Fiolet. Przestałby się wielu osobom mylić z różowym.
*
Czarna dziura. Ta nazwa wzbudza pewne obawy, podczas gdy w wersji różowej brzmi już filuternie.
*
Rewolucja. Najczęściej tego typu zdarzenia są dość brutalne. A różowych rewolucji chcielibyśmy i chciałybyśmy jak najwięcej!
*
Matematyka. Wielu wydaje się zbyt abstrakcyjna. Kiedy nabierze koloru, będzie bardziej zrozumiała. (To samo dotyczy fizyki kwantowej, teorii strun itd.).
*
Jądro Ziemi. Bo czemu nie?
*
Pies. Tylko jeden. Po prostu żeby psy nie zazdrościły kotom, że te mają różową panterę.
Na początku wzbudzał ogólną sympatię i nic nie zapowiadało kłopotów. Z czasem zaczął zdradzać przejawy zbyt silnej osobowości. Jak w pełnym zwierząt domu pisarki odnalazł się kłujący przybysz?
Zaledwie zwierzęta przyzwyczaiły się jakoś do Wuni i nauczyły wchodzić bez obawy do pokoju, dyskretnie tylko omijając z dala kąt z gałęzią, w życiu ich zaszła nowa, znacznie poważniejsza komplikacja, mianowicie: jeż.
Zrazu obudził wielką sympatię prostotą manier, brakiem wszelkiej przesady i sztuczności. W najwyższym stopniu od pierwszego zaraz dnia „był jak u siebie”, co przecież zawsze miłe jest gospodarzom. Postawiony na stole, nigdy nie wymawiał się brakiem apetytu. Lubił masło, przepadał za śmietanką, jadł miód, ser, wędlinę, czekoladę mleczną i winogrona. Mowy nie było o jakichś kaprysach. Jeżeli mam być szczera, to po prostu rzucał się na wszystko. Gdy dopadł czegoś, co mu smakowało szczególniej, mlaskał językiem tak głośno, że słychać go było w drugim pokoju (ale jeżeli drzwi były otwarte).
Z początku zwierzęta nie zwracały wielkiej uwagi na tę dreptającą wiecznie kupkę kolącego śmiecia. Od czasu do czasu poszczekał nad nim trochę Boy albo Półmordek i na tym koniec. Wunia z wyżyn swojej gałęzi wodziła za nim spojrzeniem uważnym, a Hamilkar ze zwykłą swą obojętną dobrotliwością pozwalał mu pić mleko ze swej miski. Ale niedługo miała trwać harmonia tej symbiozy.
Całymi nocami jeż biegał po mieszkaniu i stopniowo zapoznał się dokładnie ze wszystkim, opanował teren.
Mówiliśmy o nim, że da sobie radę w życiu. Nikt nie miał żadnych obaw o jego przyszłość. Było to zwierzę o indywidualności bardzo wybitnej, wcielenie instynktu życiowego. Mały, tęgi, mocny, kolczasty, żarłoczny i łakomy.
Gdy czuł się czymś zagrożony, wystarczyło mu tylko zmarszczyć brwi – i natychmiast cały zamieniał się w kłębek igieł. Kichał przy tym i podskakiwał tak celnie, że zawsze ukłuł tego, kogo chciał.
Ta jednak gwarancja bezpieczeństwa osobistego nie starczyła mu na długo. Zaczęły się wkrótce po kątach niewiarogodne wrzaski, lamenty i awantury. W jeżu obudziły się instynkty zaborcze. Zanim Boy albo Półmordek zdążył dobiec do rzuconego mu kawałka mięsa, już na tym miejscu zastawał mlaszczącego głośno jeża, zwiniętego dokładnie i celnie podskakującego. Nieraz Hamilkar odchodził od pełnej miski, bo jeż wszedł w nią czterema łapami i podskakiwał tam albo nawet gryzł Hamilkara w policzek.
Dotąd Boy był tym wiecznym utrapieniem starszych zwierząt. Nawet Morus czasami musiał pokazywać mu swoje zęby, aby nauczyć rozumu szczeniaka.
Teraz zmieniły się stosunki. Zwierzęta straciły pewność siebie, swobodę ruchów i spokój nerwowy. Wkrótce stało się tak, że nikt nie był pewny swych nóg. Rzecz taka prosta, jak „mieć nogi do ziemi”, znaczyła to samo, co być wystawionym na najgorsze niebezpieczeństwa.
Ileż to razy Boy skowyczał, płakał i pienił się z wściekłości, trzymając w powietrzu ukąszoną łapę i trącając czarnym, mokrym nosem w nieprzenikniony, szkaradny kłębek igieł. Ileż to razy Hamilkar, wrzeszcząc wniebogłosy, biegł przez pokój, wlokąc za sobą jeża, który sunął, uczepiony zębami u końca Hamilkarowego ogona.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 446/1953 r.
Tekst Zofii Nałkowskiej ze zbioru Między zwierzętami. Opowiadania. Fragmenty, wyd. W.A.B., Warszawa 2013. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.
6 czerwca
Naukowcy z Politechniki Śląskiej opracowali koszulkę do badań serca Holter EKG – z użyciem nanorurek węglowych. T-shirt jest niedrogi i nie psuje się w praniu. Zdrowie, oszczędność i higiena w jednym.
10 czerwca
Iga Świątek po raz trzeci w karierze wygrywa wielkoszlemowy turniej na kortach Rolanda Garrosa w Paryżu – po zaciętym finałowym meczu ze świetnie grającą Czeszką Karoliną Muchovą. Gratulujemy obu paniom!
***
39 dni po katastrofie samolotu czwórka rozbitków, dzieci w wieku od roku do 13 lat ze społeczności Huitoto, zostaje odnaleziona w kolumbijskiej dżungli. To nie cud – najstarsza z rodzeństwa, Lesly Mukutuy, po prostu wiedziała, jak przetrwać.
24 czerwca
Rozstrzygnięty zostaje słynny zakład z 1998 r. pomiędzy neurobiologiem Christofem Kochem a filozofem Davidem Chalmersem. Koch stwierdził wówczas, że w ciągu 25 lat nauka wyjaśni, w jaki sposób w neuronach w mózgu powstaje świadomość. Teraz – z pełną świadomością – przyznał, że przegrał.
1 lipca
W Krakowie wchodzi w życie zakaz sprzedaży alkoholu pomiędzy północą a 5.30 rano w sklepach i na stacjach benzynowych. Podobny zakaz – od 23.00 do 6.00 – obowiązuje już w Zakopanem.
6 lipca
Pierwszy lek hamujący chorobę Alzheimera, Leqembi, został zatwierdzony do użytku w USA w trybie przyśpieszonym. W Europie rejestrowany jest zgodnie ze standardową procedurą, więc pacjenci poczekają na niego przynajmniej do drugiego kwartału 2024 r.
8 lipca
Japoński koncern Suzuran Medical Inc. ogłosił, że będzie używał w swoich produktach bawełny hodowanej w laboratorium, a nie na polu. Produkcja tego typu przędzy, opracowana przez amerykański start-up Galy, wymaga o 80% mniej wody. Nie zatrudnia się też przy niej dzieci.
15 lipca
W tempie około 130 tys. rocznie spada liczba mieszkańców Polski – wynika z danych GUS-u. Przybywa nam za to myszojeleni: po Łodzi i Wrocławiu kolejny kanczyl przyszedł na świat w zoo w Warszawie.
24 lipca
Najwyższa w historii pomiarów temperatura wody w oceanie. Rekord padł u wybrzeży Florydy i wynosi 38,4°C. To tyle co woda w gorącej kąpieli.
25 lipca
Nad Wierzawicami w woj. podkarpackim przeszła trąba powietrzna, zrywając dachy budynków. „Widziałem tylko ruch powietrza i blachy wirujące, i łamane gałęzie” – powiedział telewizji TVN Meteo jeden z mieszkańców. Na szczęście nikomu z wierzawiczan nic się nie stało.
30 lipca
Jako w Słońcu, tak i na Ziemi! Już po raz drugi amerykańska National Ignition Facility przeprowadziła opłacalną energetycznie fuzję termojądrową. Jest to szansa na tanią energię w wielkich ilościach – bez odpadów, zanieczyszczeń i gazów cieplarnianych.
14 sierpnia
Najstarszy znany nauce ceramiczny system rur wodociągowych i kanalizacyjnych odkryli archeolodzy w Pingliangtai w środkowych Chinach. Szczególnie godne odnotowania jest, że instalacja ta – wymagająca namysłu, kunsztu i organizacji pracy – powstała w osadzie, w której nie ma śladów istnienia elit ani nierówności społecznych.
***
NASA ogłosiła, że lipiec 2023 r. był najgorętszym miesiącem na Ziemi od czasu rozpoczęcia dokładnych pomiarów, czyli od roku 1880.
16 sierpnia
Londyńskie British Museum wydało oświadczenie o spektakularnej kradzieży. Okazało się, że od 2016 r. jeden z jego pracowników, kurator i ceniony ekspert od sztuki starożytnej Grecji, wynosił przedmioty z muzealnej kolekcji i sprzedawał w serwisie eBay. Muzeum precyzuje, że chodzi m.in. o „złotą biżuterię oraz klejnoty z kamieni półszlachetnych i szkła datowane od XV w. p.n.e.”. Proceder wyszedł na jaw, gdy inny znawca sztuki przypadkiem trafił na jedną z aukcji.
23 sierpnia
W pełni odczytano chromosom Y determinujący męską płeć przy urodzeniu. Prace trwały długo, bo – jak tłumaczą naukowcy – choć to najmniejszy chromosom, jest także najbardziej skomplikowany i wypełniony niemal w połowie tzw. śmieciowym DNA.
26 sierpnia
Czeski browar Radegast wyprodukował piwo z wody wyekstrahowanej z powietrza. Napój, który ma zwrócić uwagę na coraz gorszą dostępność wody pitnej w wielu rejonach świata, nosi nazwę Futur i jest wyjątkowo gorzki.
26–27 sierpnia
Trzystu ochotników wzięło udział w największym od pół wieku poszukiwaniu potwora z Loch Ness. Stwór musiał coś przeczuć, ponieważ nie wychynął z odmętów. Pełnej ostrożności jednak nie zachował i organizatorzy zarejestrowali cztery zupełnie wyraźne chlupnięcia.
1 września
Elektryczne hulajnogi znikają z ulic Paryża – zgodnie z wynikiem referendum przeprowadzonego w kwietniu wśród mieszkańców miasta. Hulaj, pieszy, hulaj, piesza!
9 września
Film Zielona granica w reżyserii Agnieszki Holland, opowiadający o kryzysie humanitarnym na granicy polsko-białoruskiej, z Nagrodą Specjalną Jury na festiwalu w Wenecji. Duma i wstyd.
11 września
Mimo wielokrotnych ostrzeżeń libijskich naukowców w ciągu ostatnich lat władze nie zrobiły nic, aby naprawić tamy na rzece Wadi Derna. Po ulewnych deszczach zapory zostały przerwane. Liczbę ofiar powodzi szacuje się na około 20 tys.
15 września
Fundacja Noblowska podwyższyła wartość Nagrody Nobla z 10 mln do 11 mln koron szwedzkich. Szczęśliwiec dostaje też dyplom oraz złoty medal – i w tym zakresie nic się nie zmieniło.
***
Zostały przyznane Ig Noble 2023, a wśród nagrodzonych znalazł się brytyjski geolog polskiego pochodzenia dr Jan Zalasiewicz, zajmujący się badaniem skał osadowych z czwartorzędu i paleozoiku. Komitet Ig Nobla zachwycił się jego wyjaśnieniem, dlaczego tak wielu badaczy lubi lizać skały. Okazuje się, że nie chodzi tylko o smak – na polizanym kamieniu łatwiej dostrzec tekstury mineralne.
16 września
We wspaniałym stylu mistrzostwo Europy zdobywają polscy piłkarze (siatkowi, oczywiście!).
Oprócz tego:
W Gambii rozpoczęła działalność firma Arda – założona przez polskiego studenta z Harvardu Jana Krycę – dostarczająca leki dronami do trudno dostępnych miejsc. Na bezdrożu dron pomoże.
***
Media obiegła wiadomość, że krakowski kardiomorfolog Mateusz K. Hołda, który w 2022 r. został najmłodszym w historii Polski profesorem tytularnym (29 lat), dowiódł, że przyczyną udaru niedokrwiennego mózgu o nieznanym dotąd pochodzeniu może być lewostronna kieszonka przegrodowa.
***
Michał Lipiec, uczeń V LO w Krakowie, w jednym miesiącu (w lipcu!) zdobył medale trzech międzynarodowych olimpiad przedmiotowych: w Szwajcarii – złoty z chemii, w Japonii zaś – srebrny z fizyki oraz brązowy z matematyki. Gratulujemy i życzymy powodzenia na maturze z polskiego.
Oto elitarne stowarzyszenia liczące nawet i zero osób! Poznajcie je wszystkie!
Wspólnota ta, wymyślona przez Maxa Stirnera w ramach jego filozofii egoizmu, została pomyślana jako unia ludzi świadomie interesownych. Finalnie jednak jej efektem było powstanie utopijnego społeczeństwa złożonego z jednego, solipsystycznie rozumianego Egoisty, który walczył z całym światem iluzji i zjaw.
Intuicyjnie wyczuwamy, że jest to grupa bardzo duża – kto wie, może nawet olbrzymia – ale nikt jeszcze nie zdołał uchwycić jej członków na wyraźnej fotografii. Powstała więc teoria, że są to istoty niezbyt fotogeniczne, które unikają obiektywów i wolą żyć skromnym życiem przeciętnego Ziemianina, a nie gwiazd z pierwszych stron gazet.
