtona działa asymetrycznie!”) w sytuacji, gdy w rzeczywistości dzieje się zupełnie inaczej. Nasz błąd miałby doniosłe skutki, bo nie dość, że zbyt szybko zakwalifikowalibyśmy wynik eksperymentu jako dowód na działanie takiego, a nie innego procesu, to jeszcze oparlibyśmy go na bardzo małej, żałosnej wręcz próbie zaledwie czterech kulek.
Czy przesypanie przez urządzenie, powiedzmy, tysiąca kulek w czymś pomoże? I tak, i nie. Uzyskamy znacznie większą pewność co do wyniku eksperymentu, zatem ogłaszając nasze odkrycie naukowe, popełnimy o wiele mniejszy błąd. Nigdy jednak nie wyeliminujemy go w całości. Nawet jeśli podejmiemy tytaniczny wysiłek przebadania miliona kulek, wciąż pozostaniemy w cieniu tego błędu. Zadaniem badaczy jest zdecydowanie o tym, w którym momencie jest on na tyle mało znaczący, a próba badawcza na tyle duża, że możemy się z tym pogodzić i uznać, że eksperyment stanowi godne zaufania źródło wiedzy o wybranym fragmencie rzeczywistości. Kiedy więc media trąbią o nowym odkryciu rewolucjonizującym jakąś dziedzinę, nie oznacza to, że naukowcy uzyskali stuprocentową pewność co do natury badanej rzeczy. Zwyczajnie (a może zupełnie niezwyczajnie?) stwierdzili oni, że wyciągając takie, a nie inne wnioski, pomylą się jedynie odrobinę. Nie powinniśmy też z tego powodu wpadać w panikę – w dziedzinach, od których zależy nasze zdrowie czy życie, granice akceptowalnego błędu są tak wyśrubowane, że czynią ów błąd prawie niemożliwym.
A co, jeśli powiem, że nawet w sytuacjach, kiedy poziom błędu statystycznego redukuje się do absolutnego minimum, pomyłka nadal czai się w danych, tyle że tym razem jest to błąd spodziewany, a nawet pożądany? Biologii z takim błędem akurat jest po drodze: w zasadzie wszystko, co badamy, może mieścić się w kategoriach „błędu”. Jest to dość niefortunne określenie – kalka językowa angielskiego słowa error, zwyczajowo stosowanego w podobnych przypadkach i nieoznaczającego wcale w takiej sytuacji „pomyłki”. Organizmy żywe bowiem nieustannie „popełniają błędy”, odskakując od jakiejś hipotetycznej normy. W biologii ewolucyjnej nazywamy to zmiennością – i jest to nasza ulubiona miara, według której oceniamy przydatność danego organizmu czy jego cechy do badań. Bez zmienności wszystko byłoby takie samo, wszystko też tak samo reagowałoby na czynniki zewnętrzne. Ewolucja zatrzymałaby się w mgnieniu oka, złożone z niezmiennych osobników populacje klonów albo w stu procentach przeżywałyby kolejne nudne, identyczne dni, albo całkowicie wymierały. Tej „błędnej zmienności” życia – jak czasami ją nazywamy – niejednokrotnie nie potrafimy nawet wyjaśnić. Wiemy, że stoją za nią geny, których jeszcze nie odkryliśmy, czynniki środowiskowe, których nie zbadaliśmy, i wszelkie inne okoliczności, których zmierzenie czy opisanie nigdy nie przyszłoby nam do głowy. To tu jest błąd pogrzebany. Każde dowolnie rewolucyjne odkrycie naukowe będzie nim obarczone. Polega on nie tyle na nieprecyzyjnym zmierzeniu jakiegoś parametru, ile na niemożności uwzględnienia wszystkich okoliczności mogących prowadzić do takiego, a nie innego rezultatu. Czy poruszamy się więc po omacku, a każda rewelacja naukowa to tylko efemeryczne osiągnięcie lokalnego laboratorium, konkretnej grupy badawczej, która trafiła szóstkę w totolotka, odkrywając coś, czego inni (z przyczyn losowych!) odkryć nie mogli?
Jeśli naukę potraktujemy jako sekwencję głośnych wystrzałów przerywanych długimi okresami ciszy, to owszem. Jednak ten uproszczony i – przyznajmy – dość pesymistyczny sposób jej postrzegania może rodzić spore wątpliwości. Gdzie między tymi pojedynczymi objawieniami z różnych dziedzin miałaby kryć się ogólna wiedza o świecie? Na takiej właśnie frustracji i chęci wydestylowania czystej prawdy z chaotycznego zalewu wyników badań najrozmaitszej jakości wyrosła nowa, fascynująca gałąź – metanauka. Naukowiec empirysta skupia się na cyzelowaniu metod i protokołów tak, by zminimalizować popełniany w trakcie eksperymentów błąd statystyczny. Metanaukowiec wskakuje na kolejny poziom: zbiera te pieczołowicie publikowane rezultaty i wyciąga z nich samą esencję, objawiając i wyjaśniając detale rzeczywistości niedostępne skrupulatnym empirystom. Metanauka jest zatem podejściem syntetycznym, dziedziną korzystającą z dostępnych badań, syntetyzującą je w ogólniejsze wzorce i odkrycia.
Od narodzin nowoczesnej metody naukowej na całym świecie opublikowano mnóstwo prac badawczych. Całe życie (i karierę) można by poświęcić na przekopywanie się przez ten ocean obserwacji i wyników, a i tak nie udałoby się zgłębić wszystkiego. Metanauka to jednak nie tylko mozolne przeglądanie istniejących badań. Pozwala ona również osiągnąć konsensus oraz wyeliminować nieuchronny – zwłaszcza w naukach biologicznych – „błąd” zmienności. Znosi klątwę sprawiającą, że powtarzając jakiś eksperyment biologiczny, często trudno otrzymać dokładnie taki sam wynik. Metanauka umie ten dodatkowy poziom chaotyczności okiełznać, wyjaśnić, niejednokrotnie nadać takiej zmienności nazwę i wskazać jej źródło. Często pozwala także zdemaskować nie do końca transparentne praktyki, np. publikowanie nastawione wyłącznie na wyniki rewolucyjne, przełomowe i szokujące, z pominięciem tych mniej doniosłych, a równie istotnych.
Demokratyzacja nauki oraz rosnące tempo dokonywania odkryć nieuchronnie przesuną akcenty i priorytety środowiska naukowego. Większą wagę będzie się przywiązywać do powtarzalności wyników badań i budowania naukowego konsensusu niż do przypominających fajerwerki, efektownych (i szybko gasnących) newsów naukowców doświadczalników. Rewolucja metanaukowa najpewniej okaże się mniej spektakularna niż oświeceniowa, której zawdzięczamy nowoczesną metodę badawczą. Być może jednak wzniesie naukę na nowy poziom, gdzie „błąd” nie tylko przestanie być odpadem, lecz także sam w sobie stanie się cennym materiałem badawczym. W końcu to właśnie w zmienności – tak chętnie wkładanej do jednego worka z innymi źródłami błędu – tkwi sedno wielu dziedzin nauki, zwłaszcza tych badających nas, ludzi. Fundamentalnie zmiennych, pod tak wieloma względami różnych od siebie, a jednocześnie podobnych i przewidywalnych.
Ludzką wrażliwość i empatię można badać, mierzyć i dzielić – to, co już na ich temat wiemy, przedstawia w rozmowie z Dagny Kurdwanowską psycholożka i biolożka, profesorka Uniwersytetu SWPS dr hab. Kamila Jankowiak-Siuda.
Komputerowe neuroobrazowanie mózgu przydaje się nie tylko w medycynie, lecz także w nauce o ludzkich emocjach i zachowaniach. Bo chociaż w dużej mierze zależą one od kulturowych uwarunkowań, to u ich podstaw leży czysta biologia.
Dagny Kurdwanowska: Wrażliwość to jest bardzo pojemne określenie – bywa np. synonimem empatii albo czasem nawet smutku. A czym ona tak naprawdę jest?
Kamila Jankowiak-Siuda: Rzeczywiście jest pojęciem szerokim, pojawiającym się w różnych dziedzinach naukowych: psychologii, filozofii, neuronauce, biologii ewolucyjnej. Ma też swoje znaczenie potoczne, o którym pani wspomniała. Gdyby podejść do tego tematu z czysto naukowego punktu widzenia, najbliższa mi definicja mówi, że wrażliwość to zwiększona reaktywność na bodźce, płynące do nas zarówno z zewnątrz – np. dźwięk, obraz, gniew koleżanki, radość kogoś bliskiego – jak i z wewnątrz: wszystko, co czujemy, myślimy, co interpretujemy lub sobie wyobrażamy. W zależności od tego, z jaką czułością nasz organizm reaguje na te bodźce, jak je przetwarza i w jaki sposób ulega ich wpływowi, mówimy o różnym poziomie wrażliwości.
Czy istnieje zatem skala, w której znajdziemy normalny albo przeciętny poziom wrażliwości mogący być punktem odniesienia, czy wystarczy subiektywne odczucie?
W psychologii mamy rozmaite narzędzia, dzięki którym można zmierzyć poziom wrażliwości. Są także rozliczne koncepcje próbujące to zjawisko wytłumaczyć. Szczególne znaczenie wrażliwości, obecnie bardzo popularne, wprowadziło małżeństwo psychologów – Elaine i Arthur Aronowie. Dyskusja, jaką toczymy dziś o tym, czym jest wysoka wrażliwość, ma swoje źródła właśnie w ich teorii. Aronowie zwrócili uwagę na to, że żyją wśród nas osoby wysoko wrażliwe, które charakteryzują się wyższym przetwarzaniem sensorycznym. Większa wrażliwość na bodźce może oznaczać zarówno intensywniejsze reakcje na smak, zapach, natężenie hałasu czy światła, jak i silne reakcje – np. fizjologiczne – na bodźce płynące z naszego ciała, na emocje. Aronowie do opisania tego zjawiska użyli akronimu DOES, gdzie D oznacza depth of processing, czyli głębokość przetwarzania, O to overstimulation – przestymulowanie, pod E kryje się emotional reactivity – reaktywność emocjonalna, a pod S – sensing the subtle, tzn. wyczuwanie subtelności.
