Media type: article

Zapowiadały nadejście pór roku, bywały siedzibą demonów, ale też symbolizowały domy schadzek. Oto mały przewodnik po magicznych drzewach Azji Wschodniej.

Wiecznie zielone drzewa, takie jak sosny, cedry czy cyprysy, w dawnej Japonii były uważane za siedzibę bóstw. Mieszkańcy tego kraju do dziś kultywują dawną tradycję hanami i co roku spotykają się w parkach, by podziwiać nietrwałe piękno kwiatów sakury – japońskiej wiś­ni. Chińczycy wierzyli kiedyś, że słońce mieszka w gałęziach morwy, a owoc brzoskwini może zapewnić nieśmiertelność. Drzewom przez wieki przypisywano wielką rolę w mitach, podaniach i poezji. Przyjrzyjmy się najważniejszym przykładom.

Drzewo męskie

Kwiaty śliwy zwiastują nadejście pierwszego wiosennego miesiąca (według kalendarza księżycowego to styczeń albo luty). Zakwitają, zanim rozwiną się liś­cie. Wang Anshi (1021–1086), chiński pisarz i urzędnik z czasów dynastii Song (960–1279), pisał o nich tak (tłum. Renata Darda, cyt. za: Symbole chińskie. Słownik, oprac. Wolfram Eberhard):

W załomie muru kilka kwitnących gałęzi śliwy.
Zakwitają samotnie, nie zważając na lód i mróz.
Z daleka widać, że to nie śnieg.
Słodki zapach rozchodzi się ukradkiem.

Śliwa wraz z sosną i bambusem tworzą suihan sanyou – „troje przyjaciół w zimie”, są to więc trzy rośliny najbardziej kojarzone z tą porą roku. Również w kulturze japońskiej drzewo to jest niezwykle ważne: w poezji piastuje drugie miejsce wśród kwiatów, ustępując pierwszeństwa wiśni. Tęsknotę za tym zwiastunem rychłego końca zimy wyrażają wiersze z Man’yōshu (Dziesięć tysięcy liści), najstarszego zbioru japońskiej poezji (tłum. Wiesław Kotański):

Gdzie opadają już kwiaty śliwy?

oraz z Dziennika Sarashiny, wspomnień damy dworu z epoki Heian, córki urzędnika Sugawary Takasuego:

Mam nadzieję, że wkrótce zakwitną śliwy.

W literaturze japońskiej zapach śliwy budzi też wspomnienia z przeszłości i wygasłe uczucia – szczególnie dawne, niespełnione miłości. Śliwa postrzegana była jako roślina męska, jej przeciwwagę stanowiła zaś wiśnia, symbolizująca kobietę. Mówiono, że najpiękniej kwitną młode wiśnie, podczas gdy w przypadku śliw najobficiej okrywają się kwieciem stare drzewa. W tej prawidłowości zawarta jest metafora: dawni poeci najbardziej cenili piękno dziewcząt i dojrzałość mężczyzn.

Drzewo wiosny

W Chinach nazywana „dziecięcą brzosk­winią” (yingtao), łączona jest z czwartym miesiącem księżycowym. Jednak nie darzy się jej taką uwagą jak w Japonii, gdzie jest symbolem narodowym i oznaką nadejścia wiosny. Wiele osób co roku śledzi doniesienia Japońskiej Agencji Meteorologicznej z sakura zensen, czyli „frontu kwitnienia wiśni”. Pod koniec marca front pojawia się na wyspie Kiusiu, po czym fala kwitnienia podąża na północ, by w połowie maja mogły rozwinąć się drzewa rosnące na Hokkaido. Widok opadających płatków, podobnych do tych śniegowych, kojarzy się Japończykom z ulotnym pięknem życia. Nietrwałość sprawia, że piękno to przynosi ze sobą także smutek, jak dowodzi chociażby wiersz z antologii Kokin wakashū (Zbiór pieśni starych i nowych):

Gdyby świat nie znał efemerycznego piękna wiśni, nasze serca wiosną byłyby spokojne.

To, co ulotne, ma jednak największą wartość. Może dlatego w IX w., w okresie Heian – po etapie zachwytu kwiatami śliwy, zgodnie z przybyłą z Chin modą – w sercach Japończyków na pierwsze miejsce wysunęła się właśnie wiśnia? Śliwa bowiem kwitnie przez cały miesiąc, wiś­nia – zaledwie około tygodnia; jej kwiaty opadają, jeszcze zanim pojawią się liście. I tak sakura stała się ulubionym drzewem dworu cesarskiego. W okresie Edo (XVII–XIX w.) zwyczaj organizowania przyjęć połączonych z oglądaniem kwiatów rozprzestrzenił się wśród zwykłych ludzi, nie tylko arystokratów. Tradycja trwa do dziś – gdy wiśniowe drzewa pokrywają się białym kwieciem, Japończycy zaopatrzeni w kosze piknikowe i koce wraz z rodzinami oraz przyjaciółmi ruszają do parków.

Trzeba jednak przyznać, że w epoce Edo skojarzenia związane z wiśnią były nieco mniej rodzinne. Nietrwałe piękno to również cecha młodych kobiet i mężczyzn, których można było spotkać w Yoshiwarze, słynnej dzielnicy uciech – jak w wierszu Naoto Satō (cyt. za: Timon Screech, Erotyczne obrazy japońskie 1700–1820. Przestrzeń przepływającego świata, tłum. Wioletta Laskowska, Beata Romanowicz, Joanna Wolska-Lenarczyk):

Rok po roku, wiek po wieku
By przywołać gości
Wysadzają drzewa
Wiśniowe kwiecie przyciąga ludzi
Do Yoshiwary
Także w Yoshiwarze
Wiśniowe kwiaty
I pączki na młodych drzewach.

W jednym z samurajskich kodeksów znajdziemy też frazę: „Wśród kwiatów – wiśnia, wśród ludzi – wojownik”, uznaje się go więc za najbardziej wartościowego z ludzi. Równie ulotne jak piękno sakury jest ludzkie życie, zwłaszcza pełne niebezpieczeństw życie wojownika, który jego sens odnajduje w śmierci.

Drzewo intymne

Wierzba kojarzy się z wiosną, a wiosna z miłością – niekoniecznie tą platoniczną, co jest widoczne w wielu chińskich przysłowiach łączących to drzewo ze sferą seksualną. „Kwiaty i wierzby na skraju drogi” oznaczają kurtyzany; „szukać kwiatów, pytać o wierzby” to je odwiedzać. Zarówno w Chinach, jak i w Japonii wierzba stanowi symbol kobiecej urody. Wierzbowa talia oznacza wiotką kibić, a „przekwitnięta wierzba i zwiędłe kwiaty” to określenie kobiety niebędącej już dziewicą.

Wierzba ma również działanie odpędzające demony. Yang Zongbao, bohater legend, sztuk scenicznych i powieści znanych pod wspólnym tytułem Generałowie z rodziny Yang z pomocą czterdzieściorga dziewięciorga uzbrojonych w gałązki wierzbowe dzieci odpędził armię demonów. Podczas dorocznego święta zmarłych w 105. dzień po przesileniu zimowym, zwanego Qingming, wtykano sobie gałązki wierzbowe w ubrania, a na głowę wkładano wierzbowy wieniec. Przysłowie mówi, że kto nie przystroi się tak w to święto, w następnym wcieleniu będzie żółtym psem. Nie warto ryzykować.

Drzewo kobiet

Paulownia cesarska i tungowiec, chociaż bez wątpienia nie są tą samą rośliną, przez Chińczyków nazywane są jednym słowem – tong (ewentualnie wutong). Skupię się na paulowni, która ma ważne symboliczne znaczenie także na drugim brzegu Morza Japońskiego. Z jej kwiatów tkano dawniej płótno, a z drzewa pozyskiwano olej konserwujący, drewna używano też do wytwarzania instrumentów muzycznych, m.in. cytry qin. Zarówno Chińczycy, jak i Japończycy sadzą wutong na podwórkach w nadziei, że feniks (który według legend upodobał sobie właśnie to drzewo) zechce na nim usiąść i uszczęś­liwić całą rodzinę. Wspomina o tym Sei Shōnagon, żyjąca na przełomie X i XI w. dama dworu cesarzowej Teishi, autorka słynnego utworu Zapiski spod wezgłowia:

Również kwitnące na fioletowo kwiaty paulowni są urocze, choć muszę przyznać, że nie przepadam za widokiem jej szerokich liści… Nie mogę jednak opisać paulowni słowami, jakimi opisuje się inne drzewa, bo to właśnie na niej słynny, wspaniały chiński ptak wije swe gniazdo i myśl o tym napełnia mnie szacunkiem. Jak więc mogłabym użyć słowa tak pospolitego jak „urocza”? Paulownia nie jest urocza, jest wspaniała i wytworna.

Ponieważ nazwa tong brzmi tak samo jak słowo tong oznaczające „wspólnie”, wizerunek tego drzewa lub jego gałęzi połączony z innym przedmiotem albo zwierzęciem nabiera dodatkowego znaczenia: jeśli na drzewie siedzi sroka (xique), oznacza to wspólną radość (tongxi).

Wutong jest przy tym symbolem żeńskiego żywiołu yin, a więc i zachodu. Jego przeciwieństwem jest bambus reprezentujący męski żywioł yang, a tym samym wschód. Wynika to z budowy tych roślin: kolanko paulowni znajduje się wewnątrz łodygi, a w bambusie na zewnątrz. Tradycyjnie kobieta kojarzona była ze sferą „wewnętrzną”: domem, rodziną, dziećmi, światem emocji, natomiast mężczyz­nę utożsamiano z tym, co „zewnętrzne” – karierą, światem przedmiotów. Nawiązujące do paulowni imię nosi matka głównego bohatera klasycznego dzieła literatury japońskiej, Genji monogatari (Opowieść o księciu Genjim). Chociaż poznaje on wiele kobiet i nawiązuje z nimi romanse, to jedyną, którą można uznać za ­ideał, jest jego matka Kiritsubo, ukochana żona cesarza. Jej imię oznacza „pawilon paulowni”.

Drzewo z księżyca

Drzewo cynamonowe jest ważne szczególnie w Chinach. Nic dziwnego, że nazwa guì, którą się je określa, oznacza „drogi, cenny”. Słowo to zresztą może odnosić się również do wończy pachnącej lub wawrzynu szlachetnego. Cynamonowiec to drzewo dosłownie nie z tej ziemi: według legendy rośnie na dziedzińcu pałacu księżycowego! Jest tak bujne, że jego gałęzie przysłaniają światło, dlatego raz na tysiąc lat musi zostać ścięte. Inna legenda głosi, że każdego wieczoru pewien mężczyzna o imieniu Wu Gang próbuje je ściąć, lecz ono odrasta szybciej, niż on jest w stanie je rąbać. Drzewo cynamonowe kwitnie w ósmym miesiącu starego kalendarza, symbolizuje więc jesień. Przedstawione razem z kwiatem brzos­k­wini ilustruje changshou he fugui, czyli „podeszły wiek i nieograniczony czas życia w zaszczytach” – oznacza zatem życzenie długiego życia i bogactwa.

Drzewo nieśmiertelność

Nie bez powodu owoc brzoskwini zwany jest xianguo, czyli owocem nieśmiertelnych. Na chińskich obrazach bóg nieśmiertelności wyłania się z tego owocu. Brzoskwinia symbolizuje wiosnę oraz małżeństwo. Dlatego ślub należy brać w lutym, kiedy drzewa brzoskwiniowe zakwitają. Poza tym, że według założeń medycyny chińskiej wykazuje właściwości lecznicze – np. radzi sobie z chorobami płuc – ma także, jak głosi legenda, bardziej ezoteryczne zastosowania.

Najrzadsze i najcenniejsze brzoskwinie rosły daleko w górach Kunlun, w pałacu bogini Xiwangmu – Królowej Matki Zachodu. Raz na trzy tysiące lat rodziły owoce, które przez kolejne trzy tysiące lat dojrzewały. Gdy wreszcie się to stało, nieśmiertelni zbierali się w ogrodzie i wspólnie świętowali. Pewnego razu to radosne wydarzenie zaburzył Król Małp, Sun Wukong, który wpadł do pałacu, rozgonił gości, narobił zamieszania i – co najważniejsze – zjadł kilka owoców, dzięki czemu stał się nieśmiertelny. Wystarczyłby zresztą jeden kawałek owocu, żeby sporządzić taoistyczny eliksir nieśmiertelności.

Podobne motywy znajdziemy też w literaturze, np. w Tao hua yuan ji (Zapiski o źródle brzoskwiniowego kwiecia) autorstwa żyjącego na przełomie III i IV w. Tao Yuanminga. Rybak gubi się w brzoskwiniowym lesie. Podąża w górę strumienia, który – jak się okazuje – wypływa z jaskini. Bohater wchodzi do środka. Idzie podziemnym przejściem, a następnie trafia do magicznej krainy szczęśliwych ludzi.

Drzewo słońca

Na morwę możemy się natknąć w wielu zakątkach Chin. Przez wieki nakarmione jej liśćmi larwy jedwabnika snuły nić, z której potem powstawały szaty dla urzędników, konkubin, a wreszcie cesarza. Jednak nie tylko ze względów praktycznych drzewo morwowe jest dla Chińczyków ważne. Wiele lat temu wierzono, że daleko na wschodzie, w Dolinie Wschodu Słońca, rośnie Fusang – Wydrążone Drzewo Morwowe. W jego gałęziach mieszkała Matka Słońc, Xihe. To właśnie ona sprowadziła na świat ciemność i światło, oddzielając zarazem dzień od nocy. Inna legenda mówi o jej dziesięciu synach, którzy również zamieszkiwali koronę Fusangu. Kiedy 10 słońc co ranka pojawiało się na niebie, ich żar palił ziemię i spopielał zbiory. Ludzie cierpieli, dlatego bóg Houyi, zwany Boskim Łucznikiem, chwycił za łuk i zestrzelił dziewięć z nich. Od tej pory świeci nad nami wyłącznie jedno słońce. Morwa stała się symbolem rodzinnej ziemi, a także cywilizacji – np. wyrażenie „ocean zmienia się w pola morwowe” oznacza krajobraz, który przekształca się wraz z postępem. Chińczycy nie zapomnieli jednak, że w gałęziach tego drzewa mieszkała Matka Słońc, stworzycielka dnia i nocy, a więc świata, jaki znamy, traktowali zatem morwę jako symbol kojarzący się z matką. Gdy ktoś opłakiwał śmierć rodzicielki, dzierżył podczas obrzędu gałąź morwy.

Drzewa bestie

Drzewa bywają też niebezpieczne, zwłaszcza w Japonii, gdzie każdy kamień, potok lub krzew może być siedzibą kami, czyli bóstwa, albo yōkai – mitycznych istot. Jednym z najbardziej znanych takich stworzeń jest jinmenju (lub ninmenju), drzewo o ludzkich twarzach. Michael Dylan Fos­ter, autor książki Yōkai. Tajemnicze stwory w kulturze japońskiej (tłum. Agnieszka Szurek), powołuje się na opis przygotowany przez żyjącego w XVIII w. twórcę drzeworytów ukiyo-e, Sekiena Toriyamę:

[Rośnie ono] w górach i dolinach. Jego kwiaty przypominają ludzkie twarze. Nie mówią, ale przez cały czas tylko się śmieją. Jeśli śmieją się za dużo, spadają.

