Media type: article

To nie konie tak cwałują i uszami strzygą, Jeno tańczą dwaj opoje – Świdryga z Midrygą. A nie stęka tak stodoła pod cepów bijakiem, Jak ta łąka, źgana stopą srożej niż kułakiem! Zaskoczyła ich na słońcu Południca blada I Świdrydze i Midrydze i tańcowi rada. Zaglądała im do oczu chciwie, jak do żłobu. – „Który w tańcu mię wyhula, bom jedna dla obu?” – – „Moja będzie – rzekł Świdryga – ta pierś i ta szyja!” – A Midryga pięścią przeczy: „Moja lub niczyja!” Ten ją porwał za dłoń jedną, a tamten za wtórą. – „Musisz obu nam nastarczyć, skąpico-dziewczuro!” A ona im prosto w usta dyszy bez oddechu, A ona im prosto w oczy śmieje się bez śmiechu. I rozdwaja się porównu, rozszczepia się żwawo Na dwie dziewki, na siostrzane – na lewą i prawą. – „Dosyć ciała dwoistego mamy tu na łące! Tańcz-że z nami południami, dopóki jarzące! Jedna dziewka rąk ma czworo i cztery ma łydy! Niech upoją nas do reszty twe słodkie bezwstydy!” Nasrożyli się do tańca, jak gdyby do boju, – Przysporzyli kwiatom zgiełku, łące – niepokoju. Więc Świdryga pląsał z prawą, więc Midryga – z lewą, Ten obcasem kurz zamiatał, a tamten – cholewą. Na odsiebkę, na odkrętkę i znów na odwrotkę, – Podeptali macierzankę, błyszczkę i tymotkę! Jeden wrzeszczał: „Konaj żywcem!” a drugi: „Wciornaści!” Tańcowali aż do zdechu i aż do upaści! Aż poczuli, że dziewczyna życie w tańcu traci, I umarła jednocześnie we dwojej postaci. „Pochowajmy owo ciało nie bardzo samotne, Bo podwójne w tańcowaniu, a w śmierci dwukrotne. Pochowajmy na cmentarzu, gdzie za drzewem – drzewo,Z mówmy pacierz obopólny – za prawą i lewą”. W dwóch ją trumnach ułożyli, ale w jednym grobie, – A już huczy echo ziemne – tańczą trumny obie! Tańczą, ciałem nakarmione, syte i hulaszcze, Ukazując co raz w tańcu niedomkniętą paszczę. Tańczą, skaczą i wirują, klepką dzwonią w klepkę, Na odkrętkę, na odwrotkę i znów na odsiebkę! Aż się kręci razem z nimi śmierć w skocznych lamentach, Aż się wzdryga wnętrznościami przerażony cmentach! Aż się w sobie zatraciło błędne tańca koło, Aż się stało popod ziemią huczno i wesoło! Aż zmąciły się rozumy Świdrydze–Midrydze, Jakby wicher je rozhulał na wiatraka śmidze! I rozwiała się w ich głowach ta wiedza pomglona. Gdzie jest prawa strona świata, a gdzie lewa strona? W jakiej trumnie lewa dziewka, w jakiej prawa leży? I która z nich i do kogo po śmierci należy? Tak im w oczach opętanych świat się cały miga, Że nie wiedzą, kto Świdryga, a kto z nich Midryga? Jeno ujrzą otchłań śmierci czarną od ogromu: – „A bądźcie tu, ludzie dobrzy, jak u siebie w domu! Jedna trumna dla jednego, dla drugiego – druga, W jednej wieczność prawem okiem, w drugiej lewem mruga!” Obłąkani nad przepaścią poklękali wzajem I na klęczkach zatańczyli tuż, tuż nad jej skrajem. Tańcowali na czworakach, tańcowali płazem, Tak i nie tak – i na opak – razem i nie razem! Aż wwichrzeni w mrok dwóch trumien, jak dwa błędne wióry, Powpadali w otchłań śmierci nogami do góry!

Kot w Czapce

Wrocławski kot, który zawsze nosił wełnianą niebieską czapkę. Jak sam twierdził, w zimie grzała mu ona uszy, a w lecie chodziło już tylko o styl. Niestety, w roku 2007 kot ukradł kawałek ryby z kuchni wrocławianki Anny M. i stało się tak jak w przysłowiu „na złodzieju czapka gore” – słynne nakrycie głowy spłonęło. Wrocławianie ufundowali kotu inną czapkę, ale obrażony czworonóg nie chciał jej nosić.

Kot w Smokingu

Duński kot powszechnie uznany za naj­elegantszego na świecie był częstym gościem na rautach w ambasadach i na dworach królewskich całej Europy. Kochali go kopenhascy hrabiowie, księżne i bogaci mieszczanie, przywoływano go także, chcąc wskazać wzór wykwintnego ubioru. Jego dobra passa zakończyła się, gdy odkryto, że wcale nie nosi smokingu – po prostu jest czarnym kotem z białymi łatkami na klatce piersiowej. Koci oszust został wydalony z Kopenhagi. Resztę życia spędził w nędzy i zapomnieniu w miasteczku Ebsjergborg.

Kot w Spodniach

Włoski kot znany z tego, że wszędzie chodził w spodniach. W Rzymie nazywano go Gato Pantaloni (z włoskiego: gato – kot, pantaloni – spodnie). Często kłócił się z wybranką serca, kotką Giuseppiną, i w dość patriarchalnym tonie pomiaukiwał: „To ja noszę spodnie w tym domu!”.

Kot w Kaszkiecie

Symbol warszawskich cwaniaków, w latach 50. znany był z zuchwałych rozbojów, zakłócania porządku i pięknego kaszkietu. Kres wybrykom Kota w Kaszkiecie położył tytułowy Zły – bohater powieści Leopolda Tyrmanda, zaprzysięgły wróg warszawskiej drobnej bandyterki. Szykując się do rozprawy z kotem chuliganem, przezorny Zły zabrał ze sobą odkurzacz. Uruchomił go w odpowiednim momencie – jak wiadomo, koty panicznie boją się dźwięku tego urządzenia, więc pręgowany łobuz zbiegł z miejsca spotkania, gubiąc po drodze kaszkiet. Był to koniec jego przestępczej kariery.

Kot w Sutannie

Tytułowa postać sequela znanego serialu Detektyw w sutannie. Tym razem głównym bohaterem miał być kot, który łączy posługę kapłańską z pracą detektywa. Niestety, na planie serialu aktor ciągle wymykał się na drzemki, miauczał po komendzie „Cisza na planie!” i przerywał sceny, rzucając się na okablowanie kamery. Prace nad serialem zarzucono po pierwszym sezonie.

"Wdowa", Frederick Dielman, 1861-1897 r., Digital Commonwealth/Rawpixel
“Wdowa”, Frederick Dielman, 1861-1897 r., Digital Commonwealth/Rawpixel

Czym dzisiaj może kusić idea odosobnienia i ascezy? Choćby tym, że można wtedy poczytać egipskich mnichów i poznać ich sposoby na spokój.

Na Pustyni Błędowskiej rzeczy tracą swój obrys. Świat­ło, któremu nic nie stawia oporu, rozmywa kształty. Po całym dniu wędrówki ciało jest bardziej obecne, bo odczuwalne bez emocji wyciszonych wysiłkiem fizycznym. Nie muszę tu zabiegać o cudze spojrzenie, słowo i opinię. W samotności, w głuszy, w monotonnej wędrówce ustępują natrętne myśli, choć z początku w takich warunkach można spodziewać się ich natłoku. Mądrzy pustelnicy ganili nadmierną ascezę i, sławiąc korzyści świadomego postu, zalecali zdrowy rozsądek. Wieczorem, po rozbiciu biwaku i po kolacji, oczy chcą odpocząć od pustoszy wokół.

Dlatego zabrałem ze sobą książkę – jeden z licznych zbiorów apoftegmatów mnichów, którzy od IV w. n.e. zamieszkiwali pustynie na terenie Egiptu. Czesław Miłosz w Hymnie o perle napisał: „Niechby jednego człowieka wybroniło twoje dzieło”. Sądząc choćby po liczbie przekładów i wydań, apoftegmaty ocaliły niejednego. Apoftegmat to krótki utwór o dydaktycznych walorach, często w formie pytania i odpowiedzi. To sentencja lub zwięzła opowieść z morałem, oszlifowana w tysiącach powtórzeń, zanim zyskała ostateczny wyraz. To zbiór wiedzy o postawach moralnych, swoisty przewodnik duchowy dla wielu pokoleń, które do dziś mogą czerpać z niego inspiracje.

Poza ego

„Był pewien starzec, który ofiarowywał dary każdemu, kto go oczerniał. Jeśli mieszkał nieopodal, wręczał je osobiście, a jeśli daleko, wysyłał je przez inną osobę” – to jeden z pierwszych apoftegmatów, które przeczytałem. Nie wiadomo, jak ten starzec miał na imię i kim był. W IV w. ziemie egipskie były prowincją rzymską zamieszkaną przez rozmaite narodowości, w tym Greków i biednych koptyjskich chłopów, którzy uprawiali pola nad rzeką.

Starożytne wykute w skale grobowce już od dawna nie były używane do pochówku zmarłych. Starzec mógł mieszkać w jednej z takich grot. Chrześcijańscy mnisi, którzy przybyli w te strony, zagospodarowali pieczary na pustelnicze cele. Żyli w nich samotnie albo tuż obok swoich współbraci. Bohater apoftegmatu, jeś­li był zahartowany, mógł równie dobrze mieszkać z dala od ludzkich osad, w głębi pustyni w rejonie miejscowości Cele na zachód od Kairu, na obrzeżach piaszczystej Sahary bądź też na zupełnym odludziu – w Sketis, dziś nazywanym An-Natrun, w pobliżu oślepiająco białych solnisk, skąd trzeba było godzinami węd­rować po wodę.

Thomas Merton w Mąd­rości pustyni pisał: „Ojcowie pustyni nie chcieli, by ktoś nimi rządził, lecz nie prag­nęli również władzy nad innymi. […] Duchowe kataklizmy, które bywały udziałem niektórych zarozumiałych wizjonerów pustyni, ukazują nam niebezpieczeństwa samotnego życia – są niczym kości bielejące na piasku. Ojciec pustyni nie mógł pozwolić sobie na bycie wizjonerem. Nie mógł ryzykować przywiązania do swojego ego lub niebezpiecznej ekstazy samowoli”.

Z biegiem lat pustynna społeczność rozrastała się. Powstawały pierwsze klasztory ze swoimi regułami, ale wielu mnichów ciągle wybierało życie anachorety, z dala od jakichkolwiek skupisk. Stać się samowystarczalnym ojcem, abbą, mędr­cem, znaczyło awansować w hierarchii społecznej, uwolnić się od pełnego upokorzeń losu miejscowych chłopów. Cztery wieki po Chrystusie, na ziemi egipskiej, neofici żyli rozentuzjazmowani religią, prowadząc zaciekłe spory teologiczne i z uważnością badając moralne podstawy ludzkiego bytu. Mimo że między pustelnikami nie było zgody co do istoty absolutu, światopogląd ojców i matek pustyni opierał się na silnej wierze w Boga.

Tym bardziej może dziwić, że w tysiącach zapisanych apoftegmatów wzmianki o Piśmie Świętym czy Chrystusie pojawiają się sporadycznie. Częste odwołania do świętych ksiąg czy Chrystusa nie były jednak konieczne. Fenomen apoftegmatów polegał na tym, że dotykały spraw życia doczesnego – w przeciwieństwie do wielu abstrakcyjnych teorii religijnych. Ojcowie i matki pustyni na sobie testowali reguły podane w świętych księgach jako uniwersalne, po czym zdawali relację ze swoich klęsk oraz sukcesów. Miewali wszystkiego dość, tak jak i my.

Pracując nad sobą, nie udawali nadludzi. Nie przypominali proroków nieznających ludzkiej codzienności. Egipscy pustelnicy byli ludźmi z krwi i kości, świadomymi własnych ograniczeń, choć nie zawsze tych, które narzucają czas i historia. Eremici żyli w czasach silnego patriarchatu. Mimo to apoftegmaty oraz inne źródła monastyczne z tamtego czasu wspominają imiennie matki pustyni, których było znacznie mniej niż mężczyzn. Znamy kilka z nich: Teodorę, Sarę, Synkletykę. Wiele przemawia za tym, że kobiety częściej żyły bliżej osad i Nilu.

W literaturze monastycznej tamtej epoki – zdominowanej przez mężczyzn – pokutuje przekonanie, że kobieta jest z natury słabsza. Tym więcej musiała włożyć wysiłku w to, by jako amma (matka pustyni) zdobyć w okolicy tak wielką sławę, że bez poczucia wstydu przychodzili do niej mnisi po radę duchową. Sara, która pochodziła z Dolnego Egiptu, powiedziała raz do swoich współbraci: „Ciałem jestem kobietą, ale nie duchem”. Trwają spory, co tak naprawdę miała na myśli. Czy znaczy to – jak rozważa Małgorzata Borkowska w Twarzach Ojców Pustyni – że wobec Boga „nie ma mężczyzny ani kobiety, ale wszyscy jesteśmy jednym w Chrystusie” i mamy równe prawo do świętości? A może to, że wybierając życie pustelnicze, Sara odrzuciła swoją kobiecość? Pierwsza interpretacja wydaje się dziś bardziej zgodna z duchem chrześcijańskim, ale to druga jest prawdopodobniejsza w świetle wiedzy o tamtej epoce.

Mniszki często nawoływały w apofte­g­matach do zdrowego rozsądku. Amma Synkletyka przestrzegała: „Niebezpieczne jest, jeśli ktoś nie dojrzał do nauczania przez praktykę życia, a usiłuje nauczać […]. Wzywają wprawdzie słowami do zbawienia, lecz złymi obyczajami więcej szkodzą”. Amma Teodora powtarzała zaś historię o mnichu, który z powodu mnós­twa pokus powiedział sobie: „Odchodzę”. Kiedy wkładał sandały, zobaczył obok jakiegoś człowieka, który również wkładał sandały. Ten przemówił do niego: „Czy to przeze mnie chcesz odejść? Dokądkolwiek pójdziesz, ja tam pójdę przed tobą”.