Te cztery litery wystarczą, żeby scharakteryzować czyjąś wrażliwość?
Wbrew pozorom ten model daje przekrojowe pojęcie o wrażliwości człowieka. Głębokość przetwarzania (D) pokazuje nam np., w jakim stopniu ktoś widzi lub wyobraża sobie, co ktoś inny przeżywa. Przejawia się to często błądzeniem w myślach, które może prowadzić do zafiksowania się na jakimś temacie czy nadmiernego analizowania. Przestymulowanie (O) bardzo znacząco wiąże się z biologicznym ujęciem wrażliwości. Pokazuje, czy autonomiczny układ nerwowy nie jest nadmiernie pobudzony. On powinien się uaktywniać, gdy w naszym otoczeniu występuje jakieś zagrożenie, tymczasem u osób o zwiększonej wrażliwości może dochodzić do tego nawet z powodu zwykłych bodźców. To przestymulowanie prowadzi nieraz do wyczerpania lub wypalenia się, a więc mamy wtedy do czynienia z kolejną reakcją organizmu – że już dość, że „więcej nie zniosę”. Silna reaktywność emocjonalna (E) obejmuje z kolei całą gamę reakcji w obszarze emocji, które pokazują, jak silnie ktoś przeżywa to, co czują inni.
Wysoka wrażliwość jest dziś bardzo popularnym tematem, w Internecie można znaleźć mnóstwo artykułów i testy, które ją mierzą. Dr Google łatwo stawia diagnozę: jesteś wysoko wrażliwy/wrażliwa. A jak psycholodzy określają poziom wrażliwości?
Głównym narzędziem do badania jest kwestionariusz do oceny wysokiej wrażliwości w przetwarzaniu bodźców, tzw. HSP (ang. highly sensitive person), opracowany przez Aronów i składający się z 27 pytań. Odpowiedzi pozwalają nam ustalić, z jakim nasileniem dana osoba reaguje np. na ostre światło i hałas, jak czuły ma smak.
W tym sensie wysoko wrażliwi są więc sommelierzy oraz „nosy” – tworzący kompozycje zapachowe perfum.
Kwestionariusz HSP informuje nas również o tym, jak bardzo dana osoba jest czuła na zmiany zachodzące w jej życiu; o intensywności reakcji na to, co się wydarza, na emocje, czynniki zagrażające. Są pytania o doznania wewnętrzne i o to, co burzy spokój, wyprowadza z równowagi. W Polsce takie badania były przeprowadzone m.in. przez mój zespół z Uniwersytetu SWPS w grupie kilku tysięcy osób i nasze statystyki są podobne do tych światowych: w populacji 15–20% to osoby wysoko wrażliwe. W tym kontekście szczególnie interesuje nas empatia.
Intuicja podpowiada, że im człowiek wrażliwszy, tym bardziej empatyczny. Wiele osób nawet stawia znak równości między empatią a wrażliwością.
To prawda, że dla wielu ludzi są to wręcz synonimy – moim zdaniem niesłusznie. Dlatego postanowiliśmy zbadać jednostki wysoko wrażliwe, by przekonać się, czy rzeczywiście wysoka wrażliwość idzie w parze z wysoką empatią. Zależało nam, by sprawdzić nie tylko subiektywne przekonania o własnej empatii, lecz także to, czy idzie za tym zwiększona aktywność różnych obszarów mózgu i sieci neuronalnych związanych z empatią. Przyglądaliśmy się w rezonansie magnetycznym obrazom mózgu osób wysoko wrażliwych oraz niewysoko wrażliwych w sytuacjach, kiedy były świadkami bólu kogoś innego. I nasze badania nie wykazały, że ludzie wysoko wrażliwi są bardziej empatyczni – jedynie łatwiej i dłużej przetwarzają takie bodźce, wykorzystując do tego więcej obszarów mózgu. U osób wrażliwszych szybciej aktywowały się neurony lustrzane: ich działanie było widoczne nawet wtedy, gdy występował słaby bodziec. Wystarczał lekki grymas bólu na pokazywanej twarzy. Osoby wysoko wrażliwe inaczej też oceniały ból u drugiego człowieka – o wiele trudniej przychodziło im zróżnicować, czy był słabszy, średni czy duży. Dla nich zwykle okazywał się po prostu wysoki. Z kolei osoby z drugiej grupy badanych nie tylko trafniej potrafiły określić natężenie widzianego bólu, lecz także na ogół lepiej go znosiły.
Czy osoby wysoko wrażliwe, widząc cierpienie innych, są bardziej skłonne do działania i pomocy?
W odpowiedzi na to pytanie może pomóc narzędzie psychologiczne: skala wrażliwości empatycznej Davisa. Pozwala ona określić empatię poznawczą oraz emocjonalną. Jeden z podtypów empatii emocjonalnej – nazywany wysokim poziomem osobistej przykrości – jest nakierowany na własne ja. Osoby, które doświadczają tego rodzaju empatii, nie są skłonne do pomocy innym. Będą współodczuwały smutek, lęk, ból, rozpacz, cierpienie, ale nie pójdą za tym ich zachowania prospołeczne. Odczują te emocje jako coś przykrego dla siebie, a nie jako sygnał do pomocy innym. Jednak istnieje też reakcja nazywana empatyczną troską. Osoby, u których się ona uruchamia, będą starały się konstruktywnie pomóc. Zrobią to również ludzie wykazujący chęć zrozumienia sytuacji drugiej strony, próbujący postawić się na miejscu kogoś innego – to z kolei mierzymy na podskali empatii poznawczej. W naszych badaniach było widać, że wysoko wrażliwi częściej wykazywali ten rodzaj empatii, który był związany z osobistą przykrością.
Tak silne przeżywanie czyichś emocji powoduje, że w pierwszej kolejności człowiek próbuje się od nich odciąć?
Nie znam badań, które by wprost mówiły o tym, że osoby wysoko wrażliwe chętniej albo mniej chętnie udzieliłyby pomocy np. powodzianom czy uchodźcom. Natomiast rzeczywiście skłaniałabym się ku temu, że intensywność tego, co czują i co przeżywają, bardzo utrudnia taką pomoc. Mierzenie się z ludzkim cierpieniem i tragedią wymaga dużej odporności psychicznej. Jeśli ktoś potrafi swoją wrażliwość regulować, wie, gdzie leżą jego granice, to będzie na siłach, aby pomagać innym. Ci, którzy odczuwają potrzebę niesienia pomocy, ale nie są świadomi swoich ograniczeń, mogą się w tych działaniach wypalić, zacząć chorować, doznać obniżenia nastroju, wpaść w depresję. Tacy ludzie radzą sobie ze stresem i przebodźcowaniem np. właśnie poprzez unikanie trudnych sytuacji.
Na zasadzie: jeśli nie potrafisz zadbać o siebie, nie zadbasz o innych.
Wysoka empatia to dla mnie przede wszystkim połączenie empatycznej troski z umiejętnością przyjmowania perspektywy osoby potrzebującej pomocy. Empatia, która jest osobistą przykrością, występuje nie tylko u osób wysoko wrażliwych, lecz także np. u osobowości narcystycznych. Można powiedzieć, że narcyz ma wysoką empatię, ale skierowaną wyłącznie na siebie. Z drugiej strony wysoko wrażliwe są również osoby w spektrum autyzmu. U nich poziom empatii będzie kształtował się w jeszcze inny sposób. Na różnice w reakcjach empatycznych mają też wpływ nasze doświadczenia życiowe, wychowanie, dojrzałość emocjonalna, a nawet wiek, bo przecież nasz mózg wraz z upływem lat rozwija się i przeobraża. Przy czym od razu zaznaczę, że nie ma prostej korelacji pomiędzy wiekiem a poziomem wrażliwości i nie możemy tego uprościć do stwierdzenia: im ktoś jest starszy, tym bardziej wrażliwy oraz empatyczny. Żeby to sprawdzić, należałoby taką osobę obserwować przez dłuższy czas; analizować, jak się zmienia. Z wiekiem zaczynamy lepiej sobie radzić z pewnymi sytuacjami. Inaczej będziemy doświadczać wysokiej wrażliwości jako nastolatkowie, a inaczej jako 30-latkowie, kiedy już jesteśmy bardziej świadomi siebie i wiemy, że wiele spraw można rozwiązać na różne sposoby.
A płeć też ma znaczenie? Mówi się, że kobiety są bardziej wrażliwe, a chłopaki nie płaczą. Czy badania nad mózgiem potwierdzają, że wrażliwość kobiet jest inna niż wrażliwość mężczyzn, czy jest to raczej konstrukt społeczny?
W wynikach badań kwestionariuszowych rzeczywiście można zaobserwować, że częściej u kobiet niż u mężczyzn występuje wysoka wrażliwość w przetwarzaniu bodźców. U podstawy tego faktu mogą leżeć choćby hormony, które przecież mają wpływ na nasz nastrój. Mężczyźni podlegają cyklowi dniowemu, kobiety – miesięcznemu. Nasza emocjonalność również przez to inaczej się kształtuje. Natomiast gdy badamy obszary związane z reaktywnością emocjonalną, powiedziałabym, że budowa mózgu ma mniejsze znaczenie niż to, czym jest on karmiony. Istnieje wiele badań na temat empatii, w których sprawdzano, jak kobiety i mężczyźni reagują, widząc cierpiącą osobę. Na poziomie neuroanatomicznym wygląda to u nich tak samo. Różnice pojawiają się, gdy występuje jakiś rodzaj manipulacji społecznej. W badaniu niemieckiej neurobiolożki i psycholożki Tani Singer oraz jej zespołu wykazano, że dla kobiety częściej nie ma znaczenia, czy dana osoba jest wobec niej fair, czy nie – nadal z nią współodczuwa. Mężczyźni, kiedy widzą, że ktoś jest wobec nich nie w porządku, przestają być empatyczni: poziom reaktywności obszarów mózgu związanych z empatią spada. W naszych badaniach sprawdzaliśmy też np. to, jak się zachowujemy wobec bólu osób mniej lub bardziej atrakcyjnych. Takich zestawień może być wiele. Zmierzam jednak do tego, że im więcej czynników bierzemy pod uwagę, tym trudniej udzielać prostych odpowiedzi. Kluczowa jest kompozycja cech indywidualnych, na którą składa się także płeć.
