chodź napiszemy wiersz
tak jak do szklanki wyciska się świeżą pomarańczę
a w soku smakujesz sad
pełen słońca i wiatru i blasku
miłosnych słów
tak jak szło się do szkoły jako dziecko
słuchając pierwszego słonecznego furkotania skrzydłami i pienia
i w przepuście wodowało się łódeczkę z liścia pomarańczy
która za widnokręgiem miała przybyć do portu
z niebywałymi skarbami i ludźmi którzy parami
z ręką na sercu szepczą sobie miłosne słowa
tak jak nocą wraz z ostatnim szeptem
zapominasz swojego imienia a pamiętasz księżyc
który wiedzie cię przez mroczne sady
i dalekie porty
by w domykającej się ziemi
stać się słowem miłości
chodź napiszemy zamykanie się papieru
chodź napiszemy jasne lustro
chodź napiszemy rozpoznawalną twarz
chodź napiszemy wodę i ziemię
i wieczory
i pomarańczę
i słowa miłości
Być może ta historia wyda się Wam nieprawdopodobna, ale właśnie tak było. Naprawdę. Przedstawiamy opowiadanie wybitnego twórcy z RPA.
– Lamparty? – zaczął Schalk Lourens. – O tak, po tej stronie Limpopo są dwie odmiany. Główna różnica między nimi polega na tym, że jeden rodzaj ma trochę więcej cętek niż drugi. Ale kiedy człowiek niespodziewanie spotyka lamparta na veldzie [południowoafrykańskim stepie – przyp. tłum.], rzadko się trudzi liczeniem cętek, aby sprawdzić, która to odmiana. Nie jest mu to do niczego potrzebne, ponieważ przy wszystkich rodzajach lampartów stosuje się jeden rodzaj ucieczki: ten najszybszy.
Pamiętam, jak raz niespodziewanie natknąłem się na lamparta. Do dziś nie wiem, ile miał cętek, choć miałem mnóstwo czasu, żeby mu się przyjrzeć. Zdarzyło się to około południa, byłem wtedy na dalekim końcu mojej farmy, za pagórkiem, i szukałem zbłąkanych krów. Pomyślałem, że mogły się schować w cieniu rozłożystej akacji, zwłaszcza że było tam dużo miękkiej trawy, na której miło się siedzi. Mniej więcej przez godzinę szukałem ich właśnie w ten sposób, to znaczy oparty plecami o pień drzewa, po czym wpadłem na pomysł, że równie dobrze, a może nawet lepiej, będzie mi się szukało na leżąco. Przecież każde dziecko wie, że krowy są wielkie i nie trzeba wchodzić na szczudła, aby je dojrzeć.
Położyłem się więc na plecach, skrzyżowałem nogi i zsunąłem kapelusz na czoło, a kiedy zmrużyłem oczy, sterczący czubek mojego buta wydał mi się łudząco podobny do szczytu Abjaterskopu.
W górze krążył samotny sęp, zataczał powolne koła bez trzepotania skrzydłami. Byłem spokojny, że nawet cielaczek nie zdoła się przemknąć niezauważony przez kawałek nieba między czubkiem mojego buta a tym sępem. Jeżeli o mnie chodzi, w razie potrzeby mogłem tak leżeć pod akacją i szukać krów przez calutki dzień. Rozumiecie chyba, że nie zaliczam się do tych farmerów, którzy lenią się w domu, gdy praca wzywa.
Im bardziej przymykałem oczy utkwione w czubek buta, tym bardziej przypominał on Abjaterskop. Aż w końcu odniosłem wrażenie, że to naprawdę jest Abjaterskop: widziałem kamienie na jego szczycie i busz próbujący rosnąć na zboczach, a do moich uszu doleciał odległy szum, jak gdyby huczenie roju pszczół w cichym sadzie. Tak jak mówiłem, było mi tam bardzo miło.
A potem wydarzyło się coś dziwnego. Na szczycie Abjaterskopu osiadła jakby ogromna chmura w kształcie zwierzęcej głowy pokrytej cętkami. W pierwszej chwili tak mnie to rozbawiło, że miałem ochotę się roześmiać. Ale się nie roześmiałem. Uchyliłem trochę szerzej powieki i pomyślałem z ulgą: jakie to szczęście, że tylko śnię na jawie. W przeciwnym razie musiałbym uznać, że cętkowany obłok na Abjaterskopie jest w istocie lampartem wpatrującym się w mój but. Znów zachciało mi się śmiać. Dopóki nie zrozumiałem.
Wtedy uczucie ulgi mnie opuściło. Bo to był lampart, jak najbardziej – duży, głodny lampart, podejrzliwie wąchający moje stopy. Zrobiło mi się bardzo nieswojo. Było dla mnie jasne, że choćbym nie wiem jak się starał, nie zdołam go przekonać, że czubek mojego buta to Abjaterskop. To nie był ten rodzaj lamparta, wiedziałem to i bez liczenia cętek. Tymczasem przestały go interesować moje stopy i zaczął węszyć nieco wyżej. Nigdy w życiu tak się nie bałem. Chciałem wstać i uciec, ale nie mogłem. Moje nogi odmówiły posłuszeństwa.
Wszyscy łowcy grubej zwierzyny, z którymi miałem styczność, opowiadali mi tę samą historię, jak to pewnego razu udało im się wymknąć lwom albo innym dzikim zwierzętom w taki oto sprytny sposób, że kładli się na ziemi i udawali martwych. Drapieżnik przestawał się wtedy nimi interesować i odchodził. Leżąc teraz w trawie, patrząc na lamparta, który dopiero wyrabiał sobie zdanie na mój temat, zrozumiałem, dlaczego w takiej sytuacji myśliwy się nie rusza. Po prostu nie może i tyle. To nie spryt trzyma go w miejscu, lecz własne nogi.