Reguły gry

Pustelnicy pracowali. Najmowali się do robót w polu. Parali się rękodziełem, często wikliniarstwem, uprawiali warzywa w ogródkach przy swoich celach. Kiedy doskwierała im samotność, wybierali się do swoich przyjaciół, z którymi dzielili się obserwacjami. Te były podawane dalej – niczym ewangeliczne przypowieści. Większość najpierw zapisywano w języku koptyjskim. Nie wszystkie zawierają uniwersalny przekaz. Wiele odnosi się ściś­le do reguł życia eremity poświęconego Bogu i modlitwie. Trzeba pewnej wytrwałości, by je poznać, docenić i odnaleźć te, które nieoczekiwanie rzucają światło na doświadczenie własnego życia.

Co więc może być w nich atrakcyjnego dla współczesnego człowieka, tak często i z rozmaitych powodów zrażonego do tradycji judeochrześcijańskiej? Być może największym brakiem, jakiego można doświadczyć w dzisiejszym świecie – gdzie coraz trudniej o autorytety, za to zewsząd bombarduje nas nadmiar bodźców – jest brak solidnej instrukcji obsługi naszego życia. Zwykle zaczynamy je rozumieć w dojrzałym wieku, jeśli w ogóle. Taka instrukcja przydałaby się wcześniej, by ustrzec nas przed możliwymi do uniknięcia katastrofami. Człowiek w głębi duszy bardzo często łaknie wskazówki – konkretu, któremu jest gotowy się poddać i który pomoże mu określić sens egzystencji. Ulgą bywa przeświadczenie – właściwe większości religii oraz doktryn – że w wykraczającej poza świat materialny sferze myś­li i emocji istnieją uniwersalne reguły, które rządzą moralnością, tak jak prawa fizyki panują nad przyrodą. Podążanie za nimi to w gruncie rzeczy wybór egzystencjalny, któremu towarzyszy przekonanie, że określona strategia działania przyniesie pożądany skutek, a świat wartości wpisuje się w strukturę wszechświata, podobnie jak zło (chociaż – co widać np. w idei chrześcijańskiej – bywa ono odwracalne).

Idąc dalej tym tokiem myślenia: jeśli nie istnieje fundamentalny wzór postępowania, który z całą pewnością można uznać za dobry, nic nie ma sensu. Ojcowie i matki pustyni dokumentowali egzystencjalne doświadczenia z wielką konsekwencją i starannością. Zachowując postawę krytyczną, nieufni wobec zgubnych intuicji, prowadzili zbiorowy eksperyment wykraczający poza ramy indywidualnego życia.

Między innymi

Ojcowie i matki pustyni, oprócz wybranych ascetów, niejednokrotnie żyli blisko ludzi. Często widzieli wieś ze swoich grot w skarpach nad Nilem. Dzięki temu nie tracili kontaktu z codziennością, a pielgrzymi, z którymi się spotykali, wzbogacali ich wiedzę o człowieku. Oto przykłady. Abba Antoni, mieszkający na pustyni – jak opowiada jeden z apoftegmatów – popadł raz w zniechęcenie i „wielką ciemność wewnętrzną”. Powiedział do Boga: „Panie, chcę się zbawić, ale myśli nie pozwalają; co mam robić w tym utrapieniu?”. Chwilę potem, wyszedłszy na zewnątrz, zobaczył Antoni kogoś podobnego do siebie, kto siedział i pracował, potem wstawał i modlił się, a następnie znów siadał i plótł linę. Odczuł wielką radość i ufność, a robiąc tak, osiągnął zbawienie.

Ten sam abba Antoni innym razem doradzał spotkanemu myśliwemu. Mężczyzna bardzo zgorszył się, że czcigodny mnich żartuje z braćmi. Pustelnik poprosił myśliwego, żeby napiął swój łuk, a gdy ten to zrobił, Antoni nalegał, by włożył w tę czynność jeszcze więcej siły. Wtedy myśliwy powiedział: „Jak napnę go nad miarę, to pęknie”. Wtedy abba Antoni miał odpowiedzieć: „Tak jest z pracą wewnętrzną. Jeśli ją ponad miarę napniemy, bracia się szybko załamią. Trzeba więc z nimi postępować łagodnie”.

Abba Pojmen zaś radził: „Trzymaj się z daleka od tego, kto spiera się za każdym razem, gdy rozmawia”. Uczył: „Jeśli masz skrzynię pełną odzieży i pozostawisz ją zamkniętą przez długi czas, to odzież zgnije. Tak samo jest z myślami w naszym sercu. Jeśli nie spełnimy ich poprzez fizyczne działanie, po pewnym czasie popsują się i staną się czymś złym”. O abbie Agatonie powiadano, że przez trzy lata nosił kamień w ustach, aż nauczył się milczeć. Ale abba Pojmen – zupełnie przeciwnie – zalecał otwartość: „Naucz swoje usta mówić to, co jest w sercu”.

W gruncie rzeczy istotą apoftegmatów jest próba odpowiedzi na ponadczasowe pytania. Kim jest człowiek? Czy istnieje w nas coś tak głęboko ludzkiego, że uniwersalnego? Jeżeli tak jest, to które reguły i normy zawsze mogą człowieka ocalić? Co to dzisiaj znaczy: wieść życie pustelnicze i po co to robić? Do ascezy, jak radzili niegdysiejsi ojcowie pustyni, warto przykładać swoją miarę. Jeśli więc mamy przełożyć tę radę na współczesne realia, obecnie ascezą może stać się choćby kilkudniowa przerwa od mediów społecznościowych.

Dzisiaj też istnieją na świecie pustelnicy. Można się z nimi spotkać lub poznać ich poprzez lekturę książek, które napisali. Od lat regularnie wracam do publikacji polskiego trapisty Michała Zioły, który po okresie spędzonym w Maroku, Algierii i Kamerunie przebywa w opactwie Notre-Dame d’Aiguebelle w południowej Francji. Wydał kilka książek prozatorskich z fragmentami dziennika. Sięgam po nie zawsze, gdy inne pozycje mnie nużą bądź zawodzą, bo twórczość Zioły oferuje to, co wiele dzieł powstałych w odosobnieniu: świeże spojrzenie na rzeczywistość. Jedna z jego ostatnich książek, znakomita Piosenka humbaka (wyd. W drodze, 2017) to zbiór krótkich wpisów opatrzonych godziną powstania, bez podania konkretnej daty.

Oryginalna twórczość mnicha jest dowodem na to, że o duchowości można mówić konkretnie i odważnie, ale bez niewybaczalnego dla współczesnego odbiorcy nachalnego moralizatorstwa. Autor, przybierając różne literackie pozy, nie stroniąc od ironii, stara się jednak, by nie zostawić czytelnika z niczym – z pustką, którą ten być może chciał zapełnić lekturą. To czyni tę prozę, tak jak apoftegmaty, dziełem wielokrotnego użytku. Posłuchajcie tylko: „Wynurzenie 13.30. Sadzę drzewa i słyszę dźwięk dzwonów. […] To nie wtykanie w ziemię tych rachitycznych witek nie podoba się demonom, ale moje przekonanie, że w ten sposób kontynuuję czynność przerwaną czterdzieści lat temu i ocalam ciąg­łość losu, ciągłość losu, czyli sens. Mówię ludziom – rozpocznijcie od punktu, który porzuciliście kiedyś. Przedstawcie go sobie, wywołajcie z pamięci, to nic, że było to pół wieku temu, doskonale ten moment pamiętacie. Pamiętacie sadzenie drzew z sąsiadem? Był niezłym chamem, przegłodziwszy się, lubił sobie w południe podjeść tłustego boczku z bułą i musztardą. Taki obraz działa jak katalizator procesu – nazwijmy to – wślizgnięcia się na powrót w życie, życie zdradzone, bo zdawało nam się zbyt niskie”.

„Wynurzenie 8.45. Tylko skrajny indywidualizm może obronić przed złem systemu – pisał Brodski. A my mówimy »solidarność«. Ale to tylko pozorna sprzeczność. Solidarność pojawia się wraz z pierwszym, słabym głosem, który mówi »nie«, głosem skrajnego indywidualisty”. Tak, proza współczesnego pustelnika, podobnie jak apoftegmaty, bywa przewrotna. Zupełnie jak w tej mądrości ojca pustyni: „Kilku starców przyszło kiedyś do abby Pojmena i pytało: »Kiedy widzimy, że bracia zasypiają na modlitwie, czy chcesz, abyśmy ich budzili, aby czuwali podczas wigilii?«. A on im odpowiedział: »Co do mnie, to gdy widzę, że brat zasypia, opieram jego głowę o swoje kolana, żeby odpoczął«”. Mądrość ta podważa ugruntowane przekonania, utwierdza wspólnotowość, wykpiwa narcyzm.


Teksty apoftegmatów podane za: Apoftegmaty Ojców Pustyni, t. 1 Gerontikon, oprac. ks. Marek Starowieyski, tłum. Małgorzata Borkowska OSB, Wydawnictwo Benedyktynów, Tyniec 2007; Thomas Merton, Mądrość pustyni, tłum. Andrzej Wojtasik, wyd. Esprit S.C., Kraków 2007.

Życzliwość powstała na drodze ewolucji po to, abyśmy mogli przetrwać – przekonuje Brian Hare, antropolog ewolucyjny. Jak ją dzisiaj okazywać, aby nadal działała na korzyść ludzkiego gatunku?

Do rozwoju drogi naukowej Briana Hare’ego przyczynił się Oreo, czarny labrador, z którym przyjaźnił się w dzieciństwie, ucząc go sztuczek i obserwując przy tym jego wyjątkowe talenty. To właśnie badania nad inteligencją psów zapewniły Amerykaninowi największą popularność, chociaż zakres jego zainteresowań jest znacznie szerszy. Razem z żoną Vanessą Woods, naukowczynią i dziennikarką naukową, pracują na Uniwersytecie Duke’a, gdzie prowadzą badania nad rozwojem ssaków naczelnych. Niedawno w Polsce ukazała się ich najnowsza książka poświęcona antropologii ewolucyjnej Przetrwają najżyczliwsi, w której przekonują, że z punktu widzenia ewolucji liczy się nie siła, ale bycie miłym, otwartym i przyjaznym.

Paulina Wilk: Jako naukowiec spędzasz mnóstwo czasu ze zwierzętami. Lepiej Ci z nimi niż z ludźmi?

Brian Hare: Lubię ludzi i raczej ich nie unikam, ale przyjemność sprawia mi też przebywanie wśród przyrody. Czuję się szczęśliwy, gdy mogę obserwować np. dwa gatunki szympansów: zwyczajnego i karłowatego, czyli bonobo. Próbuję zrozumieć, jak działają ich umysły. Obserwuję np., jakie błędy popełniają te stworzenia, i zastanawiam się, co te pomyłki ujawniają. Moja praca wymaga nie tylko cierpliwego analizowania ich zachowań i wyciągania wniosków, lecz także wczuwania się w sytuację zwierzęcia – nawet jeśli to możliwe tylko w ograniczonym stopniu. Jestem antropologiem ewolucyjnym i wszystko, co robię, sprowadza się do badania innych zwierząt po to, by dowiedzieć się więcej o nas samych.

Czego najbardziej zaskakującego dowiedziałeś się z tych prac?

Przełomowe były dla mnie dwa ustalenia. Pierwsze zadziwiły mnie bonobo. Kiedy zaczynałem badania nad naczelnymi, powszechnie przyjmowano, że ewolucję napędza rywalizacja. Postanowiłem za pomocą tego założenia sprawdzić, jak działają umysły szympansów zwyczajnych oraz bonobo, i porównać je z ludzkimi. Podczas eksperymentów postawiliśmy grupę tych pierwszych małp przed prostym problemem społecznym – współzawodnictwem. Zauważyliśmy, że w takiej sytuacji przejawiają dużo więcej zachowań rywalizacyjnych niż ludzkie dzieci, które lepiej się komunikują i wykazują raczej inklinacje do współpracy. Szympansom zwyczajnym przychodziła ona z trudem. Kiedy jednak tej samej próbie poddałem bonobo, okazało się, że wcale nie chciały ze sobą konkurować. Rywalizacja była dla nich na tyle stresująca, że w ogóle nie udało się przeprowadzić eksperymentu. Najpierw myślałem, że trafiła mi się za mała grupa lub nietypowe osobniki, ale gdy przeniosłem się do Kinszasy w Kongu i zacząłem badać więcej bonobo, tamte wcześniejsze obserwacje się potwierdziły. Świadomość, że ten gatunek zupełnie unika rywalizacji, zachwiała moją wiarą w kluczową rolę konkurencji jako siły napędowej rozwoju gatunków w ogóle. Zrozumiałem, że nie tylko ona i nie zawsze ona inicjowała zmiany.

A drugie ważne odkrycie?

Zawdzięczam je spotkaniu ze słynnymi lisami Bielajewa.

Dopowiedzmy od razu, że chodzi o potomków lisów, które radziecki badacz Dmitrij Bielajew poddawał w latach 60. XX w. znanemu do dzisiaj eksperymentowi. Wybierał spośród pokolenia osobniki bardziej przyjazne ludziom i po pewnym czasie odkrył, że one skuteczniej się rozmnażają, a ich populacja rośnie szybciej niż u tych mniej ufnych.