Czy wrażliwość można odziedziczyć w genach?
Badania pokazują, że istnieje pewna kombinacja genów powodująca, że mamy większą predyspozycję do bycia osobą wrażliwą. Zaangażowane są w to m.in. geny związane z transportem serotoniny. Ale ważne jest również, czy wychowujemy się wśród ludzi akceptujących naszą wrażliwość i wzmacniających tę genetyczną predyspozycję, czy wręcz odwrotnie: takich, którzy uważają, że wrażliwość to słabość, i wychowują nas na osoby twarde.
Stereotypy też pewnie mają wpływ.
Przyzwolenie społeczne na wrażliwość dziewczynek powoduje, że kobiety mogą łatwiej sobie na nią pozwolić. Z drugiej strony – od nich także oczekuje się troski, opiekuńczości, empatii. Chłopiec, który jest wrażliwy – płacze, okazuje emocje – bywa obiektem żartów; czasem mówi się, że jest miękki – i to nie komplement. Teraz jest już inaczej, jednak wciąż dużo trudniej namówić do udziału w badaniach wrażliwego mężczyznę potrafiącego opowiedzieć o tym, co przeżywa, niż wrażliwą kobietę. W przypadku testów i badań ma to jeszcze jeden skutek: uczciwa samoocena może różnić się od odpowiedzi, które wpiszemy w formularz – będą one bowiem podyktowane naszą wiedzą o oczekiwaniach społecznych. Mężczyzna pozwalający sobie na łzy może wcale nie przyznać się do tego w kwestionariuszu, bo uzna, że nie powinien. To są niuanse, ale z badawczego punktu widzenia bardzo ważne.
Pojawiły się ostatnio badania, które pokazują, że wysoka wrażliwość może stać się sposobem na manipulowanie otoczeniem – gdy ktoś wykorzystuje ją, by ustawić się w roli ofiary, wzbudzić współczucie albo poczucie winy i dzięki temu osiągnąć określone korzyści.
Myślę, że raczej zdarza się to w przypadku osób narcystycznych lub o skłonnościach psychopatycznych. To ludzie skoncentrowani na swoim ja, empatyczni wobec siebie, ale nie wobec innych. Wyczuwają u nich słabe punkty, dlatego wiedzą, gdzie uderzyć, by uzyskać pożądany efekt. Należy odróżnić takie manipulacje od sytuacji, gdy ktoś jest wrażliwy, ma wysoką świadomość tego, co mu służy, a co nie, więc potrafi postawić granice i np. zwrócić uwagę komuś, kto zbyt głośno się zachowuje. Współcześnie wiele się mówi o wrażliwości i empatii, dzięki czemu osoby wysoko wrażliwe czują się w większym stopniu akceptowane, a inni są bardziej otwarci na ich potrzeby, ale z drugiej strony część takich osób oczekuje, że wszyscy się do nich dostosują, co rodzi konflikty. Kolejnym zjawiskiem jest chęć bycia postrzeganym jako ktoś wysoko wrażliwy. Za pomocą takiej etykietki można korzystać z różnych społecznych gratyfikacji i przywilejów, chociażby z troski czy zainteresowania. Jednak do tego typu zachowań potrzeba jeszcze dozy innych cech, a nie tylko samej wrażliwości. Pozytywne jest to, że chcemy coraz więcej o niej wiedzieć, lepiej ją zrozumieć. Wrażliwość to nie jest zamknięta kategoria, o której wiemy już wszystko. Ciągle ją odkrywamy.
Biolożka molekularna i neuropsycholożka. W pracy naukowej zajmuje się empatią i reakcjami mózgu na ból. Kieruje Centrum Neuronauki Behawioralnej.
Jak funkcjonuje nasz mózg, kiedy piszemy odręcznie, a jak, gdy używamy klawiatury? Czemu lubi ruch i wyzwania? Z Audrey van der Meer, norweską neuropsycholożką i neurobiolożką, rozmawia Maria Hawranek.
Chociaż to dzięki ludzkiemu mózgowi są możliwe loty na Księżyc, Internet i nowoczesne badania neurologiczne, on sam najlepiej rozwija się w okolicznościach typowych dla naszych pradziadków. Starodawne zwyczaje typu chodzenie na piechotę, ręczne robienie notatek, pisanie w zeszycie (albo palcem na piasku) bardzo mu odpowiadają. A co więcej, są naukowe przesłanki, aby stwierdzić, że właśnie te proste czynności czynią nas mądrzejszymi.
Maria Hawranek: Od lat zajmujesz się badaniem rozwoju mózgu płodów, noworodków i niemowląt. Jak to się stało, że zainteresowałaś się mechanizmami odręcznego pisania u młodych dorosłych?
Audrey van der Meer: Aby badać noworodki, potrzebujemy specjalnego sprzętu. Mnóstwo elektrod zszytych w rodzaj siatki płynnym ruchem zakłada się na głowę dziecka. To jedyny sposób – tradycyjny system EEG wymagałby przyklejania elektrod jedna po drugiej do malutkich czaszek, które wcześniej trzeba by ogolić i wyszorować, żeby zapewnić dobry kontakt między powierzchnią skóry a elektrodą. Zanim stworzono tę specjalną siatkę, rejestrowanie sygnałów mózgowych noworodków i niemowląt było praktycznie niemożliwe. Oczywiście te urządzenia są bardzo kosztowne. Otrzymaliśmy pokaźny norweski grant na zakup siatek we wszystkich rozmiarach: od tych pasujących na noworodki po odpowiednie dla dorosłych. Kiedy media o tym poinformowały, zaczęli do nas pisać rozmaici ciekawscy, którzy myśleli, że taki wspaniały sprzęt umożliwia czytanie w ludzkich myślach. Musieliśmy tłumaczyć, że to nie takie proste. Tego typu eksperyment należy bardzo rygorystycznie zaplanować: zdecydować, jaki bodziec chcemy przedstawić badanemu – jaki obraz lub dźwięk mu pokażemy.
Wtedy skontaktowali się z nami pracownicy europejskiego oddziału znanej firmy technologicznej. Właśnie pracowali nad stworzeniem komputera z cyfrowym piórem i ekranem dotykowym, po którym można by tym piórem pisać. Spytali, czy moglibyśmy przeprowadzić badania z wykorzystaniem tego urządzenia. Z początku byliśmy niechętni – specjalizowaliśmy się w obserwacjach małych dzieci, nigdy też nie przyglądaliśmy się rysowaniu ani pisaniu.
Co Was przekonało?
Gwarancja niezależności – zaznaczyliśmy, że nie będziemy robić firmie żadnej reklamy, a eksperyment przez nią opłacony opracujemy zupełnie sami. Temat nas zaciekawił, bo znaleźliśmy artykuł The Pen Is Mightier Than the Keyboard: Advantages of Longhand Over Laptop Note Taking z 2014 r. napisany przez amerykańskich naukowców Pam A. Mueller i Daniela M. Oppenheimera, którzy badali studentów oglądających przemówienia na konferencji TED. Połowa z nich robiła w czasie wykładu odręczne notatki, druga zaś pisała na komputerze. Okazało się, że ci, którzy notowali odręcznie, zapamiętali i przyswoili więcej niż piszący na klawiaturze. Amerykanie sformułowali pewną hipotezę, dlaczego najprawdopodobniej tak się dzieje – choć w żaden sposób nie badali mózgów tych studentów, nie mieli więc jakichkolwiek dowodów na jej poparcie. Doszli do wniosku, że kiedy piszesz na klawiaturze przy użyciu dziesięciu palców, możesz to robić tak szybko, że jesteś w stanie zapisać praktycznie każde słowo wykładowcy. To fałszywe zabezpieczenie, bo tak naprawdę nic wtedy nie przetwarzasz, piszesz niemal zupełnie automatycznie, a to nie wspiera ani zapamiętywania, ani uczenia się. Kiedy z kolei notujesz odręcznie, musisz przetworzyć informacje, które do ciebie docierają, by móc wyłuskać słowa kluczowe, odnaleźć między nimi związki, narysować strzałki, podkreślić to, co istotne, czy zrobić rysunki. Zapisujesz jedynie najważniejsze rzeczy, które odnoszą się do wiedzy, jaką do tej pory zgromadziłaś. Wydaje się, że właśnie to przetwarzanie jest decydujące, kiedy piszemy odręcznie.
Postanowiliście więc zdobyć empiryczne dowody na słuszność tej hipotezy. Przebadaliście młodych ludzi, którym założyliście na głowę siatki do badania EEG. Też puściliście im jakiś wykład?
Pierwsze badanie z 2017 r. dotyczyło wyłącznie studentów, w drugim – z 2020 r. – wzięło udział 12 studentów i 12 nastolatków. Ten artykuł okazał się viralem: do tej pory przeczytało go ponad 166 tys. osób z całego świata. Chcieliśmy odpowiedzieć na pytanie, jak wygląda aktywność mózgu, kiedy rysujesz lub notujesz odręcznie, a jak wtedy, gdy piszesz na klawiaturze. Jak wspomniałam, takie badanie trzeba jednak precyzyjnie skonstruować; nie wystarczy założyć uczestnikom siatki na pół godziny i poprosić o wysłuchanie przemówienia. Postanowiliśmy zagrać z badanymi w grę Pictionary. Na ekranie przed nimi wyświetlały się słowa – np. „las”, „rodzina”, „jeż” – a oni mieli wstukać je na klawiaturze, zapisać odręcznie albo narysować piórem cyfrowym obiekt, do którego słowo się odnosi. Interesowała nas aktywność mózgu w momencie, gdy to robili.