Lampart dotarł już do moich kolan. Bardzo dokładnie przyglądał się z bliska moim spodniom. Poczułem zakłopotanie. Te spodnie były stare i dość niemodne. Miały też rozdarcie na kolanie, bo kiedyś zobaczyłem z daleka poborcę i musiałem się ratować ucieczką przez drut kolczasty w gęsty busz. Lampart długo wpatrywał się w to rozdarcie, ku mojemu coraz większemu zawstydzeniu. Miałem ochotę się z tego wytłumaczyć, opowiedzieć mu o poborcy i ogrodzeniu z drutu. Nie chciałem, żeby lampart pomyślał, że Schalk Lourens jest typem człowieka, który nie dba o swój wygląd.
Dopiero gdy zwierzę dotarło do mojej koszuli, poczułem się lepiej. Była to porządna, niebieska flanelowa koszula, którą kupiłem zaledwie kilka tygodni wcześniej w indyjskim sklepie w Ramotswie, i nie miałbym nic przeciwko, by obejrzała ją dowolna liczba dziwnych lampartów. Obiecałem sobie jednak, że następnym razem, zanim pójdę szukać zbłąkanych krów na trawie pod akacją, natrę swoje trzewiki owczym łojem i założę czarny kapelusz, który noszę tylko na nagmaal [rodzaj uroczystego nabożeństwa protestanckiego – przyp. tłum.]. Nie zamierzałem być pośmiewiskiem okolicznych dzikich zwierząt.
Kiedy jednak lampart zbliżył się do mojej twarzy, znów się przestraszyłem. O ile do koszuli nie można było się przyczepić, o tyle twarzy nie byłem już tak pewien. Przeżywałem straszne chwile. Leżałem całkiem nieruchomo, nie śmiałem otworzyć oczu ani zaczerpnąć tchu. Wielki zwierz pociągał nosem, owiewał mnie swoim gorącym oddechem. Ludzie często opowiadają o zatrważających przygodach z własnego życia. Mnie również wiele razy groziło niebezpieczeństwo. Gdybyście jednak szukali czegoś takiego, co w parę chwil was postarzy i przyprawi o siwiznę, to lampart nie ma sobie równych – zwłaszcza taki, który stoi nad wami i szuka dobrego miejsca, gdzie mógłby zatopić kły.
Lampart wydał niski pomruk, przeszedł w poprzek mojego ciała, strącając mi kapelusz, i ponownie zawarczał. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że się oddala. Moja ulga nie trwała jednak długo. Zwierz nie odszedł daleko, po chwili odwrócił się i położył obok mnie.
Tak, leżeliśmy razem, lampart i ja, na trawie w cieniu akacji. Lampart na boku, lekko skulony, krzyżując przednie łapy jak pies. Gdy tylko próbowałem się odsunąć, burczał na mnie. Jestem pewien, że w całej historii Groot Marico jeszcze się nie zdarzyło, aby szukaniem zbłąkanych krów, tą niewdzięczną robotą, zajmowało się dwóch tak osobliwie dobranych towarzyszy.
Następnego dnia w salonie Fanie Snyman, który służył za urząd pocztowy, opowiedziałem, co mi się przytrafiło, okolicznym farmerom, którzy akurat pili kawę i czekali na ciężarówkę z Zeerust.
– I jak ci się w końcu udało uciec przed tym lampartem? – zapytał Koos van Tonder, próbując obrócić wszystko w żart. – Pewno zacząłeś pełzać w trawie i wystraszyłeś go, udając pytona.
– Nie, po prostu wstałem i poszedłem do domu – odparłem. – Przypomniało mi się, że krowy, których szukam, mogły pójść w drugą stronę i zbłądzić do twojej zagrody. Pomyślałem, że już bezpieczniejsze byłyby z lampartem.
– Czy lampart powiedział ci, co sądzi o ostatnim wystąpieniu generała Pienaara w Volksraadzie? – chciał wiedzieć Frans Welman, na co wszyscy się roześmiali.
Zanim przyjechała ciężarówka z listami, opowiedziałem swoją historię kilka razy i choć moi słuchacze, których było tuzin i trochę, nie mówili zbyt wiele, to nie miałem wątpliwości, że słuchają mnie w ten sam sposób, w jaki słuchali Krisjana Lemmera, o którym wszyscy wiedzieli, że jest największym łgarzem w całym Niskim Veldzie.
Na domiar złego Krisjan Lemmer też tam był, a kiedy doszedłem do tej części, w której lampart położył się obok mnie, Krisjan do mnie mrugnął. Znacie ten rodzaj mrugnięcia. Był to znak nowego porozumienia między nami; sygnał, że od tej pory możemy ze sobą rozmawiać jak jeden łgarz znad Marico z drugim.
Nie podobało mi się to.
– Panowie – powiedziałem w końcu – wiem, co sobie myślicie. Nie wierzycie mi, ale nie chcecie tego powiedzieć.
– Ależ wierzymy – przerwał mi Krisjan Lemmer. – W Niskim Veldzie nie takie cuda się zdarzały. Miałem kiedyś mambę długą na dwadzieścia stóp, dałem jej na imię Hans. Wąż tak się do mnie przywiązał, że nigdzie nie mogłem się bez niego ruszyć. W niedziele pełznął za mną nawet do kościoła, ale ponieważ nie wszystkie kazania mu się podobały, czekał na zewnątrz pod drzewem. Nie żeby Hans nie wierzył w Boga. Po prostu miał wrażliwą naturę i czuł się zakłopotany bardzo zasadniczym stanowiskiem predykanta w sprawie węża z rajskiego ogrodu. Ale nawet wtedy nie szukał dla siebie rozłożystej akacji jak ten twój lampart. Nie zadzierał nosa. Hansowi wystarczał cień zwykłego drzewa. Wiedział, że jest tylko mambą, i nie próbował sobie dodawać powagi.