To był najbardziej niesamowity eksperyment genetyczny ubiegłego stulecia! Na dodatek przeprowadzony w Związku Radzieckim w czasach, gdy genetyka była tam zakazana. Pojechałem na Syberię, aby obserwować lisy Bielajewa, bo interesowałem się przebiegiem udomowienia wilka i ewolucyjnym rozwojem psów. Zakładałem wcześniej, że psy mają bardziej wysublimowane sposoby komunikacji z ludźmi niż wilki, dlatego że niegdyś, w procesie udomowienia, ludzie wybierali spośród tych drugich takie osobniki, które lepiej się z nimi porozumiewały. Sądziłem, że selekcja odbywała się na podstawie tego właśnie czynnika – zdolności do kontaktu z ludźmi. Na Syberii jednak dowiedziałem się, że lisy – które wybierano w eksperymencie ze względu na bardziej przyjazne nastawienie – były też znacznie lepsze w komunikowaniu się. To zaskakujące ustalenie, bo pokazało, że jeśli gatunek „chce” być społecznie bardziej rozwinięty i bystrzejszy albo lepszy w zakresie zdolności komunikacyjnych, to kluczem do tego jest przychylne nastawienie. Jeśli jakiś gatunek jest przyjaźniejszy, często zdobywa się na nową formę współpracy – i wtedy następuje jego skokowy rozwój. Dzięki doświadczeniu z lisami lepiej zrozumiałem bonobo. Dziś jesteśmy przekonani, że na drodze ewolucji zdecydowały się one być bardziej tolerancyjne i prospołeczne, a mniej agresywne.

I stały się idealnie przyjazne?

O nie, daleko im do ideału. Potrafią walczyć i bywają agresywne, ale nie zabijają się nawzajem, a w każdym razie nie potwierdzono takiego przypadku. Tymczasem wśród szympansów zwyczajnych wskaźnik zabójstw jest zbliżony do tego z wczesnych kultur ludzkich – toczą cyk­liczne wojny, przejmują swoje terytoria i samice, zabijają dzieci z wrogich grup. Bonobo nie przejawiają żadnego z tych zachowań – nauczyły się żyć w taki sposób, o jakim ludzie mogą jedynie pomarzyć. Kolejne prowadzone przez nas badania pokazują, że gdy dochodzi do intensyfikacji przyjaznych zachowań, rodzi się potencjał nowych kooperacji, a z nimi następuje rozwój gatunków i całych klanów, które nagle zaczynają odnosić znaczące sukcesy w rywalizacji z innymi.

rysunek: Mieczysław Wasilewski
rysunek: Mieczysław Wasilewski

A czego ważnego dowiedziałeś się z tych obserwacji o ludziach?

Historia ludzkiego życia toczy się powoli. Żyjemy długo, wszystko w nas zmienia się pomału, a nasze mózgi i ciała rozwijają się wolno. W tej ślamazarnej opowieści zaskakuje mnie jedna rzecz, do której dochodzi błyskawicznie, w pierwszym roku życia. Tuż po narodzinach człowiek nie potrafi wchodzić w interakcje społeczne. Jako noworodki mamy wprost niebywale niedorozwinięte mózgi, po czym nagle, w ciągu zaledwie 12 miesięcy, zdobywamy ogrom złożonych umiejętności społecznych, których żaden inny organizm nigdy nie posiądzie. Jesteśmy w stanie dobrze wczuwać się w drugich i rozumieć ich myślenie. I to pomimo faktu, że nasze móz­gi kształtują się przez kolejne lata i długo jeszcze nie potrafią rozwiązywać wielu prostych zadań. To mnie fascynuje: jakim sposobem ewolucja wywołuje rozkwit tej właśnie zdolności na tak wczes­nym etapie? Badacze długo uważali, że najbardziej wyrafinowane funkcje mózg rozbudowuje dopiero na dużo późniejszym.

Ale nadal nie rozumiem, dlaczego musisz obserwować inne zwierzęta, żeby dowiedzieć się takich rzeczy o człowieku. Czy to jednak nie jest droga do Paryża przez Kapsztad?

Żeby naukowo zdefiniować to, co ludzkie, musimy rozpoznać to, co nie ludzkie. Jeśli zależy nam na ustaleniu, co jest dla człowieka wyjątkowe i niepowtarzalne, musimy pójść po radę do zwierząt, ponieważ wiele naszych wyobrażeń o sobie jest po prostu mylnych. Spytaj zwierzęta, a one ci powiedzą: my też to robimy, my też to potrafimy, człowieku, nie jesteś w tym wyjątkowy. Porównanie z innymi gatunkami pomaga uzyskać obraz o znacznie lepszej rozdzielczości. Mało kto myśli o antropologach jak o wpływowych badaczach, ale w 2022 r. Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny otrzymał szwedzki genetyk Svante Pääbo, który ­sekwencjonował genom neandertalczyka i odkrył nieznane wcześniej hominidy. Jego prace oraz badania wielu antropologów ewolucyjnych w ostatnich latach doprowadziły do wielkiej zmiany: wiemy już, że przez ostatnie 200–300 tys. lat obok homo sapiens żyły co najmniej cztery inne gatunki ludzkie. Czy to nie nadzwyczajne? Wyobraź sobie, że jesteś na lotnisku i zaraz wsiądziesz do samolotu, a na pokład wchodzą z tobą trzy, cztery inne gatunki pasażerów.

Co o nich wiemy?

Po pierwsze, mieli tak samo duże mózgi jak my. Po drugie, zostawili po sobie artefakty kultury i technologii. Po trzecie, niemal z pewnością tworzyli kultury lingwistyczne. Nie mówię, że wykształcili języki, ale dysponowali dość wyrafinowanymi sposobami komunikacji. Wymieniam te trzy elementy, bo gdybyś zapytała kogoś znienacka, co wyróżnia nas spośród innych organizmów, pewnie odparłby: mózg, język i kultura. Wygląda na to, że różne gatunki miały te cechy, a jednak udało się przetrwać tylko nam. I do tego przeżyliśmy niesamowity rozwój. Musiał więc pojawić się jakiś inny czynnik. Moje ustalenia wskazują, że jest nim wyjątkowa dla naszego gatunku życzliwość.

Co właściwie się stało, że w nauce o człowieku życzliwość wysuwa się teraz na pierwszy plan? W popularnych książkach piszą o niej Steven Pinker, Claudia Hammond czy Rutger Bregman. Przybywa też badań nad przyjaznymi zachowaniami.

Myślę, że nie jest to kwestia jednego przełomowego odkrycia, raczej syntezy poszukiwań naukowców pracujących z mozołem przez dziesiątki lat. Spotykają się tu wyniki badań nad zwierzętami, poznawczo-behawioralne studia nad rozwojem umysłowym ludzi i ustalenia o naszym współistnieniu z innymi gatunkami ludzkimi. I najlepsze jest to, że do tych odkryć doprowadziły nas właśnie życzliwość, zdolność współpracy społeczności naukowej, otwartość na bycie razem w sposób właściwy tylko naszemu gatunkowi. Przyciągają nas obcy, pociągają nowe perspektywy, dzielimy się wiedzą na skalę światową. Inne zwierzęta tego nie potrafią i teraz to wiemy. Wspólnym wysiłkiem przeskoczyliśmy z teleskopu Hubble’a do teleskopu Webba – widzimy siebie i swoją przeszłość dużo wyraźniej.

Długo wierzyliśmy w wyższość homo sapiens na tle innych gatunków ludzkich i zwierząt. Te przekonania były wspierane przez instytucje i autorytety, przez Kościoły i uczelnie. Teraz gwałtownie przybywa dowodów, że byliśmy w błędzie. Prawdą o świecie jest różnorodność, nie hierarchiczność. Zastanawiam się, jakie mogą być skutki tej wiedzy.

To wielkie pytanie. Spróbuję ugryźć je po kawałku. Badając zwierzęta oraz inne hominidy, udało nam się ustalić, że pojedynczy homo sapiens nie dysponuje szczególną przewagą. Decydująca dla sukcesu naszego gatunku nie była większa moc mózgów w przetwarzaniu danych, ale to, że potrafiliśmy współpracować. W wyniku ewolucji wykształciliśmy pociąg do obcych. Potrafimy mieć bliskie, przyjacielskie więzi z kimś, kogo poznajemy jako dorośli. Zachodzi zjawisko zintegrowania „zewnętrznego obcego”, którego przyjmujemy jako przyjaciela i traktujemy w pełni jak swojego, mamy z nim wspólną tożsamość. W świecie innych naczelnych ten poziom połączenia, aż tak głębokie utożsamienie z osobnikiem niespokrewnionym, jest niespotykany. I wedle mojej wiedzy takie podejście nie było też możliwe dla innych gatunków ludzi, którzy bali się każdej obcej istoty. To, że wykształciliśmy wobec nieznajomych mechanizm umożliwiający życzliwość – jest nim tożsamość grupowa – zdecydowanie nas wyróżnia. Jeśli otrzymujemy sygnał o jakiejkolwiek wspólnej wartości, np. podobnym wyznaniu albo zamiłowaniu do sztuki, możemy natychmiast nawiązać przyjaźń i dbać o siebie jak o rodzinę. Nasza ponadprzeciętna życzliwość umożliwia kulturalną i technologiczną ewolucję w niezwykle szybkim tempie. Pozwoliła nam błyskawicznie się adaptować i odpowiadać na skomplikowane wyzwania. Właś­nie dlatego, że wielu innowatorów, wiele umysłów tworzy bliskie więzi, zbiorowa wiedza naszej grupy szybko rośnie. Już 100 tys. lat temu człowiek wchodził w interakcje z setkami osób, wymieniał się pomysłami i udoskonalał je. Dziś cały świat jest połączony.

To brzmi aż za pięknie, musi być jakaś ciemna strona tej opowieści.

Jest. Kiedy poczujemy zagrożenie dla ważnej dla nas grupy, głęboka troska o innych, z którymi dzielimy swoją tożsamość, zmienia się w zabójczą siłę. Natychmiast wyłącza się ta piękna umiejętność współpracy, wczuwania się w czyjeś myśli i współodczuwania z nimi.

Jakby ktoś zgasił światło?

Tak. Zdolność do empatii znika wobec ludzi, których rozpoznajemy jako zagrażających naszej grupie. Gdyby nie badania nad innymi zwierzętami, nie zdawalibyśmy sobie sprawy ani z niezwykłego daru życzliwości, ani z kluczowego paradoksu natury ludzkiej.

Który polega na tym, że potrafimy być najżyczliwsi, ale też najokrutniejsi?

Otóż to. Pytałaś o implikacje tego ustalenia. Jeśli chcemy budować bardziej życzliwą przyszłość, to wiemy już, nad jakim mechanizmem pracować, aby wzmocnić naszą zdolność do zawierania przyjaźni. Wiele ludzkich kultur tworzy hierarchie, wiele religii stawia człowieka ponad innymi, separuje od przyrody. Tymczasem wszystkie gatunki są wyjątkowe. Przecież właśnie wyjątkowość sprawia, że w ogóle widzimy je jako inne, a więc odrębne. Nie ma nic szczególnego w byciu szczególnym. Kiedy badasz mądrość zwierząt, dowiadujesz się, że nie ma inteligencji lepszych i gorszych, są różne. Ludzie jako jedyni stworzyli Internet? Świetnie, w tym akurat jesteśmy niepowtarzalni. Ale porozmawiajmy o tym, jak dobrzy jesteśmy w echolokacji. W ogóle nie mamy tej zdolności, a u innych gatunków jest ona rozwinięta.

Tworzenie hierarchii buduje niepoparte nauką przekonanie, że im jesteś mądrzejszy czy sprytniejszy, tym większą wartość reprezentujesz. Jednak ja badam psy i znajduję nie lepsze i gorsze, tylko rozmaite profile poznawcze. Jeden osobnik rewelacyjnie radzi sobie w pomaganiu osobom z niepełnosprawnością, ale słabo ze znajdowaniem ładunków wybuchowych, inny – odwrotnie. Żaden z nich nie jest głupi. Budując hierarchię inteligencji, przeoczamy osobliwe talenty i źle nimi zarządzamy.

A co z hierarchią wewnątrz ludzkiej społeczności? Przecież także nas samych dzielimy na lepszych i gorszych.

Faktycznie część ludzi uważa, że są grupy lepszych i gorszych. Tym „lepszym” przypisują wyższą wartość moralną. Oni też łatwiej mogą poczuć, że ich tożsamość grupowa jest zagrożona.

To spadek po Darwinie?

Widzę to inaczej. Tytuł książki Przetrwają najżyczliwsi jest grą ze starą maksymą o przetrwaniu najsilniejszych, która stanowi powszechne, ale całkowicie opaczne rozumienie ewolucji. To nie nauka twierdziła, że pewne grupy są bardziej wartościowe, bo lepiej dostosowane, silniejsze, bogatsze czy bardziej wpływowe. To hierarchiczne instytucje przywłaszczyły sobie i wypaczyły ustalenia nauki, by uzasadniać swoją wyższość moralną i mechanizmy wykluczenia. Ustalenia Darwina zostały przyswojone i wykorzystane przez te grupy, które już wcześniej niosły ideę zhierarchizowanego świata.

Jak możemy wykorzystać ustalenia o naszej niezwykłej życzliwości w życiu społecznym?

Psychologia kliniczna odniosła sukces w leczeniu ludzi z fobii. Udowodniła, że jeśli możemy nauczyć się lęku, to możemy się go oduczyć. Zatem uważam, że skoro udało się odkryć mechanizm dający ludziom niebywałe życzliwość i okrucieństwo, to teraz pora opracować strategie, które zredukują tę naszą negatywną stronę. Piszemy w książce o dehumanizacji uruchamiającej się, gdy czujemy zagrożenie. W chwili strachu ludzki umysł nie jest w stanie przyjąć cudzej perspektywy, być empatyczny. Jest zaprojektowany dokładnie przeciwnie: w tej sytuacji umie nienawidzić. Pytania są dwa: jak uchronić się przed nienawiścią rozpaloną poczuciem zagrożenia i jak na nowo rozbudzić poczucie wspólnej identyfikacji oraz współodczuwania?

Jakie proponujecie rozwiązania?