Elitarne stowarzyszenie tych, którzy przyznają, że po prostu czegoś nie wiedzą, coś jest poza zakresem ich kompetencji. Wobec wysypu wszelkiej maści ekspertów grupa ta z roku na rok się kurczy, obecnie ma status mityczny; już niemal wszyscy znamy się na wszystkim i z chęcią dzielimy się swoją mądrością publicznie.
Jak to bywa z grupami ludzi martwych, jest ich niezliczone mrowie, choć nie ma nikogo. Marynarzy na „Holendrze” ponoć było wielu, obecnie jednak – choć statek widmo wciąż straszy bosmanów i szczury lądowe – nie ma nikogo, o kim można by powiedzieć, że należy do tej grupy. Plotka głosi, że po śmierci każdy z nas będzie mógł przepłynąć się „Holendrem”.
Dzięki intensywnemu programowi edukacyjnemu wdrożonemu w epoce wielkich odkryć geograficznych grupa ludzi, którzy znają rongorongo, skurczyła się do zera. Wciąż jednak utrzymują oni intensywne kontakty epistolograficzne z osobami znającymi kipu czy hieroglify kreteńskie.
Kult, kultura i kulturystyka przypłynęły do nas na złotej fali oliwy. I choć ludy Północy tłoczyły własne oleje, to tylko dzięki oliwie zostały wtłoczone w kanon, który dziś uważają za własny.
Należy wziąć talerz nasion orzecha [włoskiego] i soli tyle, ile mieści się w skorupkę jajka. Zmieszać je w podgrzewanym moździerzu, dobrze ubić i wykręcić w szmatce. Wtedy staną się olejem” – naucza wikińska Libellus de arte coquinaria (Książeczka o sztuce kulinarnej). Chociaż w istniejącym w trzech wersjach językowych zbiorze jest raptem 35 przepisów, to należą one do tych z najwyższej półki – pełne egzotycznych przypraw, drogich składników i kulinarnej finezji. Pierwszy zachowany rękopis pochodzi z początku XIII w., receptury jednak z całą pewnością są starsze.
Poza olejem z orzechów włoskich kulinarna codzienność Północy znała także oleje z nasion (len, konopie, mak, rzepak, słonecznik itp.) oraz tłuszcze zwierzęce. Zastanawiać może jednak, dlaczego Libellus, w którym przepisy niemal w całości opierają się na importowanych dodatkach w rodzaju szafranu, aframonu madagaskarskiego czy imbiru, nie zawiera receptur wykorzystujących oliwę z oliwek.
Przecież jej import – dajmy na to – z arabskiego Półwyspu Iberyjskiego, z którym wikingowie pozostawali w stałych kontaktach handlowych, nie stanowiłby żadnego problemu. Zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, że z samej hiszpańskiej prowincji Baetica (mniej więcej tereny dzisiejszej Andaluzji), uchodzącej za jednego z najlepszych producentów oliwy w Cesarstwie Rzymskim, w czasach jego istnienia wypłynęło w świat około 30 mln (!) statków wypełnionych tym tłuszczem.
Brak informacji to też informacja. Zniknięcie oliwy z handlowego i gastronomicznego pejzażu Europy jest jednym z najbardziej wyraźnych i bolesnych śladów upadku Cesarstwa, końca starożytności i nadejścia tzw. wieków ciemnych, z których dopiero ożywcze średniowiecze pozwoliło się stopniowo wydobyć. Wraz z tłoczącymi olej z orzechów wikingami jesteśmy więc w momencie umownego przełomu, stopniowego i powolnego tworzenia się nowej rzeczywistości, w której ośrodki decydujące o losach świata przesuwają się na północny wschód, Cesarstwo odradza się na północ od Alp. Wtedy też powoli powracająca, „chrześcijańska” już oliwa spotyka się z innymi rodzajami olejów, dzieląc z nimi swoje dotychczasowe funkcje, a czasem nawet udzielając im własnych, sakralnych prerogatyw. Żeby jednak docenić ten moment, trzeba zrobić solidny krok wstecz.
W krainach bliskowschodniego Żyznego Półksiężyca około 12 tys. lat temu dochodzi do rewolucji neolitycznej i łowcy-zbieracze zdobywają sprawności rolników-hodowców. Chwilę później symboliczny rolnik Kain pozbawia życia symbolicznego hodowcę Abla, zaznaczając w ten sposób dominację uprawianej przez siebie gałęzi przemysłu nad mniej przyszłościowymi rozwiązaniami proponowanymi przez brata. W samej rzeczy agresywny wegetarianizm Kaina jest kulturo- i państwotwórczy. O ile stada można bowiem pędzić, o tyle upraw już przenosić się nie da – w ich pobliżu powstaną zatem wsie, osady, miasta i państwa. To, co wcześniej (około 100 tys. lat p.n.e.) rosło dziko i było zbierane, jakieś 90 tys. lat później udało się udomowić, a więc uprawiać pod kontrolą.
Jak przyjmowano jeszcze do niedawna, te 100 tys. lat przed Chrystusem dotyczyło traw i zbóż, które łowcy i zbieracze zrywali, by coś z nich przyrządzić. Dziś już jednak wiadomo, że mniej więcej wtedy zaczęto korzystać również z dobrodziejstw dzikich oliwek. Oczywiście jak w przypadku wielu innych nowinek – na północy Afryki. Wcześniejsze ustalenia datowały pierwsze wykorzystanie oliwek na około 60 tys. lat temu, zeszłoroczne odkrycia archeologów i archeobotaników dowodzą zaś, że homo sapiens używał ich jeszcze 40 tys. lat wcześniej. I to zarówno do ogrzewania, jak i – najpewniej – do jedzenia.
Nic zatem dziwnego, że oliwka (i oliwa) miała czas zadomowić się w mitologiach krain basenu Morza Śródziemnego. W każdej z nich drzewo to zajmuje miejsce szczególne, godne, uświęcone. Według mitologii biblijnej może mieć coś wspólnego z drzewem życia – tym, które rosło pośrodku Edenu, tuż obok drzewa poznania dobra i zła. Oczywiście nikt nie zbadał ponad wszelką wątpliwość taksonomii rajskiego drzewa, w literaturze jednak pozostały pewne poszlaki. Nawet bardziej tajemniczo sprawa wygląda w apokryfach i tradycji. Mianowicie Adam – czując, że jego życie dobiega końca – wysyła swojego najmłodszego syna Seta z powrotem do Edenu, żeby ten dostarczył mu olej z drzewa życia, który ma chorego uleczyć. Set udaje się więc do raju (zdaniem niektórych autorów towarzyszy mu Ewa), aby ów olej pozyskać. Niektórzy egzegeci zupełnie serio starali się zbadać systematykę biblijnego drzewa, krążąc zazwyczaj wokół pierwotnych, mitycznych drzew krain Śródziemnomorza – dębu, cyprysu, sosny lub cedru. Z nich wszystkich, poza dębem, tłoczono oleje, owszem. Ale historia ma kontynuację (a właściwie kilka różnych) w apokryfach i legendach biblijnych.
Otóż Set nie zostaje wpuszczony do Edenu, a wedle innych redakcji po prostu nie otrzymuje leczniczego oleju dla ojca. Archanioł daje mu natomiast gałązkę, którą ma zasadzić na grobie patriarchy. Według kolejnej wersji Set dostaje trzy nasiona, które podczas pogrzebu ojca ma umieścić pod jego językiem. Z nasion bowiem wykiełkuje drzewo, dzięki któremu Adam dostąpi zbawienia i wiecznego życia. Z tego samego drzewa – nieważne, czy wyrośnie ono z gałązki, czy z nasion – po tysiącleciach sporządzony zostanie krzyż Chrystusa. Nie wchodząc w detale, drzewo to nadzwyczajne, bo składa się z trzech (lub więcej) gatunków wyrosłych z jednego korzenia. I teraz, choć według różnych tradycji poszczególne elementy krzyża wycięto z różnych rodzajów drewna, napis z tytułem winy wyrzeźbiono na desce z drzewa oliwnego. To ślad oliwki, której egzegeci nie wymieniają z nazwy. Wspominają za to palmę, cedr, cyprys, sosnę, bukszpan, jodłę, dąb, a nawet – głównie w Anglii – jemiołę i dziki bez. Oliwka występuje dopiero przy okazji tabliczki. Nie wiadomo, skąd się wzięła w tej historii; pojawia się nagle.
Czyżby więc to właśnie ona była drzewem życia? Czy mogła być jednym z gatunków składających się na roślinę wyrosłą z nasion rajskiego drzewa lub z jego gałązki? Możliwe, zwłaszcza że wraz z cedrem i cyprysem stanowiła budulec świątyni jerozolimskiej. Wiadomo za to na pewno, że – jeśli trzymać się biblijnej chronologii – niedługo po opisywanych wydarzeniach gałązka oliwna triumfalnie pojawia się w historii ludzkości. Noe, w ósmym pokoleniu w prostej linii potomek Seta, pod koniec potopu wypuszcza gołębicę, która wraca na arkę, niosąc w dziobie gałązkę (lub listek) oliwki.
W ten sposób rozpoczyna się pochód tej rośliny przez Biblię. Często okazuje się tam ona nośnikiem metafor, bywa paliwem w lampach, ale dwa konteksty, w jakich się pojawia, są wyjątkowo interesujące. Po pierwsze, w zaleceniach dotyczących składania ofiar oliwę wymienia się wśród zaledwie kilku najważniejszych pierwocin zbiorów i hodowli, które lewici mają ofiarować w świątyni (obok zboża, moszczu i wełny owiec), co podkreśla jej najbardziej podstawowy dla cywilizacji Izraela charakter. Po drugie, oliwa jest w historii biblijnej pośrednikiem prawa – wszak nie ma mowy o objęciu tronu bez namaszczenia, aktu najważniejszego w procesie obejmowania władzy. Księga Samuela wskazuje dokładnie moment, od którego począwszy „Duch Pański opanował Dawida”. Tą cezurą jest właśnie wylanie na głowę młodego króla oliwy z rogu.
Ślad tego zwyczaju przetrwał zresztą do dziś wszędzie tam, gdzie koronacje zachowały cechy obrzędu religijnego. Najświętszą recepturę oleju (bo trzeba nim namaścić i Namiot Spotkania, czyli tymczasową świątynię, i Arkę Przymierza) dyktuje zresztą Mojżeszowi sam Bóg. Oprócz płynnej mirry, cynamonu, kasji i wonnej trzciny składa się nań oliwa z oliwek (w ilości 1 hina, czyli – według różnych obliczeń – od 3,6 do 7 litrów). Bliżej naszych czasów, w II w. przed Chrystusem oliwa staje się główną bohaterką wydarzeń upamiętnionych przez święto Chanuka – ponownego poświęcenia przybytku po powstaniu Machabeuszy. W zbezczeszczonej świątyni znajduje się tylko jeden dzban koszernej oliwy. Ta ilość zwykle wystarcza zaledwie na dzień, tym razem jednak lampa płonie aż osiem dni.
Nowy Testament również spływa oliwą. Jest ona bazą wonnych olejków służących do namaszczeń – od opisów przyjmowania Jezusa w gościnę po wonności, które kupiły trzy Marie i przyniosły do jego grobu. Oczywiście namaszczenie w chrześcijaństwie towarzyszy sakramentom (sakrament chorych jeszcze niedawno zwany był ostatnim namaszczeniem). Dla ojców Kościoła oleum bywa nawet czymś więcej niż znakiem sakramentu; pogląd Efrema Syryjczyka, że w oliwie obecny jest Chrystus, nie należy do wyjątków. W każdym razie tzw. materia sakramentu, a więc to, co jest jego wehikułem, środkiem i bez czego on nie istnieje, to prawie zawsze właśnie oliwa z oliwek. Choć przez setki lat w literaturze chrześcijańskiej pozostawano przy pojemnym oleum, Tomasz z Akwinu – w XIII w. uparcie precyzujący, co tylko się da – wyjaśnił, że materią sakramentu nie może być np. olej z orzechów, bo wyłącznie oliwa z oliwek symbolizuje Ducha Świętego. Takie podejście obowiązywało aż do czasów Soboru Watykańskiego II w latach 60. zeszłego stulecia. Kiedy pod koniec XIX w. w węgierskiej Kalocsy do sprawowania sakramentów używano oleju sezamowego, Święte Oficjum przypomniało arcybiskupowi o stosowaniu właściwej substancji. Dopiero wspomniany sobór dopuścił pojęcie „oleju naturalnego, możliwie najbardziej przypominającego oliwę z oliwek”. Bezpośrednią przyczyną tej zmiany były częste fałszerstwa oliwy (dolewanie do niej innego oleju) dostarczanej Kościołowi, a także „argument z Eskimosów”, czyli przypadek Inuitów oraz mieszkańców innych zakątków świata, którym szczególnie trudno o prawdziwą oliwę.
Wracając jednak do starożytności – prawdziwie cenny trop znajduje się w Liście do Rzymian, w którym św. Paweł, dzięki oliwnej metaforze, wspomina o tajnikach uprawy. „Jeśli bowiem ty zostałeś wycięty z dzikiego z natury drzewa oliwnego, a wbrew naturze zostałeś wszczepiony w szlachetne drzewo oliwne…” (Rz 11,17) – zauważa apostoł, mimochodem zwracając uwagę na istnienie oliwek dzikich i hodowlanych, na modyfikacje genetyczne (oliwka szlachetna), jak również na powszechność techniki szczepienia.