* * *
Choć brednie Krisjana Lemmera puściłem mimo uszu, efekt całej sprawy był taki, że i ja zacząłem mieć wątpliwości co do istnienia lamparta. Przypomniały mi się dziwne historie o ludziach potrafiących zamieniać się w zwierzęta i choć nie jestem człowiekiem przesądnym, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że byłem świadkiem czarów. Ale kiedy kilka dni później wypatrzono ogromnego lamparta niedaleko przełęczy, a potem znowu przy drodze do Nietverdiend, i jeszcze na łąkach w pobliżu Molopo, sprawy przybrały inny obrót.
Z początku ludzie z niego żartowali. Mówiono, że to nie był prawdziwy lampart, lecz cętkowane zwierzę, które wyszło ze snu Schalka Lourensa. Albo że lampart przyszedł do Dwarsbergu, aby obejrzeć długą na dwadzieścia stóp mambę Krisjana Lemmera. Jednak później, kiedy znaleziono jego ślady przy kilku wodopojach, wątpliwości się rozwiały.
Zaczęto mówić, że niebezpiecznie jest chodzić po veldzie. Nastały emocjonujące czasy. Czasy strzelania do lamparta i uciekania przed nim. Liczbę wystrzałów z mauzerów i Martini-Henry, które odbijały się echem od skalistych urwisk, dało się porównać chyba tylko z pierwszą wojną burską. Liczbę uciekających – chyba wyłącznie z drugą wojną burską.
Jednak lampart zawsze uchodził cało. Z jakiegoś powodu było mi go żal. Wciąż nie mogłem zapomnieć o tym, jak mnie wtedy obwąchiwał i jak się przy mnie położył. Kojarzyło mi się to z Biblią, w której napisano, że lew będzie leżał z barankiem.
Zastanawiałem się też, czy to wszystko aby mi się nie śniło. Czy naprawdę mogło mi się przytrafić coś tak niesamowitego? Lampart coraz mocniej zaprzątał moje myśli. Nie miałem z kim o tym porozmawiać; nie było człowieka, który mógłby mi jakkolwiek pomóc. Nawet teraz, gdy opowiadam tę historię wam, spodziewam się, że mrugniecie do mnie jak Krisjan Lemmer.
Ale mogę wam tylko opowiedzieć to, co sam widziałem, resztę wie tylko Afryka.
Minęło trochę czasu, zanim znów poszedłem ścieżką przez busz do miejsca, gdzie rosną cieniste akacje. Tym razem jednak nie położyłem się na trawie. Kiedy bowiem dotarłem na miejsce, okazało się, że lampart mnie uprzedził. Leżał w tym samym miejscu co wcześniej, lekko skulony, przednie łapy miał skrzyżowane, tak jak to nieraz robią psy. Leżał całkiem nieruchomo. I nawet z oddali widziałem na jego piersi czerwoną plamę po kuli z mauzera.
Opowiadanie Hermana Charlesa Bosmana z antologii Bosman at His Best: A Choice of Stories and Sketches, wyd. Human & Rousseau, Kapsztad–Pretoria–Johannesburg 1989. Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.
Gdyby austriacki psychoanalityk widział performans Mariny Abramović albo słynną wystawę Yves’a Kleina, mógłby swoje prace wzbogacić o cenny materiał badawczy! Ego to ważny temat w sztuce, a jeśli komuś jest ono niezbędne, to właśnie artyście.
Spójrzmy na nich. Jest ich czterech. Stoją na przejściu dla pieszych na skrzyżowaniu Kruczej i Nowogrodzkiej w Warszawie. Zielone światło już zgasło, ale artystów sygnalizacja nie obowiązuje; nonszalancko przechodzą na czerwonym.
Chwilę później spotykamy ich na kładce nad Trasą Łazienkowską. Opierają się o barierkę i plują na przejeżdżające niżej samochody, bo tak im się podoba! Śmieci z kieszeni rzucają prosto na trawnik. Sikają w miejscach publicznych, kiedy im się zachce.
Artyści łamiący zasady życia społecznego, o których mowa, to Oskar Dawicki, Igor Krenz, Wojciech Niedzielko i Łukasz Skąpski – członkowie Supergrupy Azorro. Opisane powyżej sceny pochodzą z ich pracy wideo pod znamiennym tytułem Czy artyście wszystko wolno?.
Azorro zrealizowali ten dokamerowy performans w 2002 r. Członkowie grupy lubili nakłuwać balon sztuki, by wypuścić z niego trochę powagi. Podobnie traktowali figurę artysty. W realiach transformacji ustrojowej, w których powstała praca, trudno nie dostrzec podwójnej ironii. Wobec gwałtownych zmian ludzie sztuki czuli, że nie tyle wszystko im wolno, ile niewiele znaczą w dżungli dzikiego kapitalizmu. Niemniej tytułowe pytanie nie ma w żadnym razie charakteru retorycznego; jest uniwersalne i ponadczasowe. Na mocy niepisanej, ale obowiązującej w zachodniej kulturze umowy społecznej oczekujemy od twórców, aby byli wyjątkowi, przekraczali normy, wznosili się ponad przeciętność. Liczymy się zatem z tym, że mogą być ekscentryczni, narcystyczni, aspołeczni, a nawet okazać się socjopatami – mają przecież wielkie ego.