I co się okazało?
Przede wszystkim to, że mózg jest ogólnie o wiele bardziej pobudzony, kiedy rysujemy lub piszemy odręcznie, niż gdy wystukujemy słowa na komputerze. Jego aktywizacja zaczyna się od obszarów znajdujących się na tyłach głowy, odpowiedzialnych m.in. za widzenie. Następnie posuwa się kolejno aż po sam czubek, gdzie leży część integrująca sygnały motoryczne i sensoryczne odpowiadająca za wyczucie czasu i planowanie działań. Zatem niemal cały tył mózgu pozostaje aktywny, gdy używamy pióra – niezależnie od tego, czy jest ono tradycyjne czy cyfrowe. Kiedy piszesz na klawiaturze, aktywność mózgu jest znacznie mniejsza. Jak sądzimy, dzieje się tak dlatego, że podczas stukania w klawisze twoje ruchy są niewielkie i bardzo proste, niemal identyczne dla wszystkich liter, a kiedy piszesz odręcznie – na ekranie dotykowym czy papierze – kreślisz litery, które się różnią i wykonujesz unikatowe ruchy dla każdej z nich. Używasz przy tym wielu zmysłów: słyszysz dźwięk stalówki lub rysika, czujesz nacisk dłoni na pióro. To mogłoby tłumaczyć, dlaczego dzieci, które najpierw nauczyły się pisać na klawiaturze, potem często miały kłopot z rozpoznawaniem liter. Francuska naukowczyni Marieke Longcamp przeprowadziła kilka badań wykazujących, że ruch odgrywa kluczową rolę w reprezentacji liter, dlatego pisanie odręczne przyczynia się do ich wizualnego rozpoznawania. Badała np. cztero-, pięcioletnie dzieci, które lepiej rozpoznawały litery po treningu pisania odręcznego niż po treningu pisania na komputerze.
W naszym kręgu kulturowym mamy tendencję do oddzielania umysłu od ciała, traktowania go jako czegoś niezależnego. Często podkreślasz, jak ważne dla rozwoju młodych mózgów są różnorodne doświadczenia zakorzenione właśnie w ciele.
Na Zachodzie zwykle przyjmujemy, że mózg służy do myślenia i odczuwania. Moim zdaniem mamy go jednak głównie do sterowania zachowaniami i ruchami. Ruch jest naszym jedynym sposobem interakcji ze światem – czy chodzi o zdobycie jedzenia, czy też przykucie uwagi kelnera. Cała komunikacja, włączając w to mowę, język migowy, gesty i pisanie (!), jest zapośredniczona przez system motoryczny. Zatem jego większe zaangażowanie w nasze codzienne życie jest dobre dla mózgu.
Czyli musimy się ruszać, by poprawnie myśleć?
Można tak to ująć. Musimy się ruszać i używać wszystkich zmysłów, by odnajdować sens w świecie, a więc go rozumieć. Nasze mózgi nie wyewoluowały, by myśleć i czuć, ale po to, by kontrolować nasze ruchy. Zamiast mówić: „Jesteśmy naszymi mózgami”, wolę mówić: „Jesteśmy naszymi ciałami”. A ruch to język mózgu. Im bardziej usuwasz komponent ruchu ze swoich codziennych zadań, tym mniej angażujesz mózg. Połączenia neuronowe zaś, których nie wykorzystujesz, zanikają. Zatem twój mózg dosłownie się kurczy, jeśli nie używasz go zgodnie z przeznaczeniem i się nie ruszasz.
Jak ma się do tego powszechne dziś przekonanie – szczególnie popularne po pandemii – że nowoczesna szkoła powinna używać technologii w jak najszerszym wymiarze? Wasze badania podają ten kierunek w wątpliwość.
W Norwegii zapanował potężny trend zakładający dążenie ku całkowitej cyfryzacji szkół. Kiedy pięcio- lub sześciolatki zaczynają podstawówkę, pierwszego dnia dostają od szkoły komputer albo iPada. Pracują na nim cały dzień, a potem muszą go zabrać do domu, by odrobić lekcje. Do tego niech jeszcze dojdą jakieś gry komputerowe czy oglądanie telewizji, a w ten sposób małe wciąż dziecko spędza przed ekranem ogromnie dużo czasu. Głównym celem, jaki stawiają sobie norweskie i fińskie szkoły, jest uczynienie dzieci kompetentnymi w technice cyfrowej. Sądzimy, że to nasze priorytetowe zadanie. Oczywiście jest ono ważne, bo żyjemy w zdigitalizowanym świecie. Zresztą wcale nie postulujemy powrotu do epoki kamienia – nasze badania jasno wskazują jedynie to, że w trosce o rozwój dziecka powinniśmy zachęcać je do pisania i rysowania odręcznego, do ćwiczenia unikatowych wzorców ruchu, jak najczęstszego wykorzystywania wszystkich zmysłów i używania mózgu do tego, w czym jest dobry. Zarekomendowaliśmy więc wyznaczenie minimalnego czasu na pisanie odręczne w norweskich szkołach. Na razie nikt nie wziął tego pod uwagę.
Czy kompetencje cyfrowe są rzeczywiście tak ważne już w pierwszych latach życia dziecka?
W Norwegii coraz więcej rodziców o to pyta. Czy dzieci nie powinny być raczej uczone umiejętności refleksji i dłuższych chwil koncentracji? Niektóre kilkulatki potrafią włączyć aplikację i są rodzice, których napawa to wielką dumą. Ale jeśli się nad tym zastanowić, nie jest to żadna prawdziwa umiejętność, raczej drobna sprawność techniczna. Nie stajesz się cyfrowo kompetentna od tego, że ktoś da ci iPada i każe z niego korzystać.
Słyszę wielu sfrustrowanych nauczycieli, którzy mówią, że teraz pięcio- i sześciolatki ledwie trzymają ołówek. W swoim krótkim życiu nigdy nie kolorowały albo rzadko to robiły, nie układały puzzli, nie wrzucały plastikowych klocków do kuli z odpowiadającymi im kształtem dziurami itp. Dlatego już u przedszkolaków należy trenować dobrą sprawność motoryczną przez zachęcanie ich do układania puzzli, rysowania, kolorowania, robienia koralików, wyszywania itd. Jeżeli dzieci nie mają niezbędnych umiejętności motorycznych, które się kształci w ten sposób, wówczas odręczne pisanie staje się dla nich trudniejsze, niż jest z natury. A powinniśmy trenować z nimi tę umiejętność, bo przecież chcemy, by nasze dzieci potrafiły w przyszłości napisać odręcznie listę zakupów albo list miłosny. To jest część naszej kultury i dziedzictwa. Poza tym właśnie rodzicom powinno najbardziej zależeć na tym, żeby mózgi dzieci były wszechstronnie stymulowane i prawidłowo się rozwijały. Dlatego trzeba zacząć od pisania odręcznego na lekcjach.
Jednak nie każde notowanie odręczne jest rozwijające. W wielu szkołach pokutuje model nauczyciela wykładowcy, który dyktuje nudne zdania do zeszytów. Nic z tego nie wynika.
To prawda. Najlepsze jest sporządzanie wizualnych notatek bądź map myśli, czyli zapisywanie słów kluczowych, rysowanie – o czym opowiadałam na początku. To jednak wymaga posiadania czegoś do pisania. Czasem studenci, którzy opuścili wykład, proszą kolegę o pożyczenie notatek. Jeśli zostały napisane odręcznie, zwykle na nic się zdadzą osobie postronnej. Bo notatki robisz w odniesieniu do wiedzy, którą już posiadasz. Słowa, których używasz, to twoje słowa. Wyłącznie ty rozumiesz określone rysunki i oznaczenia.
Rzeczywiście na studiach wolałam iść na nudny wykład niż czytać notatki zrobione przez kogoś innego.
No właśnie! Oczywiście jeśli piszesz długi tekst albo książkę, najlepiej robić to na klawiaturze. Lecz kiedy notujesz na wykładzie, by się czegoś nauczyć, wtedy zdecydowanie lepiej używać pióra, choćby elektronicznego.
Ale czy chodzi o notowanie, czy raczej o samo ruszanie ręką podczas wykładu? Wiele osób nie notuje, tylko coś sobie rysuje, choćby szlaczki. Czy to pomaga w zapamiętaniu tego, czego się słucha?
Notatki odręczne są efektywniejsze, bo nie możemy zapisać wszystkiego, co mówi wykładowca, więc zamiast tego musimy przetworzyć informację przez jej podsumowanie, zapisanie słów kluczowych, naszkicowanie małych rysunków, użycie strzałek czy podkreślenie istotnych wyrazów. W zasadzie czynimy ten materiał naszym własnym przez odniesienie się do rzeczy, które już wiemy. Właśnie dlatego najbardziej polecaną strategią notowania jest robienie notatek wizualnych (visual note-taking). Metoda ta polega na tym, że oprócz sporządzania pisemnych notatek zachęca się do tworzenia małych rysunków, boksów, chmurek czy strzałek. Bezrefleksyjne rysowanie podczas słuchania to coś zupełnie innego i nie jest związane z robieniem notatek. Ale owszem, pomaga skoncentrować się na tym, czego słuchamy, i w ten sposób może ułatwić zapamiętywanie.
A co z treningiem kaligrafii? Dawniej nauczyciele bardzo surowo oceniali charakter pisma uczniów. Widzisz sens w tym, by pracować nad idealnie okrąglutkim B?