Uwaga św. Pawła każe znów nieco się cofnąć i uchwycić moment, w którym zaczęto uprawiać oliwki. Fakt, że najstarsze znane archeologii prasy oliwne pochodzą z chalkolitu (epoki miedzi, która zresztą w różnych częściach świata przypadała w innych okresach), nie oznacza jeszcze, że oliwka była już wtedy udomowiona. Przecież można tłoczyć oliwę z dzikich owoców, do czego też najprawdopodobniej zresztą dochodziło. Dodatkowy kłopot badawczy polega na tym, że porzucone oliwki szlachetne dość szybko ponownie dziczeją. Przyjmuje się, że oliwka została udomowiona około piątego tysiąclecia przed Chrystusem gdzieś na południe od Kaukazu i na zachód od Iranu (co naprawdę dziwne, ani Asyria, ani Babilon nie introdukują oliwki, wiadomo jednak o wykorzystywaniu w kosmetyce oleju sezamowego w Mezopotamii), a jej dzisiejszy kształt (np. brak kolców) zawdzięczamy modyfikacjom genetycznym przeprowadzanym przez pokolenia hodowców z terenów Palestyny i Syrii. Trop biblijny jest więc tu jak najbardziej właściwy, zwłaszcza że najstarsze (około 5800 lat p.n.e.) przebadane naczynia zawierające ślady oliwy znaleziono kilometr od Nazaretu, a najstarsza żyjąca oliwka, która liczy między 4000 a 5000 lat, rośnie w Betlejem.
W starożytnym Egipcie o oliwce często się wspomina, jej przedstawienia nie należą do rzadkości, a pozostałości ozdób z drzewa oliwnego znaleziono w grobowcu Tutenchamona. Grecki geograf i podróżnik Strabon przytomnie zauważa jednak, że w Egipcie – z wyjątkiem najbliższych okolic Aleksandrii – oliwek się nie uprawia. Nie ma do tego warunków.
Z trzeciego tysiąclecia przed Chrystusem pochodzą również świadectwa, że pachnidła na bazie oliwy bywały wówczas pożądanymi prezentami dla żon i ukochanych. Autor listu z Anatolii z XIX w. p.n.e. pisze natomiast: „Nie ma już oliwy, przywieź oliwę najlepszej jakości”.
Do Grecji oliwka trafia zaskakująco późno, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę jej rolę w mitologii – może nawet ważniejszą i bardziej kulturotwórczą niż w judaizmie. Na wyspy nasiona oliwek dopływają dzięki Fenicjanom około XVI w. p.n.e., do Grecji kontynentalnej – dopiero kilka stuleci później.
Oliwka jest w Helladzie darem od nieśmiertelnych. Atena, obdarowując Attykę drzewami oliwnymi, wygrywa pojedynek z Posejdonem mającym do zaoferowania jedynie słoną wodę (według innych przekazów – konia bojowego). Główne miasto Attyki zostaje więc nazwane imieniem bogini, ona sama sadzi zaś na Akropolu pierwszy szczep oliwny. W tym miejscu powstanie Erechtejon, obok którego przez tysiąclecia wbrew zawirowaniom historii zawsze rośnie co najmniej jedno drzewko oliwne. Król Kekrops – ten, który osądza dary Ateny oraz Posejdona i ostatecznie wybiera boginię – jest w gruncie rzeczy fundatorem cywilizacji, podobnie jak Set. Wprowadza monogamiczne małżeństwa, nakazuje kult bogów, buduje ołtarze. Uczy pisma oraz żeglugi, zarządza pochówki ciałopalne i zakazuje ofiar z ludzi. Oliwka zostaje w Attyce na dobre. Herakles, pupil Ateny, sadzi ją w Olimpii (stąd wieńce z tej rośliny na skroniach zwycięzców igrzysk, choć także zdobiono nimi głowy innych zasłużonych, np. Temistoklesa) i z jej drewna struga sobie maczugę. Odyseusz gałązką oliwną oślepia Polifema, a Tezeusz, który w Delfach składa ją w ofierze (przewiązaną wełnianą nitką), po czym zabija Minotaura, zapewne wie, że pod drzewem oliwnym urodził się sam Apollo.
Znacznie ciekawsze od mitu jest w tym przypadku życie codzienne. Przede wszystkim oliwa była w Grecji integralnym elementem kąpieli. Namaszczenie nie miało charakteru rytualnego, jak w Palestynie, ale higieniczny, a przy tym służyło podkreślaniu pozycji społecznej. Jean-Pierre Brun z Collège de France, archeolog i badacz historii oliwy, zwraca uwagę na taki właśnie, statusowy charakter męskich odwiedzin w gimnazjonie, zwłaszcza w palestrze – jego części przeznaczonej do zapasów. Każda z takich wizyt wymagała starannego natarcia ciała oliwą i oczyszczenia go za pomocą strygili (podłużnego przyrządu higienicznego służącego do zeskrobywania ze skóry m.in. olejów). Grecki kanon estetyczny był zarazem kanonem etycznym. Umięśniona, szczupła sylwetka informowała otoczenie o sile woli i harcie ducha. Tylko na te potrzeby dobrze sytuowany Grek przeznaczał rocznie do 10 litrów oliwy najwyższej jakości. Badacz zaznacza również, że wykorzystanie oliwy na pokaz stanowiło priorytet, a ubożsi przeznaczali na ten cel oliwę z lamp lub spożywczą. W ciągu roku w zamożnym greckim domu zużywano 350–500 litrów oliwy, głównie do oświetlenia.
Wielki reformator Solon na przełomie VII i VI w. p.n.e. przejawia wyraźną słabość do oliwek. Wydaje szczegółowe przepisy dotyczące ich uprawy. Określa w nich np. odstęp od innych roślin, w jakim drzewa oliwne mają być sadzone, ustala też ich odległości od posesji sąsiedzkich. Przede wszystkim jednak obejmuje je ochroną państwa. Nie dość, że oliwek pod karą śmierci nie wolno ścinać ani przesadzać, nawet gdy rosną w niekorzystnym miejscu, to jeszcze ziemię można uprawiać dopiero w określonej odległości od nich. Solon bowiem chce zmienić opartą na rolnictwie gospodarkę Attyki w gospodarkę handlową, a oliwka jest głównym narzędziem do osiągnięcia tego celu. Archont zabrania eksportu z Attyki jakichkolwiek produktów spożywczych poza oliwkami. Być może dlatego nawet po latach import oliwy przez greckie kolonie nad Morzem Czarnym był dość ograniczony, a za kosztowny złoty płyn trzeba było płacić miodem, zwierzętami i niewolnikami. Prawdopodobnie także z tego powodu uprawa oliwek rozciągnęła się na cały basen Morza Śródziemnego – mieszkańcy wysp czy Wielkiej Grecji nie chcieli wydawać zawrotnych sum na import gotowego produktu.
Prawodawstwo Solona przetrwało stulecie w prawie niezmienionym kształcie, w pewnych jednak aspektach zakorzeniło się w Attyce na dłużej. Niemal 300 lat później Arystoteles (lub któryś z jego uczniów) w Ustroju politycznym Aten zaznacza, że choć kary śmierci za zniszczenie drzew oliwnych już się nie wykonuje, to wciąż ona obowiązuje. Pod koniec życia wielki prawodawca zdążył jeszcze ustanowić ateńskie igrzyska, które również rozgrywały się wokół oliwy. O ile zwycięzca zawodów w Olimpii mógł liczyć tylko na wieniec oliwny, o tyle w Atenach podczas urządzanych ku czci bogini Wielkich Panatenajów częścią nagrody była najwyższej klasy oliwa. Na podstawie objętości czarnofigurowych waz wręczanych zwycięzcom (około 40 litrów) można wnioskować, że były to trofea bardzo cenne, tym bardziej że nie chodziło tu o jedno naczynie. Czempion bokserski dostawał 40 amfor, a woźnica aż 140 – z zawartością 5500 litrów oliwy, wskutek czego radykalnie zmieniał się jego status materialny.
Grecki paradoks polega jednak na tym, że przy całej ogromnej konsumpcji oliwy (oświetlenie i kosmetyka) o wykorzystaniu jej w kuchni nie wiemy zbyt wiele. Być może należało ono do tak wielkich oczywistości, że tego rodzaju użytku po prostu nie odnotowano. Nie można jednak wykluczyć, że była ona po prostu za droga i – to na pewno – niedostępna dla wszystkich. Hipokrates, wielki admirator oliwy stosowanej zewnętrznie lub jako składnik leków, wspomina wprawdzie o dodawaniu jej do warzyw i zauważa, że spożywanie nawet niewielkich ilości może mieć efekt leczniczy. Z tonu jego pism wynika jednak, że używanie oliwy w kuchni to fanaberia bogaczy i lekarz powinien raczej powstrzymywać ich od konsumpcji tego luksusowego produktu w nadmiarze.
W czasach rzymskich uprawa oliwek trwała w najlepsze w całym basenie Morza Śródziemnego. Gałązka oliwna stała się atrybutem bogini Minerwy, która wedle mitu miała podarować ludziom oliwę. Stosunek Rzymian do tego tłuszczu był natomiast znacznie mniej nabożny. Po pierwsze, pojawiły się nowe techniki upraw – tak powszechne, że pisze o nich nawet Seneka w Listach moralnych do Lucyliusza, dotyczących zgoła innych zagadnień. Po drugie, wymiana towarów między prowincjami i zaopatrzenie garnizonów w odległych zakątkach cesarstwa zrobiły swoje i wkrótce było wiadomo, w których jego regionach produkuje się jakie oliwy. Po trzecie – co za tym idzie – rzymska specjalność, czyli podział i kategoryzacja wyznaczyły bardziej utylitarne podejście do oliwy. Pliniusz w Historii naturalnej dokładnie dzieli rodzaje oliwy na kategorie według technologii wyrobu, pory zbioru, etapu dojrzałości w jego chwili, czasu tłoczenia i zastosowania. Wreszcie – w Rzymie jedzenie przestaje być czymś pomijanym, o czym się zbyt często nie wspomina lub wręcz narzędziem umartwienia (jak w Sparcie), a wiedza na temat gotowania wychodzi poza domenę medycyny.
Idealnie ilustruje to przypadek Atenajosa – Greka urodzonego w II w. w rzymskim Egipcie. Ten retor i pisarz był autorem monumentalnego dialogu Uczta sofistów. Opowiada w nim anegdotę o Demokrycie z Abdery, który zapytany o tajemnicę dobrego zdrowia miał odpowiedzieć: „Z zewnątrz namaszczam się oliwą, od wewnątrz – miodem”. Tego, czy żyjący 600 lat wcześniej abderyta rzeczywiście tak powiedział, nie sposób ostatecznie rozsądzić. Podobny motyw znajdujemy u bardziej współczesnego Atenajosowi Pliniusza, który anegdotę tę opowiada o Oktawianie Auguście (cesarz od środka namaszczał się już jednak winem z miodem). Dialog Atenajosa relacjonuje przebieg uczty i pełen jest wycieczek gastronomicznych. Oliwa pojawia się tam jako dodatek do sera z krymskiego Chersonezu oraz jako tłuszcz do smażenia cebuli, ryb oraz jagnięciny. Przede wszystkim jednak autor popiera greckie przekonanie, że najlepsza oliwa pochodzi z wyspy Samos (pisali o tym Teofrast z Eresos, Dioskurides i wielu innych).
Rzymscy autorzy też są w tej kwestii zgodni – najlepsza oliwa imperium to ta z Venafrum. Potwierdzają to wszyscy: Katon, Pliniusz, Horacy w Satyrach i Marcjalis w Epigramatach. Horacy – w słynnej drugiej księdze Satyr, niemal w całości poświęconej jedzeniu – podkreśla nawet, że chodzi o oliwę z pierwszego tłoczenia. I choć w dalszych utworach tomu wyśmiewa gurmandzistów, dla oliwy z Venafrum robi wyjątek, czyniąc ją ważnym składnikiem skomplikowanego sosu z mureny.
Podobnie jak idący pod prąd Warron indywidualne rozeznanie kulinarne prezentuje Marcjalis. Nie kwestionuje wprawdzie jakości oliwy z Venafrum, ale pisze, że oliwa z Istrii oraz Liburni może się z nią równać. Gdzie leżało Venafrum? W dzisiejszym regionie Molise, nad Adriatykiem, nie nad Morzem Tyrreńskim. Tak jak chorwacka dziś Liburnia i chorwacko-słoweńska Istria. Apicjusz, którego teksty weszły w skład książki kucharskiej będącej kompilacją przepisów ze starożytnego Rzymu, bez żenady podaje szczegółową recepturę fałszerstwa oliwy liburnijskiej, jak można sądzić – kosztownej. Poprzez macerację taniej oliwy z Hiszpanii z wybranymi ziołami można osiągnąć smak, który wszystkich zwiedzie.
Eksport do garnizonów i odległych prowincji pochodził głównie z Afryki i właśnie Hiszpanii. Importowanej oliwy, jak wszędzie, używano zarówno do oświetlenia, jak i do jedzenia, ale też – co zaznaczają źródła – do konserwacji obuwia (z płynem z Venafrum nigdy by tak nie postąpiono). Nieprzerwanie dziś odkopywane amfory na oliwę, niegdyś trafiające do rzymskich obozów, są znacznie mniejsze niż te na wino lub niezwykle popularny w kuchni rzymskiej fermentowany sos rybny garum. Nawet tania oliwa była po prostu droga, gospodarowano nią oszczędnie. Katon wzdraga się, wspominając skąpca, który używa oliwy „kropla po kropli”.