W tym przeświadczeniu utwierdzają nas też sami twórcy. „Musisz mieć wielkie ego, żeby być artystą” – powiada Damien Hirst. Jak tu polemizować z człowiekiem, który zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w sztuce końca XX w. i stał się ulubionym twórcą 1% ludzkości? Nie będziemy się przecież spierać z artystą, który umieścił czterometrowego żarłacza tygrysiego w wypełnionym formaliną akwarium i nazwał tę instalację Fizyczna niemożliwość śmierci w umyśle istoty żyjącej! Któż może wiedzieć lepiej, co powinien mieć w sobie prawdziwy artysta, niż autor rzeźby pod tytułem Na miłość boską (For the love of God) – wysadzanego brylantami platynowego odlewu czaszki, w której szczękę wprawione zostały ludzkie zęby.
Hirst – wielki twórca naszych czasów, celebryta i przewrotny atencjusz – bez wątpienia wie, na czym polega sztuka współczesna i jaką rolę odgrywa w niej ego. Należy zatem zapytać, czym właściwie jest owo ja, które posiadamy wszyscy, ale artyści jakby bardziej.
Współczesna kultura po uszy zadłużona jest u Zygmunta Freuda. Wśród pojęć, które mu zawdzięczamy, jest również pojęcie „ego”. Psychoanaliza początkowo przyjęła się znacznie lepiej w krajach anglosaskich niż w ojczyźnie autora Kultury jako źródła cierpień; w rezultacie wiele ukutych przez niego terminów zostało spopularyzowanych na świecie, w tym w Polsce, w wersjach pochodzących z amerykańskich przekładów, których autorzy chętnie zastępowali niemieckie pojęcia słowami łacińskimi. Sam Austriak trzymał się niemieckiego Ich.
We Freudowskiej teorii struktury osobowości ego to złożona instancja życia psychicznego. W potocznym rozumieniu utożsamiane jest z poczuciem własnej wartości. I właśnie w tym znaczeniu używają go Damien Hirst oraz inni artyści twierdzący, że duże ego jest cechą immanentną każdego twórcy.
„Pokażcie mi kogoś pozbawionego ego, a ja pokażę wam przegrywa; posiadanie zdrowego ego i wysokiego mniemania o sobie to w życiu dobra rzecz”. Chociaż to zdanie brzmi jak cytat z Hirsta albo innego zadowolonego z siebie bohatera rozszalałego rynku sztuki czasów globalizacji, to jednak akurat tej złotej myśli nie sformułował żaden artysta. Jej autorem jest Donald Trump – współczesny archetyp amoralnego lidera, który jako dobro rozpoznaje to, co jest dobre dla niego.
Ego ma bowiem dwie twarze. Jedna należy do jednostki ambitnej i kreatywnej, druga – do narcystycznego socjopaty. Co znamienne, oblicza te są do siebie podobne. Nieprzypadkowo Freud sformułował swój model osobowości w ramach praktyki terapeutycznej i w kontekście zaburzeń psychicznych. Austriackiemu psychoanalitykowi zawdzięczamy nowoczesną teorię ego, ale Freud nie był pierwszy. Podobne refleksje na temat ludzkiej świadomości snuli przed nim przedstawiciele różnych tradycji filozoficznych. W buddyzmie ja jest centralnym problemem rozwoju wewnętrznego i wskazuje się je jako złudzenie, które należy rozpoznać i przezwyciężyć w procesie przebudzenia duchowego. Stanowi także główne źródło cierpienia. Klucz do szczęścia nie leży bowiem w karmieniu ja i zaspokajaniu jego pragnień, lecz przeciwnie – w wyzbyciu się ich.
Historię sztuki nowożytnej kręgu cywilizacji zachodniej można opisać jako dzieje rozwoju artystycznego ego. Jeszcze w średniowieczu postać autora skryta była głęboko w cieniu dzieła. W ówczesnej sztuce, w znacznej mierze związanej z religią, liczył się kunszt – ceniono go wysoko, ale nikt nie oczekiwał, że twórcy będą wyrażać samych siebie; ja artysty nie stanowiło przedmiotu uwagi odbiorców. Od czasów renesansu zainteresowanie to zwiększa się, a wraz z nim rośnie rola ego w sztuce. W 1550 r. Giorgio Vasari publikuje Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów, pierwszą nowożytną historię sztuki (którą autor utożsamiał z dziejami sztuki włoskiej). Główną część księgi stanowią biografie najwybitniejszych artystów, począwszy od trecenta aż po czasy Vasariemu współczesne. Na rynku wydawniczym, ale też na rynku idei była to propozycja nowatorska, wręcz rewolucyjna. Malarze i rzeźbiarze wieków średnich znali swoje miejsce – wyznaczone pośród innych wysoko wykwalifikowanych specjalistów oraz rzemieślników. Tymczasem Vasari wprowadza malarzy i rzeźbiarzy do grona bohaterów zbiorowej wyobraźni; stawia ich obok wodzów, wojowników, władców i świętych.
Spójrzmy na obraz Albrechta Dürera zwany Autoportretem w futrze. Jest rok 1500. Artysta ma 28 lat. Od wczesnej młodości odnosi sukcesy; nie uważa się za rzemieślnika, czuje się intelektualistą. Jest nie tylko wybitnym malarzem, lecz także pięknym mężczyzną, który przywiązuje ogromną wagę do stroju oraz fryzury – i lubi swój wizerunek. Autoportrety tworzy od dzieciństwa; ten jest trzecim z kolei, który wykonał w technice olejnej.