Podobne do tych, które ludzie stosują, wychowując psy. We współczesnym zur­banizowanym świecie pies musi umieć to samo, co człowiek: wchodzić w masę interakcji bez agresji. Dawniej wilki funkcjonowały trochę jak neandertalczycy: nie chodziły na place zabaw, nie przyjaźniły się z nieznajomymi – a nawet ich zabijały. Jak więc wzmocnić przyjacielski potencjał psa? Od małego należy oswajać go z obcymi ludźmi, zwierzakami, sytuacjami. U nas jest podobnie: musimy kontaktować się z rozmaitymi osobami i bodźcami, a w idealnej wersji – mieć przyjaciół w odmiennych grupach i tworzyć wiele tożsamości zbiorowych.

Czy świat już tego z nami nie robi? Dzieci są wystawione na całą masę doświadczeń, przybywa interakcji. Może więc ta wielorakość nas przytłacza i dlatego wciąż jesteśmy skłonni do nienawiści?

Uważam, że sama socjalizacja może zapewnić jedynie pewien poziom tolerancji, trochę zredukować niepokój czy nerwowość wobec innych. Ale to etap wstępny, przygotowanie do budowania przyjaźni, szczególnie z przedstawicielami innych grup. To one umożliwiają humanizację obcych i ograniczają potencjał nienawiści. Nasze ustalenia pozwalają sądzić, że przyjaźnie poza własną grupą tożsamości stanowią silną szczepionkę przeciw dehumanizacji.

Jaka jest podstawowa różnica między życzliwością a przyjaźnią?

Życzliwość to postawa pozwalająca wchodzić w wiele różnych interakcji, występuje w przyrodzie powszechnie, też wśród kwiatów czy grzybów. Można o niej myś­leć jak o pociągu do innych, który zastąpił odrazę. Weźmy małe rybki, które czyszczą paszcze wielkich ryb drapieżnych – takie zachowanie w ogóle nie powinno wyewoluować! A jednak one utraciły lęk, co doprowadziło do nowej kooperacji oraz ich populacyjnego sukcesu. Moment, w którym przyciąganie zastępuje ucieczkę, a strach zostaje pokonany przez ciekawość, nazywamy życzliwością.

A czym jest przyjaźń? I czy wyłącznie ludzie potrafią ją nawiązać?

Przyjaźń też nie jest unikatową cechą naszego gatunku; wśród zwierząt definiujemy ją jako relację, w której dwa niespokrewnione osobniki decydują się spędzać ze sobą dużo czasu. Nie chodzi ani o więzy krwi, ani o prokreację, lecz o wspólną zabawę czy występowanie w swojej obronie.

Jak dokładnie dochodzi do uruchomienia mechanizmu życzliwości, który umożliwia zaistnienie przyjaźni?

Na poziomie psychologii kluczowy element stanowi umiejętność wyobrażenia sobie, jak myślą i czują inni. Ale jest tu podkład neurofizjologiczny. W skrócie: w obecności nieznajomych rozwijamy syndrom matki niedźwiedzicy. Na widok obcego człowieka wydzielamy dodatkową porcję oksytocyny, obniżamy produkcję kortyzolu, stale też budujemy w mózgu neuropeptydy wzmacniające więzi społeczne. Dzięki temu potrafimy traktować go jak członka własnej grupy, jak krewnego. Uwewnętrzniamy go. I stajemy się wobec niego tak opiekuńczy jak niedźwiedzica dla swoich małych. Ale niech tylko ktoś zagrozi ich bezpieczeństwu, matka zaatakuje ze śmiercionośną siłą. Ludzie mają tak samo: troskę zmieniają w groźny atak, jeśli uwewnętrzniony obcy okazuje się niebezpieczny.

Nikt nie wini niedźwiedzicy, że atakuje w obronie potomstwa. Ale dlaczego życzliwość wyłącza się u ludzi i umożliwia agresję w warunkach takich jak chociażby media społecznościowe?

Media społecznościowe ułatwiają wyrażanie agresji, bo nie działają tam żadne hamulce: możesz być anonimowy, nie widzisz swojego adwersarza, nie masz szansy zaobserwować konsekwencji tego, co mu zrobiłeś, prawdopodobnie nie wejdziesz ponownie w interakcję z obiektem swojego ataku… W rzeczywistych sytuacjach, jeśli napotykasz osobnika nie­współpracującego, możesz odejść, znaleźć lepszych partnerów. Antyspołeczne zachowanie się nie opłaca, bo sprawca agresji zostaje sam i na tym traci. Poza tym w realu są kary – koszt oszukiwania czy wrogiego zachowania może się okazać zbyt wysoki. Natomiast media społecznościowe wręcz zachęcają do wyrażania hipertożsamości grupowych. Dochodzi tam nie tyle do zastosowania sankcji wobec agresora, ile do wybuchów grupowych walk i wzajemnych ataków. Internet to miejsce, w którym jest dużo ludzi i wszystko dzieje się szybko. Nie ma czasu na wnikanie, reakcje przebiegają w sposób automatyczny. Ale te wojny i burze wywołuje zwykle nikła grupa ludzi, którzy za sprawą algorytmów uzyskują nieproporcjonalnie dużo uwagi. Emocjonalne bomby rzuca garstka zamachowców. W świecie realnym funkcjonujemy inaczej.

W książce wskazujesz miasta jako przestrzenie ćwiczące nas w rozmaitych kontaktach. Jak się spisują w roli podwórek socjalizacji?

Duże miasta są zadziwiającym sukcesem ludzkiej cywilizacji. Miliony ludzi żyją w nich razem, a do tragedii dochodzi niezwykle rzadko. Jednak urbanizacja może czynić cuda tylko wtedy, gdy miasta są zbudowane w sposób zasilający interakcje różnych grup, łączą ludzi w szkołach, na boiskach, umożliwiają wczesne przyjaźnie między dziećmi. Bo co, jeśli zmniejszy się dostępność zasobów i wzrośnie konkurencja? Takie spajające miasto będzie wtedy bardziej odporne niż metropolia separująca grupy na zamknięte osiedla czy dzielnice. Najlepszy w historii przykład siły przyjacielskich relacji w trakcie kryzysu stanowią badania pokazujące, kto angażował się w ratowanie Żydów podczas Holokaustu. Najczęściej byli to ludzie, którzy mieli wśród nich przyjaciół. Przyjaźń stała za ich odwagą, pozwalała im oprzeć się dehumanizacji.

Muszę zapytać o wojnę. Ta w Ukrai­nie to już drugi za mojego życia konflikt zbrojny w Europie. Dobrze pamiętam rozpad Jugosławii. Wtedy zabijali się mieszkańcy tych samych wsi, tych samych osiedli. Teraz walczą narody mające podobną kulturę, sporo wspólnej historii, bliską sobie kuchnię, po części wspólny język. Może więc żadna bliskość nie jest skuteczną szczepionką na nienawiść?

Zgodnie ze stanem wiedzy naukowej tak niestety jest – całkowite zabezpieczenie nie istnieje. Ciemna, paradoksalna strona natury ludzkiej stanowi uniwersalną cechę naszego gatunku. Każdy człowiek ją ma. I to jest ta zła wiadomość. Ale mam też dobrą. Tak jak da się wyłączyć guzik życzliwości i odpalić dehumanizację, można również ponowne włączyć życzliwość i rozpocząć budowę więzi. W 2013 r. w Bostonie podczas maratonu doszło do zamachu bombowego [dokonali go dwaj bracia z Kirgistanu w odwecie za wojny Amerykanów w Afganistanie oraz Iraku – przyp. red.]. Miesiąc później w Londynie dwóch ekstremistów islamskich śmiertelnie raniło nożem brytyjskiego żołnierza. Przeprowadzane po tych zdarzeniach badania pokazały, że wskaźnik dehumanizacji muzułmanów nagle podskoczył w całej populacji USA – aż do poziomów typowych dla białych supremacjonistów. Ale zaledwie dwa tygodnie później ten wskaźnik spadł do wartości sprzed ataków. Jeśli żyjemy w społeczeństwach, które dysponują normami i mechanizmami pojednania, takimi jak publiczne deklaracje w stylu: „Jesteśmy jednym narodem, nie damy się podzielić”, możemy – odwołując się do metatożsamości generalnych obejmujących większe grupy – zapanować nad dehumanizacją. Jeśli jednak takie zdarzenie jak atak terrorystyczny albo tragiczny wypadek zostanie wykorzystane do obwiniania danej grupy i będzie stale wzmacniane jako przykład zagrożenia ze strony obcych i winnych, dehumanizacja może utrzymywać się na wysokim poziomie, i to przez długi czas. Istnieje trzech jeźdźców mrocznej strony natury ludzkiej: autorytet, konformizm i uprzedzenie.

Czego trzeba, żeby w stanie stymulowanej nienawiści znowu uruchomić życzliwość?

Wystarczy, że ucichną argumenty, które zohydzają przedstawicieli innych grup albo odmawiają im pełni człowieczeństwa. Ponowna humanizacja sama włączy się po jakimś czasie i zaryzykuję tezę, że stanie się to z łatwością. Więcej powiem później, bo właśnie zaczynam badać to zjawisko w Korei Południowej, Demokratycznej Republice Konga i USA. Gdy myślę o poróżnionych teraz wojną Ukraiń­cach i Rosjanach, staram się pamiętać, że te narody łączy wiele wątków w przeszłoś­ci, w kulturze, w kuchni – nie brakuje punktów pozwalających budować wspólną tożsamość. Autorytetem, który można wykorzystać do ponownej humanizacji, nie musi być zaś władza. Mogą nim być np. sport albo popularny artysta.

Kiedy dehumanizujemy, porównujemy wrogów do zwierząt, mówimy o ich zezwierzęceniu, o nieludzkich zbrodniach. Co dla Ciebie znaczy być w pełni człowiekiem?

Naukowo wyjaśnię to w ten sposób: gdy widzę inną istotę, przypisuję jej umysłowe zdolności ludzi. Spoglądam teraz na kwitnące kamelie za oknem i myślę, że muszą być szczęśliwe w cieple i słońcu. Przypisuję im uczucia, których przecież nie mają. Znasz te kreskówki, w których lampa się smuci albo autobus się uśmiecha? Nie sposób nie widzieć w nich ludzi! Na zajęciach ze studentami przeprowadzam eksperyment. Kroimy dwie marchewki. Jedna z nich to po prostu marchewka. Drugiej daję na imię John. Mówię o niej: oto John Marchewka, ma żonę i dzieci, lubi koszykówkę. I wtedy mózgi moich studentów szaleją – ożywa sieć neuronów odpowiadających za relacje społeczne. Kroją i płaczą, litują się nad biednym Johnem. Nasze mózgi wypatrują wszystkiego, co ludzkie i czemu można przypisać człowieczeństwo. No i charakterystyczne oczy. Jako człowiek rozpoznaję drugiego człowieka po białych twardówkach.

A bardziej filozoficznie?

Bliska jest mi myśl Karola Darwina, którą zawarł w książce O pochodzeniu człowieka. Pisał, że cnota człowieczeństwa wyros­ła przypadkowo z naszego współczucia i zrozumienia, które stopniowo rozprzestrzeniliśmy na wszystkie istoty czujące i przekazujemy z pokolenia na pokolenie. A więc człowieczeństwo jest czymś, co tworzymy. Nie wyewoluowaliśmy z nim, lecz uświadomiliśmy je sobie. To coś, czego się uczymy i do czego wciąż dążymy.


Brian Hare:

Profesor na Wydziale Antropologii Ewolucyjnej i w Centrum Neuronauk Kognitywnych  Uniwersytetu Duke’a, na którym założył ośrodek badań nad psimi funkcjami poznawczymi. Badał też, jak myślą szympansy i lemury.

Na kocią łapę

Gracze łączą się w pary i nie wziąwszy ślubu, próbują razem usiąść na łapie jakiegoś kota. Wygrywa para, która zostanie najmniej podrapana.

Kocia muzyka

Gracze rozchodzą się po Polsce i nagrywają płyty z gatunku field recording: dźwięki zboża poruszanego przez wiatr, skrzypienie desek i – przede wszystkim – przeróżne odgłosy kotów. Wygrywa gracz, którego płyta będzie miała ponad pięć odsłuchań w muzycznych serwisach streamingowych.

Pierwsze koty za płoty

Gracze przynoszą na ogrodzony płotem plac swoje koty. Ustawiają je w szeregu i odliczają po kolei, przypisując niektórym z nich liczby pierwsze (2, 3, 5, 7, 11, 13 itd.). Koty „pierwsze” zostają umieszczone poza polem gry. Wśród pozostałych kotów znów przeprowadzamy odliczanie – i tak do końca, aż na placu zostanie kot, który nie jest pierwszy. Nagroda dla zwycięzcy to mysz.

Wlazł kotek na płotek

Gracze kupują domy na terenie Polski i grodzą je płotami. Właściciel płotu, na który najszybciej wlezie kot, wygrywa. Ważne: nie liczy się wskoczenie, zgodnie z regulaminem kot musi wleźć!

Czarny kot

Kiedy gracze idą drogą, przebiega przed nimi czarny kot. Wygrywa osoba, której przydarzy się coś złego.

Kocur w Ur

W ruinach starożytnego miasta Ur chowamy pluszowego kota zabawkę. Zapraszamy znajomych. Wygrywa ten, kto pierwszy odnajdzie 10 glinianych tabliczek z pismem klinowym.

Jeszcze nie tak dawno ziemie polskie pełne były niezwykłych stworzeń, po których nie ma już prawie śladu. Tym razem nie opowiadamy o ginących gatunkach fauny i flory, ale o postaciach z demonicznego panteonu.