To jest trochę przestarzałe. Dziś, jeśli piszesz na ekranie dotykowym, możesz włączyć opcję zapisywania w formie liter z klawiatury, zatem nie ma potrzeby, aby dzieci przechodziły przez nudny proces kaligrafowania setek liter B.
Niemniej by w ogóle móc pisać, trzeba to ćwiczyć. To naprawdę trudne zadanie i może być frustrujące dla pięcio- czy sześciolatków, które bywają hiperaktywne. To był zresztą jeden z argumentów za wprowadzeniem klawiatury od pierwszej klasy – żeby dzieci mogły wcześniej wypowiadać się w formie pisemnej bez konieczności przechodzenia przez żmudny proces nauki. Miało je to zmotywować. Dostrzegam te zalety, choć jednocześnie jasne jest dla mnie, że powinniśmy uczyć je pisania odręcznego, bo ono wspaniale stymuluje mózg.
Nasze mózgi lubią wyzwania.
Tak! Jeśli uczynimy to zajęcie zbyt łatwym dla dziecka, wymagając od niego tylko stukania w klawisze, zrezygnujemy z pobudzania jego mózgu. Weźmy pod uwagę, jak ogromny obszar tego narządu jest aktywny w czasie odręcznego pisania lub rysowania. A to oznacza konieczność komunikacji między różnymi jego aktywnymi częściami. Mózg osiąga to poprzez oscylację komórek mózgowych, czyli takie jakby huśtanie. Mogą one oscylować synchronicznie lub asynchronicznie na różnych częstotliwościach. Zsynchronizowane oscylacje (neurony drgające synchronicznie) na wysokich częstotliwościach w części potylicznej, ciemieniowej i w centralnych partiach mózgu, które obserwowaliśmy w czasie rysowania i pisania odręcznego – ale nie w czasie pisania na klawiaturze – są korzystne dla uczenia się i zapamiętywania. W tym specjalnym stanie, w jaki czynność pisania wprowadza mózg, zostają uruchomione procesy uczenia się i zapamiętywania. To krytycznie ważne dla młodego, rozwijającego się mózgu, by znajdował się w tym stanie jak najczęściej, tak aby ośrodki nauki i zapamiętywania w pełni rozwinęły swój potencjał.
Ponad 100 lat temu Maria Montessori wykazała się ogromną intuicją w kwestii tego, jak działa nasz mózg. Zauważyła m.in., że trzy-, czteroletnie dzieci mogą same nauczyć się czytać i pisać, jeśli stworzy im się ku temu okazję. Ty twierdzisz, że nawet dwulatki mogą się nauczyć czytać. Zachęcasz do takiej stymulacji?
Zachęcam do zapewniania dzieciom tak bogatych i różnorodnych doświadczeń, jak to tylko możliwe. Nietrudno nauczyć dwulatka pływać lub czytać, dziecko musi mieć jedynie dostęp do wody i liter. Niektóre maluchy są ogromnie zaciekawione literami, szybko łapią, jakim literom odpowiadają jakie dźwięki; uświadamiają sobie, że z liter tworzą się słowa, i w ten sposób uczą się samodzielnie czytać. Pamiętam, gdy jechaliśmy na wycieczkę samochodową po Norwegii i mój około pięcioletni syn zapytał: „Dlaczego ludzie ciągle źle piszą słowo »hotel«? Wszędzie jest napisane »motel«”. Nie zaczął jeszcze chodzić do szkoły, a już się nauczył tego kodu. Nie ma potrzeby, aby rodzice czy nauczyciele czekali, aż mózg dziecka osiągnie jakiś poziom dojrzałości, bo mózg małego człowieka jest gotów, żeby się uczyć od pierwszego dnia. Naszym zadaniem jest dostarczanie rozmaitych okazji do nauki bez zmuszania do niej, bez wywierania presji.
Czy istnieją badania na temat korzystnego wpływu pisania dzienników na mózg?
Niewiele wiem na ten temat, ale prowadzenie pamiętników przypomina mi trochę spokojne, powolne gotowanie posiłku. Zajmuje czas, pomaga zorganizować własne myśli i ustrukturyzować przeżycia. To jest dobre dla mózgu i służy lepszemu rozumieniu własnego wnętrza. Wydaje mi się to szczególnie cenne w pośpiesznym świecie, do którego tak się przyzwyczailiśmy.
Jeśli w życiu Wojciecha Plewińskiego są bóstwa, które należy czcić, to należą do nich fotografia i przypadek. Im obu „Przekrój” zawdzięcza jedną z najsubtelniejszych okładek w historii polskiej prasy.
„Idę akurat plażą na Helu. Nagle widzę jakiś czarny materiał fruwający w powietrzu. Podchodzę. Niezidentyfikowany obiekt spada i okazuje się psem. Czarnym pudlem – opowiada mi fotograf o tamtym spotkaniu sprzed 60 lat. – Siada przy swojej pani i nie zamierza już się ruszać. »Wolałby pan, żeby podskakiwał?« – pyta, widząc moją minę, jego towarzyszka. »Tak, poproszę«. Dziewczyna pokazuje mu więc ręką, co ma robić, a ten działa jak na komendę i przez kilkanaście minut skacze bez ustanku”.
Plewiński nie musi wyciągać aparatu, niemal zawsze jest on zawieszony na jego szyi. Każdy moment może być przecież najważniejszy. Chwyta je po mistrzowsku. Przechodzący mężczyzna w kapelusiku. Tadeusz Kantor na krześle, za którym w odrapanej wannie leży lalka. Albo on sam u fryzjera. Codzienność.
Tutaj – codzienność wakacyjna: morze, latający pudel i uśmiechnięta dziewczyna na plaży. Najważniejszy cel: uchwycić na zdjęciu osobę taką, jaka naprawdę jest, bez przesadnego pozowania. Ruch, światło i życie. Czysta esencja fotografii. Plewiński łapie ją jak mało kto.
Zdjęcie pojawia się na okładce 855. numeru „Przekroju” z 27 sierpnia 1961 r. W sam raz na pożegnanie lata. Trudno o czulszy dokument epoki. I zupełnie pozbawiony politycznych skojarzeń. Co tu się dzieje? Wszystko i nic. Zabawa, młodość i słońce w samym środku PRL-u. Prawdziwa mała stabilizacja, niemal niewielki bunt przeciwko reżimowi.
No i pies. Całkiem duży. To już na pewno musi podobać się redaktorowi naczelnemu Marianowi Eilemu. Jego ukochany pupil, Fafik, prawie terier irlandzki („Więcej intelektualista niż terier. Niestety” – mawiał dziennikarz), też zresztą kilka lat wcześniej był modelem Plewińskiego. Na okładce z 17 listopada 1957 r. Fafik jest dojrzały, ma już 12 lat i chyba nie wszystkie zęby. Nad zdjęciem informacja, że „Przekrój” to „jedyny na świecie tygodnik ilustrowany posiadający w składzie swej redakcji prawdziwego psa!”. Jego portret był jednym z najwcześniejszych redakcyjnych wyzwań pana Wojciecha. Egzamin zdaje, Fafikowi portret się podoba. Plewiński zostaje w „Przekroju”. Przygotuje dla niego w sumie ponad 500 okładek.
Fotografuje wszystko: od znanych – chciałoby się powiedzieć: z pierwszych stron gazet – kobiet (tyle że on uwiecznia je w czasach, gdy znane jeszcze nie są) przez muzyków jazzowych po wspomniane psy, a także krowy. Te ostatnie są ponoć najtrudniejszymi modelkami. Gdy nie robi zdjęć, siedzi w ciemni. „Do redakcji też dostałem się przez przypadek, dzięki projektantce Barbarze Hoff. Wszedłem w biegu, z pośpiesznie zebranymi pracami, i zostałem na kilkadziesiąt lat” – opowiada. Do angażu dochodzi na fali odwilży, słowo „nowoczesność” odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Rozczarowanie przyjdzie dopiero później. Na razie wszyscy chcą być wolni i wyzwoleni, a nie ma lepszego sposobu niż „Przekrój” na przeniesienie do innego świata (to się akurat nigdy nie zmieni).
Uwielbia kadry w ruchu, w plenerze. Trudne technicznie dynamiczne ujęcia, takie jak to znad Bałtyku. „Trzeba po prostu patrzeć”. Dziś – w 2023 r. – zdjęcia traktuje tak samo. „Nie ma dnia, żebym czegoś nie sfotografował. Ciągle coś mnie zaskakuje. Robię zdjęcie z okna, z podróży, samochodu”. W kieszeni trzyma telefon z najnowocześniejszym obiektywem.
Pytam, co jest w fotografii najważniejsze. „Wszystko”. Z jednej strony zatem przypadek, z drugiej – wszystko. Dbałość o każdy detal.
Tamtego lata, gdy na helskiej plaży cyka migawka, „przypadkowa modelka” z wakacyjnej okładki jest jeszcze przed maturą. Uczęszcza do szkoły z internatem sióstr niepokalanek w Szymanowie. „Pamiętam, jak oglądałyśmy tamtą okładkę »Przekroju« w szatni, w tajemnicy przed zakonnicami. Siostry, delikatnie mówiąc, nie były nią zachwycone, ale obyło się bez afery” – opowiada mi jedna z jej koleżanek.
Zdjęcie w kostiumie kąpielowym i katolicka szkoła. Zresztą ta sama, do której kilka lat wcześniej chodziła Beata Tyszkiewicz. Dziś wielka gwiazda polskiego kina, kiedyś – nieznana jeszcze nikomu bohaterka sesji Plewińskiego. Wciąż mówi się, że to przez okładkę „Przekroju” (numer z 20 kwietnia 1958 r.) przyszła aktorka nie została dopuszczona do matury.
„Modelki, rzadziej modelów znajdowałem sobie sam – opowiada Plewiński. – Naprawdę wszystko w moim życiu zależało od przypadku. Na przykład teatr. Wcale nie lubiłem specjalnie do niego chodzić. Zdecydowanie wolałem kino. Traf jednak chciał, że ktoś zrezygnował z pracy i w ten sposób stałem się fotografem teatralnym”. Dziś ma w swoim dorobku zdjęcia z ponad 800 spektakli z całego kraju.