Tło Autoportretu w futrze ginie w mroku, z którego wydobywa się łagodnie, ale jasno oświetlone oblicze artysty. Dürer patrzy nam w oczy, wyraz twarzy ma beznamiętny. Z ogromną pieczołowitością odmalował swoje bujne, długie włosy opadające w złotych lokach na ramiona. Równie dużo uwagi poświęcił wspaniałemu płaszczowi, w który jest ubrany. Prawą dłonią gładzi futrzany kołnierz; ruch jest pozornie niedbały, lecz nieodparcie kojarzy się z gestem, który wykonuje Jezus Chrystus w przedstawieniach ukazujących go jako Zbawiciela Świata (Salvator Mundi). Wszelkie podobieństwo jest tu zamierzone i nieprzypadkowe; Dürer z rozmysłem gra tym skojarzeniem. Ze swoją fryzurą, zarostem i przystojnym, a zarazem uduchowionym obliczem świetnie nadaje się na modela postaci Boga w ludzkim ciele. W Autoportrecie w futrze malarz nikogo jednak nie odgrywa, jest sobą. Obok wizerunku umieszcza na obrazie dumną inskrypcję: Albrecht Dürer, norymberczyk.
W roku 1500 ten obraz jest ewenementem, ale zapowiada zmiany w sztuce, które w przyszłości umieszczą artystyczne ja w centrum uwagi. Oczywiście artyści tworzyli wizerunki własne od zawsze – choćby dlatego, że każdy twórca jest dla siebie najłatwiej dostępnym modelem. Średniowieczni malarze i rzeźbiarze często umieszczali własne portrety w swoich kompozycjach. Ich oblicza odnajdziemy zwykle wśród tłumu świadków ewangelicznej sceny; czasem ich rysy nosi któryś ze świętych, innym razem jeden z żołnierzy obecnych przy ukrzyżowaniu albo anonimowy pasterz podziwiający hołd Trzech Królów. Ze szczególnym upodobaniem malarze obsadzali się w roli św. Łukasza, który według tradycji sporządził portret Matki Boskiej i jest patronem ich profesji. Malarz uznaje za stosowne zarówno ukazywać, jak wygląda, jak i opowiadać o tym, co czuje. W czasach Dürera autoportret nie istniał jednak jeszcze jako samodzielny gatunek – nie mówiąc już o terminie, który wszedł do obiegu dopiero w wieku XIX.
Społeczny awans artystów wpisuje się w kulturowy proces, który w perspektywie doprowadzi do narodzin nowoczesnego indywidualizmu – i jest zarazem tego procesu symptomem. Im bardziej Europa oddala się od feudalizmu i teocentrycznej wizji świata w stronę kapitalizmu, humanizmu i naukowego światopoglądu, według którego człowiek nie tylko może poznać naturę rzeczywistości, lecz także ją zmieniać, tym bardziej rośnie ludzkie ego. Sztuka doskonale wyraża wzmacniające się poczucie własnej wartości istoty ludzkiej. Od artystów przednowożytnych oczekiwano, by jak najdoskonalej przedstawiali porządek rzeczy, który – jako projekt boskiego autorstwa – miał charakter skończony i niezmienny. U twórców nowoczesnych wyżej od kunsztu zaczęto cenić oryginalność, osobowość i – last but not least – ego oraz zdolność do jego wyrażania. W kulturę indywidualizmu wpisany jest bowiem pewien paradoks. W nowoczesnym porządku napędzanym energią zmiany, wzrostu i postępu ideałem jest osobisty sukces; każdy ma wykuwać swój los, rozwijać się, być wyjątkowy – i być sobą. A jednocześnie wszyscy budujemy społeczeństwo masowe, w którym spełnienie tego ideału możliwe jest wyłącznie dla nielicznych, bo wyjątkowym można być przecież jedynie na tle przeciętnego tłumu. Dlatego doszliśmy do takiej wprawy w wynoszeniu na piedestał jednostek uznawanych za niezwykłe. Artyści idealnie nadają się na ekrany, na które projektujemy nasze niemożliwe do zrealizowania aspiracje. Dla tych najbardziej podziwianych budujemy monograficzne muzea, które są ośrodkami kultu jednostki. Za radą Vasariego studiujemy ich biografie niczym żywoty świętych, stawiamy im pomniki, wyceniamy dzieła na astronomiczne sumy. Czy można się dziwić, że na takim podglebiu bujnie rośnie artystyczne ego? Czyni to przecież w naszym imieniu; musi pomieścić i wyrazić anonimowe ja tak wielu z nas. Inaczej mówiąc, ego jest z natury samolubne, ale to, które posiada twórca, należy również w jakiejś mierze do wszystkich.
Nowoczesny artysta nie jest zwykłym człowiekiem. To ktoś więcej. Może być wieszczem, jak Jacek Malczewski, który uwielbiał portretować się w najróżniejszych kostiumach; na swoich obrazach raz jest satyrem, kiedy indziej zakutym w zbroję rycerzem, to znów samym Jezusem Chrystusem. W rolę tego ostatniego wcielał się niejednokrotnie. W Niewiernym Tomaszu Malczewski występuje jako Chrystus Zmartwychwstały; najzdolniejszy uczeń mistrza, Vlastimil Hofmann, odgrywa tu sceptycznego św. Tomasza i wpycha mu palec w ziejącą w boku ranę. Pod koniec życia, w 1923 r. artysta stworzył tryptyk Mój pogrzeb – zaledwie kilka lat przed tym, kiedy pogrzebano go naprawdę. Przedstawił siebie siedzącego w towarzystwie Chimery i z dumą obserwującego poświęconą sobie ceremonię. Żałobne mary spoczywają na ramionach faunów kroczących przez mazowiecki pejzaż. Śmierć malarza ukazana jest tu jako wydarzenie zakrojone na mitologiczną wręcz skalę. Przerost ego? Na szczęście gesty Malczewskiego podszyte są ironią, która broni go przed ostatecznym osunięciem się w bufonadę. Autor Zatrutej studni nigdy nie cierpiał na deficyt miłości własnej, która w dodatku karmiona była uznaniem odbiorców – w chwili, gdy malował Mój pogrzeb, był otoczony czcią jako żywy skarb kultury narodowej.