Bardzo dokładny opis leków na bazie oliwy zostawia Pliniusz, zresztą z recepturami na lekarstwa przyrządzane z innych olejów (rycynowego, migdałowego, laurowego, mirtowego, kropidłowego). Zaznacza przy tym, że oliwa, której używa się do przygotowania medykamentów, nie jest tak ostra jak stosowana w kuchni. Wspomina również, że najlepsza jest oliwa z pierwszego tłoczenia, którą nazywa „kwiatem” (flos).
Horacy opowiada o standardowym, codziennym wykorzystaniu oliwy – wymieszana z octem lub garum jest dodatkiem do warzyw, zwłaszcza kapusty. Apicjusz wykorzystuje oliwę do smażenia ryb i fasoli, do ragoût i sosów, a Kolumela w jednym z rozdziałów książki De re rustica (W wiejskiej sprawie) poświęconym uprawianiu oliwek podaje szczegółowe przepisy dotyczące hodowli, zbiorów i przetwórstwa, precyzyjnie oznaczając smak i określony charakter oliw z owoców zbieranych i tłoczonych w różnych porach roku i w odmienny sposób. Wielość smaków oliwy wpływa, rzecz jasna, na rozmaitość smaków potraw.
Rzymskie „techniczne”, utylitarne podejście do uprawy i wykorzystania oliwek rozprzestrzeniło się na Europę – zarówno tę, która należała do imperium, jak i pozostającą poza limes. Warto wspomnieć tu generała, bibliotekarza i autora własnej De re rustica, Warrona z Reate (I w. p.n.e.), któremu wbrew gustom większości najbardziej smakowała oliwa z Casinum. Ze zdaniem Warrona zgadza się Makrobiusz, czyni to jednak jakieś trzy i pół stulecia później, a zarazem ledwie mniej niż półtora wieku przed osiedleniem się tam benedyktynów. Oliwki na Monte Cassino są uprawiane do dziś, z przerwą na panowanie Longobardów pod koniec VI w.
We wczesnym średniowieczu mnisi odbudowują klasztor i uprawy – to początek odrodzenia, na które Północ będzie musiała jeszcze długo czekać. Encyklopedysta z początku VII w., Izydor z Sewilli, zdaje się iść tropem Kolumeli, kiedy wiąże miesiące zbioru i tłoczenia oliwy z różnymi jej zastosowaniami. Etymologie Izydora przez co najmniej sześć kolejnych stuleci będzie się czytało na całym chrześcijańskim Zachodzie. Nowi chrześcijanie z Północy również dowiedzą się o oliwkach.
Dziś Victor Arguinzoni z z baskijskiego Asador Etxebarri, jednej z najlepszych restauracji świata, nadal używa drewna oliwnego jako paliwa do przygotowywania potraw z grilla. Taki dym gwarantuje bowiem konkretny smak. Współczesne mistrzostwa świata w zbieraniu oliwek odbywają się na chorwackiej wyspie Brač, czyli w dawnej rzymskiej Liburni, a tytuł w tej dziedzinie (drugi rok z rzędu) dzierżą przybysze spoza limes – ludzie Północy, Polacy.
Kwiat nie zastanawia się, po co kwitnie. Ślimak widzi dla siebie lepszy los, ale nie podzieli się tym ze światem.
Nad rowem wyrósł szpaler leszczynowy, poza nim rozciągały się łąki i pola, a z drugiej strony był ogród, a w ogrodzie zakwitł krzak róży.
Pod krzakiem siedział ślimak i myślał o sobie.
– Zaczekaj – mówił – przyjdzie czas i na mnie, a wtedy się okaże moja wartość. Na coś lepszego jestem przeznaczony, niż dawać światu róże lub orzechy, a choćby mleko, jak krowy i owce.
– Bardzo bym chciała wiedzieć – rzekła róża – co pan da światu. Kiedyż to nastąpi?
– Nie potrzebuję się śpieszyć – odparł ślimak. – Wam tylko zawsze pilno. Zaczekajcie.
W następnym roku ślimak siedział znów pod krzakiem róży, wygrzewając się na słońcu. Nad nim zwieszały się pączki i róże, pełne, świeże, pachnące. Ślimak wysunął się ze swego domku, wyciągnął różki i schował je znowu.
– Wszystko jak w zeszłym roku – rzekł niechętnie – żadnej zmiany ani postępu. Krzak różany wydaje róże i nic więcej!
Róże kwitły przez lato, do późnej jesieni, dopóki śnieg nie upadł. Wtedy krzaczek zasnął, a ślimak skrył się w ziemi.
Znów zawitał rok nowy, róże się rozwinęły, ślimak usiadł na słońcu, pod różanym krzakiem.
– Zestarzałeś się – rzekł, kiwając głową. – Zapewne uschniesz wkrótce, bo oddałeś światu wszystko, co mu dać mogłeś. Nie mam czasu się zastanawiać, czy twoje dary miały jakąś wartość, to tylko jasne jest dla mnie, że sam z siebie nie zrobiłeś nic nowego, pozostałeś tym samym kijem, jakim byłeś. Żadnej zmiany ani postępu. Czy mnie rozumiesz dobrze?
– Przerażasz mnie, ślimaku! – rzekła róża. – Nigdy się jeszcze nad tym nie zastanawiałam.
– Zdaje mi się, że w ogóle nie zastanawiasz się nigdy nad niczym – zauważył ślimak obojętnie. – Czy na przykład pomyślałaś kiedyś o tym, po co kwitniesz? Jakim sposobem kwitniesz? I dlaczego w taki sposób, a nie inny?
– Nie – rzekła róża. – Kwitnę, bo kwitnąć muszę, bo to jest szczęściem, życiem. Słońce świeci i grzeje, powietrze mnie żywi, deszcz i rosa poi. Oddycham, czuję, żyję! Z ziemi płynie we mnie jakaś nowa siła, ożywcza i potężna; czuję się coraz szczęśliwsza i muszę kwitnąć. Inaczej bym nie żyła.
– Być może. Widzę, że ci dość wygodnie żyć w taki sposób, nic nie rozumiejąc.
– Dobrze mi – rzekła róża – tak wiele mi dano! Choć panu dano więcej. Zdaje mi się, że należysz do tych genialnych istot, których myśli świat zdumiewają.
– Mało sobie z tego robię – odparł ślimak. – Cóż mnie ten świat obchodzi? W sobie samym mam dosyć skarbów.
– Tak, zapewne – szepnęła róża – ale czyż wszyscy nie dajemy światu, co w nas jest najlepszego, na co możemy się zdobyć? Ja dawałam mu tylko róże, bo nic innego nie mam. Ale pan, który posiadasz tak wiele, co oddasz światu?
– Ja? Ja mu nic nie dam. A cóż on mnie obchodzi? Oddawaj sobie, moja droga, swoje róże, a leszczyna – orzechy, a owce – mleko; każde z was pragnie pochwał i wdzięczności, każde chce sobie zdobyć wielbicieli. A ja tym gardzę. Ja jestem sam w sobie. Co mam, to dla siebie i sam to ocenić najlepiej potrafię. Świat dla mnie nie istnieje i nie obchodzi mnie wcale.
To powiedziawszy, schował się do swego domku i otwór zasłonił śliną.
– Jaki on mądry! – rzekła róża w zamyśleniu. – Szkoda, że nie bardzo go rozumiem. Ale to nic dziwnego, nie mam przecież takiej głowy. Nie mogę się też schować jak on do swego domku i muszę tu stać ciągle pod otwartym niebem i oddawać światu róże. Biedne róże! Więdną, tracą wonne płatki i wiatr nimi pomiata. Ale jedną śliczna dziewczyna włożyła do książki o złoconych brzegach, w której muszą być także piękne kwiaty, bo kiedy ją czytała, widziałam uśmiech na jej twarzy, a łzy przejrzyste w oczach. A drugą różę przypięła do piersi i dobrze jej tam było na gorącym sercu. A trzecią różę całowało dziecię i oddało ją matce. Czwartą złożono na trumnie staruszka, co kochał kwiaty. To wszystko daje mi radość i szczęście, krąży koło mnie jak błogosławieństwo. Lubię wspominać o tym – to jest życie!
Róża kwitła co roku i oddawała światu kwiaty swoje, tylko myśleć nie mogła, bo nie miała głowy jak ślimak. A ślimak siedział w swoim ciasnym domku i rozmyślał o sobie. Świat nic go nie obchodził.
Wiele lat upłynęło.
Ślimak żyć przestał i w proch się zamienił. Przestała żyć i róża, a jej krzaczek także spróchniał, w proch się zamienił. Została po nim jedna tylko róża w książce ze złoconymi brzegami.
W ogrodzie jednak kwitną inne róże, a ślimaki wygrzewają się na słońcu i rozmyślają o swojej wartości. Świat nic ich nie obchodzi.
Przedruk za portalem Wolne Lektury: Hans Christian Andersen, Baśnie, wyd. Gebethner i Wolff, Warszawa 1931. Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.
Jak pamiętamy, Hannibal używał w swojej armii słoni bojowych. Mało kto jednak wie, że kartagiński wódz eksperymentował także z wykorzystaniem jeży. Kolumna tych małych ssaków miała w decydującym momencie bitwy pod Zamą ruszyć na Rzymian, godząc ich kolcami. Niestety niezdyscyplinowane łożyskowce rozlazły się po polu bitwy, szukając dżdżownic. Zdradzony przez jeże Hannibal przegrał bitwę.
***
Wszyscy znamy słowa utworu z Domowego przedszkola: „Dokąd tupta nocą jeż”. Piotra Szewczyka, wokalistę śpiewającego tę popularną piosenkę, coraz bardziej prześladowało to pytanie. Piosenkarz czytał książki biologiczne, konsultował się z zoologami i leśniczymi, wciąż jednak dręczyła go niepewność. W końcu zdesperowany Szewczyk zaczął nocami śledzić jeże w parkach. Upartego artystę zatrzymała policja.
***
Znane z historii szaleństwo króla Jerzego III zaczęło się od… jeży. Ciekawski król wertował słowniki, sprawdzając, jak w różnych językach brzmi jego imię – George. Dotarłszy do polskiej wersji, nieobeznany w niuansach polskiej ortografii król omyłkowo uznał, że nazywa się jak mały kolczasty ssak. Wstrząśnięty nie odzyskał już równowagi psychicznej. Często zwijał się w kulkę, strosząc sztuczne kolce przymocowane wcześniej przez dworzan do jego szat.
***
Zanim oblegający Troję Grecy zbudowali konia trojańskiego, najpierw spróbowali podobnej sztuczki z jeżem. Jeż trojański (pod względem realizmu dużo mniej udany niż koń) nie zapewnił im jednak powodzenia. Obrońcy Troi nie chcieli przyjąć go do miasta zrażeni wielkimi kolcami i – jak to ujął król Priam – „spiczastym złym pyskiem”.
***
Fryzura na jeża to krótko ostrzyżone włosy, które przypominają kolce tych sympatycznych małych ssaków. Niewielu jednak wie, że pierwszym fryzjerem strzygącym w ten sposób był… prawdziwy jeż. Jedyny fryzjer wśród jeży pracował i mieszkał w Płocku. Jako że nie potrafił uchwycić łapkami nożyczek, ciął włosy kolcami. Trwało to bardzo długo (kolce nie dorównywały dokładnością nożyczkom), ale klientów przyciągała wyjątkowość jeża fryzjera, a także bardzo niskie ceny – niższe od tych, które obowiązywały u ludzkich fryzjerów. Krytykowany przez konkurencję zwierzak, został jednak po śmierci uhonorowany pomnikiem w centrum Płocka.