O ile wierzenia w istotę demoniczną typu południca, chociaż nie zawsze tak nazywaną, rozpowszechnione były na przeważającej części obszaru ziem polskich, o tyle bardzo niejasno przedstawia się sprawa wierzeń dotyczących innych demonów polnych. Na wschodnim Mazowszu, w okolicach Pułtuska i Wyszkowa, jeszcze w latach trzydziestych tego stulecia [XX w. – przyp. red.] niektórzy ze starych ludzi opowiadali o maleńkich istotach żyjących w polach. Według jednych informatorów miały to być maleńkie, pokraczne i wyjątkowo brzydkie dzieci ubrane w białą płachtę, według innych były to karzełki z wielkimi, białymi brodami. Istoty te nie żywiły specjalnie wrogich uczuć w stosunku do ludzi. Przeciwnie, niekiedy wyświadczyć one mogły pewne usługi. Wyganiały więc z kartoflisk żerujące tam dziki, straszyły wyjadające ziarno wróble. Jednocześnie jednak obrażone przez człowieka potrafiły wyrządzić mu pewne szkody, a więc naprowadzić leśną zwierzynę na jego pole, rozsiać robaki na kapuście itp. Spotykając więc takiego maleńkiego „stworka”, należało go grzecznie przywitać, a jeśli się miało przy sobie coś do jedzenia, poczęstować go. „Stworki” te szczególnie lubiły okruszyny chleba lub mleko. Mimo maleńkiego wzrostu posiadały one niepospolitą siłę. W Obryłem na terenie Białej Puszczy Kurpiowskiej opowiadano ongiś o młodym parobku. Podczas podorywki w polu spotkał on takiego małego potworka, który go poprosił o okruszyny chleba. Parobek ów nie tylko mu nic nie dał, ale jeszcze próbował przepędzić batem. Rozzłoszczony karzełek wyrwał mu wówczas bat i niemiłosiernie pobił go nim tak, że parobek zostawiwszy konie i pług, uciekł z pola do wsi.

Wierzenia w te dziwne istoty mieszkające w polach już w latach trzydziestych bieżącego stulecia miały charakter wybitnie reliktowy. Coś niecoś słyszały o nich tylko niektóre osoby, przeważnie reprezentujące najstarsze pokolenie ówczesnej ludności chłopskiej ze wsi Zambski Koś­cielne, Obryte i Rząśnik na terenie Białej Puszczy Kurpiowskiej, oraz ze wsi Chmielewo i Boby na terenach leżących na prawym brzegu Narwi.

Być może informacje te były pozostałościami dawnych wierzeń w jakieś specyficzne demony polne znane tylko na terenach leżących nad środkową Narwią. Co ciekawsze jednak, z tego typu wierzeniami zetknąłem się również w formie zupełnie szczątkowej w końcu lat czterdziestych w innej części ziem polskich, a mianowicie w Konopnicy nad Wartą w Wieluńskiem. W tym wypadku opowiadano o żyjących w zbożu małych karzełkach, które się żywiły ziarnami żyta.

Naturalnie na podstawie tak stosunkowo nielicznych informacji trudno jest wysuwać jakiekolwiek przypuszczenia. Być może były to relikty dawnych wierzeń, być może echa wywodzących się z zupełnie innych terenów etnicznych opowieści o krasnoludkach (zarówno z terenu Wieluńskiego, jak i z terenu Białej Puszczy Kurpiowskiej dość liczna była ongiś emigracja sezonowa na roboty do Niemiec). Obawiam się zresztą, że już obecnie, gdy tego typu wierzenia poszły w zapomnienie, zagadki tej nigdy już nie będzie można rozwiązać i co najwyżej można tu wysuwać pewne przypuszczenia.

W niektórych okolicach Wielkopolski w końcu XIX w. znana była postać demona opiekuńczego zbóż. Według dość niepewnych zresztą informacji, wyobrażano go sobie jako demona człekokształtnego czarno ubranego. Miał on posiadać jedną stopę ludzką, drugą zaś psią. W wigilię św. Jana przechodził on jakoby przez łany zboża, wycinając sobie sierpem odpowiednią ścieżynkę.

Nad górną Pilicą opiekuńczy demon zboża miał się pojawiać w postaci białego ptaka. Pewien gospodarz z okolic Maluszyna w Radomszczańskiem, który w tajemnicy zajmował się kłusownictwem, wracając z polowania wczesnym rankiem w dzień Matki Boskiej Jagodnej (Nawiedzenie Najświętszej Marii Panny – 2 lipca), strzelił do tego ptaka. Kula odbiła się od niego i upadła pod nogi niefortunnego kłusownika. Został on jednak surowo ukarany przez tego demona, gdy przez siedem lat na jego polu panował stale nieurodzaj, a to zboże wymarzło, to znów wyschło, wybił je grad, zjadły myszy itp. I te wierzenia, prawdopodobnie nieobejmujące swym zasięgiem szerszego terenu, już w latach czterdziestych bieżącego wieku prawie zupełnie zanikły.

Wreszcie zdarzało się, że do grupy demonów polnych zaliczone zostały w niektórych okolicach postacie pewnych osób poprzednio znanych w danej okolicy i niecieszących się zresztą zbyt dobrą sławą. W Strzelicach pod Chodzieżą w Wielkopolsce w końcu XIX w. w południe po polach chodził duch zmarłej żony niemieckiego generała z Piły, tzw. pani Usedomowej, w czarnym czepcu z czerwonymi powłóczystymi wstęgami. Pod Rogożnem w Wielkopolsce w łanach żyta krył się dziwny demon zwany „zagaczem”. Miejscowe przysłowie głosiło: „Nie chodź w żyto, bo cię zagacz schwyto”. Podobno w połowie XIX w. zbójca o tym nazwisku grasował w tej właśnie okolicy, szczególnie pod Murowaną Gośliną i Stokami. Czaił się on zwykle przy drodze w życie, skąd wyskakiwał na drogę i rabował przejeżdżających. I oto znacznie później w opowiadaniach okolicznej ludności awansował on do roli istoty typu demonicznego. Można jednak mieć pewne wątpliwości, czy w rzeczywistości postać jego, podobnie jak innych istot demonicznych, budziła przerażenie wśród okolicznych mieszkańców, czy też może podchodzono do niej z pewnym przymrużeniem oka, wykorzystując ją tylko dla straszenia dzieci.


Fragment książki Bohdana Baranowskiego W kręgu upiorów i wilkołaków. Demonologia słowiańska, Wydawnictwo Replika, Poznań 2019. Tytuł, lead i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Jako że strach jest miłością, tylko postawioną na głowie, wszystko, co można odczytać jako miłość, da się również zinterpretować jako strach. Dziecko, które tuli się do matki, albo kocha, albo się boi. Ten pierwotny instynkt strachu może zostać całkiem odmieniony dzięki świadomości Boskiej miłości.

Strach zawsze jest odbiciem przeszłości, które wpływa na przyszłość tego, co teraźniejsze. Kiedy ludzie zaprzeczają istnieniu strachu, stają się egocentrykami; kiedy rozpoznają i akceptują strach, przezwyciężają go i tym samym uwalniają się od niego.

Całkowity brak strachu jest możliwy tylko w najgłębszym chaosie albo porządku. Ani święty, ani głupiec nie czuje strachu, ale wszyscy pomiędzy nimi – tak. Strach jest niezbędny do zachowania ładu na świecie.

Strach przed śmiercią chroni życie.

Strach przed złem utrzymuje dobro.

Strach przed chorobą zachęca nas do przestrzegania higieny.

Strach przed nieszczęściem czyni nas szlachetnymi.

Dziecko ma w sobie szczyptę strachu, więc jest ostrożne. Taka drobina jest konieczna, by wszystko układało się pomyślnie. Nie staraj się usuwać strachu z życia. Po prostu medytuj i miej świadomość swojej nicości, ale też tego, że przynależysz do kogoś wyjątkowego.


Pierwotnie tekst ukazał się na stronie artofliving.org.

Bardzo lubię szczerych miłośników
poezji.
Mam wierną przyjaciółkę, którą zawsze
interesują moje nowe
książki.

Gdy jej wręczam kolejne wydanie, prosi,
żebym przeczytał kilka wybranych
kawałków.
A potem przechodzi do sedna:
I co ty z tego masz?

A ja jej odpowiadam pytaniem:
W jakim sensie?
Wtedy ona wyjaśnia: W sensie ekonomicznym.
I następuje dwuminutowa
cisza.

Po chwili rozmawiamy już o problemach
związanych z ochroną przyrody.
I tak mamy od niepamiętnych lat.
Bardzo lubię szczerych
miłośników poezji.


Komentarz autora:

Wiersz Bardzo lubię… został napisany w kopenhaskiej dzielnicy Amager. Nie jest to rejestr ludzkiej porażki, raczej triumfu szczerości. Zawsze ceniłem spontaniczność. Nie każdy musi być przecież miłoś­nikiem Kierkegaarda albo Hegla. A najdziwniejsi bywają ci, którzy ze strachu przed brakiem zaproszenia na przeróżne „podwieczorki przy mikrofonie”, za takich zmuszeni są się podawać. Wiersz zamierzam opublikować w nowej książce poetyckiej w 2023 r.

Codzienność przypomina rozpędzoną karuzelę z zadaniami. Zdecydowanie łatwiej spaść z niej ze zmęczenia, niż choćby odrobinę zwolnić jej bieg.

– Za dużo myślisz – mówi pani Sa, pochylając się nade mną. – Wszystko ci się blokuje. – Kładzie ciepłą dłoń na przeponie i uciska. – Nie umiesz oddychać.

Przyszłam na masaż z zatkanym nosem i teraz czuję, jak intensywny, gorący aromat olejku kamforowego wypełnia mi płuca, a posmarowane skronie pieką. Pani Sa rozpoczyna naukę oddychania. Pokazuje, jak wciągać powietrze nosem, długo i nieśpiesznie, aż rozejdzie się po ciele. A wydychać ustami – wolno, utrzymując kontrolę nad jego strumieniem.

– Tak będziesz teraz zaczynać i kończyć dzień. Po pięć wdechów na początek, potem stopniowo zwiększaj. Twoje ciało rozkłada napięcia i nieźle sobie radzi, ale bez oddychania nic tutaj nie zmienisz. – Dotyka mojej głowy. Zabieg relaksacyjny staje się lekcją dobrego życia. Pani Sa słynie z tego, że bezbłędnie odnajduje problemy, z którymi przychodzimy. Któregoś razu próbowałam jej pokazać, że boli mnie napięta szyja. Zajęta rozgrzewaniem olejku nawet nie zerknęła, tylko odparła: – Ty się połóż, ja ci powiem, co dolega.

Każda wizyta jest nauką. Masażystka znajduje złogi stresu i zmęczenia, a potem zadaje mi ból, by od nich uwolnić. Przy okazji uzmysławia, co sobie robię, odmawiając ciału i umysłowi regeneracji. Nie chodzę do niej dla przyjemności, raczej z troski, odkąd wiem, że nie umiem odpoczywać.

Dziś kończy przykazaniem: – Rób oddechy po przebudzeniu i przed snem. Myśleć trzeba, ale wyrzucać napięcie i zmęczenie też. – Podaje mi szlafrok i patrzy w oczy. – Przyjdź za dwa tygodnie. Sprawdzę.

Wniosek o urlop

Prawdę mówiąc, pani Sa nie odkrywa przede mną nic nowego. Dobrych 15 lat wcześniej fizjoterapeuta rozwiązał zagadkę moich cielesnych napięć, uzmysławiając mi, że kluczowe zakończenia nerwowe mózgu biegną do żołądka. I przepowiedział, że jeśli nie zmienię sposobu życia, które polega na kumulowaniu wysiłku bez dawania sobie ulgi, problem wróci. Minęło kilka lat, a inna wnikliwa fizjoterapeutka bez trudu ustaliła, że źródłem uporczywego bólu pleców jest moja potwornie napięta przepona. Wyłam z bólu i wdzięczności, gdy wyzwalała mnie od niewidzialnego pasa opinającego wpół przez wiele miesięcy. Wysłała mnie na jogę, do psychiatry, zaleciła ćwiczenia i… zmianę trybu życia. Kto nie słyszał tej frazy, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Nie mogę więc powiedzieć: nie wiedziałam. Przeciwnie, doskonale zdawałam sobie sprawę, że każdego dnia ignoruję potrzebę odpoczynku i relaksu. Robię to samo, co wielu z nas. Żyję w separacji od prawdy o własnej fizyczności. Dzień po dniu odsuwam regenerację na jakieś potem, na nigdy nienadchodzące jutro. Na margines. A całe pole istnienia oddaję aktywności, działaniu, myśleniu i robieniu. „Odpoczynek – spoczynek” ironizuje moja głowa, deprecjonując chwile zatrzymania jako zapowiedź śmierci, całkowitego wyłączenia systemu. Człowiek współczesny boi się przestać, jakby przerwanie czynności miało zapowiadać indywidualną apokalipsę. Robię, więc jestem. A robię tyle, że od dawna przypominam robota. Nie jestem pewna, czy przeżywam własne życie, czy je przerabiam. Na pulpę – długą listę wykonań i osiągnięć, które mogą zaimponować jedynie kierownikowi zmiany w fabryce życia. Niestety jestem nim ja. I jakaś część mojego umysłu kocha te 300% normy, odrzuca wszelkie wnioski o urlop albo neguje prawo do regeneracyjnej przerwy.

Czasami, między robieniem a robieniem, przemyka fantazja, by zastrajkować przed samą sobą. Rzucić wszystko i jechać na Mazury, słuchając w samochodzie audiobooka z nowym kryminałem. I siedzieć nad Bełdanami, patrząc, jak patyki bujają się w wodzie przy brzegu. Świat gna na złamanie karku, a patyk po trzech godzinach jest z grubsza w tym samym miejscu. Byłabym jak ten patyk. Ukołysana, niezmęczona, w miejscu.

A czasem mam marzenie, żeby pewnego dnia już nie dać rady. Nie wstać z łóżka, załamać się. Przerwać ten ciąg nieustannego udowadniania, że „mogę więcej, mogę wszystko”. Niestety, sił mi nie brakuje. W sposób sabotujący własne pragnienie odpoczynku i zwolnienia wciąż uruchamiam jakieś nowe pokłady mocy do kolejnych zadań.