Artysta nowoczesny jest również demiurgiem o potencjale twórczym, którego granice wyznacza tylko jego własna wyobraźnia. Już na początku wieku udowodnił to Marcel Duchamp, wystawiając jako dzieło sztuki zwykły pisuar.
28 kwietnia 1958 r. Yves Klein, jeden z duchowych spadkobierców Duchampa, otworzył w swoje 30. urodziny wystawę pod tytułem Pustka (Le vide). Zgodnie z nazwą galeria wydawała się zupełnie pusta, jeśli nie liczyć jednej szklanej – także pustej – gabloty. Klein zapewniał jednak, że pokazuje swoje malarstwo, które od teraz miało być niewidzialne.
Do wystawiania niewidzialnych obrazów potrzeba wyobraźni, zmysłu poetyckiego, ale też tupetu. Albo, mówiąc inaczej, trzeba mieć duże ja, ugruntowane przekonanie o swojej wyjątkowości i mocy sprawczej. Kto takim przekonaniem nie dysponuje, ten nie odważy się namalować niewidzialnego obrazu i na pewno nie przemieni pisuaru w dzieło sztuki – wystarczy chwila wahania i kryzys wiary w siebie, a pisuar pozostanie zwykłym urządzeniem sanitarnym.
Jeszcze w czasach Kleina wyjątkowy status twórcy komentował jego przyjaciel, Piero Manzoni, tworząc słynne Gówno artysty (Merda d’artista). Tytuł należy rozumieć dosłownie. Włoski twórca pakował swoje ekskrementy w ściśle odmierzonej ilości 30 g do puszek opatrzonych stosowną etykietą. Gest był ironiczny, lecz tylko na poły; Manzoni celnie rozpoznawał, że publiczność i kolekcjonerzy pożądają już nie tyle dzieła samego w sobie, ile cząstki wyjątkowego, wyniesionego ponad przeciętność ja, jakim jest osobowość twórcy. Zawartość puszek wyceniał na wagę złota – za 30 g swoich odchodów żądał równowartości 30 g kruszcu po aktualnym kursie.
Od śmierci artysty ceny jego wytworu konsekwentnie idą w górę. Czy ja Piera Manzoniego urosłoby jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że dziś jego puszki wyceniane są na rynku kolekcjonerskim około 70 razy wyżej niż złoto?
W 2010 r. pochodząca z byłej Jugosławii artystka intermedialna Marina Abramović zrealizowała w nowojorskim Museum of Modern Art performans pod tytułem Artystka obecna. Przez trzy miesiące codziennie przychodziła do sali wystawowej, siadała na krześle i trwała tak godzinami w bezruchu. Naprzeciwko ustawione było drugie krzesło, przeznaczone dla publiczności. Ludzie stawali w wijącej się przed budynkiem muzeum kolejce, w której nieraz czekali nawet całą dobę po to, by usiąść naprzeciwko milczącej, nieruchomej Mariny i przez chwilę popatrzeć jej w oczy. Niektórzy podczas tego doświadczenia wzruszeni wybuchali płaczem. Inni opowiadali potem, że tête-à-tête z artystką było jednym z najgłębszych, najbardziej pamiętnych przeżyć, jakie im się przydarzyły w życiu.
Abramović to wybitna twórczyni i osoba znana z dużego ego. Performans w Nowym Jorku był znamienny, bo pokazał, że do wykreowania artystycznej sytuacji nie tylko nie potrzebuje ona dzieła, lecz także nie musi nawet wykonywać żadnego gestu. Wystarczy, że jest.
Przypadek Mariny Abramović jest tyleż ciekawy, co niepokojący; odbiór jej nowojorskiej ekspozycji miał coś ze zbiorowej psychozy; termin „ego” nie został przecież ukuty przez historyków sztuki, ale pochodzi z teorii psychoterapii. Czy zatem należałoby – również dla dobra samych artystów – próbować okiełznać ich ego, nadawać mu proporcje skrojone na bardziej ludzką miarę? To nie jest takie proste. W dążeniu ego do ekspansji i wzmacniania poczucia własnej wartości drzemią ogromne zasoby energii twórczej. Salvador Dalí, który osiągnął mistrzostwo w publicznym performowaniu swojego napompowanego do karykaturalnych rozmiarów ego, mawiał: „Każdego ranka, kiedy się budzę, od nowa doświadczam najwyższej przyjemności – tej polegającej na byciu Salvadorem Dalí”. Takie narcystyczne deklaracje brzmią groteskowo, lecz wyrazistemu ego twórców zawdzięczamy wybitne dzieła sztuki, w których odbijają się nasze przeżycia, doświadczenia i wzruszenia. Nauczyciele duchowi rozmaitych szkół wzywający do przekroczenia własnego ja nigdy nie twierdzili, że ścieżka ego prowadzi donikąd. Ostrzegali jedynie, że nie wiedzie ona do szczęścia. Kto jednak powiedział, że artyści mają ku niemu zdążać? Nie oczekujemy od nich przecież, żeby byli szczęśliwi – chcemy raczej, by mieli ego na tyle duże, abyśmy mogli w nim dostrzec cząstkę samych siebie.
Wyspa Kotów – tak nazywany jest Cypr. Faktycznie, od czasów wypraw krzyżowych grupy futrzastych czworonogów stały się tam widokiem powszednim. Mało kto jednak zna ciekawy epizod z historii wyspy, kiedy to koty naprawdę nią rządziły. W roku 1512 (według niektórych był to 1515) wdarły się na zamek w Pafos i proklamowały Kocią Republikę. Ten wyjątkowy twór państwowy nie trwał długo – po kilku godzinach część kotów poszła spać, a inne rozbiegły się w poszukiwaniu jedzenia. Pamięć jednak pozostała.