Choć nie zawsze drzewu było do śmiechu. Jeśli ktoś uderzył je toporem, z pnia zaczynała sączyć się krew. Podobno rosło w prefekturze Aomori, lecz korzenie (nomen omen) jego legendy sięgają dużo dalej. Przekazy o takiej istocie pojawiają się bowiem we wszystkich krajach jedwabnego szlaku – przez Chiny, Indie, kraje arabskie aż do Zanzibaru. W perskim eposie z przełomu X i XI w. Księga królewska. Szahname poety Ferdousiego na jednej z ilustracji pojawia się drzewo o ludzkich twarzach. To Aleksander Wielki i drzewo Wakwak, które przepowiedziało mu śmierć.

Mimo niepokojącej aparycji jinmenju wydaje się jednak niegroźne. Zupełnie inaczej jest w przypadku jubokko – drzewa, które rośnie na miejscach bitew i żywi się krwią wsiąkającą tam w ziemię. Zresztą nie tylko nią. Wokół pnia walają się kości, roślina chwyta bowiem konarami każdego, kto podejdzie, i wysysa z niego soki życiowe.

Krwawiący pień może świadczyć nie tylko o morderczych zapędach drzewa, lecz także o tym, że w jego koronie żyje niegroźny yōkai zwany hōkō, który wygląda jak pies z twarzą człowieka. Najczęściej zamieszkuje on kamforowce. Mieszkańcy drzew bywają też jednak mało przyjaźni: w koronach glediczji (drzewo z rodziny bobowatych, spokrewnione z mimozą i robinią akacjową) żyje potwór akateko – czerwona dziecięca rączka. Często towarzyszy jej duch kobiety. Z kolei daleko na południu, na wyspach Okinawy, żyją kijimuna – krasnale o rudej czuprynie. Mieszkają w koronach banianów, czyli figowców bengalskich. Zazwyczaj są w zgodzie z ludźmi, chyba że ktoś zetnie ich drzewo – wtedy się mszczą: zabijają zwierzęta gospodarskie, dziurawią łodzie. Jak widać, krzywdzenie drzew w Azji niesie za sobą spore ryzyko…

Twierdzenie, że cudze opinie nie podlegają krytyce, wcale nie jest wyrazem szacunku. Przeciwnie – to przejaw dehumanizacji.

Załóżmy, że błędy zostałyby zniesione. Kim byłby człowiek, który nigdy się nie myli? Na to pytanie można udzielić dwóch całkowicie różnych odpowiedzi. Z jednej strony możemy pomyś­leć o nadczłowieku, istocie podobnej Bogu. Do takiej wizji odwołuje się wers z poe­matu O krytyce Aleksandra Pope’a: „Zbłądzić jest to rzecz ludzka, a Boska przebaczyć” [tłum. Ludwik Kamiński]. Bóg przebacza, ale sam nie jest w stanie popełnić błędu. Wydaje się, że wszechwiedza i nieskończona mądrość nieuchronnie wiążą się z nieomylnością.

Z drugiej strony może przyjść nam do głowy przeciwieństwo nadczłowieka – istota, która zasadniczo jest bezmyślna. W latach 90. komik Bill Hicks zarzucił mało bystrym widzom, że gapią się na niego jak „pies, któremu pokazano sztuczkę karcianą”. Porównanie przywołuje postać nieszczęsnego magika, który marnuje swój kunszt na bezrozumne stworzenie. Hicks po części wyśmiewał samego siebie – przecież tylko frajer podjąłby się tak bezsensownego zadania. W jego słowach jednak kryła się druzgocąca krytyka publiczności. Zarzucał jej bowiem głupotę, znacznie większą niż jego frajerstwo.

Przecież oglądamy magiczne sztuczki właśnie po to, aby nas przechytrzono. Ale żeby tak się stało, najpierw musimy z nich cokolwiek rozumieć, np. założyć, że magik rzeczywiście umieścił z powrotem w talii kart dziesiątkę kier. Przysłowiowy pies nie będzie się nad tym zastanawiał, bo kawałki tektury z symbolami nic dla niego nie znaczą. Dzięki temu nie pozwoli się oszukać. Hicks dał jasno do zrozumienia, że widzom – podobnie jak psu – brakuje bystrości, aby podążać za jego żartami, a więc by dać się nabrać. W tym kontekście zatem skłonność do popełniania błędów i przyjmowania fałszywych założeń raczej świadczy o naszej zdolności do myś­lenia, niż jej zaprzecza.

Badacze układu wzrokowego człowieka również wskazują na związek między zdolnością do popełniania błędów a myśleniem. Spójrzmy na zamieszczony poniżej rysunek stworzony przez Edwarda Adelsona, neurologa z Massachusetts Institute of Technology. Przedstawia on obiekt rzucający cień na szachownicę. Pole B, znajdujące się w cieniu, wydaje się jaśniejsze niż pole A, w rzeczywistości jednak odcień szarości na obu z nich jest dokładnie taki sam.

Powstaje złudzenie optyczne, ponieważ mózg na podstawie wcześniejszych doświadczeń wyciąga wnioski na temat obiektów znajdujących się w cieniu i zgodnie z nimi interpretuje obraz, który widzimy. Wyobraźmy sobie, że patrzymy na prawdziwą szachownicę, a nie na ilustrację: mózg podpowiedziałby nam, że białe pola w cieniu są jaśniejsze niż czarne pola znajdujące się poza cieniem. Adelson komentuje: „W większości przypadków efekt iluzji świadczy o sukcesie, a nie o porażce naszego układu wzrokowego”. Fakt, że mózg od czasu do czasu się myli, stanowi dowód na to, że wykonuje skomplikowane czynności świadczące o inteligencji, a nie wyłącznie przyswaja spływające do niego dane zmysłowe.

Przeciwieństwem poglądu, że mąd­rzy ludzie mają prawo do błędów, jest przekonanie o ich nieomylności. Obecnie sporą popularnością cieszy się przeświadczenie, że powinniśmy traktować innych – a także siebie samych – jako właściwie niezdolnych do pomyłki w wielu kwestiach: od codziennych decyzji o tym, na co wydajemy pieniądze, po wybory ideologiczne. Nazywam tę postawę wiarą w „powszechną nieomylność” – powszechną, ponieważ z założenia dotyczy każdego z nas, a nie tylko pewnych autorytetów. Ten pogląd jest nam narzucany przez popularne idee wywodzące się z socjologii i ekonomii połowy XX w. Koncepcje te znajdują posłuch wśród przedstawicieli różnych opcji politycznych – od egalitarystów po wyznawców twardych ideałów wolnego rynku.

Koncepcja powszechnej nieomylności może wydawać się kusząca: jeśli uznamy osobiste przekonania i preferencje za rzeczy, które nie podlegają dyskusji czy krytyce, będziemy niejako zmuszeni szanować w równym stopniu wszystkie poglądy, a tym samym respektować godność każdego człowieka. W rzeczywistości jednak takie podejście do niczego nie doprowadzi. Co więcej, może odnieść przeciwny skutek. A to dlatego, że dopóki nie zaakceptujemy, iż dana osoba może się pomylić, nie potraktujemy jej jak myś­lącej. Dopiero kiedy przyznamy, że może popełniać błędy, będziemy mogli właściwie ocenić jej działania i zacząć konstruktywną dyskusję.

Wszyscy mają rację

Pojęcie „nieomylność” najczęściej kojarzy się z rzymskokatolickim dogmatem o nieomylności papieża. Ta forma nieomylności odnosi się – co oczywiste – wyłącznie do jednej osoby, ale jest też obwarowana innymi zastrzeżeniami. Katolicy mają prawo uznać, że papież się pomylił, jeśli chodzi o wybór stroju czy komentarz na temat bieżących wydarzeń. Dogmat o nieomylności zaczyna obowiązywać dopiero wówczas, kiedy powoła się on na swój autorytet, aby móc stanowić prawo dotyczące doktryny religijnej.

Z kolei nieomylność, na którą powołują się totalitarni władcy, nie jest ograniczona w żaden sposób. Najgorsi tyrani nie tylko żądają bezwzględnego posłuszeństwa, lecz także chcą być postrzegani jako niezdolni do popełnienia błędu w słowach i czynach. Dlatego stalinowscy specjaliści od propagandy fałszowali źród­ła historyczne, jeśli zaszła taka potrzeba, dosłownie wymazując ludzi z fotografii.

Powszechna nieomylność to nowoczes­na, demokratyczna wersja nieomylności przypisywanej przywódcom religijnym i dyktatorom. Choć ta dzisiejsza dotyczy każdego, to jednak – podobnie jak nieomylność papieska – ma pewne ograniczenia. Wszyscy zgodzimy się, że ludzie mogą popełniać błędy, gdy wyrażają swoje sądy o innych. Dopuszczamy możliwość, że np. lekarz może się czasem pomylić, diagnozując nasz stan zdrowia. Jednocześnie panuje przekonanie, że nie należy podważać czyjegoś gustu czy cudzych decyzji zakupowych.

Liberalizm od dawna podkreśla, że każdy z nas jest suwerenem – może samodzielnie stanowić zarówno w kwestii włas­nych preferencji politycznych, jak i wyborów konsumenckich czy religijnych. Doktryna, o której piszę, idzie o krok dalej: mówi, że każdy człowiek jest nie tylko niezależny, lecz także nieomylny w swoich upodobaniach.

Doprecyzujmy, na czym polega różnica. W zasadzie nieodłącznym elementem demokracji jest założenie, że działania rządu zależą – pośrednio lub bezpośrednio – od głosowania. Jednakże wcale to nie oznacza, że głosowanie kończy dyskusję nad obraną strategią. Polityczny liberalizm przecież nie wyklucza dalszej debaty ani nie uprawnia polityków do tego, aby prezentowali wyniki sondaży tak, jakby te same w sobie stanowiły argument przemawiający za danym stanowiskiem (tzw. argumentum ad populum). Takie podejście nabiera sensu dopiero przy założeniu, że istnieje powszechna nieomylność. Podobnie opinia, że muzyka i książki nie powinny podlegać cenzurze ze względów estetycznych (do czego zachęca liberalizm), to nie to samo, co przekonanie, że nikt nie powinien komentować cudzego gustu (co zakłada idea powszechnej nieomylności). Kwintesencją tej drugiej postawy jest przeświadczenie, że w świecie internetowych rankingów i „polubień” profesjonalna krytyka sztuki to przejaw snobizmu.

Pojęcie powszechnej nieomylności najprawdopodobniej wyrosło z relatywizmu kulturowego. Ten z kolei narodził się wraz z rozwojem antropologii jako zorganizowanej dyscypliny naukowej w XIX i na początku XX w. Zaczęto wtedy zdawać sobie sprawę z problemu etnocentryzmu – tendencji ludzi, w tym również antropologów, do interpretowania innych, nieznanych im kultur w odniesieniu do własnej i w rezultacie do wyciągania błędnych wniosków. Pionierzy nowoczesnej antropologii, m.in. Franz Boas czy William Graham Sumner zalecali remedium, którym powinna być dawka pokory. Obserwując zwyczaje matrymonialne Samoańczyków, trzeba je rozpatrywać – mówili – w kontekście samoańskiego społeczeństwa, a nie przez pryzmat zachodnich koncepcji małżeństwa. Ponadto należy unikać osądów moralnych, aby nie zaburzyć toku dokładnego, pozbawionego emocji badania. Te rozsądne środki ostrożności, uznawane obecnie za podstawowe aksjomaty tej dziedziny nauki, mają jednak charakter czysto metodologiczny. Opisują, jak należy prowadzić badania naukowe, ale nie mówią nic o świecie ani o tym, co jest dobre czy złe.

Relatywistyczna retoryka niekiedy szła o krok dalej. W 1934 r. amerykańska antropolożka Ruth Benedict stwierdziła: „Przestaliśmy już błędnie wywodzić moralność naszego miejsca i czasu z nieuniknionej konstrukcji ludzkiej natury. […] Uznajemy, że w każdym społeczeństwie moralność jest pojmowana inaczej i stanowi poręczne pojęcie odnoszące się do społecznie akceptowanych nawyków. Ludzkość zawsze wolała mówić, że coś jest »moralnie dobre« niż »nawykowe«. […] W perspektywie historycznej jednak obie te frazy znaczą dokładnie to samo”.

W połowie XX w., za sprawą deklaracji Benedict i jej kolegów, relatywistyczne twierdzenie, że moralność każdego społeczeństwa jest w takim samym stopniu dobra, weszło do szerokiego dyskursu. Stało się to, mimo że antropolodzy szybko zaczęli odżegnywać się od tak skrajnego stanowiska, ograniczając się do skromniejszych, czysto metodologicznych zaleceń o konieczności uwzględniania kontekstu kulturowego. (Jak w 2000 r. zauważył filozof John Tilley: „Pogląd, że relatywizm stanowi aksjomat antropologii, jest albo fałszywy, albo o 50 lat przestarzały”).

Relatywizm kulturowy prowadzi do oczywistej konkluzji: skoro słuszne w danym społeczeństwie jest to, co ono uznaje za słuszne, dlaczego nie pójść o krok dalej? Czemu nie przyjąć, że dla jednostki słuszne jest cokolwiek, co ona sama uzna za słuszne? I może kogoś to rozumowanie przekona – w końcu brzmi logicznie. W ten właśnie sposób można dojść do wnios­ku, że ludzie nie mylą się nigdy.

Twierdzenie, że nasze subiektywne przekonania należy traktować jako nieomylne, łatwo poddaje się krytyce. Niestety zwykle polega ona na – niemal odruchowym – stwierdzeniu, że zdanie niektórych ludzi powinno być traktowane poważniej ze względu na ich wykształcenie, inteligencję czy moralność. To kiepskie podejście. Z daleka pachnie szowinizmem. Grzeszy też wobec racjonalnego dyskursu, pozwalając, by argumenty ad hominem – odnoszące się do cech mówiącego – uprzedzały uważne wysłuchanie i ocenę przedstawionych dowodów.

Na relatywizm można zareagować w lepszy sposób: nie musimy ulegać naszej skłonności, by jak na zwierzęta społeczne przystało, ustawiać się w hierarchii. Zamiast tego można np. zauważyć, że nasze przekonania i postawy ewoluują. Według badania British Social Attitudes [badanie postaw społecznych Brytyjczyków – przyp. tłum.] w 1983 r. zaledwie 17% dorosłych respondentów twierdziło, że związki osób tej samej płci „wcale nie są złe”. W 2016 r. ten odsetek wzrósł do 64% – to ogromna różnica. Relatywiści nie do końca potrafią wyjaśnić takie zmiany. Skoro ludzie czasami – jakkolwiek rzadko – poddają się perswazji, to znaczy, że ich poglądy wynikają z czegoś więcej niż tylko z wewnętrznego przekonania.