Składasz się ze wszystkiego, co kiedykolwiek widziałeś, słyszałeś, jadłeś, powąchałeś, z tego, co ci powiedziano, i z tego, o czym zapomniałeś. To wszystko tam jest. Maya Angelou
Jeśli marzy się o czymś w samotności, pozostaje to tylko marzeniem. Jeśli marzy się o czymś razem, staje się to rzeczywistością. Yoko Ono
Co ci po muszli, mały przyjacielu, jeżeli nie masz komu jej pokazać? Tove Jansson
Nie możemy stać się bardziej wrażliwi na przyjemność bez bycia bardziej wrażliwymi na ból. Alan Watts
[…] słuchaj: jest śliczny, piekielnie dobry wszechświat tuż obok; chodź z nami. Edward Estlin Cummings (tłum. Stanisław Barańczak)
Jeśli przyjmiemy, że osobowość jest nieprzerwaną sekwencją udanych gestów, to było w nim coś wspaniałego, jakaś wyostrzona wrażliwość na obietnice składane przez życie, jakby był powiązany z jedną z tych skomplikowanych maszyn, które rejestrują trzęsienia ziemi oddalone od nich o tysiące mil. Francis Scott Fitzgerald (tłum. Jacek Dehnel)
Piszę – i mówię – aby dowiedzieć się, co myślę. Susan Sontag
Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las? Czy z napisanej wody pić, która jej pyszczek odbije jak kalka? Dlaczego łeb podnosi, czy coś słyszy? Na pożyczonych z prawdy czterech nóżkach wsparta spod moich palców uchem strzyże. Wisława Szymborska
Nie cierpię ludzi, którzy piszą dla zabawy, szukają efektów […], trzeba mieć po prostu coś do powiedzenia. Antoine de Saint-Exupéry
W różnych okresach życia czyta się ten sam tekst – różnie. Ryszard Kapuściński
Dzieciom potrzebne jest dla równowagi Coś, na co mogą nie zwracać uwagi. Ogden Nash (tłum. Stanisław Barańczak)
Wszakże i cnota może zajść w bezdroże, A błąd się czynem uszlachetnić może. William Szekspir
Błędy kobiet, dzieci, sług, ludzi słabych, biednych i ciemnych […] są błędami mężów, ojców, zwierzchników, ludzi silnych, bogatych i wykształconych. Wiktor Hugo
Lis zna wiele sztuczek, jeż zna jedną, ale skuteczną. Archilos z Paros
Są takie chwile, w których człowiek przytuliłby się nawet do jeża. Józef Bułatowicz
[…] człowiek co szuka anioł co nie wie tak jak dwa jeże sobą zdziwione szukają razem miejsca dla siebie. Jan Twardowski
Kto jest jeżem, niech sobie bierze żonę z jeżowego gatunku. Wilhelm i Jacob Grimmowie
Wieśniacy słusznie mawiali, że drzewa są żywe i bezsilne tak jak dzieci i płochliwa zwierzyna. Ota Pavel
Prawda bywa elastyczna, jednak nigdy nie da się jej złamać i tak jak olej wypływa na powierzchnię, tak samo prawda – zawsze wyjdzie na jaw. Miguel Cervantes
Bo w konopiach oleum się znajduje, przez co i w głowie jedzącemu go przybywa. Onufry Zagłoba
Jestem zajęty, muszę zrzucić liście. Jesień, rozumiecie. Pełne gałęzie roboty. Jarosław Grzędowicz
Róża jest różą, jest różą, jest różą. Gertrude Stein
Można powiedzieć, że słońce jest często wielką żółtą pigułką od niebiańskich psychiatrów, która rozpędza smutek i wytwarza różowy nastrój. Ota Pavel
Piękno języka polega na tym, że nigdy nie można dokładnie wyrazić tego, co się chce wyrazić. Václav Havel
Všechna sláva polní tráva. przysłowie czeskie
Ten świat jest opętańczo piękny, nie dlatego że jest, ale że ja go tak widzę. Bohumil Hrabal
Pozwól, by myśli pojawiały się i znikały jak fale na oceanie. Nauczyciel duchowy Swami Jyothirmayah opowiada Agnieszce Rostkowskiej o tym, jak zachować spokój umysłu.
Swamiego Jyothirmayaha trudno uchwycić. Podróżuje po świecie, nauczając jogi, medytacji i technik oddechowych. Wykłada na uczelniach oraz międzynarodowych konferencjach, nadzoruje projekty pomocy humanitarnej. Osobiście realizuje programy medytacyjne skierowane do więźniów i kryminalistów. Traktuje ich z takim samym szacunkiem jak światowych przywódców, którzy zabiegają o jego wsparcie w inicjatywach na rzecz pokoju. Swami emanuje spokojem i życzliwością, a jego znakiem rozpoznawczym jest promienny uśmiech. Gdziekolwiek się pojawi, na spotkania z nim przybywają tłumy.
Agnieszka Rostkowska: Chyba każdy, kto uczestniczył w prowadzonych przez Pana medytacjach lub wykładach, zadaje sobie pytanie: jak to możliwe, że z jego twarzy nie schodzi uśmiech?
Swami Jyothirmayah: Uśmiech nie oznacza sztucznego szczerzenia się od ucha do ucha. To jedynie zewnętrzny przejaw autentyczności i szczerości, również w stosunku do siebie. A także rezultat patrzenia na świat z szerszej perspektywy, ze zrozumieniem, że – jak często podkreśla Ravi Shankar, założyciel fundacji Art of Living – życie to rodzaj gry, której podstawą jest przepływ energii nazywanej praną. Jeśli twój poziom prany jest wysoki, doceniasz wszystko wokół siebie i w sobie, kochasz życie we wszelkich jego przejawach. Kiedy jednak brakuje ci energii, robisz się drażliwy i sfrustrowany, co przekłada się na twoje relacje z innymi oraz na twoją samoocenę.
Jak więc utrzymać wysoki poziom energii?
Istnieją cztery główne źródła prany. Pierwsze to jedzenie; powinno być zdrowe, lekkostrawne i w odpowiednich ilościach. Czymkolwiek się karmisz – a dotyczy to zarówno pożywienia, jak i myśli – tym się stajesz. Drugie to sen, czego nie trzeba wyjaśniać, bo każdy z nas doświadczył pogorszenia samopoczucia po nieprzespanej nocy. Trzecie źródło energii to oddech. Od niego zaczyna się nasze życie i na nim się kończy. W istocie toczy się ono pomiędzy dwoma oddechami: pierwszym i ostatnim. Nie jesteś w stanie przewidzieć, jak długo potrwa, ale wiesz, że kiedy on umilknie, skończy się też życie.
Zanim przejdziemy do czwartego źródła prany, zatrzymajmy się przy oddechu. Na co dzień rzadko zwracamy na niego uwagę.
A nawet więcej, nie potrafimy prawidłowo oddychać. Spójrz, w jaki sposób robi to dziecko – głęboko, swobodnie. Najlepiej widać to, kiedy śpi: jego brzuszek rozszerza się i kurczy. My, dorośli, nie wykorzystujemy pojemności swoich płuc w optymalnym stopniu. Pokazują to badania i testy, które każdy z nas może wykonać. A to ma wielorakie konsekwencje, bo oddech odgrywa ogromną rolę w oczyszczaniu naszego organizmu.
Nie umiemy oddychać? Dlaczego?
Między innymi za sprawą pośpiechu, który sprawia, że zapominamy o tym, co najważniejsze – o swoim życiu. A to najcenniejszy dar, jaki otrzymaliśmy. Podobnie jak ciało – dbanie o nie jest naszym podstawowym obowiązkiem, dopiero w dalszej kolejności powinniśmy troszczyć się o swoich bliskich, o środowisko itd. Pośpiechowi towarzyszą oczekiwania: chcemy więcej pieniędzy, więcej miłości, więcej uwagi – w ten sposób tracimy spokój umysłu, inaczej nazwany stanem medytacyjnym, który jest czwartym głównym źródłem energii.
Spokój umysłu to współczesny Święty Graal. Jak go zdobyć i zachować?
Poprzez medytację, czyli głęboką relaksację, która służy higienie psychicznej. Zwróć uwagę, że o higienę osobistą dbasz codziennie: bierzesz prysznic, myjesz zęby. Czy podobnie dbasz o swoją kondycję mentalną? Czy każdego dnia oczyszczasz umysł z negatywnych myśli i nadmiaru emocji, takich jak gniew? Wiele osób myli medytację z koncentracją. Uważają, że skoro nie mogą zatrzymać natłoku myśli, to znaczy, że nie umieją medytować. A medytacja to dekoncentracja, czyli zaprzestanie angażowania się w myśli; przyzwolenie na to, by pojawiały się i odpływały. Ravi Shankar, który od ponad 40 lat naucza medytacji na całym świecie, podkreśla: myśli nie są twoim wrogiem, ale częścią życia, tak jak fale są częścią oceanu. Czy możesz zatrzymać fale?
Na pewno można je uspokoić, by nie targały nami jak sztorm.
Oczywiście, że tak. Natłok myśli zamienia życie w walkę. Fala za falą kradną naszą uwagę i odrywają ją od tego, co wewnątrz. Kierują nas przy tym w stronę tego, co negatywne. Zauważ, że jeśli ktoś powie ci coś miłego, natychmiast w to wątpisz, zastanawiasz się nad jego szczerością i motywacją – może czegoś od ciebie chce? Ale kiedy usłyszysz jakiś zarzut albo przykre słowa, często przyjmujesz je bezkrytycznie; nie dociekasz, czemu zostały wypowiedziane. Taka jest natura umysłu. Nasze myśli płyną jednocześnie w kierunku przeszłości, którą wciąż rozpamiętujemy, oraz przyszłości, o którą się martwimy. To oddala nas od obecności tu i teraz. A tylko wtedy, gdy żyjesz w obecnym momencie, możesz doświadczyć spokoju umysłu – stanu ciszy i bezruchu, który sprawia, że zmienia się twoje podejście do świata i ludzi. Sztuka życia to nic innego jak sprowadzenie umysłu do teraźniejszości i poszerzanie swojej świadomości poprzez uważność. Cokolwiek robisz, rób to w pełnym skupieniu na tej czynności.
Swoje wykłady na uniwersytetach często zaczyna Pan od zadania studentom pytania: „Czy obecne są tu również wasze umysły, czy tylko wasze ciała?”.
Brak uważności jest jednym z największych wyzwań, z jakimi mierzą się uczelnie. W znacznej mierze to skutek nadużywania smartfonów, komputerów, tabletów oraz innych gadżetów, które są oczywiście znakiem rozwoju i ułatwiają codzienne życie, jednak musimy posługiwać się nimi w rozsądny sposób. Studenci tracą umiejętność skupienia i słuchania. A jeśli umysł nie jest w pełni obecny, słowa tracą na znaczeniu, stają się hałasem. Dlatego to takie ważne, by każdego dnia znaleźć przynajmniej 15–20 minut na medytację, która pozwoli odzyskać spokój umysłu, uważność i połączenie z samym sobą.
Jak rozumieć to połączenie?
Wyobraź sobie, że widzisz górę, piękny ośnieżony szczyt w odległości, dajmy na to, 60 km. Wiesz, że przebycie takiego dystansu, a więc dotarcie chociażby do jej podnóża, kosztowałoby cię mnóstwo wysiłku fizycznego, bo twoje ciało ma swoje ograniczenia. Dlatego nie wyruszasz w drogę, lecz dzięki wzrokowi podziwiasz górę z oddali. Twoje zmysły są zatem potężniejsze niż twoje ciało. Ale i one mają ograniczenia: twój wzrok nie sięga poza górę, nie widzisz, co znajduje się za nią. Zbadanie tego umożliwia twój umysł, który jest potężniejszy niż zmysły – on może przekroczyć górę; wie, jakie miasto za nią leży. Nad umysłem zaś stoi intelekt. To on sprawia, że obserwując wschód lub zachód słońca, wiesz, że to tylko złudzenie, że słońce nie chowa się za górą ani się zza niej nie wyłania. Najwyższą formą zrozumienia jest jednak nasza dusza, esencja, istota – jakkolwiek byśmy ją nazwali; ta część nas, która jest wieczna, niezmienna i bez względu na upływ czasu tak samo żywa. Słowem: ciało, zmysły, umysł oraz intelekt podlegają ograniczeniom, ale twój duch jest nieskończony. Możesz to pojąć, stosując różne techniki, takie jak medytacja, joga, pranajama. Od osób, które czują połączenie ze swoją najgłębszą istotą, emanują spokój, radość, a także pewność, z jaką dbają o innych ludzi i własne otoczenie.
Czyli medytacja nie wiąże się z utratą zainteresowania światem, wręcz przeciwnie – może powodować większe zaangażowanie?
Medytacja i służba muszą iść w parze. Jako fundacja Art of Living nauczamy medytacji w 183 krajach, z naszych programów skorzystało już ponad pół miliarda ludzi. I wszędzie obserwujemy, jak medytacja uczy otwartości – pozwala pozbyć się uprzedzeń oraz przywiązania do tożsamości opartej jedynie na przynależności do danego państwa czy terytorium. Dzięki niej możesz poczuć, że wszystko stanowi nierozerwalną całość, a każdy jest częścią ciebie.
Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, spędziłem dużo czasu na polsko-ukraińskiej granicy, angażując się w przyjmowanie uchodźców. Zawiesiliśmy w tym czasie warsztaty medytacyjne organizowane przez fundację nie tylko w Polsce, lecz także w Niemczech, na Węgrzech, w Rumunii, Słowacji i Holandii, a w naszych ośrodkach zaczęliśmy kwaterować uciekinierów z Ukrainy. Medytacja służy tobie, twojemu rozwojowi i szczęściu, ale pamiętaj, że twoje szczęście jest powiązane ze szczęściem innych ludzi. Czy możesz być szczęśliwy, widząc, jak cierpią? Życie duchowe nie polega na ogłaszaniu wszem wobec, ile czasu dziennie poświęcasz praktyce jogi, lecz na służbie drugiemu człowiekowi. Ona jest wyrazem najwyższej miłości.
A jak pogodzić pomoc innym, zwłaszcza w tak dramatycznych okolicznościach, z jednoczesną dbałością o własny dobrostan?
Przyjrzyj się lekarzom, którzy każdego dnia idą do szpitala, aby tam w obliczu wielkiego cierpienia walczyć o życie pacjentów. Ci lekarze nie rezygnują; nie mówią, że nie stawią się w pracy, bo okoliczności ich przerastają. Jednak doskonale wiedzą, że muszą odpowiednio się przygotować, zadbać najpierw o swój poziom energii, by móc pomagać innym. Podobnie jest z nami. Wojna stanowi część historii ludzkości; w dziejach Europy było zaledwie kilkadziesiąt lat, kiedy w żadnym jej regionie nie toczyła się bitwa. To jedno z wyzwań, którym musimy sprostać. Jeśli zamiast aktywnie działać, skupisz się na ogromie problemów tego świata oraz swoich osobistych utarczkach życiowych, to upadniesz na duchu, zaczniesz chorować i sam będziesz potrzebować pomocy. Okaż więc współczucie i zrób, co w twojej mocy, przyjmując w pełni, że twoje zaangażowanie to zaledwie kropla w morzu potrzeb.