Popiel – ten półlegendarny król, bojąc się zjedzenia przez myszy, schronił się w Kruszwicy na wieży. Kazał otoczyć ją kilkunastoma kocimi strażnikami. Ci jednak oświadczyli, że nie będą chronić truciciela, i odmówili służby. Średniowieczni kronikarze zgadzają się, że był to niezwykle honorowy gest kotów.
Incitatus – wszyscy znamy historię cesarza Kaliguli i jego licznych ekstrawagancji. Jedną z nich było wprowadzenie do senatu konia. Zdenko Novak, adiunkt w Instytucie Historii Starożytnej na uniwersytecie w Bratysławie, twierdzi, że wcale nie był to koń, tylko wyjątkowo rozrośnięty kot. Co więcej, chytry zwierzak zamierzał proklamować się nowym cesarzem Rzymu. Kaligula odparł zamach, przepędzając zdrajcę za linię Renu.
Lord John – powszechnie wiadomo, że Isaac Newton odkrył prawo grawitacji po tym, jak spadło mu na głowę jabłko. Mało kto jednak wie, że owo jabłko nie spadło z drzewa samo, strącił je kot Newtona – czarno-biały dachowiec o imieniu Lord John. Niesforny futrzak domagał się uznania, w końcu był współodkrywcą. Na próżno Newton tłumaczył, że całą pracę myślową wykonał sam, a Lord John jedynie zrzucił jabłko. Nieprzekonany kot chodził pod siedziby najważniejszych londyńskich gazet i głośno miauczał. Zdesperowany Newton przekupił go w końcu paczką śledzi. Lord John, najadłszy się, odstąpił od roszczeń.
Iliada – podczas oblężenia Troi Grecy, zanim wymyślili konia trojańskiego, wypróbowali podobny pomysł, budując kota trojańskiego. Olbrzymi drewniany kot mieścił w sobie doborowych greckich wojowników, którzy mieli wyskoczyć na niczego niepodejrzewających Trojan. Obrońcy miasta przechytrzyli jednak Achajów, konstruując gigantyczną wędkę z piórami. Drewniany kot natychmiast zaczął za nimi skakać, wytrząsając Greków.
Magnat – tworząc słynną Konstytucję 3 maja, stronnictwo reformatorskie chciało powierzyć ostatnie poprawki… kotu króla Stanisława Poniatowskiego. Kot o imieniu Magnat miał popatrzeć na rękopis świeżym okiem. Najświatlejsi bywalcy obiadów czwartkowych liczyli, że tzw. kocie poprawki znacznie udoskonalą Konstytucję. Niektórzy mieli jednak wątpliwości: czy dokument ograniczający samowolę magnaterii powinno się dać do poprawiania Magnatowi? Sam Hugo Kołłątaj przekonywał, że w tym wypadku Magnat jest tylko imieniem. Na próżno. W konsekwencji zrezygnowano z pomysłu „kocich poprawek”, kotu zaś odebrano rękopis Konstytucji – zwierzak akurat na nim spał, nie było to więc łatwe zadanie.
Emigranci – niepokojące relacje dotyczą spotkania dwóch polskich intelektualistów, Konstantego „Kota” Jeleńskiego i Stanisława „Cata” Mackiewicza w paryskiej kawiarni Le Chat. Świadkowie twierdzą, że pogawędka pisarzy trwała do momentu, kiedy jeden z nich zauważył mysz wychodzącą z dziury w podłodze. Obaj natychmiast rzucili się w pogoń za gryzoniem, przewracając stoły i ludzi. Po kilkunastu minutach kawiarnia została zdemolowana. A pisarze? Wylegiwali się na podłodze, mrucząc i oblizując pyszczki.
Samowie żyją w harmonii z naturą. Ich sprawdzone i skuteczne metody mogą okazać się bezcenne w naszych zmaganiach ze zmieniającym się klimatem.
Zawsze tu byliśmy, na długo przed innymi” – pisał pierwszy samski autor Johan Turi na początku XX w. Tu, czyli w Sápmi – na terenach rozciągających się na północy Norwegii, Szwecji, Finlandii i Rosji. Samowie, rdzenni mieszkańcy Arktyki, przemierzali je od zarania dziejów: łowili ryby, polowali, zbierali zioła i jeżyny. Rytm ich życia wyznaczały wędrówki reniferów – pasterze podążali za stadem, a nie na odwrót. „One są wolne, nie są moją własnością” – słyszałam wielokrotnie od Samów, którzy podtrzymują tradycję i zajmują się hodowlą reniferów uważanych za święte zwierzęta. Bo to one były w Sápmi pierwsze, od nich wszystko się zaczęło. Według jednej z legend ziemię stworzył biały renifer: z jego żył powstały rzeki, futro przemieniło się w lasy, żołądek w ocean, a poroże w góry.
Dzisiaj renifer to medium; łączy Samów z przyrodą. Mikael Kuhmunen, przedstawiciel jednej ze szwedzkich społeczności hodowców reniferów, nie wyobraża sobie życia bez swojego stada. Uważa, że najgorszy dzień na zewnątrz w towarzystwie reniferów jest o niebo lepszy niż dzień bez nich. Nie umie robić nic innego. Tak dorastał, na świeżym powietrzu, w bliskim kontakcie z naturą. To wnikliwa obserwacja otoczenia i szczegółowa wiedza o środowisku przekazywana z pokolenia na pokolenie pozwoliła Samom przetrwać w bezlitosnym klimacie dalekiej północy Europy i przystosować się do naturalnych zmian klimatycznych. Do dziś Samowie dostrzegają znacznie więcej niż naukowcy – według autorów artykułu Sámi traditional ecological knowledge as a guide to science (Tradycyjna samska wiedza ekologiczna jako przewodnik dla nauki). Badacze nie zdają sobie sprawy ze znaczenia niektórych nowych zjawisk, Samowie zaś łączą kropki i potrafią przewidzieć długofalowe konsekwencje ocieplenia klimatu. A także inspirują badaczy do interpretacji danych w kreatywny sposób.