Kolejny zbieg okoliczności? Słynny cykl Italia 1957. Jesień, pierwsza podróż niespełna 30-letniego Plewińskiego za granicę. Razem z nim do Włoch jedzie autokarem kilkadziesiąt osób ze Związku Polskich Artystów Fotografików. „A w Wenecji zamiast słońca powódź, woda po kolana. Ale kto by się tym przejmował, wszyscy idą. Ja? Robię to samo, tylko w przeciwnym kierunku”. Tak powstaje jeden z najpiękniejszych, minimalistycznych reportaży w historii polskiej fotografii – zdjęcia z tamtego wyjazdu znalazły się w „Przekroju” z 19 stycznia 1958 r. (nie tylko w środku, lecz także, oczywiście, na okładce). Susząca się nad weneckim kanałem bielizna. Porzucony w deszczu skuter. Mężczyzna czytający gazetę. Włochy niczym ze starych filmów Viscontiego, czarno-białe, bez turystów. „To było zupełnie inne światło” – wspomina fotograf.
Światło. Być może trzecie z jego bóstw. Miękkie i naturalne.
Tak jak słońce tamtego dnia na helskiej plaży, które prześwietla sierść skaczącego psa i twarz jego opiekunki.
Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.
Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?
Badania wyraźnie wykazują, że orzechy włoskie zawierają więcej przeciwutleniaczy i mają więcej właściwości zdrowotnych niż ich bracia. Prawdopodobnie najwłaściwszym współczesnym mianem dla tego przedstawiciela szanowanej rodziny orzechowatych byłoby zatem „orzech królewski” – jak określano go dawniej, w starożytnej Grecji.
Dziś orzechy włoskie uprawia się m.in. w krajach śródziemnomorskich i czarnomorskich, w Azji i Ameryce Północnej (największe plantacje orzechów znajdują się w Kalifornii). I to właśnie tam mówi się, że aby wyrosły drzewa, wystarczy zanieść do lasu dwa worki orzechów: zawartość jednego wiewiórki zjedzą, a produkty z drugiego zakopią i o tym zapomną. Jeśli jednak chcemy mieć pewność, że drzewo wyrośnie dokładnie tam, gdzie sobie wymarzyliśmy, musimy zasiać je własnoręcznie. Obrane z zielonej łupiny orzechy warto poddać w tym celu testowi na żywotność, a więc po prostu zanurzyć je w wodzie: te, które są ciężkie i opadają na dno, mają szansę stać się drzewami.
Orzechy najlepiej siać jesienią, po ich wcześniejszym przygotowaniu. Wymagania początkowe to żyzna i wilgotna gleba, w późniejszym okresie wzrostu – dobre nasłonecznienie. Dorosły okaz osiąga 20–30 m wysokości i jest długowieczny, żyje nawet około 500 lat. Drzewa owocują obficie: plony wynoszą do 100 kg (licząc ze skorupką), a są i tacy rekordziści, którzy wydają aż 250 kg w jednym sezonie.
Zanim owoce osiągną dojrzałość, nadają się na przetwory: z jeszcze zielonych przyrządza się konfitury, marynaty, nalewki oraz likiery. O ile nalewka nie wymaga wielu zabiegów (lipcowe orzechy należy po prostu zalać spirytusem, po trzech tygodniach zlać trunek i dodać do niego syrop cukrowy albo miód), o tyle przygotowanie konfitury z zielonych orzechów to już proces czasochłonny.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa, legendarna autorka XIX-wiecznych książek kucharskich, radziła, by namaczać nakłute wcześniej owoce przez dziewięć dni, po czym gotować do miękkości w wodzie i przez trzy dni trzymać je w syropie cukrowym z dodatkiem goździków i cynamonu. Potem miksturę należało odcedzić i dodać do syropu więcej cukru, by… ponownie zalać nią orzechy, znów na trzy dni. Kolejnym krokiem było odcedzenie owoców i odparowanie syropu – tak by stał się gęsty – a następnie zalanie orzechów tym gorącym zredukowanym syropem, „by tak sobie stały” dziewięć dni. Konfitura miała być gotowa, gdy orzechy staną się czarne od środka i w takim stanie należało przechowywać je w słojach. A później już tylko dodawać do ciast lub kompotów. No i oczywiście zawczasu przygotować kolejne konfitury. Te, jak wiemy, lubią szybko się kończyć.
Olej z orzechów tłoczono i stosowano jako środek przeciwpasożytniczy oraz lek na kamienie żółciowe już w starożytnej Grecji. Z uwagi na zawartość nienasyconych kwasów tłuszczowych, polifenoli, fitosteroli i witamin może on pozytywnie wpływać na nasz profil lipidowy, powodować obniżenie poziomu cholesterolu LDL i cukru we krwi, działać przeciwzapalnie, wspomagać pracę umysłową, a także łagodzić stres.
Jak więc go stosować, by skorzystać ze wszystkich jego właściwości? „Najlepiej bezpośrednio na łyżeczce lub jako dodatek do dań na zimno. Zaledwie 2–3 łyżeczki oleju dziennie będą stanowić odpowiednią dawkę prozdrowotną. Ze względu na delikatny, słodki i orzechowy smak olej ten stanowi doskonały dodatek do gotowanych warzyw, sałatek, sosów, dressingów, dań wytrawnych i deserów” – opowiada dr inż. Marianna Raczyk, adiunktka w Instytucie Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności Polskiej Akademii Nauk w Olsztynie.
Ze względu na szlachetność oraz walory smakowe i zdrowotne surowca olej z orzechów włoskich najczęściej otrzymuje się poprzez proces tłoczenia na zimno. W tym celu – jak tłumaczy dr Raczyk – z zebranych orzechów usuwa się łupinę, następnie poddaje się je prażeniu (etap ten nie jest konieczny), wstępnemu rozdrabnianiu oraz ekstrakcji oleju za pomocą prasy. Podczas produkcji olejów tłoczonych na zimno ich temperatura nie może przekraczać 40°C, dzięki czemu gotowy wyrób zachowuje swoje najcenniejsze walory. Tak uzyskany produkt podlega sedymentacji lub filtracji w celu usunięcia cząstek stałych, a później jest rozlewany do butelek i voilà – gotowe.
Ten złocisty i aromatyczny płyn nie tylko tłoczy się na zimno, lecz także w tej postaci się go spożywa: po podgrzaniu (np. w procesie smażenia czy pieczenia) traci on bowiem zarówno wartości zdrowotne, jak i swój przyjemny zapach oraz smak. Olej z orzechów włoskich powinno się przechowywać w ciemnym i chłodnym miejscu, w szczelnym opakowaniu, ponieważ jest on wrażliwy na działanie tlenu, a także promieniowanie UV – po otwarciu najlepiej trzymać go w lodówce. „Niska temperatura i brak bezpośredniego działania promieni słonecznych wpływają na zachowanie właściwości zdrowotnych produktu. Trzeba pamiętać, że jego przydatność do spożycia jest krótka, najczęściej wynosi do trzech miesięcy od daty produkcji” – wyjaśnia ekspertka. Jeśli chcemy przygotować olej samodzielnie w domu, przed tłoczeniem należy usunąć z orzechów błonki (gdy je zostawimy, olej będzie miał cierpki, nieprzyjemny posmak). Makuchy, czyli wytłoki, mogą zostać użyte po zmieleniu jako mąka orzechowa – do wypieków.
W kosmetyce olej z orzecha włoskiego poleca się do cery dojrzałej i suchej. Bywa też wykorzystywany w pielęgnacji skóry problematycznej, u osób borykających się z trądzikiem czy egzemą. „Z uwagi na obecność kwasów tłuszczowych z grupy omega-6 i omega-3, a także zawartość witamin A i E stanowi idealny produkt do natłuszczania i zmiękczania skóry, łagodzenia stanów zapalnych oraz wspomagania regeneracji i gojenia się ran” – wymienia dr Raczyk.
Warto zadziałać dwutorowo: wsmarowywać olej w zmienione miejsca, jak również pić napar z liści orzecha, najlepiej w połączeniu z zielem krwawnika, jasnoty białej i rumianku. Doskonale działa też olej wcierany we włosy, dodając im blasku i miękkości. „To wszystko zasługa zawartej w oleju biotyny niezbędnej do ich wzrostu. Pomaga ona wzmocnić cebulki i zapobiega wypadaniu włosów, ponieważ zmniejsza stany zapalne skóry głowy oraz poprawia krążenie krwi” – tłumaczy naukowczyni.