Pokaż, na co wydajesz

Kolejny argument za powszechną nieomylnością wywodzi się z zupełnie innego źródła. Chodzi o koncepcję „ujawnionych preferencji”, kluczową dla współczesnej myśli ekonomicznej i stworzoną przez Paula Samuelsona, jednego z najważniejszych amerykańskich ekonomistów XX w. Teoria ta jest jeszcze bardziej radykalna: podczas gdy relatywizm sugeruje, by nie kwestionować cudzych wyborów, Samuelson przekonuje, że nie możemy podważać nawet własnych decyzji.

Jego teoria jest zakorzeniona w badaniach ekonomistów i politologów nad pojęciem „preferencji”. Od dawna uważa się bowiem, że dobrze funkcjonujące społeczeństwo powinno w jak największym stopniu zaspokajać pragnienia swoich członków. Tylko skąd wiemy, jak dane społeczeństwo sobie z tym radzi? W jaki sposób zmierzyć pragnienia?

W pierwszej połowie XX w. dominowała intelektualna moda na unikanie pytań o to, jak ludzie myślą i co czują. Zaglądanie do ludzkiego umysłu uważano za nienaukowe. Kwestie psychologiczne należało rozstrzygać, obserwując, jak jednostki reagują na bodźce, a nie spekulować na temat niewidocznych procesów mentalnych. Z czasem to podejście zaczęto nazywać behawioryzmem. Badacze mieli zajmować się zachowaniem człowieka, a nie dociekać, co dzieje się w jego głowie. A przecież nasze pragnienia i wybory są bezpośrednio powiązane właśnie z naszymi myślami i emocjami. Behawioryści, którzy zajmowali się ludzkimi preferencjami, stanęli w obliczu nie lada wyzwania.

Samuelson zaproponował rozwiązanie. A gdyby tak postawić znak równości między naszymi preferencjami a tym, na co wydajemy pieniądze? Załóżmy, że dam ci 100 dolarów. Jeżeli wydasz 30 dolarów na śniadanie w restauracji, 50 na parę nowych dżinsów, a pozostałe 20 na taksówkę do domu, dowiem się – w dokładnych proporcjach – czego chciałeś.

W 1948 r. Samuelson napisał: „Każdy człowiek ujawnia wzorzec swoich preferencji poprzez zachowania rynkowe”. Oczywiście możemy poprosić grupę ludzi, by wypełnili ankietę i określili w skali od 1 do 10, jak bardzo mają ochotę na steka. To jednak wiąże się z możliwością interpretacji (jaka jest różnica między oceną 7 i 8?) oraz prawdziwości zgromadzonych danych (jaką mamy gwarancję, że badani udzielą precyzyjnych odpowiedzi?). Zrównanie preferencji z decyzjami zakupowymi uwalnia nas od tych dylematów. Pokaż mi, na co wydajesz pieniądze, a poznam twoje prawdziwe pragnienia.

Ta koncepcja okazała się niezwykle noś­na. Jej siła tkwi w prostocie. Zakładamy, że każdy z nas ma pewne indywidualne preferencje, których całkowite zaspokojenie może maksymalnie zwiększyć nasze poczucie dobrobytu. Ekonomiści mogą przyporządkowywać wartości danym preferencjom i sprawdzać m.in., jak one wpływają na ceny towarów. Do tych obliczeń nie trzeba osądzać czyichś indywidualnych upodobań. Nawiasem mówiąc, z pewnością owej teorii nie zaszkodził fakt, że Samuelson napisał jeden z najważniejszych podręczników na ten temat. I przyznał nieskromnie: „Nie obchodzi mnie, kto stanowi prawa tego kraju ani kto opracowuje ważne traktaty, dopóki sam mogę pisać podręczniki do ekonomii”.

Jednak mam pewne wątpliwości odnośnie do koncepcji „ujawnionych preferencji”. Jeśli potraktujemy ją poważnie, odbierzemy sobie prawo do oceniania własnych decyzji.

Załóżmy, że właśnie wydałem 100 dolarów na nową mikrofalówkę. Wyjmuję ją z pudełka, zanoszę do kuchni i… okazuje się, że urządzenie nie mieści się tam, gdzie chciałem je postawić. Może nie zmierzyłem dobrze blatu, może zmyliły mnie wymiary podane na pudełku. Tak czy inaczej, nie jestem zadowolony, żałuję tego zakupu. Tymczasem zgodnie z teorią Samuelsona nie mam powodu do żalu. Kiedy rozstałem się ze 100 dolarami, ujawniłem tym samym swoje preferencje. Skoro ostatecznie okazało się, że preferuję mikrofalówkę, która nie pasuje do mojej kuchni – cóż, oznacza to, że w głębi serca właśnie tego chciałem.

Jeśli wybory zawsze ujawniają nasze prawdziwe preferencje, nie powinniśmy niczego żałować. A przecież żal stanowi część życia. Przytoczyłem historyjkę o mikrofalówce znajomemu ekonomiś­cie, wiernemu wyznawcy teorii Samuel­sona. Odpowiedział, że nasze preferencje mogą się zmieniać. Wczoraj chciałem kupić właśnie tę mikrofalówkę, a dziś wolę już inny model. Czy to właściwy opis sytuacji? Nie sądzę. Moim celem był zakup mikrofalówki, która zmieści się w mojej kuchni. To się nigdy się nie zmieniło. Gdyby ktoś mnie ostrzegł, że urządzenie, które planuję nabyć, jest za duże, zrezyg­nowałbym. Dotkliwa rozbieżność między pragnieniem a podjętym działaniem sprawia, że czuję rozczarowanie.

Dlaczego teoria, która nie pozwala ludziom żałować swoich decyzji, nie sprawdza się? Może ekonomia zakłada, że jes­teśmy bardziej racjonalni niż w rzeczywistości. Niektórzy twierdzą, że Samuel­sonowska teoria, według której ludzie chłodno kalkulują, jak zmaksymalizować swój dobrobyt, pomija sferę emocjonalną. Jesteśmy stworzeniami, którymi rządzą impulsy – takie jak miłość, strach czy nadzieja – a nie tylko kalkulacja.

Wydaje mi się jednak, że ten konkretny zarzut wynika z niezrozumienia. Ekonomista wyszedł z założenia, że zawsze jesteś­my racjonalni i dokonujemy rozsądnych, dobrze przemyślanych wyborów. Tymczasem w kontekście teorii o ujawnionych preferencjach bycie racjonalnym nie ma nic wspólnego z rozsądkiem. Gdybyście jednak wytknęli mojemu znajomemu, że teoria Samuelsona nie uwzględnia irracjonalnej natury człowieka, odpowiedziałby, że pojęcie „irracjonalność” nic nie znaczy. I do pewnego stopnia miałby rację. Współcześni ekonomiści uznają, że dla danej osoby racjonalne jest wszystko to, czego ona pragnie. Jeśli ktoś ma ochotę kupić kokainę, złą książkę albo za dużą mikrofalówkę, wszystkie te wybory należy uznać za racjonalne. Jeśli ktoś pragnie wydać pieniądze w ten sposób, to są właś­nie jego preferencje.

Errare humanum est

Współczesna teoria ekonomiczna wcale nie zakłada braku impulsywności ani nie faworyzuje szczęśliwców obdarzonych mądrością czy rozwagą. Daleko jej do tego. Ale uważa, że wszystkie potrzeby konsumentów są ważne, nawet jeśli oni pragną rzeczy szkodliwych czy takich, których kupna później żałują. Krótko mówiąc, u podstaw tej teorii leży założenie powszechnej nieomylności: żadna z naszych decyzji nie może być błędna – nieważne, czy wynika ona ze starannego namysłu i sprzyja naszym celom, czy wprost przeciwnie.

Wygląda na to, że najczęstsze zarzuty wobec doktryny ekonomicznej wynikają z naszego jej niezrozumienia. Okazuje się, że ekonomia traktuje nas jako istoty racjonalne – czyli kierujące się konkretnymi powodami. A właśnie te powody sprawiają, że jesteśmy podatni na błędy.

Za niemal każdą naszą decyzją – niezależnie od jej wagi – stoi spektrum przekonań, planów i celów. Zapewne kupiłem mikrofalówkę, ponieważ w przyszłości chciałbym rzadziej gotować. Dlaczego? Może wątpię, czy kiedykolwiek nauczę się robić to dobrze. Skąd taka myśl? Przypuśćmy, że uważam gotowanie za umiejętność, której ludzie powinni poświęcić sporo czasu. To z kolei może zależeć od mojej opinii na temat tego, jak ważna jest nauka nowych umiejętności… i tak dalej.

W świetle teorii ujawnionych preferencji te okoliczności nie mają żadnego znaczenia. Ważne jest zaspokojenie naszych upodobań, żeby kupić ten, a nie inny model, przyjąć tę, a nie inną pracę. W świecie nieomylnych ludzi liczy się tylko ostateczny wybór. Jednak to wśród pominiętych, niezrealizowanych preferencji znajdują się wszystkie nasze cele, ambicje i wartości – a więc sprawy, które najbardziej nas obchodzą.

Cele łączą się ściśle z możliwością popełnienia błędu. Zwykle tworzą zhierarchizowane systemy. Chciałbym mieć ten konkretny gadżet, ponieważ zużywa niewiele energii – to dla mnie ważne, bo będzie emitował mniej dwutlenku węgla, a ja uważam, że emisje szkodzą planecie. Każdy cel jest uzależniony od tego, że wspiera inny cel stojący wyżej w hierarchii. Jeśli okaże się, że urządzenie o niskim zużyciu energii z jakiegoś powodu nie wpływa na zmniejszenie emisji, uznam, że jego zakup był pomyłką.

Podobnie jest w przypadku naszego układu wzrokowego. Chociaż gromadzi on informacje na temat ilości światła docierającego do naszych oczu, jego ostateczny cel jest inny: ma nam dokładnie przedstawić otaczający świat. Dlatego mózg tak chętnie ignoruje niektóre dane dostarczane mu przez komórki siatkówki, jeśli kontekst wskazuje, że mogą one wprowadzić nas w błąd. Nawet gdy – jak przekonaliśmy się wcześ­niej – jesteśmy przez to podatni na iluzje optyczne.

Cel różni się od zwykłego impulsu – w przeciwieństwie do niego może sprawić, że twoje pozostałe preferencje staną się błędne. Na przykład twój impuls, żeby zostać dłużej na imprezie, nie będzie błędny tylko dlatego, że pojawi się drugi, konkurencyjny – aby wracać do domu. Pozostanie na imprezie jednak może okazać się błędem, jeśli za zamiarem pójścia wcześniej spać stoi cel: następnego dnia rano masz umówione spotkanie. Gdybyś­my nigdy nie podejmowali złych decyzji, kierowałyby nami nie żadne znaczące plany czy cele, a jedynie impulsy.

Co więcej, dzięki temu, że niektóre z naszych preferencji są uzależnione od innych osób – a zatem mogą ostatecznie okazać się błędne – jesteśmy w stanie przekonywać siebie nawzajem. Wyobraźmy sobie, że mamy wspólny cel: chcemy zmniejszyć liczbę wypadków drogowych. Możesz próbować przekonać mnie, że moja bezpośrednia preferencja w tej kwestii – głosowanie na konkretną partię, która obiecuje go zrealizować – jest błędna, ponieważ nie doprowadzi do jego osiągnięcia. Jeśli natomiast uznasz, że moja chęć zagłosowania na daną opcję polityczną stanowi niezbadany aspekt mojej tożsamości – to mój wybór i koniec dyskusji – stracisz możliwość perswazji. Pozostanie ci tylko połączyć siły z wystarczającą liczbą podobnie myślących osób, a potem w ponurym milczeniu przegłosować takich jak ja.

Idea powszechnej nieomylności tworzy iluzję, że ludzie są zasadniczo bezmyślni – wyznają dane poglądy czy wartości bez żadnego powodu albo przynajmniej z niezrozumiałych przyczyn. Mając takie założenie, nie da się dyskutować z cudzymi przekonaniami ani traktować ich poważnie. W czasach, w których coraz częś­ciej definiujemy tożsamość w kategoriach plemiennych, a każda grupa żyje we własnej bańce, nie możemy pozwolić, by ta iluzja zaburzyła szerszą perspektywę.

Błądzić jest rzeczą ludzką. Pomyłki, nieporozumienia, przejęzyczenia, chwilowe zaćmienia umysłu i wpadki należą do tkanki życia. Jednak popełniamy błędy właśnie dlatego, że jesteśmy myślącymi, inteligentnymi istotami o złożonych celach i szczerze wyznawanych wartościach. W przeciwnym razie nie moglibyśmy się mylić. Z pewnością żałujemy niejednej podjętej decyzji, ale to właśnie dzięki pomyłkom stajemy się mądrzejsi.


Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji „Przekroju”.

To, czy zostaniemy uznani za sprawców przestępstwa, czy za ofiary okoliczności, w dużej mierze zależy od kultury, w której wychowali się nasi sędziowie.

Był rok 1994, kiedy psycholodzy Michael Morris z nowojorskiego Uniwersytetu Columbia i Kaiping Peng z Uniwersytetu Tsinghua w Pekinie przeprowadzili pewien eksperyment. Chcieli porównać, jak zachowania innych ludzi wyjaśniają Chińczycy, a jak Amerykanie. Uczestnikom badania pokazano animację przedstawiającą płynące w jeziorze ryby. Wszystkie były tej samej, sześciocentymetrowej długości, poruszały się identycznie, różniły się tylko kolorami. Ale jedna z nich płynęła na czele. Badani mieli wyjaśnić, dlaczego tak się działo. Amerykanie uznawali najszybszą rybę za liderkę i przypisywali jej zdolności przywódcze. Chińczycy tłumaczyli, że płynie pierwsza, bo polują na nią inne ryby i zwyczajnie nie chce zostać zjedzona.

„Tam, gdzie Amerykanie widzą jednostkę prowadzącą grupę, Chińczycy widzą grupę goniącą jednostkę” – napisali autorzy eksperymentu na łamach „Journal of Personality and Social Psychology”. Różnice w ocenie uwidaczniały się, kiedy badani obserwowali sytuacje społeczne (w tym wypadku dynamikę w ławicy ryb), a zanikały, gdy pytania dotyczyły zdarzeń o charakterze czysto fizycznym. Kiedy tym samym badanym pokazano filmik, który przedstawiał poruszające się po boisku piłki, wyjaśnienia Amerykanów i Chińczyków nie różniły się.

Eksperyment pokazał, że nasze postrzeganie rzeczywistości, a zwłaszcza świata społecznego, zależy od naszego wychowania. Zdaniem psychologów także tendencja do błędów poznawczych jest zróżnicowana kulturowo – choćby podstawowy błąd atrybucji, czyli skłonność do szukania powodów danego zachowania raczej po stronie obserwowanej osoby niż okoliczności. Ten błąd – dowodzą badacze – zdecydowanie częściej występuje w społeczeństwach zachodnich niż np. w Azji Wschodniej.

Jak zauważa niemiecki psycholog Friedrich Försterling w książce Atrybucje, wychowani w kulturze indywidualistycznej chętniej tłumaczą zachowania innej osoby jej cechami („Ukradł, bo jest złym człowiekiem”). Z kolei ludzie wywodzący się z kultury kolektywistycznej dostrzegają aspekt sytuacyjny („Ukradł, bo nie było go stać na jedzenie”).