Dlaczego bycie osobą zapracowaną, bardzo zajętą, dysponującą zapchanym kalendarzem ma współcześnie tak wielką wartość? Napięty grafik to dziś waluta cenniejsza niż pękaty portfel, to emblemat człowieka, któremu się udaje i powodzi: jest rozchwytywany, świat się bez niego nie może obejść. W takim układzie zmęczenie staje się przejawem sukcesu i spełnienia. Przepracowanie – stanem pożądanym w kulturze niedopuszczającej porażek ani usterek. Przecież żyjemy w rzeczywistości nieomal bezawaryjnej – rzeczy i urządzenia psują się już sporadycznie, warsztaty naprawcze są rzadkością, sprzęty się raczej wymienia, niż reperuje. Czemuż z nami miałoby być inaczej? Dopóki żyjemy, działamy. I marzy się nam śmierć w stylu tytanów: Tadeu­sza Łomnickiego (zmarł na scenie, grając) albo Władysława Bartoszewskiego (swego niespodziewanie ostatniego dnia był w biegu, między kilkoma sprawami). Wiąże się z tym fantazja o byciu tak zajętym, że się własnego końca nie dostrzeże. Odkurzacze też działają bez zarzutu, ich silniki przepalają się nagle i wtedy nie ma czego ratować. Jest po sprawie. Po życiu.

Fatamorgana mocy

Pułapka atrakcyjności takiego ujęcia od dawna stanowi dla mnie zagadkę. Co tak magnetyzuje mnie w byciu aktywną, co nie pozwala się zatrzymać, zagapić, pobimbać na kanapie? Odpowiedzi znalazłam dwie: zewnętrzną i wewnętrzną, obie wydają się równie ważne i prawdziwe.

– Niełatwo ci uznać, że masz ograniczenia. – Moja terapeutka nie pierwszy raz używa tej frazy. – Musiałabyś zgodzić się na to, że nie jesteś wszechmocna.

Krążymy wokół tego tematu od dawna, na razie bez przełomu, ale i taka bywa natura psychoterapii: to samo miejsce czasem trzeba odwiedzić wielokrotnie, kilka razy rozbić się o tę samą ścianę, by pewnego dnia opuścić przymus powtarzania i zrobić coś inaczej niż dotąd. Praca nad sobą wymaga cierpliwości, to mnie nie zniechęca. Przecież uwielbiam coś robić. Umysłowo też nieźle opanowałam wyjaś­nienie własnego potrzasku.

Jak wielu ludzi z domów dysfunkcyjnych, czyli w jakiś sposób zakłóconych, niemogących zaoferować dziecku stabilnego i bezpiecznego dorastania, w przeszłości zaznałam chwil, w których ponad miarę uruchamiałam własne moce. W moim przypadku była to parentyfikacja – dość powszechne zjawisko polegające na tym, że dzieci przejmują role opiekuńcze wobec dorosłych, którzy z czymś sobie nie radzą, są w kryzysie psychicznym, chorują. Wówczas dziecko odpala własną wszechwładzę, by stanąć na wysokości przerastającego je zadania. W jakimś sensie wciąż tkwię w tamtej roli: umiem wziąć na siebie za dużo, a potem jakoś tę furmankę wyładowaną zadaniami dowieźć do celu. I to bycie po stronie siły, powtarzająca się satysfakcja z dawania rady mają w sobie aspekt upajający.

Trudno zrezygnować z grania roli heroski we własnej opowieści.

Ale trudno tylko o tyle, o ile się wierzy, że jedyną alternatywą jest katastrofa niemocy. Przed przerwaniem nieustannej nadprodukcji powstrzymuje nas wyobrażenie, że zastopowanie aktywności zepchnie w otchłań: depresji, dezaktywacji, porażki, a tak naprawdę w skrywaną głębiej za nimi dolinę śmiertelności. Przyznać, że nie możemy wszystkiego, to zrozumieć, że ten bal kiedyś się skończy. Życie – takie, jakim je rozumiemy w wymiarze ziemskim – ma granice. Dopóki zachowujemy się, jakby ich nie było, prowadzimy grę z rzeczywistością.

W myślach kołacze mi tytuł słynnej książki niemieckiej psychoanalityczki Karen Horney Neurotyczna osobowość naszych czasów, którą opublikowała w 1937 r. Autorka urodziła się w 1885 r. i dawno już zdiagnozowała podłoża nowoczesnych nerwic, pisała o naszych wewnętrznych konfliktach, wielkiej potrzebie bezpieczeństwa. Jej książka to klasyk, filar psychologii. A jednak dziś jesteśmy o krok dalej – dalej od samych siebie. Nerwice przesłoniliśmy dodatkowym pancerzem efektywności. Pora więc na zaktualizowane opracowanie zatytułowane „Wycieńczona osobowość naszych czasów”.

Kluczowe wydaje mi się tu odłączenie swego istnienia od prawd przyrodniczych. Czyli od własnej biologii. Nasza dobrowolna ślepota na ożywione otoczenie, które funkcjonuje w rytmie dnia i nocy, snu i regeneracji oraz rocznego cyklu przemiany. Wiele roślin i zwierząt odpoczywa każdego dnia albo przez całą zimę, natura regeneruje się na naszych oczach. Ale odwracamy wzrok, przyznając technologii rolę tej, która wyznacza nam cywilizacyjne aspiracje i cel. A jest nim całodobowa aktywność na pełnych obrotach, bez przerwy na doładowanie baterii. Technologia wygrywa, bo – w przeciwieństwie do przyrody – jest naszym dziełem, naszym dzieckiem. To z niej chcemy być dumni. Co więcej, ufamy, że zbawi nas od naturalnej prawdy o kresie.

Karuzela z omdleniami

Odpoczynek jest w takiej hierarchii spraw pojęciem wyklętym, a w najlepszym razie koniecznością, dla której najlepiej znaleźć miejsce gdzieś pomiędzy zadaniami. Skoro już musi istnieć, upchnijmy go tam, gdzie nie będzie przeszkadzał. Czytałam poradniki o supermocy mikrodrzemek oraz o wykorzystywaniu drobnych chwil, np. jazdy autobusem do pracy, na celebrowanie zaklętego w nich relaksu. Szanuję te podpowiedzi, ale trudno mi nie dostrzegać ich przewrotnego znaczenia: regeneracja jest tu fragmentaryzowana i przemycana w kawałkach jak plaster pomidora na kanapce z szynką.

To nie jest poważne traktowanie potrzeby odpoczynku jako niezbywalnego elementu istnienia. Nasze ciała i umysły do prawidłowego funkcjonowania, czyli życia, wymagają procesów regeneracji. Chroniczne odkładanie relaksu może nie tylko wywoływać chorobę, zaburzenie psychiczne albo fizyczne, lecz także odbierać frajdę i psuć humor. Pogarszać nasze relacje z innymi. Czynić nas obojętnymi. Zbrzydzić życie.

Wypoczynek wciąż jednak ma status fanaberii, sprawy dla mięczaków. Rzeczywistość późnokapitalistyczna nie odpuszcza, trwa przecież kolejny kryzys, który od mieszkańca bieżącej rzeczywistości wymaga coraz to nowych osiągnięć, jeszcze szybszych kroków i sprawniejszego działania, bo żeby zostać w miejscu i nie osunąć się na drabinie zamożności oraz statusu, trzeba robić dużo więcej. Wycieńczenie nie wchodzi w grę, a raczej jest zarezerwowane dla przegranych. Kto omdlewa ze zmęczenia, musi – bardzo nam przykro – zsiąść z karuzeli zwanej powodzeniem. Zapraszamy po przerwie i odzyskaniu sił.

W takim porządku nawet kliniczna depresja albo zapaść fizyczna nie zasługują na wystarczająco poważne traktowanie. Nie dopuszcza się ich na serio, to tylko „przerwy w pracy”. A na bazie psychologii rośnie przemysł usług niwelujących te zakłócenia.

Nikogo nie winię – psychologia i pokrewne dziedziny podkreślające potrzebę regeneracji są tak samo uwikłane w rzeczywistość. Chorwacka pisarka Vedrana Rudan powiedziała mi kiedyś: „Jes­teśmy ofiarami życia we współczesnym świecie”. Nie dziwi więc, że przybywa porad, metod i tropów, jak wstrzyknąć choć odrobinę relaksu w obsesyjnie rozpędzoną codzienność. Są warsztaty, kursy i poradniki. Są książki, które spotykają się z odbiorem nieomal nabożnym, ponieważ ich autorzy expressis verbis przyzwalają na odpoczynek. Piszą o prawie do niego, autoryzują od dawna i powszechnie odczuwaną, ale niewyrażaną prawdę o tkwiącym pod skórą zmęczeniu, które może doprowadzić na skraj nieszczęścia albo obłędu. Potrzeba regeneracji może wydawać się najbanalniejszą z obserwacji o człowieku. I byłaby taka, gdyby nie fakt, że uczestniczymy w kulturze deprawacji odpoczynku. Wszak dopiero zaczynamy ją kwestionować, mimo że prawa do przerw, urlopów i krótszych dni pracy to socjalne postulaty sprzed stulecia.

Ważną nauką płynącą z nielicznych na razie badań nad odpoczynkiem jest to, że każdemu co innego, w inny sposób i w odmiennej dawce może przynieść poczucie odprężenia. Mogą to być tak różne rzeczy, jak gorąca kąpiel, intensywna sesja boksu lub czytanie opasłej powieści. Wiedzy o tym, co przynosi wytchnienie, nie trzeba czerpać z zewnętrznych źródeł. Na ogół wystarczy zwolnić, zapytać siebie, co się lubi, co nas uspokaja, przynosi przyjemne wyciszenie i poczucie relaksu. Ale łatwo powiedzieć, a znacznie trudniej zrobić. Przypominam: żyjemy w podwójnym kieracie – poganiając się wewnętrznie i gnając, by nadążyć za tempem powszechnej akceleracji. Odkąd upowszechniliśmy Internet, nie ma żadnego potem, wszystko rozgrywa się teraz i naraz. Nie ma czasu na odpoczynek. Nie ma wolnych przebiegów.

Umiar Umer

Tresowana od środka i od zewnątrz udaję się po pomoc. Przyjmuję wsparcie od terapeutki, od rehabilitantki, od masażystki. I od psa, któremu zawdzięczam długie codzienne spacery. Jednak ta mała armia pielęgniarzy mojego przemęczenia wydaje się nie wystarczać. Choć pomaga mi zadbać o ciało albo przynajmniej chronić je przed cierpieniem, które wcześniej objawiało się rozmaitymi zaburzeniami psychosomatycznymi, wciąż niezwykle trudno mi o odpoczynek umysłowy.

Zgodnie z diagnozą pani Sa – za dużo myślę. Miewam gonitwy. Leżąc o świcie w łóżku, w głowie jestem już na popołudniowych spotkaniach, w nienapisanych tekstach, w liście spraw do załatwienia. Podczas mycia zębów układam zdania, które wypowiem dwie godziny później. Od rana do wieczora obiecuję sobie, że zaparzę herbatę, usiądę i przez kilkanaście minut będę ją pić – tylko pić, o niczym nie myśleć. Wieczorem orientuję się, że herbaty były dwie, ale nie pamiętam ich smaku ani chwil z nimi spędzonych. Musiałam więc błądzić myślami z daleka od moich kubków smakowych, przełyku, żołądka i całego ciała.

Myślę wtedy, że jestem trochę za bardzo jak Krystyna Janda i zdecydowanie za mało jak Magda Umer – dwie zaprzyjaźnione ze sobą artystki i skrajnie różne osobowości. Odrobinę mnie dziwi, że zamieszkują tę samą rzeczywistość, lecz upatruję w tym szansy.

W monodramie My Way, którym Janda świętuje 70. urodziny i pięć dekad aktorstwa, serwuje serię anegdot, scenek, maksym, epizodów z własnego – pod każdym względem nieprzeciętnego i ultraintensywnego – życia. Wtrąca mimochodem, że od zawsze ma problemy ze snem; że jak w ciąży grała w serialu o Modrzejewskiej, to była ciągle zmęczona i niewyspana, ale najbardziej wycieńczona czuła się, gdy 20 lat temu wraz z przyjaciółmi budowała Teatr Polonia. I że zagrała tyle spektakli, tyle ról filmowych, że czasem nie wie, czy w ogóle żyła. A jeśli żyła, to pomiędzy wejściami na scenę a zejściami z niej. Ma tę głęboką niepewność co do własnego istnienia: czy była, czy raczej coś wykonała. Ta myśl jednak zawisa nad sceną tylko na chwilę, bo Janda – będąc Jandą – musi gnać dalej, do kolejnych historii i epizodów. Ta figura wydaje mi się esencją problemu: kobieta tak obecna, tak niezaprzeczalnie istotna oraz istniejąca, ważna dla wielu ludzi z osobna i dla dziedzictwa wspólnego, która osiąg­nęła sukces każdą (artystyczną i prywatną) miarą, stoi przed widzami i przyznaje, że nie ma pewności, czy uczestniczyła we własnym życiu. A po premierze tego monologu powiedziała w wywiadzie, że jedyne, czego by chciała, to nie umierać. Bo tak strasznie lubi życie i codziennie budzi się z ochotą na nie.

Magda Umer, starsza od niej o trzy lata, jest w zgoła innym miejscu. Bo też żyje na zupełnie innej pozycji, równie co Janda konsekwentnie. Jest panią od poezji, która – jak mawia z właściwym sobie autodeprecjonującym dowcipem – cicho śpiewa w kącie jakieś smutne piosenki. I trochę się dziwi, że do tych piosenek ludzie wciąż lgną, a lgną tym chętniej, gdy są bardzo młodzi lub już od dawna niemłodzi. Umer jest figurą smutku i subtelności, paradoksalną istotą: zawsze ubraną na czarno, wyrażającą melancholię, ale przesyconą poczuciem humoru przekłuwającym najgłębsze pokłady istnienia. Od zawsze przeciwstawia się współczes­ności. Przyjaciół miała na ogół starszych od siebie – patrz Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora – jakby zawczasu i z wyboru opowiadała się za prawdą o przemijaniu. Bo jej ukochani artyści, których piosenki śpiewa, uchodzili za staromodnych, nawet gdy byli na czasie. Reprezentowali – jak dziś sama Umer – wartości nieprzemijalne, ale de facto radykalnie opozycyjne: niezgodne z tempem i mantrą produktywności. W przeciwieństwie do swojej przyjaciółki aktorki Umer niczego nie robi szybko. Mówi i śpiewa nieśpiesznie. A w wywiadzie dla magazynu „Więź”, zatytułowanym znamiennie Nie mam ambicji nadążać za światem, powiedziała coś, co uznałam za epifanię: „Pośpiech upokarza”.