Z uwagi na swoje korzystne właściwości olej z orzecha włoskiego stanowi znakomitą bazę do sporządzania maści leczniczych, kremów i szamponów. Pamiętajmy o tym podczas następnej wizyty w drogerii. Czytajmy składy kosmetyków. I jedzmy orzechy na zdrowie!
a) Przyrządzasz dowolną pizzę, byle nie z ananasem. Wyjmujesz ją z piekarnika, patrzysz, a tu… pizza z ananasem!
b) Kłazziesz na, ciatso sosem pomirodowego i, mozarellę. Pieczesz na 5 minut do pkieranika.
c) Nastawiasz piekarnik, ale o tym zapominasz i idziesz do pizzerii.
d) Wkładasz gorącą pizzę do piekarnika i czekasz, aż zrobi się surowa.
b) Gdyby, pgoda błya udana, to czemu nie na łono na tury?
d) Nie przywiązujesz do tego aż tak dużej wagi. Przecież jeśli jeden weekend jest wolny, to wszystkie inne też będą wolne.
c) Postanawiasz skoczyć ze spadochronem. Niestety, już po skoku uświadamiasz sobie, że spadochron został w samolocie.
a) Pakujesz się i ruszasz na wymarzoną dwudniową wycieczkę trasą pierwszych Piastów. Gdy już opuszczasz dom, okazuje się, że ten weekend – zdarza się taki raz na 3405 lat – ma tylko jeden dzień.
c) Nie możesz się zdecydować, więc jednego wieczora próbujesz dotrzeć na te wszystkie wydarzenia. Śpieszysz się i przebiegasz przez ulicę na czerwonym świetle. Nie dostrzegasz zbliżającej się z dużą prędkością ciężarówki.
b) Wyjście na, operę wydaje się być, ciekawe, dla tego udajesz się na wprost do niej.
d) Jeśli pójdziesz do teatru, to pójdziesz też do opery i na koncert.
a) Idziesz do teatru, ale okazuje się, że budynku tam nie ma.
d) Jeśli poprosisz o znieczulenie, to będziesz oczekiwać, że go nie dostaniesz.
c) Prosisz o potrójną dawkę. Zapominasz jednak, że twój organizm nie toleruje substancji czynnej środka znieczulającego.
a) Wiesz, że będzie bolało, ale zaciskasz zęby i nie prosisz o znieczulenie. I w ogóle nie boli!
b) „Chcem tą, dawką przeciw ból ową”.
a) Twój wewnętrzny błąd to błąd statystyczny. Jest dobrze! Każdemu zdarzają się błędy, a tobie przytrafia się to wyjątkowo rzadko. Może to wręcz niepokojące? Błądzić jest rzeczą ludzką, jak mawiają starzy górale. Pozwalaj sobie na to częściej!
b) Twój wewnętrzny błąd to błąd językowy. Nic dziwnego – język to najsilniejszy mięsień w organizmie człowieka, więc operowanie nim nie może być łatwe. Dopóki inne osoby cię rozumieją, hulaj dusza! Jeśli sytuacja się pogorszy, zalecamy wizytę u logopedy.
c) Twój wewnętrzny błąd to poważny błąd. To błąd, który można popełnić tylko raz w życiu. Chyba że uda ci się wyjść z niego bez szwanku – wtedy los da ci drugą szansę, którą spokojnie możesz wykorzystać na popełnienie tego błędu znowu. I tak dalej.
d) Twój wewnętrzny błąd to błąd logiczny. Oj, a niby w życiu wszystko jest takie logiczne? To, że ze skutku nie wynika przyczyna, tylko jakośinaczej, nie znaczy, że nie masz prawa do miłości i chwili relaksu na kanapie. Logika jest przereklamowana!
Niewysportowany student z Pragi, żona rzeźnika z małego miasteczka i sławny poeta. Ich los można określić jednym słowem.
Litost to czeskie słowo nieprzetłumaczalne na inne języki. Pierwsza sylaba tego słowa, wymawiana długo i z akcentem, brzmi jak skarga porzuconego psa. Na próżno szukam dla niego znaczenia, odpowiedników w innych językach, choć trudno mi sobie wyobrazić, jak bez niego można rozumieć duszę człowieka.
Podam przykład. Student kąpał się ze studentką w rzece. Dziewczyna była sportsmenką, a on pływał kiepsko. Nie potrafił oddychać pod wodą, pływał wolno z głową kurczowo uniesioną nad powierzchnią rzeki. Dziewczyna była w nim nieprzytomnie zakochana i miała na tyle taktu, że pływała tak samo wolno jak i on. Ale kiedy już kąpiel zbliżała się do końca, chciała szybko spłacić dług swym sportowym tęsknotom i ruszyła w szybkim tempie na drugi brzeg. Student starał się płynąć szybciej, lecz tylko napił się wody. Czuł się upokorzony, rozszyfrowany w swym fizycznym upośledzeniu i odczuł litost. Przypomniało mu się chorowite dzieciństwo bez sportu i bez kolegów, pod zbyt czułą opieką matki i chciało mu się rozpaczać nad sobą i własnym życiem. Kiedy wracali polną ścieżką, milczał jak zaklęty. Był dotknięty i poniżony, odczuwał potrzebę zemsty. – Co ci jest? – spytała go, a on zarzucał jej, że przecież na drugiej stronie rzeki są wiry, że nie pozwolił jej tam pływać, że mogła się utopić – i uderzył ją w twarz. Dziewczyna rozpłakała się, a on, kiedy zobaczył jej łzy, poczuł dla niej współczucie, objął ją i jego litost się rozpłynęła. […]
Litost jest to bolesny stan spowodowany przez nagłe odkrycie własnej nędzy.
Jednym z typowych leków przeciw własnej nędzy jest miłość. Albowiem ten, kto jest kochany w sposób absolutny, nie może być nędznym. Wszystkie jego niedoskonałości zostają odkupione przez magiczne spojrzenie miłości, w oczach której nawet niesportowe pływanie z głową uniesioną ponad wodę staje się urzekające. […]
Człowiek, który posiada szerokie doświadczenia na temat niedoskonałości natury ludzkiej, jest dość odporny na wpływy litosti. Świadomość własnej nędzy jest dla niego czymś powszednim i niezbyt ciekawym. Litost jest więc charakterystyczna dla wieku niedoświadczenia. Stanowi jedną z ozdób młodości.
Litost działa jak motor dwutaktowy. Po odczuciu cierpienia pojawia się pragnienie zemsty. Celem zemsty jest doprowadzenie do tego, by partner poczuł się tak samo nędzny. Mężczyzna wprawdzie nie potrafi pływać, ale spoliczkowana kobieta płacze.
Mogą się teraz czuć równi i kontynuować miłość. […]
Rozdział ten początkowo miał nosić tytuł: Kim jest student?. Lecz jeśli mówi o uczuciu zwanym litost, to jakby mówił o studencie, ponieważ on sam to jedna wielka litost. Nie można się więc dziwić, że zakochana w nim studentka od niego odeszła. Przecież to nic przyjemnego pozwalać się bić tylko z tego powodu, że się potrafi pływać.
Żona rzeźnika, którą spotkał w rodzinnym mieście, pojawiła się jako wielki plaster nadający się do opatrzenia jego ran. Podziwiała go, uwielbiała, a kiedy opowiadał jej o Schopenhauerze, nie starała się poprzez wtrącenia wyrazić własnej, niezależnej od niego osobowości (jak czyniła to nieszczęsna studentka), ale patrzyła na niego wzrokiem, w jakim on, wzruszony jej wzruszeniem, dostrzegł oczyma duszy łzy. Ponadto nie zapomnijmy dodać, że od czasu, kiedy rozstał się ze studentką, nie kochał się z żadną kobietą.
Jest to asystent na uniwersytecie, dowcipny i napastliwy, a jego oczy z nietajoną złośliwością wpijają się w twarz przeciwnika. To wszystko stanowiło wystarczające powody, dla których nazywano go Wolterem.
Lubił studenta, co jest sporym wyróżnieniem, zważywszy na fakt, że był bardzo wybredny w swych sympatiach. Po zajęciach zatrzymał młodzieńca i spytał, czy jutro wieczorem ma czas. Niestety, jutro wieczorem przyjeżdża Krystyna. Student musiał zmobilizować całą odwagę, aby powiedzieć mu, że jest zajęty. Ale Wolter tylko machnął ręką: – To musi pan to odłożyć. Na pewno się opłaci – i opowiedział mu, że jutro w klubie literatów spotkają się najwięksi poeci kraju, a on, Wolter, który też tam będzie, chciałby, żeby student ich poznał.
Tak, będzie również wielki poeta, którego monografię pisze Wolter i którego często w związku z tym odwiedza. Jest chory i porusza się o kulach. Dlatego rzadko pojawia się publicznie, więc spotkanie z nim jest tym cenniejsze.
Student znał książki wszystkich poetów, którzy mieli być obecni, a z twórczości wielkiego poety potrafił recytować z pamięci całe strony wierszy. Nie pragnął niczego bardziej niż spędzenia wieczoru w ich towarzystwie. Ale potem uświadomił sobie, że już od kilku miesięcy nie miał żadnej kobiety i ponownie odmówił.
Wolter nie rozumie, co może być ważniejsze od spotkania z wielkimi pisarzami. Kobieta? Czyżby nie można było tego odłożyć? Jego okulary pełne są nagle ironicznych błysków. Student jednak ma przed oczami obraz żony rzeźnika, która przez cały miesiąc wakacji skutecznie mu się wykręcała, więc choć dużo go to kosztuje, kręci przecząco głową. Krystyna ma w tej chwili większą wartość niż cała poezja jego kraju.
Przyjechała już rano. W ciągu dnia miała w Pradze coś do załatwienia, co miało jej służyć jako alibi. Student umówił się z nią na spotkanie dopiero pod wieczór w knajpce, którą sam wybrał. Kiedy wszedł do środka, niemal się przestraszył. Sala była przepełniona pijakami, a małomiasteczkowa muza jego wakacji siedziała w kącie koło toalety, przy stole przeznaczonym nie dla gości, ale na odkładanie brudnych naczyń. […]
Student czuł, jak mu płoną policzki, lecz nie z podniecenia, a z rozczarowania. Na tle małego miasteczka, pełnego rzeźników, mechaników i emerytów, Krystyna wyglądała zupełnie inaczej niż w Pradze – mieście studentek i pięknych fryzjerek. W swych śmiesznych koralach i z dyskretnym złotym zębem (na górze, w kąciku ust) wydała mu się dokładnym przeciwieństwem tego kobiecego piękna, młodego i ubranego w dżinsy piękna, które już od kilku miesięcy tak ostentacyjnie go omijało. Szedł niepewnym krokiem na spotkanie Krystyny, a litost szła wraz z nim.