„Mimo postępującej globalizacji podział na kultury indywidualistyczne i kolektywistyczne nadal najtrafniej oraz w najbardziej konkretny sposób wyjaś­nia różnice międzykulturowe” – uważa dr hab. Natasza Kosakowska-Berezecka, prof. Uniwersytetu Gdańskiego, psycholożka międzykulturowa. Za kraje, w których dominuje indywidualizm, uznaje się przede wszystkim Stany Zjednoczone, Kanadę i państwa Europy Zachodniej. Tereny kolektywistyczne to głównie Azja Wschodnia, przede wszystkim Chiny oraz Indie, a także – jak dodaje psycholog społeczny prof. Bogdan Wojciszke – niektóre kraje afrykańskie. „Co ciekawe, najnowsze badania pokazują, że Japończykom bliżej jest kulturowo do Amerykanów niż do innych Azjatów” – dodaje Kosakowska-Berezecka.

Różnice kulturowe w atrybucjach silniejsze są w przypadku dorosłych niż dzieci, co dowodzi, jak duży wpływ ma na nas kultura, w której wzrastamy. W latach 80. potwierdziły tę tezę badania psycholożki Joan G. Miller, która udowodniła, że skłonność Amerykanów do atrybucji dyspozycyjnych, czyli tłumaczenia zachowania cechami danej osoby, rośnie z wiekiem. Tę samą tendencję, tyle że dotyczącą tłumaczenia zachowań uwarunkowaniami sytuacyjnymi, Miller zaobserwowała u mieszkańców Indii.

Polacy przez dekady byli kulturowo pośrodku. Ustrój polityczny Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej narzucał ujęcie kolektywistyczne, ale w najnowszych rankingach coraz bardziej zbliżamy się ku indywidualizmowi.

Sprawca czy sytuacja?

W ramach swoich badań Morris i Peng przeanalizowali też doniesienia prasowe. W 1991 r. dwie gazety – amerykański „The New York Times” oraz chiński „World Journal” – pisały o osobach, które dokonały brutalnych zabójstw.

Chińczyk Gang Lu, absolwent fizyki na Uniwersytecie Iowa, był wściekły, ponieważ jego praca doktorska nie otrzymała prestiżowej nagrody. Ta zaś nie tylko stanowiłaby zastrzyk gotówki w wysokości 2,5 tys. dolarów, lecz także – zdaniem pokrzywdzonego – ułatwiłaby mu znalezienie pracy i umożliwiła pozostanie w USA. Nagrodę otrzymał jego rywal, również doktorant z Chin. Lu odwołał się od decyzji do władz uniwersyteckich. Nic to jednak nie dało, więc kilka dni później przyszedł na uczelnię z bronią i zastrzelił swojego promotora, pracownika uczelni, który negatywnie zaopiniował jego odwołanie, nagrodzonego rywala, dwoje innych studentów, a następnie siebie.

Powyższą historię zestawiono z przypadkiem Amerykanina Thomasa McIl­vane’a, który został zwolniony z pracy na poczcie. Zaskarżył tę decyzję do związku zawodowego, do którego należał, i poprosił organizację o mediacje w sprawie przywrócenia go do pracy. Bezskutecznie – były pracodawca nie chciał przyjąć go z powrotem. Nie udało mu się też znaleźć nowego zatrudnienia. 14 listopada wszedł do urzędu pocztowego, w którym kiedyś pracował, i zastrzelił byłego przełożonego, kilku innych pracowników oraz przypadkowego przechodnia, po czym popełnił samobójstwo.

Badacze porównali, w jaki sposób chińscy i amerykańscy dziennikarze opisywali obie historie i jak tłumaczyli motywacje zabójców. Okazało się, że Amerykanie doszukiwali się ich przede wszystkim w charakterze sprawców. Według nich Lu miał „paskudny charakter”, „był poważnie zaburzony”, „mroczny” i „miał tendencje destrukcyjne”, a McIlvane był „porywczy”, „niestabilny psychicznie”, „przemocowy”. Tymczasem chińskie media zwracały uwagę na czynniki sytua­cyjne. W artykułach podkreślano, że Lu „nie dogadywał się z promotorem”, „było mu smutno, bo przebywał daleko od domu”, „znajdowal się pod presją społeczną”, McIlvane zaś „był w ciężkiej sytuacji, bo został niedawno zwolniony” i „traktował byłego przełożonego jako wroga”. Co interesujące, obie historie zostały przedstawione później grupom chińskich i amerykańskich studentów, a ich wyjaśnienia okazały się mocno zbliżone do tego, jak sprawę przedstawiali dziennikarze z ich krajów: pierwsi dopatrywali się przyczyn zbrodni w sytuacji sprawców, drudzy zaś kładli nacisk na ich charaktery.

„Sposób postrzegania przez nas rzeczywistości jest następstwem pewnego rodzaju schematów poznawczych, a te kształtują się adekwatnie do tego, w jakim otoczeniu wzrastamy, na co zwraca się naszą uwagę i jakie się nam daje możliwości interpretacji” – tłumaczy to zjawisko dr hab. Romana Kadzikowska-Wrzosek, prof. Uniwersytetu SWPS, specjalizująca się w psychologii osobowości.

Profesor Bogdan Wojciszke w książce Człowiek wśród ludzi tłumaczy, że kultury indywidualistyczne kładą nacisk na konkretną osobę, jej osiągnięcia i wartości bezpośrednio służące jej interesom. Tutaj „ja” ma charakter niezależny, co oznacza, że ludzie postrzegają siebie jako autonomiczne jednostki. W kulturach kolektywistycznych jest zupełnie inaczej: ważne są przede wszystkim przynależność grupowa, harmonia społeczna i wartości bezpośrednio służące interesom wspólnoty. Tu „ja” ma charakter współzależny, czyli ludzie postrzegają siebie jako część większej całości, w kategoriach relacji łączących ich z innymi oraz miejsc zajmowanych w grupie.

Jak mówi dr hab. Kosakowska-Berezecka, jednostka w kulturze kolektywistycznej postrzega siebie w pewnych rolach: syna, córki, żony, matki, a jej „ja” jest naznaczone przez więzi z innymi. Tu ludzie są wychowywani w kulcie poświęcania się i budowania relacji – choćby kosztem swoich pragnień czy ambicji. W kulturze indywidualistycznej natomiast jednostka skupia się na realizacji swoich potrzeb i postrzega siebie raczej w kontekście tego, co powinna osiągnąć.

„Tutaj »ja« jest bardziej niezależne, istotne są samostanowienie, sprawczość. Inni mogą mi pomagać albo mnie wspierać, ale nie muszą. W kulturach kolektywistycznych liczy się wspólnotowość, »ja« jest współzależne w myśl zasady: ja wspieram innych, inni wspierają mnie” – tłumaczy psycholożka.

Różny punkt widzenia

Jeśli kultura jest mapą, dzięki której poruszamy się po rzeczywistości, nic dziwnego, że może ona też wpływać na sposób, w jaki interpretujemy przyczyny zdarzeń. „Co myślisz, kiedy ktoś spóźnia się na spotkanie z tobą?” – pytam parę znajomych z USA i Chin. „Myślę, że jest leniwy i niezorganizowany. Albo że robi to specjalnie” – mówi Emily, Amerykanka. „Uważam, że pewnie coś mu wypad­ło, może był korek na drodze albo musiał dokończyć coś w pracy” – odpowiada Chińczyk Xi.

Zdaniem psychologów w kulturze, która zakłada, że człowiek sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem, łatwiej uznać, iż to, co robią inni ludzie, wynika z ich czystych preferencji, cech i dyspozycji. Kultury oparte na kolektywnym podejściu te same zdarzenia tłumaczą inaczej, np. splotem różnych okoliczności.

Dr hab. Kosakowska-Berezecka zauważa, że różnice międzykulturowe uwidaczniają się szczególnie w podejściu do kłótni. W kulturze indywidualistycznej chętniej uznamy, że osoba, która się z nami pokłóciła, miała zwyczajnie złe intencje. W kolektywistycznej zaś łatwiej dostrzeżemy kontekst sytuacyjny: była kłótliwa, bo miała ciężki dzień w pracy. W rezultacie kolektywiści częściej unikają otwartej konfrontacji i rzadziej podejmują drażliwe tematy mogące zaburzyć harmonię i spokój relacji.

Psycholodzy mówią, że człowiek żyjący w świecie, w którym ważne są sygnały „my”, „nasze”, „wspólne” czy „współzależne”, siłą rzeczy poszukuje częściej komunikatów wspólnotowych. Tak samo indywidualiści wyczuleni są na informacje dotyczące sprawczości. Bo skoro są dostrzegani, doceniani i nagradzani za osiąganie swoich celów, nic dziwnego, że będą się nadal w ten sposób zachowywać.

„Moja matka chciała, żebyśmy z moim rodzeństwem odnieśli sukces; motywowała nas, żebyśmy byli »najlepszymi wersjami siebie«. Zawsze powtarzała, że powinniśmy być w stanie sami się utrzymać i nie polegać na nikim” – mówi Emily z USA.

„Kultura wschodnioazjatycka jest nastawiona bardziej na pracę zespołową, na grupę; myśli się raczej o wspólnocie niż o sobie samym. W domu uczono mnie, żeby się dzielić. W Chinach nawet jedzenie mamy do podziału, na Zachodzie każdy dostaje własną porcję na swoim talerzu, u nas dania krążą między wszystkimi” – wyjaśnia Xi z Chin.

Nie tylko wychowanie

Jak jednak podkreśla dr hab. Kadzikowska-Wrzosek, od powyższej zasady tłumaczącej podstawowy błąd atrybucji są również wyjątki, bo – niezależnie od kultury – inaczej oceniamy samych siebie i bliskie lub znane nam osoby, a inaczej innych ludzi. Duże znaczenie mają wartości etyczne. Jeśli nasze zachowanie lub zachowanie znanych nam osób jest powszechnie uznawane za dobre, chętniej tłumaczymy je cechami charakteru. „Na przykład: »Dałam duży datek na akcję charytatywną, bo jestem wielkoduszna i wspaniałomyślna«” – precyzuje psycholożka. Jeśli natomiast zachowanie jest złe, będziemy je raczej wyjaśniać czynnikami zewnętrznymi: „Krzyczałam, bo ktoś mnie sprowokował, sytuacja mnie do tego zmusiła”.

Co ciekawe, w przypadku nieznanych nam ludzi jest odwrotnie: jeśli ktoś obcy zachowuje się wspaniałomyślnie, częś­ciej uznajemy, że na pewno chciał się pokazać, natomiast gdy zachowa się negatywnie, mówimy: „No tak, wiadomo, przecież to był zły człowiek”. Badacze tłumaczą, że taki sposób myślenia daje nam poznawczą kontrolę nad otoczeniem i sprawia, że świat wydaje nam się bardziej przewidywalny.

„Własne postawy łatwiej nam niuansować, ponieważ mamy poczucie, że siebie znamy, zatem wiemy, jak się w danej sytuacji zachowamy, a jeżeli zachowujemy się inaczej, to tylko dlatego, że np. sytua­cja nas zaskoczyła. Z kolei w przypadku osób, których nie znamy lub które znamy słabo, bezpieczniej jest odgórnie założyć, że są »jakieś«, bo pomaga nam to odpowiednio się do nich ustosunkować” – kontynuuje dr hab. Kadzikowska-Wrzosek.

Zgodnie z koncepcją amerykańskiej badaczki Daphny Oyserman kulturę można też rozumieć jako zespół czynników, które aktywizują pewien określony sposób patrzenia na rzeczywistość. „Oyserman udowadnia, że wystarczy zmienić kontekst kulturowy, żeby zmienić człowieka i zmodyfikować nieco jego spojrzenie na wartości. I faktycznie często tak się dzieje, czego dowodem jest np. proces akulturacji: osoby migrujące, przebywające długo w innym niż rodzimy kontekście kulturowym, mogą zmienić swój sposób patrzenia na świat” – podsumowuje dr hab. Kosakowska-Berezecka.

A to oznacza, że z indywidualistów można zrobić kolektywistów i odwrotnie.

Chcę ci podarować tę mapę miasta,
na której ulice wybijają w górę jak gałęzie,
po której biegają masywne górskie psy.
Gdzie plac może wyrosnąć na łąkę,
a kwiaty wszędobylsko mnożą się
wokół torów tramwajowych,
gdzie okna zabierają głos,
a zasłony odlatują na zimę wraz z wiatrem,
giganci z brązu zeskakują z cokołów
i strzela im w stawach.
Gdzie w każdej spoinie po cichu rodzi się drzewo,
gdzie cisza jest mocniejsza niż beton,
a komunikacją miejską kierują śpiewne ptaki.

Wiedza niezapisana jest wiedzą ulotną – każdy, kto choć raz zgubił notatki przed egzaminem, o tym wie. Jednak oddając pismu jego nieopisane zasługi, pamiętajmy, że ludzkie doświadczenie wybiega daleko poza granice liter.

Gdyby istniał ranking wynalazków niezbędnych do powstania rozwiniętych cywilizacji, miałoby spore szanse zająć w nim pierwsze miejsce. Pismo – bo o nim mowa – zapewniło swoim użytkownikom olbrzymią przewagę nad społecznościami, które go nie znały. Od pierwszych zapisów piktograficznych przez wczesne systemy pisma klinowego i hieroglificznego aż po używane obecnie pisma alfabetyczne oraz ideograficzne – każdy rodzaj, każda metoda zapisu umożliwiały przekazywanie zgromadzonej wiedzy, a także doświadczeń kolejnym pokoleniom dokładnie, skutecznie i w takim zakresie, o jakim kultury posługujące się przekazami ustnymi nie mogły nawet marzyć. Pismo jest zatem wielką zbiorową „pamięcią zewnętrzną” ludzkości. Bez niego nie różniłaby się ona znacząco od populacji innych gatunków ssaków. Nie zdołałaby przez stulecia i tysiąclecia kumulować informacji o świecie, praktykach i technologiach, jak również o samej sobie, swoich ideach, myślach i marzeniach oraz prześladujących ją lękach i koszmarach.

W kręgu litterati

Panegiryk na cześć pisma można by kontynuować jeszcze długo. Nie znaczy to jednak, że przyniosło ono ludzkości wyłącznie korzyści. Osoby posługujące się nim stanowiły aż do XX w. nieliczny odsetek swoich społeczności, a są na Ziemi obszary, na których jest tak do dzisiaj. Umiejętność pisania i czytania przez długie wieki była jednym z ważnych kryteriów i narzędzi stratyfikacji oraz segregacji społecznej. Tym samym przekaz wiedzy nienaocznej, czyli takiej, której nie można samodzielnie zaobserwować, z konieczności pozostawał ograniczony do wąskiego kręgu ludzi piśmiennych. „Uczeni w piśmie” – a zwłaszcza ci z nich, którzy tworzyli teksty naukowe lub artystyczne – zazwyczaj mieli skłonność do postrzegania całej rzeczywistości przez pryzmat swojego narzędzia pracy, czego skutkiem było jedno z najistotniejszych dla naszej cywilizacji złudzeń kulturowych: przeświadczenie, że to, co nie ulega utrwaleniu w zapisie, nie jest w ogóle godne uwagi, a z kolei to, co zostaje odnotowane, stanowi całą treść ludzkiej egzystencji.