Lekarze latami zdobywali kompetencje, by skutecznie nieść pomoc. Nas nikt do tego nie przygotował.
Zawsze mamy wybór: jesteśmy albo częścią problemu, albo częścią rozwiązania. Niestety większość ludzi koncentruje się na problemie, rozprawia o nim i narzeka, nie podejmując działań na rzecz jego rozwiązania – a wtedy sami stają się częścią problemu. Zastanów się, czy mierząc się z jakimś wyzwaniem, potrafisz jednocześnie podnieść na duchu swoich bliskich czy przeciwnie: obciążasz ich. Czy ze spotkania z przyjacielem wracasz uśmiechnięty i świadomy, że jesteś potężniejszy niż twoje problemy, czy może czujesz się przybity również jego zmartwieniami? Życie jest krótkie. Odpowiedz sobie na pytanie, jak chcesz wykorzystać ten czas.
Wszyscy pewnie boimy się, że nie wykorzystamy go właściwie, że popełnimy błędy, których potem będziemy żałować.
Błędy popełniają ci, którzy mają odwagę wziąć odpowiedzialność za swoje życie i podjąć próbę zmiany rzeczywistości. Ci, którzy chcą od życia więcej, pragną wzrastać, uczyć się. Błędy są częścią tej drogi. Jeśli czegoś cię nauczą, to nie ma nic złego w ich popełnieniu. Problem pojawia się wtedy, kiedy powtarzasz ten sam błąd i nie wyciągasz żadnych wniosków – to już ignorancja.
Są też błędy uznawane za niewybaczalne. A Pan pracuje z ludźmi, którzy je popełnili.
Od ponad 23 lat osobiście prowadzę program transformacyjny fundacji Art of Living opracowany dla osadzonych w zakładach karnych na całym świecie. Każdego roku odwiedzam w tym celu co najmniej 25 państw. Z całą pewnością mogę powiedzieć: większość więźniów nie zasługuje na to, by nazywać ich kryminalistami. Nie zamierzali popełnić przestępstwa. Dla części z nich było ono następstwem traum z dzieciństwa, które zdeterminowały ich drogę życiową: alkohol, narkotyki, a potem kolejne wykroczenia były ich osobistą, często podświadomą, zemstą na przemocowych rodzicach. Każde przestępstwo to w istocie błagalny krzyk o pomoc. Niektórzy więźniowie popełnili dany czyn w afekcie, pod wpływem gniewu i wściekłości, a po fakcie nie mogli uwierzyć w to, co zrobili, ani się z tym pogodzić. Nikt nas nie uczy kontrolowania własnych emocji – ani rodzice, ani nauczyciele w szkołach. Owszem, dają nam rady typu „uspokój się”, „opanuj się”, ale nie dostajemy od nich narzędzi, żeby to zrobić. Takimi narzędziami są medytacja i pranajama, one stanowią podstawę tego programu.
Każdemu z nas przydałby się cały zestaw takich narzędzi, najlepiej z instrukcją obsługi.
Proszę bardzo, przedstawię ci siedem wskazówek, jak zachować poczucie spokoju, harmonii i szczęścia.
Przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji, podpisaniem umowy lub dokumentu zatrzymaj się na moment i zamknij oczy, by zyskać jasność sytuacji. Przynajmniej na 15 sekund – zawsze znajdziesz tyle czasu.
Pamiętaj o nietrwałości. Tak jak zmienia się pogoda, zmieniają się twoje emocje, nastrój, ciało i myśli – nie trzymaj się żadnej z nich kurczowo. Nic nie jest stałe.
Zaangażuj się w służbę drugiemu człowiekowi – o wadze tego działania już mówiłem.
Medytuj minimum 15–20 minut dziennie, a także stosuj techniki oddechowe, by utrzymać wysoki poziom energii.
Uśmiechnij się! Dziecko uśmiecha się ponad 400 razy dziennie, a dorosły potrafi nie zrobić tego ani razu w ciągu dnia! Przestań więc tak wysoko cenić swój uśmiech, zacznij nim obdarzać ludzi wokół.
Okazuj innym życzliwość. Podaruj coś komuś, nie oczekując w zamian niczego, nawet podziękowania. To może być symboliczna kwota lub gest, np. ofiarowanie potrzebującemu pary butów na zimę. Pamiętaj, że są na tym świecie dzieci, które marzą o tym, aby zjeść ciepły posiłek albo dostać zeszyt i pójść do szkoły. My żyjemy w luksusie i nie potrafimy ani tego docenić, ani się tym dzielić.
Odczuwaj wdzięczność. Nawet wtedy, gdy nie wszystko w życiu układa się po twojej myśli, kiedy pozostajesz bez pracy czy podupadasz na zdrowiu. Zaufaj, że Matka Ziemia, Boska Świadomość czy jakkolwiek nazwiesz tę energię, najlepiej wie, dokąd cię poprowadzić.
Nauczyciel medytacji, dyrektor ds. międzynarodowych w fundacji Art of Living i przedstawiciel na Europę jej założyciela i nauczyciela duchowego Raviego Shankara. Więcej na artofliving.org.
Na naszych oczach umiera wiara w indywidualizm. I to jest dobra wiadomość. Kiedy już ją pożegnamy, odkryjemy, że wszyscy jesteśmy połączeni, nie istnieją oddzielne ja i my. Dlaczego trzeba już skończyć ze społecznością solistów i czemu w rodzicielstwie warto wspomóc się medytacją, wyjaśnia profesor psychiatrii Daniel J. Siegel w rozmowie z Pauliną Wilk.
W południowej Kalifornii, gdzie mieszka, dopiero wstało słońce. Daniel J. Siegel łączy się ze mną na rozmowę wideo z przejażdżki rowerowej, w której towarzyszy mu pies. To jego codzienna rutyna, tuż obok praktyk medytacyjnych. Drugą część rozmowy profesor psychiatrii i klinicysta z Uniwersytetu Kalifornijskiego prowadzi na stojąco, przestępując z nogi na nogę przy specjalnym, lekko sprężynującym biurku. Przez cały czas pozostaje w ruchu. Mimo ukończonych 66 lat emanuje młodzieńczą energią. Jest wyjątkowo aktywnym badaczem, wielokrotnie nagradzanym naukowcem, a także praktykującym psychoterapeutą i autorem bestsellerowych książek, m.in. Rozwój umysłu, Psychowzroczność oraz Potęga obecności. Prowadzi badania interdyscyplinarne, łącząc m.in. psychologię i psychiatrię z mindfulness czy neurobiologią interpersonalną. Jak sam mówi, wykorzystuje naukę, by wzbogacić naszą rzeczywistość o więcej życzliwości i empatii.
Paulina Wilk: Przez świat przetacza się fala depresji, autoagresji, rozmaitych zaburzeń psychicznych diagnozowanych u dzieci i nastolatków. Dotarła i do Pańskiego gabinetu?
Daniel J. Siegel: Ona mnie zalewa. Napotykam ją u pacjentów, w rozmowach z przyjaciółmi, którzy mają dzieci, także w diagnozach innych badaczy; znajduję w ustaleniach Centers for Disease Control and Prevention [amerykańskiej agencji federalnej monitorującej stan zdrowia publicznego – przyp. red.]. Odnotowujemy wysoką liczbę przypadków ciężkiego stresu u dzieci. Od 25% do 33% amerykańskiej młodzieży, głównie dziewczynek, myśli o zakończeniu swojego życia albo już podjęło próbę samobójczą. Do tego dochodzą stany lękowe, depresja, rozpacz. Mamy do czynienia z poważną sytuacją, jej przyczyny są złożone, a my – rodzice, naukowcy, edukatorzy – stoimy przed pytaniem: co z tym zrobić?
Czy te dramatyczne dane są dla Pana i Pańskich współpracowników zaskoczeniem? Pracuje Pan z dziećmi oraz ich rodzicami od dekad. Ten kryzys dawał o sobie znać?
Trend był widoczny długo przed tym, zanim wybuchła globalna pandemia. Wyjaśnijmy to od razu: cierpienie młodych nie jest spowodowane tylko covidem. Od dawna dysponujemy mocnymi dowodami naukowymi na to, że mamy do czynienia z kryzysem zdrowia publicznego. Jakie są jego przyczyny? Teorii jest sporo, nikt nie ma jeszcze definitywnej odpowiedzi naukowej. W mojej najnowszej książce IntraConnected: MWe (Me + We) as the Integration of Self, Identity, and Belonging [amerykańska premiera odbyła się w listopadzie 2022 r. – przyp. red.] zaprezentowałem własną interpretację wyników badań naukowych i zaproponowałem diagnozę.
Jak ona brzmi?
Przyjrzyjmy się współczesnej kulturze – zrodzonej na Zachodzie, ale rozprzestrzenionej już na cały świat. Wysyła ona do młodych następującą wiadomość: twoje ciało to ty, ono jest ucieleśnieniem twojej odrębności, istniejesz indywidualnie. Konsekwencją takiego myślenia jest postrzeganie własnego ja i życia jako czegoś osobnego. Żyjesz solo, nawet jeśli „solo” rozszerzy się na twoją rodzinę, ludzi o podobnych poglądach albo wyznawców jakiejś religii. To prowadzi do podziałów, a w konsekwencji do rozpaczy, rasizmu, niesprawiedliwości społecznej. A także rosnącego uzależnienia od ekranów. W Stanach Zjednoczonych dobrze znane są badania ukazujące, że im dłużej przebywamy przed ekranem, tym częściej odczuwamy rozpacz. Czyż to nie ironia, że coś, co nazywamy mediami społecznościowymi, w praktyce działa antyspołecznie: separuje nas, wywołuje ból i smutek?
Jak to dokładnie działa? Co spycha na dno rozpaczy?
Większość ludzi prezentuje w mediach społecznościowych nie prawdę o sobie, lecz marzenie o idealnym życiu. Powstaje skrajnie fałszywa reprezentacja pełnej szczęśliwości i niezmąconej radości. Inni oglądają te przekazy i odczuwają bolesne zderzenie z rzeczywistością. Myślą: „Przecież nie tak wygląda moje życie!”. Odczuwają nie tylko słynne FOMO [fear of missing out – strach przed tym, że coś nas omija – przyp. red.], lecz także coś głębszego, co nazywam FOBI (feeling of being inadequate), czyli poczucie niedoskonałości. A ponieważ ludzie są istotami społecznymi, ta niedoskonałość ma podwójny skutek. Po pierwsze wywołuje myśl: „O nie, nie jestem tak dobry jak inni. Ponoszę porażkę, bo nie jestem szczęśliwą, zadowoloną, pewną siebie osobą”. To z pewnością jedna z ważnych przyczyn kryzysu psychicznego wśród młodych. Wiele lat temu w Belize przeprowadzono badanie, które wykazało, że mieszkające tam dzieci były w bardzo dobrej kondycji psychicznej do czasu, gdy do kraju sprowadzono zachodnie czasopisma, a potem telewizję satelitarną. Dramatycznie podskoczyły wskaźniki zaburzeń odżywiania wśród dziewcząt, bo nie wyglądały jak amerykańskie modelki z okładek prezentowane im jako ideały. Budowa ciała dziewczyn z Belize była inna. Nie mogły tego przeskoczyć, więc czuły się nieszczęśliwe. Drugą rzeczą, która się nam przydarza i jak na ironię dodatkowo potęguje samotność w dobie łączności internetowej, jest fakt, że znajdujemy się w momencie zagrożenia klimatycznego oraz zmiany biosfery naszej planety. To z kolei prowadzi do stanów i odczuć definiowanych jako ekolęk, które należałoby wprost nazwać grozą egzystencjalną. W tej grozie nie ma cienia przesady. Okładka jednego z ostatnich wydań tygodnika „The New Yorker” ilustruje rosnącą temperaturę na planecie. W 2022 r. Ziemia jest ukazana jako żółta, a w 2023 – już czerwona. Tak jasno narysowana prawidłowość to fragment wieloletniego procesu. Ludzkość wie o zmianach klimatycznych od dekad, ale prawie nic z tą wiedzą nie robi.
Rozumie Pan dlaczego? To przecież szalone: wiedzieć, że nasz dom płonie, i żyć jak gdyby nigdy nic.
Współtworzę inicjatywę Inner Development Goals, która ma siedzibę w Sztokholmie. Wspólnie z naukowcami z różnych dziedzin próbujemy ustalić, jak to możliwe, że nie działamy. Mimo że ludzkość przeprowadziła badania i wie dokładnie, co zrobić, by uniknąć katastrofy. Mimo że posiada niezbędne środki i zasoby. Zbiera się Organizacja Narodów Zjednoczonych i jedyne, w czym jej członkowie się zgadzają, to stwierdzenie, że nie ma postępu w działaniach proekologicznych. Do 2023 r. mieliśmy osiągnąć Cele Zrównoważonego Rozwoju – 17 punktów, które mogłyby uczynić planetę zdrowszą. Daleko nam do tego. Rządy i firmy nie podejmują niezbędnych kroków. Młodzi doskonale o tym wiedzą. Są świadomi, że dorośli nie dbają o ich przyszłość. Nie wywiązują się z obowiązku zatroszczenia się o nich i o planetę.