Czułam to wiele razy. Że robiąc coś szybko, gnając i pędząc, redukuję siebie i samą czynność do czegoś prymitywnego. Byle mieć to za sobą. Dojechać na miejsce, załatwić, przeskoczyć do kolejnego i kolejnego zadania. To w takich chwilach zastraszeni pośpiechem trąbimy na innych kierowców, stajemy się nieuprzejmi, napięci i gburowaci. No i ślepi, bo w sytuacji odczuwanej jako stres i zagrożenie ludzki mózg nie potrafi dostrzec ani błękitnego nieba, ani człowieka w potrzebie. W takich chwilach życie drażni, bo jest tylko torem przeszkód.

Przywołałam figury Jandy i Umer, niemal jak doktora Jekylla i pana Hyde’a, z nadzieją, że skoro te dwie artystki żyją w przyjaźni, a przeciwieństwa się przyciągają, możliwy jest złoty środek. Życie wyraziste i doznawane uważnie – przemijające, ale nie pomijane.

Od relaksu się nie umiera

Trudno mi samej uspokoić tumult myś­li w głowie. Udałam się więc do nauczycielki mindfulness – szkoły uważności zaadaptowanej z filozofii Wschodu na potrzebę aktualnych zachodnich neuroz oraz zdolności bycia tu i teraz, w głębokiej koncentracji. Uczę się tam wielu przydatnych i mądrych rzeczy, które – dopóki nie sprawdziłam – lekceważyłam jako powierzchowną propozycję przyklejania plasterka na dolegliwość wagi ciężkiej. Przy każdym ćwiczeniu oddechu czy koncentracji wyraźnie czuję, że mam mózg wyszkolony w produkowaniu myśli, skojarzeń, przeskakiwaniu z wątku na wątek. To potrafię doskonale i nieprzerwanie, zgodnie z nadaktywnością, którą prezentuję także w innych obszarach. Praktyka uważności jest więc trudna – bycie skupioną na jednym, przywoływanie umys­łu, by podążał za oddechem, przypomina wołanie na kolację dziecka, które świetnie się bawi na podwórku. Świata poza tą swoją zabawą nie widzi. Nie dostrzega, że słońce zaszło, robi się zimno, a w brzuchu burczy z głodu. W zabawie imitującej bezgraniczność i nieśmiertelność można się zatracić. W dorosłości konsekwencje takiego zatracenia mogą być dotkliwe i groźne – nie mam tu wcale na myśli kryzysu zdrowotnego, lecz subtelniejszą, egzystencjalną utratę. Życie każdego dnia w uwikłaniu i obok samego siebie.

W odzyskaniu prawa do odpoczynku wiele zależy od nas samych. Można zacząć od zmiany języka. Zamiast brzmiącego jak komenda: „Muszę wreszcie odpocząć” spróbować powiedzieć: „Chciałabym poczuć się wypoczęta”. A potem potraktować własne chcenie serio. Tak serio jak wewnętrzny nakaz pracy czy posprzątania domu.

Na nasze wybory wpływa również otoczenie. Na kursie mindfulness spotkałam sześcioro wspaniałych ludzi, w różnym wieku i wykonujących różne zawody, ale każdy z nich też mówił o ciągłym poczuciu przytłoczenia, zapracowania i pośpiechu. Nie jesteśmy sami w przeciążeniu. Fantazją byłoby wierzyć, że całkiem sami możemy – albo powinniśmy – wydobyć się z niego. O tym, jak ważna jest wspólna zmiana warunków gry, pomyślałam, gdy został wprowadzony zakaz handlu w niedziele. W naznaczonym katolickimi przykazaniami kraju jakoś z trudem przebijała się myśl, aby dzień święty faktycznie święcić. W dyskusji o nowym przepisie, zamykającym duże sklepy na jeden dzień w tygodniu, zderzyły się dwa porządki: polityczno-religijny i ekonomiczny. Z jednej strony padały argumenty w obronie tradycji i rodzinności, z drugiej – wolności i przedsiębiorczości. Ale cicho było o najważniejszym: o tym, że dostajemy zbiorową szansę, by przez jeden dzień w tygodniu odpoczywać od obłędu produktywności. Od relaksu się nie umiera. Wiedzą to praktykujący sjestę Włosi, wiedzą to drzemiący po południu Indusi. I teraz, przymuszeni przez państwową regulację, wiemy to także my, Polacy, którzy z imitowanej pracowitości w socjalizmie przesiedliśmy się na byka kapitalizmu i zaczęliśmy ujeżdżać go bez opamiętania. Jesteśmy jednym z najciężej pracujących narodów w Unii Europejskiej. Zasługujemy na oddech, który nie jest fanaberią, tylko – dosłownie – mechanizmem warunkującym życie naszych organizmów.

Z okazji lata i sezonu urlopowego pozostaje więc życzyć nam, abyśmy umieli nie zaprzepaścić wakacyjnej szansy, zabierając na wyjazd komputer, planując zwiedzenie wszystkich możliwych atrakcji i burcząc na Bogu ducha winnych plażowiczów, którzy tak samo jak my marzą o chwili spokoju i nie mają pojęcia, jak ją sobie dać. Pożyjmy chwilę, pooddychajmy i pozwólmy żyć innym.

A na koniec wyznanie. Napisałam ten artykuł w niedzielę, ignorując ból nadgarstka przeciążonego zbyt częstym pisaniem na komputerze. Ale teraz pójdę na długi spacer i odpocznę.

rysunek: Marek Raczkowski
rysunek: Marek Raczkowski

Od szatańskiego pomiotu do kociej osoby – zmiana, która dokonała się w postrzeganiu tych stworzeń, więcej ma wspólnego z nami niż z nimi.

Odwieczny spór o wyższość psów nad kotami lub kotów nad psami nie należy do najmądrzejszych (i psy, i koty potrafią być wspaniałymi towarzyszami). Nie da się jednak ukryć, że ostatnio to koty wysunęły się na prowadzenie w statystyce ulubionych zwierząt domowych. Laura A. Vocelle, amerykańska znawczyni tematu, podaje w swojej książce Miau. Kompletna historia kota, że w latach 2015–2016 w samych tylko Stanach Zjednoczonych pod opieką ludzi żyło prawie 90 mln kotów, podczas gdy na świecie ich liczba przekroczyła 600 mln. Każdy użytkownik serwisów społecznościowych przyzna też, że koty opanowały Internet: filmy o nich zdobywają na Facebooku czy Instagramie miliony polubień, kocie memy należą do najpopularniejszych, a dołączenie do posta zdjęcia kota jest niezawodnym sposobem na zwiększenie zasięgów. Grumpy Cat, Kot Simona albo miniasty kot Stepan z Charkowa, którego ewakuację z ogarniętej wojną Ukrainy w zeszłym roku śledziły w social mediach dziesiątki tysięcy obserwatorów – kto z nas nie widział jednego z nich przynajmniej raz? Wszyscy mamy przecież wśród znajomych kociarę lub kociarza, o ile sami nie jesteśmy taką osobą. Może dlatego lubimy żartować, że koty przejęły kontrolę nad światem?

Ostrożnie z żartami

Tutaj pojawia się problem: na pozór niewinny żart, jeden z najpopularniejszych, opiera się na krzywdzącym stereotypie kota jako manipulatora skrycie pragnącego władzy. Umysł człowieka wciąż poddaje koty stereotypizacji, raz czyniąc z nich istoty złośliwe, mściwe i krnąbrne, a kiedy indziej – wolne, niezależne i osobne. Nie wszyscy wiedzą, że obie te wizje są fałszywe: cechy kotów, tak samo jak ludzi, nie są im przypisane na stałe, a już na pewno zwierzęta te nie mają cech ludzkich. Gdyby ktoś powiedział, dajmy na to, że ludzie są zazdrośni, wyszedłby na głupca: wiadomo przecież, że jedni są, a inni nie. Podobnie sprawa wygląda z kotami. Są rozmaite. Różnią się między sobą zarówno osobniczo, jak i historycznie.

„Chciałbym sprzeciwić się powszechnemu poglądowi o niewzruszonej Naturze Kota Domowego, a także jego stereotypowemu portretowi, wedle którego jest on niezależny, nieprzewidywalny i tajemniczy, za co ongiś go nienawidzono, a obecnie za to samo się kocha – deklaruje z mocą francuski historyk Éric ­Baratay w książce Kocie sprawy. Koty tworzą swoją historię (tłum. Krzysztof Jarosz). – Zbyt wielu ludzi zapomina, że ten obraz autorstwa naturalistów, pisarzy, artystów i filozofów, zwłaszcza żyjących w XVIII i XIX wieku, zainspirowały szczególne relacje ludzko-kocie, stwarzające właściwą dla nich kocią kondycję i środowisko, a wszystko to razem wzięte wytworzyło szczególne koty będące ucieleśnieniem tylko pewnej wersji kota, a nie Kota jako takiego”. Baratay – związany z Uniwersytetem w Lyonie specjalista w dziedzinie animal studies (interdyscyplinarne badania zajmujące się szeroko rozumianą kwestią zwierząt w obszarze nauk humanistyczno-społecznych) – skupia się na zmienności kocich wzorców zachowań w perspektywie historycznej, obejmującej życie kilku pokoleń tych ssaków na okreś­lonym terytorium. Badacz nie podważa istnienia uwarunkowań gatunkowych, w pewnym stopniu dla kotów wiążących (tak jak ludzkie uwarunkowania gatunkowe determinują nas), podkreśla jednak, że są one plastyczne bardziej, niż przywyk­liśmy sądzić, i stwarzają kotom naprawdę szerokie ramy dla trwałych wariacji behawioralnych. W interakcji ze zmieniającym się środowiskiem koty domowe nie tylko wytwarzają różniące się między sobą kultury, lecz także potrafią przekazywać kolejnym pokoleniom wypracowane w ten sposób wzory kulturowe.

Weźmy takie głaskanie brzuszka. Koci behawioryści uważają, że jeśli zwierzęta nie nauczą się tej pieszczoty od ludzi przed upływem pierwszych miesięcy życia, już jej nie polubią, i jeżeli się na nią godzą, to wyłącznie przez pewien czas i z uprzejmości wobec opiekuna, a potem tracą cierpliwość i gryzą. U nas w domu ta prawda nie obowiązuje: oba nasze przygarnięte w wieku około sześciu miesięcy bezdomniaki uwielbiają być w ten sposób głaskane, dopraszają się tego i oczekują, że będzie to trwało w nieskończoność. W dodatku w ogóle nie drapią i nie gryzą – nigdy! Są to cechy szczególne naszej domowej kociej kultury, wypracowane w toku długiej interakcji.

Nie powinno być zaskoczeniem, że po narzędzia badawcze Baratay sięga do „ludzkich” nauk społecznych i humanistycznych. „Teraz, gdy coraz szerzej dopuszcza się istnienie różnic i złożoność kotów, okazuje się, że można stosować w odniesieniu do nich metody stworzone na potrzeby badania istot par excellence złożonych, jakimi są ludzie” – tłumaczy swoją decyzję. W studiach nad życiem kotów przyjmuje założenia antropologicznej szkoły personalizmu, czyli w pierwszej kolejności skupia się na kocich jednostkach: na historii kotki Mimi czy na osobowości kota Błażeja. Kultury nie uważa za oderwany od życia system, odmawia jej też waloru niezmienności – każda kultura, w tym również kocia, to dynamiczny proces podlegający mechanizmom bezustannej konstrukcji i selekcji. Dlatego – uważa badacz – należałoby zbudować socjologię, geografię i etnologię behawioralną kotów. Dziedzinę, którą sam uprawia, nazywa et(n)ologią historyczną zwierząt.

(Nie)porozumienie

Podejście Érica Barataya do badania kotów jest znakiem fundamentalnej zmiany, która zaszła i wciąż zachodzi w stosunku człowieka do zwierząt. Do jej najważniejszych przejawów można zaliczyć przejście od postawy „to tylko zwierzę”, usprawiedliwiającej okrucieństwo i wyzysk, do orzekanych przez sąd kar za znęcanie się nad zwierzętami, motywowanego etycznie weganizmu czy niespotykanych w przeszłości zjawisk, takich jak ewakuacja zwierząt z Ukrainy czy też utworzenie kategorii non-human person [ang. osoba nie ludzka]. Opiera się ona na założeniu, że człowiek nie jest „koroną stworzenia”, lecz zwierzęciem pośród innych zwierząt, i wiele cech uważanych dotąd mylnie za ludzkie dzieli z innymi gatunkami – m.in. wysoką inteligencję czy zdolność do cierpienia psychicznego. To zaś sprawia, że prawo do życia, szacunku i dobrostanu staje się prawem uniwersalnym. I mimo że lista owych non-human persons obejmuje na razie wybrane gatunki (orki, delfiny, orangutany), coraz więcej kocich opiekunów zmienia nastawienie do swoich mruczących domowników, nie tyle uczłowieczając ich, ile respektując wartość gatunkowej odmienności. Doświadczenie życia z kotem prowadzi do takich samych wniosków, do jakich innymi metodami dochodzi nauka: ludzie i koty mają ze sobą wiele wspólnego. Na tyle dużo, byś­my mogli całkiem nieźle ze sobą współistnieć. „Wykazano – pisze Baratay – iż w wypadku zachowań społecznych ludzie i koty posiadają równorzędne struktury oraz funkcje mózgowe, odziedziczone po wspólnym przodku. Umożliwia to występowanie między nimi interakcji i socjalizacji z podobnymi fizjologicznymi oraz neurologicznymi mechanizmami w wyrażaniu zachowań i emocji”.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Podkreślmy: te „równorzędne struktury”, a także inne podobieństwa nie oznaczają tożsamości. Znaczenia, jakie przypisujemy kocim zachowaniom, często rozmijają się z tymi, jakie naprawdę mają one w zwierzęcym świecie. Rozumiemy je inaczej, po ludzku, paradoksalnie jednak w ramach tego nieporozumienia zachodzi między nami jakaś wyższa zgodność. Interakcje człowieka z kotem – wyjaśnia Baratay – „zakładają po części wzajemne niezrozumienie” i to ono „leży u podstaw kulawego, złożonego i niestałego dopasowywania się”. Dobrym przykładem może tu być koci zwyczaj przynoszenia zdobyczy do łóżka opiekuna: chętnie odczytujemy ten gest jako wyraz miłości i cieszymy się z prezentu, tymczasem kot po prostu wybrał sobie to miejsce jako najbezpieczniejszą kryjówkę dla świeżo upolowanej szmacianej myszki. To zasadnicze nieporozumienie nie stoi jednak na przeszkodzie osiągnięciu obopólnej satysfakcji (my uważamy się za obdarowanych, kot ma poczucie bezpieczeństwa) i umacnia wzajemną relację.