Wąski, a nawet bardzo wąski krąg, jaki tworzyli w dawnych wiekach litterati, uznał sam siebie za uniwersum. Miało to dalekosiężne konsekwencje dla naszych społeczeństw, takie jak wysokie pozycjonowanie wszelkiej wiedzy o proweniencji piśmiennej przy jednoczesnym deprecjonowaniu tej pochodzącej z innych źródeł. To m.in. dlatego przez stulecia elity kulturowe i społeczne lekceważyły przedstawicieli sztuk wykonawczych – aktorów, muzyków czy sztukmistrzów – którzy nie nabywali swoich umiejętności z ksiąg, ale z ćwiczeń praktycznych. Odwieczny spór między wiedzą „książkową” a „praktyczną” też ma źródło w absolutyzacji przekazu tekstowego.

Innym, nie mniej istotnym problemem wynikającym z upiśmiennienia przekazów jest oderwanie ich treści od jednostkowych kontekstów sytuacyjnych, czego skutkami są m.in. teoretyzacja i abstrakcjonizacja wiedzy tekstowej. Każdy uczeń przeklinający nudę podręczników, z których musi zakuwać do sprawdzianów i egzaminów, jest ofiarą tego procesu. Tylko najwięksi mistrzowie słowa umieli tak opisywać rzeczywistość, że ożywała ona ponownie w tekście. Dla większości piszących najwyższym możliwym osiąg­nięciem było wypreparowanie jej niektórych cech i przedstawienie ich w tekście literackim lub naukowym w sposób wyłącznie komunikatywny.

Ceną, jaką ludzkość zapłaciła za to fenomenalne narzędzie, było zatem wyobcowanie umysłów z doznawanej zmysłowo, nieskończenie płynnej i różnorodnej realności na rzecz kontaktu z rzędami martwych, nieruchomych znaków. Jedną z pierwszych osób w Europie, które dostrzegły ten problem, był Platon. Sławna legenda o Teucie i Tamuzie opowiadana przez Sokratesa w dialogu Fajdros dotyczy właśnie tej kwestii. Platon, mimo że sam posługiwał się pismem w mistrzowski sposób – dzięki czemu po 25 wiekach wciąż możemy zapoznawać się z jego myś­lami – nie ufał pismu i oskarżał je ustami Tamuza o szkodliwy wpływ na ludzką pamięć, którą rozumiał nie tylko jako zasób wspomnień i wiedzy zmagazynowanej w świadomości oraz psychice poszczególnych osób, lecz także jako zdolność do przeżywania doświadczanej dzięki zmysłom rzeczywistości. Już choćby znana w kulturze nowożytnej figura „mola książkowego” potwierdziła te obawy.

Warto również wspomnieć, że pochodzenie pisma, podobnie jak mowy artykułowanej – ludzkiego języka, którego jest ono wizualnym odwzorowaniem – pozostaje dla nas tajemnicą. W ciągu ostatnich 200 lat zaproponowano setki hipotez mających wyjaśnić ich początki, lecz żadna z nich nie okazała się w pełni przekonująca. Zagadka pochodzenia języka, a zwłaszcza jego oszałamiającego zróżnicowania, prawdopodobnie ma związek ze zmianami genetycznymi we wczesnych populacjach homo sapiens sprzężonymi z rozwojem społeczności prehistorycznych. Poszczególni ich członkowie musieli wymieniać coraz bardziej złożone komunikaty dotyczące współdziałania w rozmaitych sytuacjach. Tak można wytłumaczyć potrzebę wytworzenia mowy. Zagadka pochodzenia pisma natomiast ma najpewniej wiele wspólnego z rozwojem administracji i biurokracji pałacowo-świątynnej w cywilizacjach starożytnego Bliskiego Wschodu. Pismo nie od razu służyło do utrwalania wzniosłych, uniwersalnych treści, przeciwnie: przez wiele stuleci we wczesnej fazie jego dziejów używano go głównie do zapisów inwentaryzacyjno-sprawozdawczych. Po odczytaniu kreteńskiego pisma linearnego B – jednego z najwcześniejszych zapisów języka starożytnych Greków – badacze i entuzjaści antycznej Grecji doznali potężnego rozczarowania. Okazało się bowiem, że zamiast najstarszych wersji eposów homeryckich i poematów religijnych obejmuje ono wyłącznie dane o liczbie zasobów materialnych świątyń i pałaców oraz korespondencję handlową. Do dziś nie odnaleziono ani jednego fragmentu w tym piśmie, który choć w przybliżeniu odpowiadałby temu, co nazywamy „literaturą”.

Braki znaczące

Wróćmy jednak do przekonania – właś­ciwego ludziom pióra oraz tym, którzy w jakikolwiek inny sposób zajmują się tekstem – że istnieje tylko to, co zostało zapisane. W pewnym sensie jest to prawda. Jak bowiem inaczej niż za pośrednictwem pisma moglibyśmy dowiedzieć się czegokolwiek o przeszłości albo o wydarzeniach, których sami nie byliśmy świadkami? (Mowa oczywiście o epokach sprzed pojawienia się przekazów audiowizualnych i elektronicznych). Od tego w jakiejś mierze uzasadnionego przeświadczenia dzieli nas jeden krok do uznania, że to, co nie zostało zapisane, w ogóle nie istnieje – lub raczej zaistniało ledwie na moment, kiedy wydarzało się realnie w jakimś miejscu i czasie, po czym pogrążyło się w nicości. To również jest prawdą; nawet w czasach, gdy miliard czy dwa miliardy ludzi każdego dnia fotografuje swoją poranną kawę i publikuje jej zdjęcie w mediach społecznościowych, wciąż co najmniej drugie tyle porannych kaw przestaje istnieć raz na zawsze po ich wypiciu przez osoby, które nie zrobiły im pamiątkowej fotografii. Miliardy, biliony, tryliony wydarzeń przeszły przez ludzki świat bez żadnego śladu. Taki jest porządek rzeczy – choćby dlatego, że niemal wszystkie z tych sytuacji nie miały znaczenia dla nikogo poza ludźmi, których bezpośrednio dotyczyły. Problem powstaje dopiero wówczas, gdy przyjmiemy, że niektóre z tych zdarzeń nie zostały utrwalone, ponieważ komuś zależało na tym, aby ich nie uwiecznić.

Taki jest z kolei początek większości teorii spiskowych. To, co niezapisane (względnie niezarejestrowane na nośniku), zaczyna bowiem istnieć jako wielka tajemnica dostępna dla wąskiej garstki wybrańców. Pozostali ludzie trzymani są z dala od tej ezoterycznej wiedzy, co pobudza ich ciekawość oraz inspiruje do snucia najfantastyczniejszych domys­łów. Według pewnej wersji JFK zginął, bo chciał ujawnić prawdę o incydencie w Roswell, a według innej – ponieważ nie chciał ujawnić prawdy o incydencie w Roswell. Możliwość, że zabił go samotny frustrat, który w dodatku kilkadziesiąt godzin później sam został zamordowany przez innego samotnego frustrata, wydaje się tak nieprawdopodobna, że wielu ludzi nie potrafi jej przyjąć. Wolą wierzyć, że była jakaś niejawna wersja zdarzeń, których przecież dokumentacja na piśmie istnieje, choć prawie nikt na świecie nie ma do niej dostępu. Dość powszechne wśród ludzi pragnienie sensacji jest wzmacniane przeświadczeniem o przemożnej sile utrwalania, jaką ma zapis wydarzeń.

Z podobnych nastawień psychologiczno-intelektualnych wyrasta również przekonanie, że jeśli ktoś (zwłaszcza cieszący się sławą genialnego twórcy tekstów) poinformował, że czegoś w ogóle nie napisał, to znaczy, że przekazał to ustnie, potajemnie, wybranym. Wybitny autor nie może bowiem nie być w stanie czegoś napisać. Może zapisać cokolwiek, a słowo pisane (szczególnie przez niego) może ogarnąć wszystko, co istnieje. Jeśli zatem napisał, że czegoś nie napisał, to nie znaczy, że nie mógł tego napisać. Znaczy to natomiast, że napisać tego z jakiegoś powodu nie chciał.

Czarno na białym

Chyba najsławniejszym przykładem takiego rozumowania jest znana wśród badaczy filozofii antycznej koncepcja „niespisanej nauki” (agrapha dogmata) Platona. Przyjmuje się w niej, że pisma pozostawione przez Ateńczyka zawierają prawdy, idee i poglądy, które chciał on przekazać potomności, lecz poza nimi nauczał też innych prawd uznanych przez niego z jakiegoś powodu za nienadające się do powszechnego rozgłaszania, dlatego przekazał je wyłącznie ustnie, zaufanym uczniom, zobowiązując ich do zachowania tego w tajemnicy. Nie jest to może problem na miarę „sensacji XX wieku”, ale dla uczonych filologów, dla których tekst (a właściwie Tekst) stanowi istotę i esencję rzeczywistości, okazuje się on nie lada wyzwaniem.

Pomysł ten nie jest całkiem oderwany od realiów. Po pierwsze, obcując z autorami antycznymi, nigdy nie możemy mieć pewności, że to, co się po nich zachowało, reprezentuje całość ich dorobku we wszystkich jego aspektach. Dotyczy to nie tylko tych, których pisma znamy z urywków i parafraz (tak jak dokonania presokratyków), lecz także nawet Platona i Arystotelesa, po których w kompletnej postaci przetrwało sporo tekstów. Po drugie, niektórzy antyczni myśliciele przekazywali swoje poglądy i nauki wyłącznie lub przeważnie ustnie – oprócz Sokratesa czynił tak chociażby Pitagoras. Zatem i w przypadku autora już dość mocno „upiśmiennionego”, jakim był Platon, można domniemywać, że niektóre spośród jego nauk nie zostały utrwalone. Problem polega jednak na tym, że badacze przypisujący mu jakieś tajemne nauczanie utrzymują, że były to nauki szczególne i wyjątkowe. „Szkoła tybińska” – tak bowiem określa się grupę tych naukowców, gdyż wielu z nich pracowało na uniwersytecie w niemieckiej Tybindze – roztoczyła pod koniec ubieg­łego wieku prawdziwie mistyczną aurę wokół owych domniemanych niezachowanych nauk Platona. Ponieważ jednak są one niespisane i mają być odmienne od spisanych, nikt nie wie, co się na nie składało, można zatem spekulować na ten temat do woli. I tak oto grupa filologów w wyrafinowany sposób zdradziła podstawowe zasady własnej dyscypliny, pozwalając sobie na dociekania skupione nie na tekście, lecz na jego braku.

Podstawą całej tej koncepcji jest (oprócz jednej marginalnej uwagi Arystotelesa w Fizyce i wzmianki Arystoksenosa o publicznym wykładzie Platona na temat dobra, którego treść pozostaje nam nieznana) passus z platońskiego Listu Siódmego. Oto co mówi tam autor: „Nie ma też żadnej mojej rozprawy omawiającej te zagadnienia i z pewnością nigdy nie będzie. Nie są to bowiem rzeczy dające się ująć w słowa, tak jak wiadomości z zakresu innych nauk, ale z długotrwałego obcowania z przedmiotem, na mocy zżycia się z nim, nagle, jakby pod wpływem przebiegającej iskry, zapala się w duszy światło i płonie już odtąd, samo siebie podsycając” (tłum. Maria Maykowska).

Słowa te znaczą tylko tyle i aż tyle, że nie wszystko, co mieści się w ludzkim doświadczeniu intelektualnym i egzystencjalnym, można ująć w formę instrukcji werbalnej umieszczonej w przekazie czysto tekstowym; że do pewnych wyników na polu rozumiejącego myślenia można dojść jedynie drogą osobistego doświadczenia, nie zaś czytając cudzy tekst, choćby najmądrzejszy i najlepiej napisany. Dzieje się tak dokładnie z tych samych powodów, dla których nie można się nauczyć pływania, czytając podręcznik do jego nauki, ani tańca, stojąc pod ścianą i obserwując tancerzy. Platon przejawił tutaj roztropność człowieka prawdziwie mądrego, który adaptując na swoje potrzeby nowe medium komunikacyjne, jakim było pismo, zachowywał jednocześnie silny sceptycyzm co do jego skuteczności przynajmniej w niektórych dziedzinach. Już choćby z przytoczonej legendy o Teucie i Tamuzie wynika, że filozof musiał wiedzieć, iż pismo nie jest ani niewinne, ani doskonałe jako narzędzie przekazywania myśli między ludźmi, którzy nie widzą się i nie słyszą w czasie rzeczywistym. Toteż wzmianka o rzeczach niedających się ująć w słowa, która tak pobudziła wyobraźnię intelektualną niektórych uczonych filologów, nie znaczy, że Platon nauczał tajnie jakichś niesłychanych prawd. Wskazuje ona, że najgłębsze możliwe poznanie świata przez człowieka kryje się w samym człowieku, a wobec wszelkich przekazów zewnętrznych należy zachowywać ograniczone zaufanie. Jaka szkoda, że Mark Zuckerberg i Elon Musk nie przeczytali Platona. A może przeciwnie – przeczytali go uważnie i ze zrozumieniem, lecz postanowili zachować jego mądrość tylko dla siebie?

Trzy rejonizacje

Cóż to za wspaniałe słowo: „rejonizacja”! Pięknie brzmiące i potrzebne. Słownik języka polskiego podaje dwie jego definicje. Pierwsza to: „podział na rejony ograniczający zasięg działalności instytucji usługowych”. Druga: „rozmieszczenie obiektów przemysłowych, gospodarstw hodowlanych itp. w rejonach najbardziej do tego odpowiednich”. Brak jednak trzeciego znaczenia tego wyrazu, o zupełnie innym źródłosłowie – rejonizacja to również powtórna jonizacja. I trzeba też dodać, że dwie pierwsze rejonizacje nie mają szans dorównać rozmachem tej trzeciej, która zachodziła w całym wszechświecie w odległej epoce zwanej erą rejonizacji.

W kosmicznej skali czasowej wygląda to mniej więcej tak: najpierw był Wielki Wybuch i wszechświat rozdął się błys­kawicznie – wypełniały go gęsto fotony, kwarki, elektrony oraz inne pomniejsze cząstki; 20 mikrosekund później z kwarków utworzyły się protony. Mieliśmy więc już składniki wodoru: protony i elektrony. Nie łączyły się jednak w grzeczne atomy, ale zbijały w gęstą zjonizowaną plazmę, tak jak dzisiaj w słonecznym jądrze.

Gdy wszechświat rozszerzył się i ostygł jeszcze trochę, protony i elektrony mogły się wreszcie dobrać w pary. Wynik tych godów stanowiły kosmiczne wieki ciemne (to oficjalna nazwa). Cały wszechświat był wówczas równomiernie wypełniony niezjonizowanym, cząsteczkowym gazem: wodorem z niewielką domieszką helu.