Student był rozczarowany, ale nie mniej rozczarowana była pani Krystyna. Restauracja, do której ją student zaprosił, miała wspaniałą nazwę „Pod królem Wacławem” i nieznająca Pragi Krystyna sądziła, że to ekskluzywny lokal, gdzie zjedzą razem kolację, a potem student rozwinie przed nią wachlarz praskich zabaw. Kiedy stwierdziła, że „Pod królem Wacławem” to dokładnie taka sama knajpa, do jakiej chodzi na piwo mechanik samochodowy, że musi tam czekać na studenta w kącie koło toalety, nie odczuła nawet tego, co nazwaliśmy słowem litost, lecz po prostu zwyczajną złość. Nie czuła się biedna i poniżona, ale doszła do wniosku, że jej student nie potrafi się zachować. Z miejsca mu o tym powiedziała. Miała wściekłą twarz i rozmawiała z nim jak z rzeźnikiem. […]
– To jest świetna knajpa, do której przychodzą fantastyczni ludzie – rzucił od niechcenia student, dając w ten sposób rzeźniczce do zrozumienia, że w ogóle nie ma pojęcia o tym, co jest w stolicy ciekawe, a co nie. – Niestety, jest tu dzisiaj pełno, więc muszę cię zaprowadzić gdzieś indziej.
Ale jak na ironię wszystkie pozostałe kawiarnie były równie przepełnione, droga od jednej do drugiej długa, a pani Krystyna wydawała się nieznośnie komiczna w swoim kapelusiku, koralach i ze złotym zębem połyskującym w jej ustach. Szli ulicami pełnymi młodych kobiet i student uświadomił sobie, że nigdy sam wobec siebie nie potrafiłby wytłumaczyć faktu, że dla Krystyny wyrzekł się okazji spędzenia wieczoru z największymi umysłami swego kraju. Nie chciał jej jednak urazić, bo jak powiedziałem, już dawno nie miał kobiety. Sytuację mógł rozwiązać tylko mistrzowsko wymyślony kompromis.
Znaleźli wreszcie wolny stół w jakiejś ukrytej kawiarence. Student zamówił dwa aperitify i popatrzył Krystynie smutno w oczy: życie w Pradze pełne jest niespodziewanych zdarzeń. Właśnie wczoraj telefonował do studenta najsławniejszy poeta kraju.
Kiedy wymówił jego nazwisko, pani Krystyna skamieniała. Uczyła się przecież w szkole jego wierszy na pamięć. Ci, o których uczymy się w szkole, mają w sobie coś nierealnego i niematerialnego, już za życia należą do wzniosłej galerii martwych. Krystyna nie mogła uwierzyć, że student naprawdę zna go osobiście.
Naturalnie, że go zna, stwierdził student. Pisze nawet o nim obszerną dysertację, monografię, która kiedyś prawdopodobnie ukaże się jako jego książka. Nie mówił o tym nigdy pani Krystynie, bo mogłaby myśleć, że się chwali, ale teraz jej opowiada, ponieważ wielki poeta nieoczekiwanie wszedł im w drogę. Dziś jest bowiem w klubie literatury prywatne spotkanie poetów całego kraju, na które zaproszono tylko kilku krytyków i znawców. Spotkanie jest niezwykle ważne, bo zapowiada się dyskusja, w której będą latać iskry. Ale student naturalnie tam nie pójdzie. Tak cieszył się na spotkanie z Krystyną!
W moim słodkim i dziwnym kraju czar poetów nie przestaje oddziaływać na serca kobiet. Krystyna poczuła podziw dla studenta, a wraz z nim jakąś macierzyńską troskę służenia mu radą i obrony jego zainteresowań. Z nieoczekiwaną i wspaniałą szczerością oświadczyła, że byłaby szkoda, gdyby student nie mógł wziąć udziału w wieczorze, na którym będzie wielki poeta.
Student zapewnił ją, że starał się zrobić wszystko, żeby Krystyna mogła tam iść razem z nim, bo wiedział, że na pewno chciałaby zobaczyć wielkiego poetę i jego przyjaciół. Niestety, jest to zupełnie niemożliwe. Przecież nawet wielki poeta nie będzie tam z żoną. Spotkanie jest przeznaczone tylko dla fachowców. Początkowo naprawdę nie myślał, że mógłby tam iść, ale teraz uświadamia sobie, że być może Krystyna ma rację. Tak, rzeczywiście to dobry pomysł. Może istotnie wpadłby tam na godzinkę? Krystyna tymczasem zaczekałaby u niego, a potem byliby już tylko razem.
Czar teatrów i kabaretów został zapomniany i Krystyna wkroczyła do mansardy studenta. W pierwszej chwili ogarnęło ją takie samo rozczarowanie jak wtedy, gdy znalazła się w knajpce „Pod królem Wacławem”. Nie można było tego w ogóle nazwać mieszkaniem; był to jeden pokój, bez korytarza, z tapczanem i biurkiem. Ale straciła już pewność swych sądów. Znalazła się bowiem w świecie, w którym istnieje inny system wartości, jej nieznany.
Szybko więc zaakceptowała nieprzytulny i brudny pokoik i zmobilizowała cały kobiecy talent, żeby czuć się jak w domu. Student poprosił ją, żeby zdjęła kapelusz, pocałował, usadził na tapczanie i pokazał małą biblioteczkę, aby w czasie jego nieobecności miała się czym zająć.
Wtedy Krystyna wpadła na pomysł: – Nie masz czasem jego książki? – Myślała o wielkim poecie.
Tak, student miał jego książkę.
Dodała bardzo nieśmiało: – A nie mógłbyś mi jej dać? I poprosić go, żeby mi napisał dedykację?
Student rozpromienił się. Dedykacja wielkiego poety będzie dla Krystyny wynagrodzeniem za rezygnację z teatrów i kabaretów. Miał wobec niej wyrzuty sumienia i w związku z tym gotów był uczynić wszystko. Jak tego oczekiwał, w zaciszu pokoju znów odzyskała dawny powab. Zniknęły chodzące ulicami dziewczyny i urok jej skromności wypełnił cicho mieszkanie.
Rozczarowanie powoli znikało, a student szedł do klubu uspokojony i zadowolony z perspektywy wspaniałego, podwójnego programu, jaki obiecywał mu dzisiejszy wieczór.
Fragment pochodzi z powieści Milana Kundery Księga śmiechu i zapomnienia, wyd. W.A.B., Warszawa 2013. Tytuł, lead i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.
W jesiennej odsłonie najbardziej rozbrykanej rubryki „Przekroju” dwa nowe gatunki nawiązujące do klasyki literatury: Hamleta Williama Szekspira oraz Ballad i romansów Adama Mickiewicza. Każda forma na cztery wersy (albo bardziej młodzieżowo: na cztery wery).
Pamiętacie początek Świtezianki Adama Mickiewicza? Leci tak: „Jakiż to chłopiec piękny i młody?/Jaka to obok dziewica?/Brzegami sinej Świtezi wody/Idą przy świetle księżyca”. To tzw. strofa stanisławowska, czyli taka, w której pierwszy i trzeci wers są 10-zgłoskowcami ze średniówką po sylabie piątej, a drugi i czwarty – 8-zgłoskowcami, przy czym wersy tej samej długości rymują się. Forma wdzięczna i dźwięczna, a otwarcie ballady na tyle charakterystyczne, że nawiązał do niego żartobliwie Stanisław Lem w Dziennikach gwiazdowych: „Cóż to za robot piękny i młody,/I cóż to za robotniczka,/Ona mu z dzbana daje pentody,/On jej – wtyczki z koszyczka”. Spróbujmy iść śladem zachwytu wyrażonego w pierwszych dwóch wersach i stwórzmy nowy gatunek!
* * *
Jakiż to wkrętak piękny i młody,
Jaka to śrubka ponętna,
Ona mu pisze srebrzyste ody,
A on ją zwodzi i wkręca.
* * *
Jakiż to komar piękny i młody,
I jaka to komarzyca,
On siedzi w kącie obok komody,
Przez nią mi wraca nerwica.
* * *
Jakiż to maślak piękny i młody,
Jaka dorodna to kania!
W tych jakże pięknych okol. przyrody
Mam już składniki do dania.
„Wątp, czy gwiazdy lśnią na niebie;/Wątp o tem, czy słońce wschodzi;/Wątp, czy prawdy blask nie zwodzi;/Lecz nie wątp, że kocham ciebie” – to fragment listu Hamleta do Ofelii w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego. Wątpienie jest rzeczą ludzką, co więcej – jest ściśle związane z myśleniem. O tym, że wątpienie pożyteczne jest i dobre, dowiaduje się każdy student pierwszego roku filozofii. Żadnych pewników od tej pory, żadnych autorytetów ponad autorytet krytycznego rozumu, logikę, dowody rzeczowe, a ostatecznie również opublikowane tu i ówdzie wyniki badań naukowych. No chyba że czegoś jesteśmy jednak pewni, niczym właśnie bohater dramatu Williama Szekspira. Schemat rymów jak nazwa znanego zespołu ze Szwecji: ABBA.
Wątp w jej pozłacane pola,
Wątp w jej żaby i bociany,
Wątp w Norwidy i Leśmiany,
Lecz nie wątp, że strzeli gola.
Wątp w pieczywo, sery, dżemy,
Wątp w cebulę, jabłka, gruszki,
W pęczek nawet wątp pietruszki,
Lecz nie wątp w toster z przeceny.
Wątp, gdy znowu o noumenie
Czytasz coś (lub o logosie) –
Choć we łbie nie mieści to się,
Ty nie wątp w samo wątpienie.
Nie jedz much, bo ci kolce wyrosną.
Trufli szukał, jeża znalazł.
(o osobie, którą spotkało rozczarowanie)
Poobijane te jabłka, jakby jeżowi z kolców spadły.
Żaba jesteś, że się jeża boisz?
(o osobie, która boi się jeża)
Taki hałas, jakby stado jeży tuptało.
Wujek pił, aż się zjeżył.
Poharatany, jakby jeża przytulał.
Co to, łóżko czy jeż?
(o niewygodnym łóżku)
Weź ode mnie tego jeża!
(o jeżu, który przyczepił się komuś do twarzy)