Brzytwa Kartezjusza

Rewersem upodmiotowienia zwierząt we współczesnym świecie jest pokutujące jeszcze tu i ówdzie dziedzictwo dawnej ignorancji i związanej z nią małej wrażliwości. Przejawia się to w podkreś­laniu nie tylko różnic między człowiekiem a zwierzęciem, lecz także odrębności i wyższości homo sapiens nad przyrodą. Postawy takie są głęboko zakorzenione w zachodnich religiach oraz filozofiach.

Chrześcijanie jeszcze dzisiaj powołują się na skierowany do Adama i Ewy nakaz Jahwe z Księgi Rodzaju: „Czyńcie sobie ziemię poddaną” (Rdz 1,28), traktując go jako uzasadnienie ludzkiego egoizmu zwanego antropocentryzmem. Jest to szkodliwe, ponieważ właśnie egocentryzm człowieka doprowadził do okrutnego wyzysku zwierząt i rabunkowej eksploatacji zasobów naturalnych planety, czego konsekwencją są postępujące od lat 70. XX w. ocieplenie klimatu i związane z nim mordercze anomalie pogodowe. Negatywnego wpływu religii chrześcijańskiej na stosunek człowieka Zachodu do przyrody nie zdołały zrównoważyć podejmowane w pojedynkę desperackie próby przeciwdziałania złu, jak choćby Ewangelia Świętych Dwunastu – opublikowany w latach 20. XX w. fikcyjny apokryf Gideo­na Ouseleya, w którym Jezus lituje się nad kotami i zaleca dietę wegetariańską.

Przywilejem długiego trwania cieszy się w kulturze europejskiej również kartezjanizm – tendencja filozoficzna uznawana za fundament zachodniej nowoczes­ności. Jest to stanowisko wypracowane w XVII w. na gruncie metafizyki i filozofii umysłu przez francuskiego matematyka Renégo Descartes’a. Głosił on, że umysł i ciało różnią się substancjalnie i są od siebie niezależne. Ten pozornie nieszkod­liwy koncept przełożył się na wiele dalszych dychotomii pojęciowych, odcinając kulturę od natury oraz ludzi od zwierząt. W ramach kartezjanizmu zwierzę stawało się w stosunku do człowieka tym, czym ciało wobec umysłu: pozbawioną duszy materią; mięsem, które można kroić. Kartezjusz pisał z przerażającym mechanicystycznym chłodem: „Otóż spostrzegam tu przede wszystkim, że jest wielka różnica między umysłem a ciałem, polegająca na tym, że ciało z natury swojej jest zawsze podzielne, umysł zaś całkowicie niepodzielny; bo rzeczywiście, gdy się zastanawiam nad nią, czyli nad sobą samym, o ile jestem rzeczą tylko myślącą, nie mogę rozróżnić w sobie żadnych części, lecz pojmuję, że jestem czymś najzupełniej jednym i całym. I chociaż wydaje się, że z całym ciałem jest złączony cały umysł, to jednak dowiaduję się, że po obcięciu nogi czy ramienia, czy też innej części ciała niczego przez to nie ubyło z mojego umysłu” (Medytacje o pierwszej filozofii, tłum. Maria i Kazimierz Ajdukiewiczowie, Stefan Świeżawski, Izydora Dąmbska). Ten całkowicie zewnętrzny, nieledwie psychopatyczny sposób, w jaki filozof odnosi się tu do ciała, legł u podstaw globalnego kapitalizmu, który kilkaset lat później zacznie dławić planetę.

Kultura nienawiści

Historia chrześcijańskiej Europy jest historią prześladowania kotów. „Kościół wciąż skupiał się na wyimaginowanych związkach kotów z siłami zła” – pisze Laura A. Vocelle o średniowieczu (tłum. Dorota Kozińska). Koty podlegały wówczas uporczywej demonizacji, stając się ofiarami kultury nienawiści skierowanej przeciw nim. Używano ich do walki z przeciwnikami Kościoła: hierarchowie zamawiali i rozpowszechniali wizerunki Żydów w otoczeniu kotów symbolizujących herezję, a przeciwko katarom, których nazwę wywodzono od łacińskiego słowa catus, w XIII w. organizowane były krucjaty. Eksterminacja katarów przebiegała m.in. pod zarzutem, że jakoby czcili oni Szatana pod postacią kota i dopuszczali się perwersji seksualnych z udziałem tych zwierząt.

Przekonanie o związkach kotów z kobietami jest starsze niż Europa i prawdopodobnie sięga starożytnego Egiptu – to tam kocia bogini Bastet opiekowała się płodnością, macierzyństwem i ogniskiem domowym. Była silnym oraz popularnym bóstwem, którego kult promieniował znad Nilu na całe Imperium Romanum. Dopiero pod rządami cesarza Teodozjusza I Wielkiego (IV w.) pozycja chrześcijaństwa umocniła się na tyle, że kulty pogańskie zostały zdelegalizowane w całym cesarstwie, nie wyłączając Egiptu. Dawni bogowie stopniowo odchodzili w niebyt – ich postacie zacierały się, a kompetencje mieszały. Złowróżbnego skojarzenia kota z kobietami, złem i czarami najpewniej dokonali Grecy oraz Rzymianie, łącząc na stałe egipskie kulty Izydy i Bastet z kultami Artemidy i Hekate. Ta ostatnia jako bogini nekromancji, Księżyca, a także magii potrafiła zmieniać postać, co pozostaje w związku z przypisywaną później kobietom uznawanym za czarownice zdolnością do przemieniania się w kota. Opowiadano o nich, że na co dzień otaczają się kotami, posługują się nimi jako środkiem lokomocji, kiedy wyruszają na sabat, i wspólnie z nimi składają cześć Szatanowi, który sam też potrafi zamienić się w kota. Pokolenia Francuzów – pisze Baratay – rosły w przekonaniu, że „w wigilię Świętego Jana w miastach nie było ani jednego kota, albowiem tego dnia wszystkie udawały się na powszechny sabat”. W mieście Metz w Lotaryngii, znanym z praktykowanego intensywnie przez cztery stulecia palenia rzekomych czarownic, 23 czerwca publicznie palono również koty. „Mimo że koty skutecznie kontrolowały populację szkodników – zauważa Laura A. Vocelle – ludzie odpłacali im się bestialską śmiercią w płomieniach, a nawet zrzucaniem z dzwonnic i wież budowli miejskich: w sukiennicach w Ypres praktykowano ten zwyczaj aż do 1817 roku. Większość tych odrażających czynów towarzyszyła uroczystościom kościelnym i obchodom ku czci świętych”.

W tej sytuacji nie dziwi, że w sztuce chrześcijańskiej kot uosabiał przeciwną Bogu ciemną siłę, a w przesądach i legendach jako „wysłannik demonów” lub „diabelski pomiot” sprowadzał choroby, nieszczęścia i śmierć. W połowie XVIII w. ta nienawistna ideologia znalazła zwieńczenie w dziele przyrodnika Georges’a de Buffona zatytułowanym Historia naturalna, w którym kotom „naukowo” przypisane zostały fałsz, obłuda i perwersje, a nawet „nieszczere oczy” czy „ukośny chód” (cyt. za Baratayem).

Długi proces, który doprowadził relacje ludzko-kocie do dzisiejszego stanu, rozpoczął się już pod koniec średniowiecza – z tego okresu pochodzą najstarsze świadectwa ujawniające wrażliwość na piękno kotów żyjących w bliskości z człowiekiem. Są one nieliczne i dotyczą zwłaszcza arystokratek czy mnichów z zakonów kontemplacyjnych, a więc osób dysponujących czasem oraz innymi zasobami ułatwiającymi pielęgnowanie empatii. Takie postawy zaczną się upowszechniać w epoce renesansu – nadal tylko wśród elity i często w związku z importem kotów syryjskich oraz perskich o jasnej sierś­ci, postrzeganych przez Europejczyków jako przeciwieństwo pospolitego czarnego dachowca. Nierzadko zdarza się, że ci sami ludzie hołubią swoich orientalnych ulubieńców i zajadle prześladują znienawidzone koty uliczne.

Mruczące futrzaki w tamtej epoce nie mają jeszcze imion, niemniej przyzwolenie na przemoc wobec nich znacząco słabnie. Koty krok po kroku zaczynają zdobywać sobie w oczach ludzkich podmiotowość. Pierwsze epitafium kota powstaje we Francji w 1558 r., pierwsza książka o kotach – Les Chats François-Augustina de Paradis de Moncrifa – ukazuje się w roku 1727. Jej autor, pisarz i poeta, podkreśla rolę kotów w historii ludzkości (Egipt) oraz ich obecność „u boku ludzi wielkiej inteligencji i władzy od Montaigne’a do Richelieu”. Właśnie XVIII w. przynosi prawdziwy przełom w kociej historii: przez kolejne trzy stulecia pozytywne przewartościowanie w stosunku do kotów będzie w Europie narastać, aż w końcu w drugiej połowie XX w. czuła uważność wobec tych zwierząt stanie się na Zachodzie nową normą. Stopniowo będą się zmieniać również warunki życia kotów domowych, a w rezultacie – ich zachowania i kultury. „Dzisiaj jawna przemoc budzi zgorszenie i jest przykładnie karana – pisze Baratay. – Współcześnie koty stały się najbardziej cenionymi zwierzętami do towarzystwa w krajach Zachodu i w zamerykanizowanej Japonii”.

Życie w stadzie

To prawda: koty żyją dzisiaj z ludźmi blisko jak nigdy wcześniej. Na prawach członków rodziny albo wręcz w międzygatunkowym stadzie, czasem obejmującym też psy, z którymi rzekomo aspołeczne mruczki całkiem nieźle się dogadują, jeśli stworzy się im odpowiednie warunki. Koty otacza się kosztowną opieką zdrowotną, wozi samochodami i samolotami, zabiera na spacery w szeleczkach i na kocie place zabaw, chodzi się z nimi do kociego psychologa, zapisuje się im leki na depresję i wykupuje miejsca na zwierzęcym cmentarzu. Dla wielu osób bliska relacja z kotem domowym jest warta nie mniej niż przyjaźń z innym człowiekiem. Jak zauważa Baratay, w XXI w. coraz bardziej cenione są koty dynamiczne, lubiące zabawę i kontakt z ludźmi, a to z kolei – na zasadzie sprzężenia zwrotnego – sprawia, że coraz częściej właśnie takie się stają.

Personalistyczne podejście do życia z kotami stawia przed nami niemałe wymagania, które można streścić w dwóch słowach: miłość i szacunek. W przekładzie na codzienność oznacza to nie tylko, że od kotów można się wiele nauczyć (zwłaszcza opanowania i równowagi), lecz także należy pójść na mnóstwo kompromisów i ustępstw, np.: zabezpieczyć okna i balkon siatką (choć dla niektórych nie jest to estetyczne), żeby kot nie wypadł, nie poranił się i nie zagubił; ustawić w mieszkaniu drapaki i zbudować „kocią autostradę”, mimo że te konstrukcje rzadko pasują do aranżacji wnętrza; zrezygnować z uprawy trujących dla kota roślin, takich jak skrzydłokwiat, monstera czy gwiazda betlejemska, nawet jeśli należą one do naszych ulubionych. Oznacza to też, że nie wolno się lenić, zaniedbując potrzeby kota, do których należy codzienna zabawa, i trzeba uwzględniać specyficzne wymagania kociej osoby przy planowaniu takich kataklizmów jak dłuższy wyjazd, nowe dziecko w rodzinie, remont czy przeprowadzka.

Najważniejsza jest jednak czujność wobec własnych uprzedzeń, bo nikt nie bywa od nich zupełnie wolny. Przekonanie o „wrodzonej” kociej podłości – zapisane w popularnych żartach o złośliwym sikaniu do kapci, mściwym przewracaniu choinki oraz innych fochach – występuje tak często nawet u miłośników tych zwierząt, że kocia behawiorystka Aleksandra Zawadzka-Glinka w swojej książce Zamieszka(ł) ze mną kot sformułowała w punktach taki apel przestrogę:

„Jakikolwiek problem stwarzałby twój kot, pamiętaj:

On nie robi ci na złość (nigdy żaden kot nie robi na złość).

Zachowanie kota jest objawem – w ten sposób próbuje powiedzieć ci, że coś jest nie tak. Coś zmieniło się w stanie jego zdrowia lub w otoczeniu na tyle, że wystąpiło zachowanie problemowe.

Kot się nie mści – on woła o pomoc”.

Warto to zapamiętać.

Daniel Mróz - rysunek z archiwum, nr 1092/1966 r.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1092/1966 r.