Gaz ten zaczął się jednak zbijać w gęstsze skupiska, powstały pierwsze gwiazdy i kwazary. Emitowały one promieniowanie, które powtórnie zjonizowało, czyli zrejonizowało, kosmiczny wodór. I właś­nie ten proces wyznacza ramy czasowe epoki rejonizacji. Kiedy się ta era zaczęła, a kiedy skończyła, o to naukowcy wciąż się spierają, ale możemy przyjąć w przybliżeniu, że wystartowała około 250 mln lat po Wielkim Wybuchu, a kresu dobieg­ła 750 mln lat później. Było to więc, mówiąc oględnie, bardzo dawno temu.

Najlepszą metodą, aby badać ten zamierzchły okres, jest obserwowanie emitowanego przez wodór promieniowania elektromagnetycznego o długości 21 cm. Ponieważ jednak leci ono ku nam przez miliardy lat, przemierzając rozszerzający się wszechświat, to kiedy wreszcie do nas dociera, ma już formę fal radiowych – o długości powyżej 10 m. Trzeba je zatem łowić za pomocą radioteleskopów.

Radioteleskopom zaś trzeba zapewnić odpowiednią rejonizację, ale już w innym znaczeniu: należy je mianowicie rozmieścić w rejonach najbardziej do tego odpowiednich. A wcale nie jest łatwo o takie miejsca. Jeżeli chcemy badać epokę rejonizacji, to kwestia dobrego rozmieszczenia jest wyjątkowo ważna, bo sygnały z młodości wszechświata są bardzo słabe. Ludzie emitują mnóstwo fal radiowych. Swoją aktywność w tym zakresie ma również Słońce. W dodatku dużą część fal radiowych z kosmosu odbija atmosfera ziemska. Wychodzi więc na to, że najspokojniejszym pod tym względem miejscem w naszej okolicy jest Księżyc, a dokładniej: druga jego strona. Fale z Ziemi tam nie docierają, a od Słońca jest spokój przez dwa tygodnie w miesiącu.

Są już pomysły na to, jak taki radioteleskop na drugiej stronie Księżyca mógłby wyglądać. Naukowcy z amerykańskiego Laboratorium Napędu Odrzutowego NASA proponują, co następuje: ponieważ Księżyc obfituje w kratery, należy wykorzystać jeden z nich. W środku krateru osiadłby lądownik, z którego wyjechałyby łaziki i wspinając się po zboczach zagłębienia, rozpostarłyby drucianą siatkę o średnicy 350 m. Tak powstałoby wklęs­łe zwierciadło wyłapujące fale.

Inna grupa badawcza, tym razem z Europejskiej Agencji Kosmicznej, proponuje wysłać na Księżyc radioteleskop nadmuchiwany. Rozmiaru tej konstrukcji jeszcze nie ustalono. Przewody odbierające i przekazujące sygnały miałyby zostać nadrukowane na materacach z folii kaptonowej, które zwinięte przetransportowano by na Księżyc i tam wypełniono gazem z pojemników pod ciśnieniem. Miałoby to się wydarzyć w ramach misji Argonaut około roku 2030.

Jest jeszcze pomysł chiński, czyli grupa maleńkich satelitów orbitujących wokół Księżyca. Naukowcy z Państwa Środka przetestowali już ten patent, wysyłając dwie sondy: Longjiang-1 i Longjiang-2. Pierwsza z nich uległa wprawdzie awarii, ale druga krążyła nad księżycowym równikiem jakiś czas, a przekazane przez nią dane pomiarowe dowiodły, że z drugiej strony Srebrnego Globu rzeczywiście panuje idealna cisza radiowa.

Istnieją więc trzy projekty księżycowych radioteleskopów: europejski, amerykański i chiński. Nawet jeśli tylko jeden z nich zostanie zrealizowany, międzynarodowa społeczność badaczy kosmosu będzie zadowolona, ponieważ wszyscy zyskają możliwość analizowania otrzymanych wyników pomiarowych. W astrofizyce ścisła rejonizacja na szczęś­cie nie obowiązuje.


Czy czas przyśpieszył z czasem?

Badania nad supernowymi pokazały, że ich eksplozje obserwowane w starych rejonach wszechświata są znacznie powolniejsze niż te, które miały miejsce niedawno. Ostatnio astronomowie Geraint F. Lewis i Brendon J. Brewer ogłosili wyniki swoich badań nad kwazarami i można z nich wyciągnąć podobny wniosek. Kwazary to obiekty podobne do gwiazd, choć znacznie większe (w istocie będące emitującymi energię galaktykami). Ich zmienność nie jest tak przewidywalna jak dynamika supernowych, ale istnieją sposoby, żeby ją symulować – i według tych matematycznych modeli kwazary sprzed kilkunastu miliardów lat zmieniają się pięć razy wolniej niż te młode.

Czy jednak znaczy to, że czas płynął kiedyś wolniej? To zbyt daleko idący wniosek. Raczej sygnały z pradawnych kwazarów i supernowych docierają do nas z tak wielkiej odległości i z tak olbrzymią prędkością, że rozciągają się i wydłużają kilkakrotnie – zgodnie z teorią względności.


Dziura w oceanie

W powierzchni Oceanu Indyjskiego istnieje olbrzymie wgłębienie. Nie zauważymy go, żeglując, ponieważ niecka ta jest olbrzymia, ma około 15 000 km średnicy. Jednak wyniki pomiarów są nieubłagane: najniższy punkt tej dziury znajduje się 106 m poniżej przeciętnego poziomu morza. To najgłębsza na Ziemi depresja.

Przyczyną takiego wykrzywienia powierzchni oceanu jest trochę słabsza w tym miejscu grawitacja. Może wydawać się nieco zaskakujące, że mniejsze przyciąganie tworzy doły, a nie góry, ale tak to właśnie jest, bo sąsiednie rejony – o większej grawitacji – ściągają wodę ku sobie i tam się ona spiętrza.

Od kiedy w 1948 r. odkryto tę ocea­niczną dziurę i grawitacyjną anomalię, naukowcy zastanawiają się, skąd się ona wzięła. Niełatwo to zbadać, ponieważ przyczyna tkwi głęboko pod dnem ocea­nu i jeszcze głębiej w odmętach czasu.

Wyniki symulacji komputerowych opublikowane w maju w czasopiśmie „Geophysical Research Letters” opowiadają taką historię: około 200 mln lat temu istniały na Ziemi dwa wielkie kontynenty, Laurazja i Gondwana, jednym z dzielących je akwenów był zaś ocean Tetyda. Od Gondwany oderwała się wówczas płyta indyjska, wpadła na płytę eurazjatycką i pogrążyła w czeluściach Ziemi płytę Tetydy. Ta ostatnia, czyli niegdysiejsze dno morskie, rozpoczęła swoją wędrówkę w głąb planety. Około 20 mln lat temu, będąc już w dolnej warstwie ziemskiego płaszcza, gdzieś pod powierzchnią Afryki, natrafiła na rozgrzaną – a więc lekką – magmę, którą zaczęła wciskać pod dno Oceanu Indyjskiego. To właśnie ta lekka magma jest przyczyną osłabienia grawitacji.

Widać tu wyraźnie, że tworzenie anomalii grawitacyjnych do łatwych zadań nie należy. I chyba dobrze, bo gdyby było inaczej, każdy mógłby to robić w domu albo na działce i wtedy dopiero powstałby bałagan.


Słowa i flagi

Induska sonda Chandrayaan-3 osiadła w okolicy lunarnego południowego bieguna. To pierwsze miękkie lądowanie w tym rejonie Księżyca, bez wątpienia wydarzenie historyczne. Premier Indii Narendra Modi powiedział: „Ten sukces należy do całej ludzkości”. Machał przy tym miniaturową flagą Indii, w tle mając trzy kolejne, większe – naturalnie również Indii. Można więc zapytać: czy aby symbole nie przeczą słowom?

Warto też przypomnieć, że flagi i słowa rozmijają się nie od dziś. Podczas pierwszego załogowego lotu na Księżyc Neil Armstrong stwierdził, że to ogromny skok dla ludzkości. Co więcej, na lądowniku napisane było: „Przybyliśmy w pokoju dla całego rodzaju ludzkiego”. Mimo tak uniwersalistycznego przesłania astronauci wbili w lunarny grunt flagę USA.

A przecież, o czym mało kto dziś pamięta, Amerykanie poważnie rozważali wówczas zabranie na Księżyc flagi ONZ. Decyzję w tej sprawie NASA powierzyła powołanej przez siebie Komisji ds. Symbolicznych Działań podczas Pierwszego Lądowania na Księżycu (Committee on Symbolic Activities for the First Lunar Landing). To szacowne ciało, zgodnie zresztą z wolą amerykańskiej opinii publicznej, wybrało jednak flagę USA.

I choć decyzja ta może się wydawać triumfem narodowego egoizmu, to żadna inna nie mogła zostać podjęta. Wyścig kos­miczny od początku był napędzany ambicjami mocarstw. Piękne słowa o ludzkości miały podnosić rangę dokonań, a rolą flag było pokazanie, kto jest sprawcą tych heroicznych czynów. Nie było i nie ma tu żadnej sprzeczności.

To, że Amerykanie przez chwilę chcieli wbić w Księżyc flagę ONZ, znaczy tylko tyle, że na moment sami dali się uwieść swoim górnolotnym deklaracjom. Mimo wszystko szkoda, że tego nie zrobili. Byłby to dobry krok dla ludzkości.×

rysunek: Marek Raczkowski
rysunek: Marek Raczkowski

Pełzających, skaczących i kroczących na długich odnóżach stworzeń szukajmy nie tylko w wysokiej trawie, lecz także na płótnach dawnych mistrzów.

Pojawiają się niemal wszędzie. Widzimy je na wielu średniowiecznych przedstawieniach sądu ostatecznego, grzechu albo piekieł – choćby na powstałych w XII w. freskach w bazylice Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na weneckiej wyspie Torcello. Ich obecność to stały element sztuki sepulkralnej średniowiecza, odrodzenia i baroku. Czasami występują pojedynczo, niekiedy w większych grupach, innym razem… we fragmentach.

Chrząszcze, glisty, larwy, jaszczurki. Żaby, owady, pająki, węże i skorpiony – wszystkie od dawien dawna były portretowane w sztuce. Oglądamy je na grobowcach typu transi, w których na katafalku umieszczano figurę ukazującą zmarłego w stanie rozkładu, nierzadko pełną toczących zwłoki robaków i larw, czasem w towarzystwie gadów i płazów. Przykładem grobowiec wyrzeźbiony z kości słoniowej w początkach XVI w. przez paryskiego twórcę Chicarta Bailly’ego.

Obecne są również, co zrozumiałe, na rozmaitych XVI- i XVII-wiecznych przedstawieniach apokaliptycznych. U Hieronima Boscha na obrazie Siedem grzechów głównych…, a także u jego naśladowców np. na Apocalyptic vision. Wiją się i pełzają wokół głowy Meduzy u Petera Paula Rubensa oraz na Upadku zbuntowanych aniołów Pietera Bruegla starszego.

Na rysunkach Jana van Kessela starszego – żyjącego w latach 1626–1679 twórcy martwych natur – chrząszcze, motyle, ślimaki, skorpiony, modliszki i jaszczurki występują obok siebie. Skąd ten pomysł? Pomocna może okazać się tu lista, o której wspomina Jan de Hond, pracownik Rijks­museum, w katalogu do wystawy Crawly creatures (Pełzające stworzenia), która odbyła się w Amsterdamie kilka lat temu. De Hond pisze, że już w 1268 r. niejaki Étienne Boileau, burmistrz Paryża, w swojej Le livre des métiers (Księdze rzemiosł) wymienił szkodliwe zwierzęta zarośli i podszytu. W tym gronie znalazły się węże, jaszczurki, pająki, muchy oraz szeroko pojęte „robaki”. Wszystko, co żyło w tym samym miejscu – na ziemi i w gęstwinie – połączył w jedną grupę o wspólnych cechach (a więc i wspólnym statusie?).

Jan de Hond wspomina też, że okazy pełzających stworzeń występowały w różnych zbiorach, we wszelkiego rodzaju komnatach osobliwości. I tak Henricus d’Acquet, XVII-wieczny burmistrz Delf­tu, zgromadził bogatą kolekcję okazów, pośród których królowały owady, węże, jaszczurki i ropuchy. Nie było tam jednak ptaków ani ssaków.

„Martwa natura z rybą”, Georg Flegel, 1637 r.; zdjęcie: domena publiczna
„Martwa natura z rybą”, Georg Flegel, 1637 r.; zdjęcie: domena publiczna

W połowie XVII stulecia „robactwo”, stopniowo nobilitowane i chętnie pokazywane na martwych naturach, doczekało się osobnego rodzaju przedstawienia w malarstwie, nazywanego z włoska ­sottobosco, czyli dosłownie „runo leśne”. Za ojca i jednego z najwybitniejszych reprezentantów tego nurtu uznawany jest Otto Marseus van Schrieck (1619–1678), holenderski twórca epoki baroku. O tym, co stanowiło temat jego malowideł, świadczą już same tytuły dzieł: Martwa natura z kwiatami, owadami i gadami (1673), Martwa natura z makiem, owadami i gadami (1670), Martwa natura z niebieskim powojem, ropuchą i insektami (1660).

Entomata, insecta, vermine

Pierwszą klasyfikację zwierząt zawdzięczamy Arystotelesowi. Podzielił je na krwiste i niemające krwi. W jednej grupie znalazły się ssaki i te, które składają jaja, czyli płazy, gady, ptaki, ryby. W drugiej – skorupiaki, mięczaki, głowonogi i podgrupa, którą nazwał entomata. Ta ostatnia obejmowała owady, pajęczaki, pareczniki i skorpiony. Cztery wieki później Pliniusz Starszy w Historii naturalnej wyróżnił insecta, od łacińskiego słowa insecare (ciąć), ponieważ ciała tych zwierząt były jakby poprzecinane na osobne segmenty: głowę, tułów i odwłok. Biskup Sewilli Izydor (VI/VII w.) obok zwierząt jucznych, a także dzikich oraz ptaków, ryb i węży wyróżnił robactwo (vermine), które na długo zajęło miejsce Pliniuszowskich insecta. Te powróciły jednak z pełną mocą w połowie XV stulecia wraz z publikacją monumentalnej pracy rzymskiego historyka, czytanej w całej Europie.

Arystoteles uważał, że niektóre zwierzęta mogą powstawać spontanicznie, z materii nieożywionej. A dokładnie z mieszanki ognia, powietrza, ziemi i wody. Owa abiogeneza, czyli samorództwo, nie mogłaby się odbyć bez działania pneumy – aktywnego pierwiastka (tchnienia). W średniowieczu ten magiczny „cud istnienia” miał dotyczyć jeszcze większej liczby gatunków niż w antyku, zazwyczaj tych zajmujących niemal ostatnie miejsce na drabinie bytów. Niżej – wciąż wedle myśli ucznia Platona – znajdowały się jedynie rośliny, ogień i kamienie. Od wieków też, choć nie zawsze konsekwentnie, małe zwierzęta były zaliczane do wspólnej grupy stworzeń kojarzonych ze śmiercią, rozkładem albo plagą (plagi egipskie).