Gdyby był Pan dziś 15-latkiem, to…
Szalałbym ze strachu. Wiedziałbym, że odziedziczę katastrofę. Patrzyłbym, jak dorośli wokół zachowują się niczym pasażerowie „Titanica”: tańczą sobie na pokładzie, nieustannie dekoncentrują się rozrywkami, byle nie widzieć tego, co doskonale widzę ja, dzieciak: wkrótce uderzymy w górę lodową. Krzyczę więc: „Zmieńmy kurs!”, a oni na to: „Nie, my się tu świetnie bawimy. Właśnie budujemy nowe rurociągi!”. Skutkiem musi być paraliżujący atak lęku. Kiedy czujesz się pozbawiony nadziei, czasem mózg wybiera samobójstwo; mówi: w tej jednej sprawie mogę coś zrobić, mogę zakończyć to cierpienie.
Jedno z ostatnich badań dotyczących młodzieży w Polsce – raport „Młode głowy” Fundacji UNAWEZA – wskazuje na niemal całkowity brak zaufania do dorosłych, wielkie rozczarowanie ich postawami. Dom się wali, a rodziców nie ma na miejscu.
Nawet w kameralnej, uroczej społeczności w Kalifornii, gdzie mieszkam, ten problem widać każdego dnia. Zaledwie wczoraj sąsiad mówi mi: „Nie wiem, co się dzieje! Jadę sobie spokojnie, a dzieciaki stojące przy drodze zaczynają rzucać w mój samochód śmieciami, wyzywają mnie. Czego one chcą?”. Niedawno byłem na tygodniowym zjeździe aktywistów klimatycznych. Większość uczestników stanowili nastolatkowie. My, dojrzali i starzy, smętnie przebąkiwaliśmy, co można by tu zrobić dla planety. A te dzieciaki były w zupełnie innych nastrojach – przepełniała je wściekłość. Bo my już przeżyliśmy wiele lat. Ale one nie. Dorastają na planecie, której zdolność do podtrzymywania życia właśnie się kończy.
Powiedział Pan, że aktywiści byli wściekli. To chyba dobrze? Bo w kryzysie psychicznym młodych uderzające jest, że zwracają się przeciwko samym sobie: ranią się, myślą o zakończeniu życia. Poprzednie pokolenia się burzyły i buntowały. Chciały obalać rządy, robić rewolucje.
Młodzi, których spotkałem na wyjeździe, stanowili wyjątek. Naprawdę chcieli skopać nam tyłki. Bo wcześniej zdołali przekuć rozpacz w aktywizm, a on przekształcił się w furię. Wściekłość jest sposobem, w jaki powiedzieli nam: nie możemy już czekać i patrzeć, jak niszczycie życie na Ziemi, mamy obowiązek wspólnie je ratować. Jednak większość młodych nie ma jak wyrazić tej złości. Zacytuję kobietę, z którą niedawno korespondowałem. Dziś ma 21 lat, mieszka w Nowym Jorku: „Odkąd skończyłam 14 lat, jestem aktywistką społeczną. Trzy dni temu po raz pierwszy w życiu odczułam niewiarygodną wręcz rozpacz. Pożary trawiące Kanadę spowodowały, że Nowy Jork miał najgorszą jakość powietrza na świecie. Ledwie oddychałam, siedząc zamknięta w mieszkaniu. Na zewnątrz nie mogłam zaczerpnąć tchu. Dusiłam się i nigdy jeszcze nie czułam takiego przerażenia. Ten strach mnie sparaliżował”. To po części odpowiada na pytanie o potencjał buntu. Mamy tu dziewczynę, która przez kawał swojego życia działała, ale ostatecznie zwątpiła w sens robienia czegokolwiek. Młodzi to właśnie czują. Dlatego tak zasadne są ich pytania: „Po co mam chodzić do szkoły? Po co w ogóle robić cokolwiek?”. Oto obezwładniające zwątpienie.
Koniec świata to problem innego kalibru niż autorytarny rząd kraju, w którym mieszkam, albo ojciec, któremu nie podobają się moi znajomi czy moją fryzura.
Pracowałem z Joanną Macy, dziś 94-letnią aktywistką i niezwykle mądrą kobietą, współautorką książki Aktywna nadzieja. Jeden z jej głównych przekazów brzmi: jako dorośli musimy trwać w żałobie z naszymi dziećmi, nie wolno nam jej unikać. A jednak większość ludzi nie ma umiejętności mentalnych, które nazywam psychowzrocznością, czyli zdolności bycia w kontakcie z tym, co czują inni. Dlatego gdy przychodzi doznanie żałoby i utraty, człowiek jest gotów zrobić wszystko, by go uniknąć. Ogląda filmy w Internecie, używa narkotyków i alkoholu, uprawia dużo seksu, skupia się na zarabianiu pieniędzy – byle tylko odwrócić uwagę od tego, co się dzieje. Od straty.
Właściwie trudno się dziwić. Ale jak od niej nie uciekać?
Pierwszy krok to po prostu być z uczuciem ekolęku, przerażeniem wobec tego, co dzieje się z biosferą. Trwanie w takiej żałobie poprowadzi do prawdy. Nie możemy udawać, że Ziemia, którą nasi rodzice odziedziczyli po swoich przodkach, świat trwałej nowoczesności o określonym i niewzruszonym kształcie, wciąż istnieje. Moje pokolenie w młodości miało wytyczone ścieżki. Rzeczywistość była sformatowana i zadanie polegało na tym, żeby wpasować się w schemat: zostać inżynierem albo menedżerem, ożenić się, kupić dom, wziąć psa, zaplanować urlop, a dla przyjemności posłuchać muzyki, od czasu do czasu wybrać się na smaczną kolację. W ten sposób realizowało się ideał dobrego życia. Teraz młodzi konfrontują się z płynną nowoczesnością: ona ciągle się zmienia, już nie ma żadnej obietnicy ani stabilnej struktury. A kiedy nie masz czym oddychać, brakuje wody, a wichura porywa ci dom, doświadczasz całkowitej niepewności. Dzisiejsi nastolatkowie nie mogą polegać na wyobrażeniu o świecie, które kształtowało nas, dorosłych. Nie mogą oprzeć się na tym, co wiedzą ich nauczyciele, szefowie, rodzice. Wszystko, co im mówimy, nie stanowi dla nich wsparcia, jest tylko zdezaktualizowaną informacją z przeszłości.
Brakuje słów, które nie byłyby puste?
Oczywiście, bo co im powiesz? „Hej, przetrwasz to, dasz sobie radę”. „Byle przejść jakoś przez liceum, potem już będzie z górki!” „Nie przejmuj się trądzikiem i tym, że chłopak cię rzucił – to wszystko minie!” My, dorośli, nie znamy punktów odniesienia, które są ważne w życiu młodych. Nikt wcześniej nie doświadczył tego, z czym się mierzą. To dlatego nastolatkowie patrzą na dorosłych i mówią: „Myślę, że nie masz mi nic do zaoferowania”. I to w 99% przypadków jest prawda.
Interesuje mnie ten 1% wyjątków.
Australijski filozof Glenn Albrecht stworzył pojęcie solastalgii [od połączenia słowa „nostalgia” i ang. solace, czyli „pocieszenie” – przyp. red.], tęsknoty za biosferą jako domem, który utraciliśmy. To nieukojona nostalgia wynikająca z nieodwracalnych zmian w środowisku naszego życia. Niedawno odbyłem tygodniowy warsztat z innymi psychiatrami, wspólnie ćwiczyliśmy się w odczuwaniu tej żałoby. W ciągu pół wieku, od kiedy sam byłem nastolatkiem, zniknęły dwie trzecie gatunków żyjących na planecie. Gdy poznałem te dane, tę powalającą skalę straty, całym sobą poczułem, czym jest solastalgia. Przypomniałem sobie, jak w młodości zakochałem się w przyrodzie, byłem ogromnie i romantycznie zadurzony w naturze. Tej, której już nie ma.
Ja nabawiłam się lęku przed podróżami, bo bez względu na to, dokąd i po co leciałam, okazywało się, że piszę reportaż o kryzysie klimatycznym i umieraniu świata.
Wiem, o czym mówisz. Niedawno byłem z córką na Hawajach, udaliśmy się na snorkeling. Wszystkie koralowce, jakie udało nam się zobaczyć, były martwe. Wyszliśmy z wody, a ona zapytała: „Tato, czy to był cmentarz?”. To było tak bolesne doznanie, że nie weszliśmy więcej do oceanu. Te doświadczenia są naszą rzeczywistością. Musimy nauczyć się o niej rozmawiać. Jeśli zarzucimy ludzi złymi wiadomościami, ukryją się w zaprzeczeniu albo popadną w rozpacz i bierność. Tymczasem od nas samych, od naszych pojedynczych zachowań niewiele zależy. Chodzi przede wszystkim o zmianę działania rządów i firm, aby natychmiast zahamowały emisję dwutlenku węgla. Popatrz jednak na USA – jesteśmy globalnym liderem zielonej polityki, a nasz prezydent właśnie zatwierdził budowę nowych rurociągów, bo pragniemy uniezależnić się od ropy z Rosji. Szaleństwo! To samo robią demokratyczni liderzy Wielkiej Brytanii i Kanady.
Czy da się to wytłumaczyć nauką o mózgu? Istnieje jakaś ludzka zdolność lub niezdolność do przetwarzania informacji, która utrudnia robienie tego, co należy? Od dekad wiemy, że klimat się zmienia i mamy na niego wpływ. Nasze mózgi odmawiają przyjęcia tego do wiadomości?
Pierwszy problem to koncentracja uwagi. Mózg ma tendencję do skupiania się na tym, na co ma wpływ. Jeśli czujemy niemoc i beznadzieję, będziemy odwracać się od tego obszaru. Drugie wyzwanie to fakt, że jesteśmy istotami myślącymi krótkoterminowo. Nasze mózgi dostrzegają nieodległe cele i do nich dostosowują działania. Tak wpadamy w syndrom gotującej się żaby. Mówimy sobie: temperatura wody w kotle rośnie, więc się do tego dostosuję i będę płynąć dalej. Działamy wedle schematu przystosowania się do okoliczności zewnętrznych, nie do zmieniania ich. Ale spójrzmy, co się wydarzyło przy pandemii COVID-19. To nie był gar powoli podgrzewanej wody, tylko gwałtowne wrzenie. Jak zareagowaliśmy? Szybko zatrzasnęliśmy nasz świat: zlikwidowaliśmy połączenia, ograniczyliśmy podróże. Powiedzieliśmy sobie: możemy istnieć bez przemieszczania się, uprościć wiele spraw. Dostosowaliśmy się natychmiast. To pokazuje, że ludzka rodzina jest zdolna do błyskawicznego dokonania dużych zmian. Problem tkwi w naszych mózgach i tempie reakcji zależnej od nasilenia problemu. Kolejny hamulec wynika z faktu, że jesteśmy istotami narracyjnymi – wiele zależy od tego, jak opowiadamy sobie świat. Narracja wzrostu stała się więzieniem dla wielu dorosłych, którzy nie potrafią przyjąć do wiadomości, że struktura świata, w którym się wychowali i w który się wpisali, nie może dłużej trwać. Potwornie trudno im porzucić wiarę w indywidualizm, a wrócić do nauk sprzed tysięcy lat, do mądrości społeczności rdzennych pokazujących, jak głęboko jesteśmy powiązani z całym przyrodniczym kosmosem. Zamiast żyć na Ziemi i mieć na uwadze jej dobrostan, gros dorosłych wciąż myśli w kategoriach: co można z niej wyciągnąć i wyprodukować, co sprzedać, jak uczynić ją wygodną. Już tych kilka przykładów wyjaśnia, czemu jako jednostki skądinąd racjonalne tkwimy w niszczycielskim schemacie.
W wielu pracach opisywał Pan, jak nasze mózgi są dosłownie – fizycznie – kształtowane przez doświadczenia. Czy mózgi dzisiejszych dzieci i młodych już formują się inaczej w zderzeniu z chmurą niepewności i zagrożeń?
Oczywiście. W neurologii sprawdza się powiedzenie, że wielokrotnie odtwarzany stan staje się trwałą cechą. Na tym właśnie polega neuroplastyczność. Jeśli stan lęku odpala się w twojej głowie raz po raz, to zasilasz sieci, które przenoszą strach, nerwowość i pobudzenie. Mózg funkcjonuje w dwóch zasadniczych trybach: receptywnym, czyli uspokojonym i otwartym na doznania, albo reaktywnym, w którym uruchamiają się mechanizmy walki, ucieczki, zamrożenia, a nawet omdlenia, zapaści – skierowania ku samobójstwu. Osoba w stanie reaktywnym budzi się z lękiem albo gniewem, nie może odczuwać radości, ciekawości. Podam prosty przykład. Jeśli młodzi oglądają dużo obrazów katastrof na świecie, odczuwają więcej niepokoju i wchodzą w tryb reaktywny. Oni naprawdę nie powinni na takie rzeczy patrzeć. Ludzki mózg sobie z nimi nie radzi. Ja sam już unikam takich przekazów.
Nie czuje się Pan niepoinformowany? Albo nie kryje w niewiedzy?
Dawniej z religijnym wręcz namaszczeniem słuchałem serwisów informacyjnych. Tak zaczynałem dzień, aż zorientowałem się, jak paskudnie się potem czuję. Obecnie raz, dwa razy w tygodniu czytam gazetę, którą odkładam, jeśli mnie przytłacza. Nie potrzebuję szczegółowych informacji o katastrofie. Pragnę pozostać w stanie otwartości umysłowej, aby móc zapewnić zdrowie swojemu ciału, pracować, być z najbliższymi. Uczę się regulować ekspozycję na negatywne bodźce. Tymczasem Internet jest tak projektowany, by ukazujące się w nim treści jak najdłużej przytrzymywały nasz wzrok, abyśmy przeskakiwali z jednego magnetyzującego obrazu na drugi. Wyniki badań są tu jednoznaczne: im więcej oglądamy frustrujących materiałów, tym większy przeżywamy smutek i rozpacz. Warto więc chronić się przed tymi obrazami, historiami oraz informacjami. Dostarczać taką ich dawkę, która nie odbierze nam zdolności i woli dobrego życia.