Z podszytu na salony

Namalowany w 1505 r. przez Albrechta Dürera chrząszcz jelonek rogacz nie kojarzy się jednak z trucizną, grzechem czy rozkładem, a wręcz przeciwnie – stanowi efekt renesansowego zachwytu nad owadami, tak chętnie umieszczanymi przez artystę na różnych przedstawieniach Matki Boskiej i świętych Kościoła. Twórca niemieckiego odrodzenia nie był pierwszym „entomologiem” wśród artystów. Jelonka rogacza widzimy także na miniaturach rękopisu Giovannina de’Grassiego Offiziolo Visconti z 1370 r. Na bordiurach Godzinek Katarzyny z Kleve powstałych około 1440 r. oglądamy za to motyle, szczeżuje i kraba. Obraz Dürera tchnie jednak czymś nowym. Z jednej strony uderza realizm, uzyskany dzięki farbom olejnym i nowym technikom malarskim, z drugiej – temat dzieła: jelonek u niemieckiego mistrza opuszcza bordiurę i staje się głównym obiektem (bohaterem!) obrazu. Nie jest już tylko wypełnieniem marginesu.

„Jelonek rogacz”, Albrecht Dürer, 1505 r.; zdjęcie: domena publiczna
„Jelonek rogacz”, Albrecht Dürer, 1505 r.; zdjęcie: domena publiczna

Insecta nie zawsze kojarzono z grzechem, nie w każdym przypadku budziły obrzydzenie i złe asocjacje. Już w VI w. p.n.e. grecki poeta Anakreont błogosławił cykadę w wierszu jej poświęconym, a wieki później – u schyłku średniowiecza – uważano, że w najmniejszych stworzeniach przejawiają się moc i splendor ich stwórcy. Jan de Hond sięga do Pliniusza, który łączył je z pomysłowością natury, i pisze, że ludziom łatwo było zastąpić naturę Bogiem. Mnie zaś przypomina się Psalm 148, którego autor wzywa zwierzęta, ptaki i – osobno! – płazy, by te chwaliły Boga. Zresztą i w Księdze Mądrości Salomona czytamy: „Leniwcze, idź do mrówki, przypatruj się jej drogom, abyś nabrał mądrości” (Mdr 6, 6–8, Nowa Biblia Gdańska).

Pozbawione obciążenia symbolicznego „robactwo” możemy dostrzec właśnie u Dürera, ale też np. u Leonarda da Vinci. Negatywnych skojarzeń nie mają martwe natury, które w XVI w. przekształciły się w osobny gatunek malarstwa, by w pracach Marii Sibylli Merian (1647–1717) osiągnąć podwójny status: wysmakowanego dzieła sztuki i dokumentacji naukowej. Artystka, która uważnie studiowała obiekty swoich prac, nie miała wątpliwości, że owady rozmnażają się z jaj przez przeobrażenie, podczas gdy inni wciąż uważali, że powstają z materii nieożywionej, czyli z brudu.

Tego, że sztuka jest przede wszystkim imitacją, nauczali Platon oraz – za nim – Arystoteles. A poznawaniu i przyglądaniu się małym organizmom sprzyjało niewątpliwie dążenie do jak najwierniejszego przedstawiania czy też naśladowania natury. Rewolucyjne efekty uzyskał Jan van Eyck (1390–1441), który osiąg­nął mistrzostwo w dziedzinie laserunku, co można zobaczyć choćby na słynnym Portrecie małżonków Arnolfinich (1434). Później metoda ta okazała się niezwykle przydatna przy malowaniu owadów, roś­lin czy płazów. Wielokrotne nakładanie warstw rozcieńczonej, półprzezroczystej farby olejnej umożliwiło artystkom i artystom uzyskanie delikatniejszych światłocieni i dzięki temu uchwycenie nawet najmniejszych detali „pięknych ­paskudztw”. Technika laserunku pozwalała na większą precyzję niż stosowana wcześ­niej tempera czy farby woskowe.

Bliższej obserwacji drobnych stworzeń sprzyjały epoka odkryć geograficznych i moda na kolekcjonerstwo. Z kontynentów, do których dopłynęły statki Europejczyków, zaczęły spływać egzotyczne, zadziwiające okazy roślin, owadów, zwierząt. Te oryginalne kolekcje wymagały opisu i katalogowania, które nie mogło obyć się bez rysunków i różnego rodzaju przedstawień.

„Martwa żaba i muchy”, Ambrosius Bosschaert II, 1630 r., Fondation Custodia, Paryż; zdjęcie: domena publiczna
„Martwa żaba i muchy”, Ambrosius Bosschaert II, 1630 r., Fondation Custodia, Paryż; zdjęcie: domena publiczna

Ta sama linia będzie się wydawała krótsza albo dłuższa zależnie od tego, czy na jej końcach narysujemy strzałki skierowane do siebie czy od siebie. To tylko jeden z błędów poznawczych, w dodatku wcale nie największy.

Horoskop na rok 2024 głosi, że Wodnika czeka stabilny czas bez nadmiernych dramatów i uniesień. Osoby spod tego znaku mogą spodziewać się awansu, podwyżki, nowych znajomości. Brzmi wiarygodnie, mimo że przepowiednia sprzed roku obiecywała niemal to samo. Ta sprzed dwóch lat również. Z opisu znaku wynika, że Wodniki są otwarte, towarzyskie, ciekawe świata i wnoszą do otoczenia dużo dobra. Zgadza się! Ale dlaczego ta charakterystyka pasuje też do Bliźniąt, Wagi, Barana, Strzelca i Ryb? Horoskopy są tak ogólne, że mogą się odnosić do każdego, dlatego im wierzymy. Psychologia nazywa taką sytuację efektem horoskopowym lub efektem Barnuma. To błąd poznawczy, czyli zniekształcony sposób postrzegania rzeczywistości, który – jak w książce Diagnoza psychologiczna wyjaśnia dr Katarzyna Stemplewska-Żakowicz – sprawia, że uznajemy za trafne bardzo niejednoznaczne opisy siebie. Nawet jeśli te treści, jak w przypadku horoskopów, celowo napisano tak, żeby pasowały do wielu osób. Teoretycznie wiemy, że nie da się racjonalnie określić osobowości człowieka na podstawie tak skąpych danych jak data urodzenia, ale i tak często przyznajemy, że opis do nas zadziwiająco pasuje. Zwłaszcza gdy ukazuje nas w korzystnym świetle i daje nadzieję na lepsze jutro. Ostatecznie ludzie niemal zawsze starają się znaleźć u siebie pozytywne cechy i poszukują potwierdzenia, że przyszłość przyniesie coś dobrego. Według Stemplewskiej-Żakowicz efekt horoskopowy tłumaczy także popularność wielu poradników i książek poppsychologicznych. Często są one napisane w tak ogólny sposób, że większość czytelników może na własną rękę zdiagnozować u siebie różnego rodzaju zaburzenia, np. syndrom DDA (Dorosłe Dziecko Alkoholika), czy odnaleźć źródła swoich aktualnych problemów w negatywnych doświadczeniach z dzieciństwa – tak niekonkretnie scharakteryzowanych, że mogłyby dotyczyć prawie każdego. Zwykle wnioski wysnute na tej podstawie są nietrafne. Błędy poznawcze sprawiają, że postrzegamy rzeczywistość w krzywym zwierciadle.

Ja tylko udaję…

Kilka lat temu aktorka i absolwentka Harvardu Natalie Portman przyznała, że podczas studiów (z psychologii zresztą) cały czas miała wrażenie, że znalazła się na uczelni w wyniku jakiegoś nieporozumienia, bo przecież nie jest wystarczająco inteligentna. Kiedy zabierała głos w dyskusji, obawiała się, że zostanie uznana za „głupią aktorkę”. Tak działa tzw. syndrom oszusta, opisany po raz pierwszy w 1978 r. przez Pauline Clance i Suzanne Imes. Amerykańskie psycholożki ukuły ten termin, opierając się na sesjach psychoterapeutycznych kobiet odnoszących sukcesy zawodowe. Później dowiedziono, że powszechność tego odczucia nie ma większego związku z płcią, po prostu mężczyźni rzadziej się do niego przyznają.

Syndrom oszusta to przekonanie, że życiowe osiągnięcia zawdzięczamy szczęś­ciu lub przypadkowi, a nie własnym staraniom i umiejętnościom. Psycholożka społeczna prof. Hanna Brycz z Uniwersytetu Gdańskiego wyjaśnia, że wiąże się ono z poczuciem niepewności wobec zajmowanej przez siebie pozycji społecznej czy jakości swojej pracy. Dr Aneta Kiwnik-Dahm, psycholożka kliniczna z Uniwersytetu SWPS i psychoterapeutka poznawczo-behawioralna, dodaje, że osoba dotknięta tego rodzaju lękiem nieustannie obawia się przyłapania na kłamstwie co do swoich kompetencji – lada moment wszyscy się zorientują, że tak naprawdę nie zasłużyła na zajmowane stanowisko.

Roger Jones, dyrektor firmy konsultingowej Vantage Hill Partners, w artykule What CEOs Are Afraid Of (Czego boją się prezesi) opublikowanym w „Harvard Business Review” powołuje się na wyniki ankiety, którą przeprowadził w 2014 r. wśród 116 dyrektorów generalnych i kierowników dużych korporacji. Jak wykazała, te wysoko postawione osoby najbardziej obawiają się, że wyjdzie na jaw ich brak kompetencji. Mimo obiektywnych sukcesów tego rodzaju lęki podważają pewność siebie i utrudniają współpracę z innymi członkami zespołu. Do syndromu oszusta przyznał się nawet Howard Schultz, dyrektor generalny i twórca światowej potęgi Starbucksa. Pisząc ten tekst, sama zakładam, że redakcja szybko zorientuje się, iż nie nadaję się na dziennikarkę. Prof. Brycz zdradza, że ten syndrom równie powszechnie występuje w środowisku akademickim: „Stale zmagam się z poczuciem, że powinnam pracować intensywniej, ciężej, coraz więcej od siebie wymagać; że artykuł ostatnio oddany do recenzji okaże się słaby i zostanie odrzucony”. To nie jest nowo odkryte zjawisko. Już w 1985 r. Joan C. Harvey i Cynthia Katz w tekście If I’m So Successful, Why Do I Feel Like a Fake? (Skoro odnoszę takie sukcesy, dlaczego czuję się jak oszust?) przywołały szacunki, według których ponad 70% populacji przynajmniej raz w życiu go doświadczyło.

Chociaż takie myślenie utrudnia życie, może też kształtować wartościowe cechy. „Od roku 2010 w psychologii funkcjonuje pojęcie pokory intelektualnej – mówi prof. Brycz. – Bardzo przydatnego zjawiska, które polega na umiłowaniu prawdy, dążeniu do trafności w swoich sądach, poszukiwaniu alternatywnych wyjaśnień i demaskowaniu iluzji we własnym myś­leniu. Przykładem takiego podejścia jest historia prawie stuletniego profesora fizyki, który całe życie pracował nad pewną teorią. Po wykładzie młodego człowieka, który ją obalił, profesor podszedł do prelegenta i podziękował mu, bo wreszcie zbliżył się do prawdy. Pokora intelektualna jest zaprzeczeniem arogancji i pychy. Być może dzięki takiemu zwątpieniu we własną nieomylność i nieustannemu podważaniu swoich kompetencji odczuwamy potrzebę, żeby się dokształcać, rozwijać i poszerzać horyzonty. Może to właś­nie ten błąd poznawczy wciąż pcha nas do przodu?”.

Droga na skróty

Skąd biorą się błędy poznawcze? To schematy postrzegania rzeczywistości, które powinny ułatwiać nam funkcjonowanie. Odgrywają rolę myśli automatycznych, czyli idei i przekonań pojawiających się w danej sytuacji natychmiast (dlatego bywają nazywane „myślami gorącymi” albo „spod palca”), niezależnie od naszej woli, po to, żeby wywołać pewne reak­cje. „Możemy określić je jako drogę na skróty, która pozwala szybko ocenić sytuację, wyciągnąć wnioski i błyskawicznie zarea­gować. Taka automatyzacja odciąża mózg, który i tak jest przeładowany procesami poznawczymi” – tłumaczy dr Anna Korsak z Uniwersytetu SWPS, psycholożka kliniczna i psychoterapeutka poznawczo-behawioralna.

Myśli automatyczne mają znaczenie ewolucyjne: ostrzegają przed zagrożeniem i po prostu umożliwiają przeżycie. „Jeśli przechodzimy na pasach i słyszymy, że obok ostro hamuje samochód, instynktownie odskakujemy. Myśl automatyczna budzi odpowiednie emocje, w tym przypadku lęk, który wywołuje reakcję ucieczki. W sytuacjach, w których musimy działać szybko, nie mamy czasu na zastanawianie się; potrzebujemy schematów poznawczych, żeby nasz gatunek przetrwał” – wyjaśnia dr Kiwnik-Dahm. Problem pojawia się, jeśli nasz sposób postrzegania rzeczywistości zostanie obarczony błędem, który uznajemy za prawdę i utrwalamy w swoim sposobie myślenia. Prof. Brycz przyznaje, że psychologia dostarcza coraz więcej dowodów na to, iż nasze postrzeganie, ocena świata, ludzi oraz samego siebie daleko odbiegają od racjonalności.

Pożyteczne pomyłki…

Błędem poznawczym, który ułatwia życie, jest błąd inklinacji pozytywnej. Prof. Brycz wyjaśnia, że polega on na patrzeniu na świat przez różowe okulary i sprawia, że zarówno siebie, jak i swoich bliskich oceniamy znacznie pozytywniej, niż na to zasługujemy, przeceniamy własne lub ich talenty czy uczciwość. Podobnym błędem jest egocentryczny błąd atrybucji, za sprawą którego winę za swoje porażki przypisujemy środowisku („Nie zdałem egzaminu, bo nauczyciel się uwziął”), natomiast sukcesy zawdzięczamy sobie („Ale ja jestem zdolny”).

Przytoczone tu błędy najczęściej nie krzywdzą otoczenia i do pewnego stopnia są dla nas przystosowawcze. Zdrowiej przecież jest nie obarczać winą siebie, doceniać własne zasługi i dowartościowywać bliskich. Co ciekawe, życie ułatwiają również irracjonalne przekonania, m.in. poczucie, że należy odwdzięczyć się za przysługę. „Przecież przysługi wyświadcza się bezinteresownie. A jednak zazwyczaj o nich pamiętamy i staramy się odwzajemnić” – twierdzi prof. Brycz. Ta „nieracjonalność” występuje też w świecie zwierząt, np. niektóre nietoperze pomagają niespokrewnionym osobnikom, dzieląc się z nimi zasobami krwi, jeśli wcześniej otrzymały od nich pomoc.

„Wydaje się, że takie zjawiska mają podłoże ewolucyjne, a tzw. zasada czy pułapka wdzięczności jest swego rodzaju klejem społecznym – wyjaśnia dalej psycholożka. – Jak pokazuje prężnie rozwijająca się teraz psychologia pozytywna, okazywanie wdzięczności jest sposobem na sprawną regulację emocji i utrzymanie pozytywnego nastroju oraz przeżywanie miłości do świata, ludzi, a także samego siebie”. A to są zachowania i emocje, które dobrze wpływają zarówno na nasze życie wewnętrzne, jak i na stosunki społeczne.

…i niebezpieczne błędy

Istnieją też takie błędy, które nakładają się na dysfunkcje psychiczne, np. depresję, stany lękowe czy kompulsje, i są dla nich typowe. „Osoby cierpiące na to samo zaburzenie bardzo często podzielają jednakowe zniekształcenia poznawcze. Mówimy wtedy o specyficzności poznawczej” – wyjaśnia dr Kiwnik-Dahm.

Dla depresji charakterystyczny jest błąd atrybucji depresyjnej, który polega na tym, że osoba tłumaczy porażki swoimi stałymi cechami („Jestem głupia”), a sukcesy przypisuje czynnikom zewnętrznym („Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno”). Z kolei w zaburzeniach lękowych pojawia się tzw. czytanie w myślach, czyli przypisywanie innym ludziom określonych intencji, których oni wcale nie muszą mieć. Kiedy ktoś na nas spojrzy, myślimy: „Na pewno sądzi, że jestem gruba”. Jeśli ktoś idzie ulicą i się śmieje, to uważamy, że śmieje się z nas. Osoby depresyjne i lękowe będą czujnie jak radar wyłapywać te komunikaty, które potwierdzą ich przekonania. Psychologia określa to efektem cocktail party. Nazwa odwołuje się do sytuacji, kiedy podczas imprezy, mimo szumu i harmidru jesteśmy w stanie usłyszeć swoje imię wypowiedziane w tłumie i wyciszyć w głowie pozostałe komunikaty wokół nas.

Podobny mechanizm działa w zaburzeniach psychicznych. „Osoby lękowe będą odbierać z otoczenia bodźce, które informują o zagrożeniu. Jeśli usłyszą, że ktoś np. wypowiada zdanie: »On sobie nie poradził«, automatycznie pomyślą, że to o nich. Osoby z depresją będą wyczulone na informacje o stracie. Mogą wychwytywać komunikaty w stylu: »Już nie jest taki jak kiedyś«, »Stał się inną osobą« i odnosić je do siebie” – tłumaczy dr Korsak. Problem w tym, że sposób, w jaki odbieramy rzeczywistość, przekłada się także na nasze działania. Zniekształcenia poznawcze często wywołują u nas okreś­lone emocje, nierzadko negatywne, nasze samopoczucie natomiast wpływa na to, jak się zachowujemy. Jeśli więc myślę: „Nie zdałam egzaminu, bo jestem bezdennie głupia, nigdy mi się już nie powiedzie”, to istnieje małe prawdopodobieństwo, że sięgnę po podręcznik i zacznę się uczyć. Raczej pomyślę, że czas rzucić studia, bo się do nich nie nadaję. Tym samym błędne założenie wynikające z kondycji psychicznej w danym momencie powoduje, że podejmujemy decyzje, które mogą mieć wpływ na całe nasze życie.

Współcześnie powstają też nowe błędy poznawcze. Wraz z rozwojem mediów społecznościowych naukowcy zidentyfikowali błąd, tzw. FOMO (ang. fear of missing out), polegający na lęku przed tym, że coś (np. wydarzenie towarzyskie) nas ominie, jeśli nie będziemy na bieżąco śledzić mediów społecznościowych lub serwisów informacyjnych. „To destrukcyjne nastawienie, które sprawia, że ciągle zaglądamy do telefonu, zamiast interesować się tym, co dzieje się wokół nas, przykładowo bliskimi” – tłumaczy prof. Brycz.

Szczególnie niebezpieczny może być podstawowy błąd atrybucji. W 1967 r. dwaj amerykańscy psycholodzy Edward Jones i Victor Harris przeprowadzili eksperyment. Jego uczestnicy mieli wysłuchać przemówień zarówno pochwalnych, jak i krytycznych wobec Fidela Castro, a następnie ocenić postawy mówców w stosunku do kubańskiego dyktatora. Badani uznali, że osoby wygłaszające referaty przychylne władzy naprawdę muszą lubić Castro. Co ciekawe, opinia uczestników próby nie uległa zmianie, nawet kiedy już dowiedzieli się, że przemówienia były przydzielone mówcom losowo: decydował rzut monetą. Na podstawie tego eksperymentu dekadę później profesor psychologii Lee Ross ukuł pojęcie podstawowego błędu atrybucji, zwanego też błędem korespondencji.

Psycholog Elliot Aronson w książce Człowiek – istota społeczna tłumaczy, że wyjaśniając zachowania innych, przeceniamy czynniki osobowościowe czy dyspozycyjne i ignorujemy fakt, że mogły być one wymuszone sytuacją lub rolą społeczną. Pokazuje to również przeprowadzony przez Rossa eksperyment, tzw. program quizowy. Badanych podzielono na dwie grupy: osoby prowadzące quiz i zadające pytania oraz zawodników, którzy mieli na nie odpowiadać. Okazało się, że obserwatorzy z góry zakładali, iż prowadzący dysponują większą wiedzą i posiadają więcej informacji („Tak ładnie zadawał pytania”), a zawodnicy są mniej mądrzy („W ogóle nie znał odpowiedzi”). Kompletnie pominięto fakt, że role zostały przydzielone losowo i było mało prawdopodobne, żeby prowadzący faktycznie wiedzieli więcej od zawodników. Psycholodzy ostrzegają, że podstawowy błąd atrybucji przejawia się także w dość powszechnej wśród ludzi tendencji do obwiniania ofiar, np. przemocy domowej, zamiast sprawców.

Oceń go na chłodno

Czy zniekształceń poznawczych udaje się pozbyć? Dr Kiwnik-Dahm twierdzi, że przynajmniej część z nich można próbować zidentyfikować i wyeliminować, a pomaga w tym terapia poznawczo-behawioralna. „Uczymy pacjentów metody restrukturyzacji poznawczej – wyjaśnia psycholożka. – Jeśli np. mamy do czynienia z błędami logicznymi, które szybko działają, pomocna może być chłodna ocena sytuacji. Ćwiczymy ich wyłapywanie, rozpoznawanie ich mechanizmów i szukanie alternatywnej myśli, realistycznej i osadzonej w rzeczywistości”. Przykładowo jeśli pacjent, który nie zdał egzaminu, uważa, że przyczyną jest jego głupota i nieumiejętność radzenia sobie, psycholog może go poprosić, żeby podał argumenty przemawiające przeciwko tej refleksji; aby przypomniał sobie chwile, kiedy czuł się lepiej, a także sytuacje, w których udało mu się zdać egzamin. Jeżeli ćwiczy się to dostatecznie często, łatwiej wyłapać zniekształcenia i przestać im ulegać.

Według psychologii poznawczo-behawioralnej nasze myśli, emocje, zachowania i reakcje fizjologiczne wzajemnie na siebie oddziałują. Zmieniając jedną z tych sfer, możemy wpłynąć na inne. Anna Korsak ostrzega jednak, że to nie jest takie proste: „Niestety istnieją błędy, które ciężko wyrugować, silnie związane z naszymi uprzedzeniami i stereotypami. Ich zadaniem ma być ochrona naszego ja, ale w dość bezwzględny sposób”.

Jednym z takich błędów jest tzw. dehumanizacja ofiary, czyli tendencja do odmawiania cech ludzkich nielubianym grupom społecznym. „Błąd ten został opisany w trakcie wojny w Wietnamie, podczas której amerykańscy żołnierze, którzy mordowali cywilów, argumentowali swoje działania przekonaniem, że ich ofiary nie są takimi samymi ludźmi jak oni. Z takiego podejścia wywodzi się kolejne zjawisko, tzw. obiektyfikacja, czyli uprzedmiotawianie osób, których nie lubimy” – wyjaśnia prof. Brycz. Błędy te bywają bardzo groźne, ponieważ blokują racjonalne myślenie i mogą prowadzić do wielu niebezpiecznych zachowań.

Niezwykła rozmowa z doktorem Erykiem Frommskim o jego najnowszej książce Rozważania o istocie człowieczeństwa.

Tomasz Wiśniewski: W swoim dziele stawia Pan intrygującą tezę, zgodnie z którą tytułową istotą człowieczeństwa są nie tylko delikatność i wrażliwość, ale przede wszystkim zamyślenie i tzw. zamknięcie w sobie.

Eryk Frommski: Tak. Moim zdaniem wyłącznie ktoś taki żyje pełnią życia.

Można jednak powiedzieć, że tego rodzaju osoby właśnie nie nawiązują głębszych kontaktów ze światem, są od niego oddzielone.

W rzeczywistości jest na odwrót. Aby przekonać się o prawdziwości mojego stanowiska, wystarczy przeprowadzić drobny eksperyment myślowy i wyobrazić sobie człowieka doskonale otwartego na świat. Ktoś taki nie jest niczego świadomy, bo wrażenia przechodzą przez niego i od razu wylatują, zastąpione przez inne. Człowiek otwarty na świat jest jak wiadro z przedziurawionym dnem: może on działać w rzeczywistości zewnętrznej, ale co z tego, skoro nic z niej do niego nie dociera.

Według Pana jednostką świadomą nie jest ktoś – by tak rzec – trzeźwy i uważny, lecz właśnie ten, kto zdaje się otoczony mgłą myśli, wspomnień, lęków.

Tylko taki człowiek dostrzega świat zewnętrzny oraz równie istotny wewnętrzny świat przeżyć. Fakt zamyślenia dowodzi, że odczuwa on to, co się w nim dzieje. A osoby trzeźwe i uważne? Cóż, one odznaczają się zerową świadomością gotującej się w nich głębi.

Jak pomóc takim ludziom?

Istnieje wiele sposobów, zależnie od indywidualnego przypadku. Nostalgiczna muzyka. Fotografie przodków. Modernistyczna proza, poezja. Odwiedzanie miejsc, w których spędziło się dzieciństwo. Wylegiwanie się, drzemki.

Jeśli mimo tych zabiegów tacy ludzie wciąż będą chcieli być skuteczni, racjonalni, a także pracować w zgodzie z duchem współczesnej ekonomii, co wtedy?

Obawiam się, że w najtrudniejszych przypadkach należy stosować środki przymusu. Określonych osobników zamykać, izolować, czytać im pierwszy tom przygód Ani z Zielonego Wzgórza czy Opowieści z Narnii, wszelkimi metodami zmuszać do płaczu i snucia marzeń – tak długo, aż narodzi się w nich człowiek.

Wrażliwość na siebie

Zrozumienie tego, co mówią nam nasze emocje, umysł i ciało, nie jest łat­we. Aby zdobyć tę wiedzę, musimy wykorzystać swoją wrażliwość, czyli wyczulenie na bodźce docierające z zewnątrz, a także z wewnątrz. Najczystsze informacje – pozbawione interpretacji i oceny – wysyła ciało.

Weź głębszy wdech i powoli wypuszczaj powietrze. Zwróć uwagę na to, co dzieje się wtedy w twoim ciele. Powtarzaj to przez kilka minut, nie zapominając jednak o swoim komforcie.

Pomyśl o tym, jaką informację chce przekazać ci twój organizm. Być może poczujesz zmęczenie, ból albo napięcie, a może ciepło lub rytm bicia serca. Niezależnie od tego, co to będzie, zastanów się, czy wiąże się z tym jakaś potrzeba. Niewykluczone, że pomyślisz np. o porządnym wypoczynku, spokojnym spacerze albo intensywnej przejażdżce rowerowej. Jeśli możesz, zrealizuj tę potrzebę od razu.

Ciało wysyła sygnały o naszym stanie psychofizycznym. Jeśli nauczymy się je odczytywać, będziemy żyć w zgodzie ze sobą. Postaraj się powtarzać to ćwiczenie codziennie i realizować potrzeby płynące z ciała, które – jeśli się w nie wsłuchać – niekoniecznie mają jedynie fizyczny wymiar. Tym, czego świat na pewno potrzebuje, są wrażliwość i troska. Spróbuj okazywać je sobie każdego dnia.

Błędy

Przez całe życie jesteśmy uczeni oceniania. I choć ocena sytuacji czasem bywa niezbędna, to już ocenianie człowieka nie służy zwykle niczemu pozytywnemu. Aby przełamać ten schemat, postaraj się choć na chwilę przyjąć punkt widzenia, który zakłada niepoddawanie niczego ocenie. Pomyśl, że to, co uznajesz za błędne, tak naprawdę błędem nie jest. I nawet jeśli okaże się to nie lada wyzwaniem dla twojego umysłu, spróbuj podjąć tę próbę – jako mały, ale jedno­cześnie bardzo ważny eksperyment.

Weź pogłębiony wdech i poczuj swoje ciało. Powoli zanurzaj się w tu i teraz. Skup się na swobodnym oddechu. Obserwuj ten proces, nie ingerując w niego.

Przypomnij sobie sytuację z przeszłości, w której zrobiłeś/zrobiłaś coś, co uważasz za błąd. Zaobserwuj, jak na to wspomnienie zareagowało twoje ciało, a następnie weź kolejny oddech. Jeśli uda ci się rozluźnić mięśnie, pozwól sobie na to.

Teraz zadaj sobie kilka pytań na temat tego wspomnienia: Gdybym miał/miała tę wiedzę, którą mam teraz, to czy zachowałbym/zachowałabym się inaczej? Gdyby okoliczności tamtej sytuacji były inne, czy zmieniłbym/zmieniłabym swoje postępowanie? Jeśli przyszłoby mi do głowy inne rozwiązanie, skorzystałbym/skorzystałabym z niego?

Jeżeli odpowiedzi na te pytania brzmią „tak”, to prawdopodobnie nie miałeś/miałaś wówczas możliwości, żeby postąpić inaczej. Niewykluczone więc, że wcale nie popełniłeś/popełniłaś błędu, ale zachowałeś/zachowałaś się tak, jak pozwalały na to okoliczności.

Ja a inni

Wpadając w utarte tory automatycznych zachowań, zbyt rzadko zadajemy sobie pytanie o to, na ile chcemy dopasować się do danej sytuacji lub do innych ludzi, a na ile pozostać na straży własnej tożsamości, stawiając zdrowe granice. Jednym z zagrożeń płynących ze współczesnego świata jest brak umiejętności rozpoznawania tego, co „moje”, a tego, co narzucone. Współczesny człowiek nie zawsze wie, co jest prawdziwe, a co okazuje się manipulacją.

Zadaj sobie pytania: Z czym utożsamiam się w tym momencie? Co mnie określa? Spróbuj poszukać odpowiedzi, które są niezmienne – rdzenia towarzyszącego ci od zawsze. Postaraj się nie odnosić do ról społecznych, takich jak „jestem kobietą” lub „jestem ojcem”. Skup się raczej na charakteryzujących cię cechach, np. prawdomówności, wrażliwości, kreatywności itp. Wsłuchaj się w siebie.

Gdy zrozumiesz, kim jesteś, będziesz mógł/mogła świadomie podejmować decyzje, w jakim stopniu należy dopasować się do innych, a w jakim pozostać sobą. Skoro znalazłeś/znalazłaś rdzeń, który cię określa, sprawdź, gdzie na skali między „ja” a „inni” chcesz się umieścić.