Co jeszcze możemy robić?
Zadbać o ruch. Aby utrzymać mózg w dobrym stanie, należy ćwiczyć, być aktywnym. Potrzeba również czasu na odpoczynek, godzin zarezerwowanych na relaks, kiedy wygaszamy wszelkie czynności. Pozwalaj, by wszystkie zmartwienia tego świata na jakiś czas cię opuściły. Rób to, co cię pasjonuje: kochasz muzykę, rysowanie? Zajmuj się tym. Nie dopuszczaj do tego, by globalna sytuacja odciągała cię od zachwytu i radości życia. Zapewniaj sobie czas w skupieniu na tym, z czym czujesz się dobrze. I medytuj. Opracowałem 7-minutową praktykę, którą nazwałem kołem świadomości – wspiera jej pogłębianie. Stosuję ją codziennie rano. Pozwala odczuwać wszystko, co się dzieje, ale zatrzymywać to na krawędzi okręgu moich doznań. W jego centrum znajduje się trzon radości, spokoju i energii. Ta praktyka nie jest w żadnym razie ucieczką, to zagłębianie się w źródło wrażliwości i nadziei, dające wzmocnienie wobec rzeczywistości.
Z czego płynie to wzmocnienie?
W swoich ostatnich pracach skupiam się na koncepcie MWE, w języku angielskim to połączenie zaimków me – „ja” oraz we, czyli „my”. Przy czym przez „my” rozumiem całą przyrodę, ludzkość, wszystkie ekosystemy, nasze relacje i powiązania. Jesteśmy drzewami, górami, rzekami. Ziemia to nasze ciało. Zatem kiedy płoną lasy, nic dziwnego, że czujesz się poparzona i cierpisz. Uzmysłowienie sobie tej jedności jest drogą ku temu, by przestać wyrządzać ziemskiemu ciału – samemu sobie – krzywdę. Rdzenne ludy uczyły tego tysiące lat temu.
Co Pana wciąż trzyma po jasnej stronie? Skąd ten optymizm?
Jestem przekonany, że utrwalone systemy i sposoby działania muszą przechodzić kryzysy. To, w czym uczestniczymy, jest śmiercią nowoczesności. Uważam, że przetrwamy ten bolesny proces dezorganizacji i z powrotem staniemy się otwartymi istotami. Jednak żeby nie popaść w rozpacz albo chaos i lęk, musimy przedefiniować rozumienie samych siebie – poszerzyć odczuwanie własnego ciała na inne ciała, a perspektywę indywidualną zmienić na perspektywę całej przyrody. Kultura nowoczesna się pomyliła. Stworzyła fałszywe przekonanie o indywidualnej tożsamości – to jest praprzyczyna większości obecnych bolączek. Zrozumienie tego błędu otwiera drzwi do rozwiązania. Musimy przemeblować rzeczywistość i zmienić narrację o świecie. To na pewno trochę potrwa i będzie nieprzyjemne, ale da się zrobić.
Konfrontował Pan tę myśl z innymi badaczami albo działaczami?
Rozmawiałem na przykład z Joanną Macy. Powiedziała: „Musimy próbować”. Nie możemy obsesyjnie skupiać się na tym, czy się uda. Powinniśmy z pasją oddawać się temu kierunkowi zmian, żyć z aktywną nadzieją. To najmądrzejsze, co usłyszałem. Daje mi siłę, by codziennie wstawać z łóżka. Ostatnio zastanawialiśmy się wspólnie, jak przemodelować reakcje umysłowe na to, co dzieje się w świecie. Jak postrzegać zmiany klimatu nie tylko w kategorii zagrożenia, ale też wyzwań. Potraktować je jako partnerów do tańca, zapytać: z kim tańczę dzisiaj? I podejmować je dzień po dniu, nie wybiegać dalej.
W tej propozycji jest haczyk. Wymaga, aby dorośli – symboliczny zbiorowy rodzic młodego pokolenia żyjącego w zagrożeniu – przyznali, że popełnili błąd. Że spędzili kawał swojego życia w fałszywej konstrukcji. Tymczasem w książkach o rodzicielstwie wykazywał Pan, jak trudno przyznać przed dzieckiem, że coś zrobiło się źle.
Jako ludzie chcemy wierzyć – czasem za wszelką cenę – że nasze życie było choć trochę prawdziwe i słuszne. Poświęciłem ostatnie lata na badanie tej kwestii. Jak podać światu komunikat: „Pomyliliśmy się. Ale ten błąd to nie zbrodnia”. Zamiast się biczować i ustalać, co zawiniło – kapitalizm, postkolonializm czy może religia – po prostu przeprośmy. Zatrzymajmy się, a potem zmieńmy kierunek. Możemy oprzeć się na mądrości naszej starszyzny. Tych pokoleń i ludów, które żyły przed nami, blisko natury. Mamy z czego czerpać.
Czy teraz inaczej patrzy Pan na swoje książki o rodzicielstwie?
W podręczniku Rozwój umysłu. Jak stajemy się tym, kim jesteśmy opisałem rozwój mózgu od najwcześniejszych etapów życia. To suma badań klinicznych i neurobiologicznych z wielu lat, która pozostaje ważnym źródłem wiedzy dla każdego, kto chce zrozumieć, co i jak kształtuje nasze mózgi. Była ona także podstawą wielu innych moich książek skierowanych do rodziców. Nie zmieniłbym w nich ani słowa. Ale jednego jestem pewien: rodzicielstwo powinno zaczynać się od zapewnienia „domowej bazy bezpieczeństwa”, która młodemu człowiekowi daje prawidłowo ukształtowane poczucie siebie. Zdrowe ja, którego nie powinniśmy się pozbywać, lecz do którego musimy dodać ja relacyjne – ten wymiar tożsamości łączący nas z otoczeniem i obejmujący coraz szersze kręgi. Ja to również rodzina, przyjaciele, uczniowie mojej szkoły, mieszkańcy miasteczka, cała ludzkość i dalej – cała przyroda. To jest nowy wymiar, który dopisałbym do wcześniejszych publikacji.
Dawno już wskazywał Pan, że dobre rodzicielstwo to głównie bycie przy dziecku, towarzyszenie mu.
Bezapelacyjnie. A w tym dziejowym momencie – towarzyszenie w żałobie.
Zastanawiam się, jak ważna jest fizyczna obecność rodzica? Mam wyraźne wspomnienia taty w moim dzieciństwie. Pamiętam wygląd jego skóry, jego zapach. Towarzyszyłam mu w garażu, gdy naprawiał samochód. Nie bawił się wtedy ze mną, robił swoje. Ale był obok i to wspomnienie pozostaje filarem mojego poczucia bezpieczeństwa i pewności w życiu. Czy ono byłoby takie samo, gdybym dorastała dziś, z tatą siedzącym obok, ale patrzącym w ekran smartfona?
Scenka z garażu ciekawie obrazuje dwa aspekty: obecności fizycznej i obecności w znaczeniu poświęcania uwagi. Istnieje coś, co określam jako komunikację zależną, wzajemną. Skoro twoje wspomnienia z przebywania wtedy z tatą są tak pozytywne, najpewniej czułaś się przez niego widziana, dostrzegana. Nawet jeśli był zajęty naprawą samochodu, pozostawaliście połączeni. Coraz częstszym zjawiskiem jest natomiast obecność fizyczna, ale kierowanie uwagi w zupełnie inne miejsce, a więc bycie nieobecnym umysłowo. Wspólnie z Tiną Bryson napisaliśmy książkę Potęga obecności, by właśnie na to zwrócić uwagę. Możemy być dla swoich dzieci na różne sposoby. To nie oznacza zjawiania się zawsze na czas, niepopełniania błędów. Rzecz tkwi w jakości połączeń, jakie z dziećmi tworzymy, a ona wymaga dwóch spraw: czasu i skupienia. Czyli w dzisiejszych warunkach przede wszystkim odłożenia telefonu.
Co w byciu rodzicem i zapewnianiu dzieciom „bazy bezpieczeństwa” jest Pana zdaniem najtrudniejsze?
Wiele zależy od osobowości rodzica. Na rodzicielstwo prawdziwej i pewnej obecności składają się cztery aspekty. Zapewnianie poczucia bezpieczeństwa – dla jednych instynktowne, dla innych trudne. Rodzicielstwo to także niesienie ukojenia, łagodzenie doznań. Ale kiedy rodzic widzi dziecko w cierpieniu i nie wie, co robić, sam popada w rozpacz. Wtedy trudno zachować spokojny umysł i promieniować nim na dziecko.Bycie rodzicem polega też na dostrzeganiu dziecka takim, jakie jest. To zadanie bardzo wymagające, szczególnie dla tych dorosłych, którzy sami byli dziećmi niewidzianymi, niewysłuchanymi. Jeśli nie doświadczali tego rodzaju atencji i troski, będą mieli tendencję do skupiania się na zachowaniach dziecka, a nie na jego życiu wewnętrznym.
Im większe wyzwania świat stawia przed ludźmi, tym bardziej dzieci potrzebują tego, co opisywał Pan jako „mózg na tak” – otwartości, odwagi, ciekawości świata i gotowości do rozwiązywania problemów. Ta umysłowa kreatywność jest niezbędna, by dźwignąć problemy skali globalnej.
Z tego powodu wciąż piszę książki i zostawiam ślady zgromadzonej wiedzy. Skoro już wiemy, że współczesność podlega reorganizacji, to przecież teraz – bardziej niż kiedykolwiek – musimy zaoferować dzieciom oparcie, źródło, poprzez które mogą się połączyć z ludźmi oraz innymi istotami. Właśnie dlatego rodzic ma się zjawiać, być obecny. Bo tak zaczyna się budowa wewnętrznej wytrzymałości i odporności u dziecka. Swoją obecnością wyposażasz dziecko w kompas, który pomoże mu przetrwać życiowe zawirowania i turbulencje.
Jak to się robi w praktyce?
Świadomie śledząc własny oddech; medytując; praktykując koło uważności. Wszystko po to, by poczucie walącej się rzeczywistości zachować na obrzeżu, na zewnętrznym kręgu naszego istnienia. A w środku czuć spokój i ciszę.
To propozycja przeznaczona wyłącznie dla dorosłych?
Ależ nie! Badamy dzieci, które poznają koło uważności najpierw jako rysunek – tak dowiadują się o zewnętrznym kręgu i wewnętrznym pniu, źródle spokoju i połączenia z naturą. Każdy, kto uczy się odróżniać zewnętrzną krawędź życia od jego spokojnego środka, zyskuje narzędzie do głębokiego przeżywania i życia z otwartym umysłem. Najpierw wdrażamy sam schemat rysunkowy koła uważności, później ćwiczymy z naszymi podopiecznymi medytację. Dzieci odnajdują w sobie źródło ukojenia i siły. Rozumieją, że są niewyczerpaną studnią miłości, energii, nadziei. I tak stają się odporne na zewnętrzne wstrząsy. Praktykuj to jako rodzic, medytuj, poczuj tę siłę, a potem przekaż naukę swojemu dziecku, choćby w postaci prostego rysunku i opowieści.
Ile lat miały najmłodsze dzieci, u których sprawdzał Pan wpływ praktyk mindfulness, medytacji czy świadomego oddychania?
Przeprowadzaliśmy badania wśród dzieci w wieku przedszkolnym. Nawet trzylatki mogą medytować z dobroczynnym skutkiem. Oczywiście sposób nauczania i techniki muszą być dostosowane do wieku i stadium rozwoju mózgu. Ale dawaliśmy proste narzędzia i koiliśmy niepokój już u cztero- i pięciolatków.
Jak często Pan sam bywa takim cztero-, pięciolatkiem?
Codziennie. Jestem głęboko przekonany, że przez całe życie przechowujemy stany umysłowe z różnych etapów naszego rozwoju. Mamy możliwość ich integrowania. Chodzi mi o moment, w którym np. wygłupiasz się i twoja dorosła część twierdzi z dezaprobatą: „Och, to takie dziecinne!”, a dziecięca wtrąca się i mówi: „I bardzo fajne!”. Dobrze jest rozpoznawać w sobie te różne stany, pozwalać im współistnieć. Mam własny sposób na mówienie „dobranoc” małemu chłopcu, który we mnie żyje. I nigdy nie tracę okazji, by się wydurniać. Posiadanie skorego do zabawy psa bardzo to ułatwia!
W gabinecie przyjmuje Pan też pacjentów 95-letnich. Czy nasze mózgi pozostają plastyczne do końca życia?
Możemy się uczyć i zmieniać aż do śmierci. Moja 94-letnia mama powiedziała niedawno, że bardzo się zmieniła i chce się uczyć języków obcych. Bo to, co dawniej było przedmiotem irytacji, teraz ją zachwyca. I takie życie bardziej jej się podoba. Właśnie do tego doszła! A wracając do nauki: mózg jest zawsze otwarty na wzrost i zmianę różnych swoich obszarów. Czerpię z tych ustaleń nadzieję. Bo to znaczy, że mózgi osób rządzących państwami czy koncernami, decydujących o globalnych strukturach również mogą się zmienić. Mogą porzucić schematy indywidualizmu i zacząć działać w imieniu ja rozumianego jako dobro wszelkiego istnienia.