„Spędzamy tyle czasu na zewnątrz, że nic nie umknie naszej uwadze” – zapewnia Kuhmunen. W lutowy dzień zagania część stada w pobliże chaty na skraju pastwiska; tam poczekają kilka tygodni do marcowej migracji. Pomaga mu w tym 76-letni ojciec, który pomimo 22-stopniowego mrozu przemierza rozległy obszar na skuterze, podczas gdy Mikael namierza zwierzęta za pomocą drona.
Skutki kryzysu klimatycznego – m.in. niespodziewane ocieplenia i następujący po nich mróz, który skuwa ziemię i uniemożliwia reniferom dostęp do pożywienia – oraz masowe wycinki lasów przyczyniają się do fragmentaryzacji pastwisk. Renifery pokonują coraz większe odległości, by dostać się do mchów i porostów. „Nie sposób utrzymać ich w jednym miejscu – stwierdza Kuhmunen. – Niektórym się to nie podoba. Sugerują, że nie jesteśmy w stanie opiekować się reniferami, ponieważ zwierzęta przechodzą przez drogi lub zbliżają się do domków letniskowych. Wtedy sam się wściekam. Bo gdzie mają się podziać między tymi wszystkimi inwestycjami wokół. Poza tym renifery były tu pierwsze!”.
A lepiej nie będzie, bo Arktyka ociepla się trzy razy szybciej niż reszta świata. Samowie biją na alarm. „Globalna debata skupia się na zwalczaniu symptomów kryzysu klimatycznego za pomocą technologicznych rozwiązań. To za mało” – czytam w raporcie szwedzkiego Parlamentu Samów z 2009 r. Zdaniem rdzennej ludności Arktyki powinniśmy poświęcać więcej uwagi przyczynom zmian klimatycznych: „industrializacji i globalizacji, naszemu stylowi życia, naszym nawykom konsumpcyjnym, eksploatacji zasobów naturalnych na wielką skalę”. Ograniczanie się to jedyne rozwiązanie. Samowie robią to od zawsze: zrównoważony tryb życia to oczywistość.
„To przecież normalne: bierzemy tylko to, czego potrzebujemy. Reszta musi zostać dla następnych pokoleń. Polujemy i łowimy w taki sposób, aby populacja mogła się odnowić” – tłumaczy mi Per Olaf Persen w swoim domu w norweskim miasteczku Tana Bru. Samowie nie zabijają zwierząt dla sportu, ale w celu zwiększenia bezpieczeństwa żywnościowego. To część kultury, a nie sposób spędzania wolnego czasu. Dlatego zaczynają polować na głuszca dopiero na początku października, nie zaś 10 września, jak zezwalają przepisy. Uważają, że młode głuszce potrzebują więcej czasu, by nabrać wprawy w locie. Połów ryb też jest przemyślany – norwescy Samowie używają specjalnych sieci, które uniemożliwiają połów dużych okazów dorsza, te mają bowiem największy potencjał reprodukcyjny. Unikają także niektórych tarlisk, aby nie zakłócać procesu rozrodczego. Natomiast duńscy rybacy, którzy łowili w tych samych fiordach, doprowadzali do przełowienia. Zdarzało się, że populacja dorsza omijała obszar, na którym łowili – pisze Einar Eythorsson z Norweskiego Instytutu Badań nad Dziedzictwem Kulturowym w artykule na temat tradycyjnej wiedzy i zarządzania zasobami w północnej Norwegii.
Persen wciąż korzysta z zasobów, które zebrał i upolował z myślą o zapasach; zamrażarka na tyłach nowocześnie urządzonego domu jest wypełniona po brzegi mięsem łosia i głuszca oraz malinami moroszkami, czyli kwaśnymi kuzynkami borówki. „Turyści z południa narzekają, że nie mogą ich nigdzie znaleźć. Bo trzeba wiedzieć, gdzie szukać!” – Persen uśmiecha się pod nosem, gdy polewa żółte maliny śmietaną. Trzeba też wiedzieć, kiedy przestać. Samowie pozwalają przyrodzie odpocząć, aby mogła się zregenerować.
Tradycyjna wiedza o przyrodzie i zarządzaniu naturalnymi zasobami jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Kuhmunen zgłębiał tajniki hodowli reniferów oraz radzenia sobie z trudnymi warunkami pogodowymi podczas dni spędzanych na nartach ze swoim dziadkiem w czasach, kiedy Samowie mogli jeszcze dotrzeć do pastwisk pieszo. „Te opowieści mnie nużyły. Byłem za młody, żeby docenić taką skarbnicę wiedzy. Teraz żałuję. Ale coś tam zapamiętałem; często przyłapuję się na tym, że intuicyjnie wiem, co robić, choć nie mam pojęcia skąd”. Dzisiaj Kuhmunen namawia swoje dzieci, by słuchały dziadka. „Na szczęście nie są tak obojętne jak ja w ich wieku. Pochłaniają tę wiedzę ze szczerym zainteresowaniem. Zwłaszcza moja córka jest naprawdę utalentowana. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak szybko i umiejętnie znakował renifery. A zaczęła późno, w wieku 13 lat”.
Fikret Berkes, emerytowany profesor kanadyjskiego Uniwersytetu Manitoby, podkreśla, że przyszłe pokolenia będą potrzebowały tradycyjnej ekologicznej wiedzy (TEW), by przetrwać. „Ta część dziedzictwa ludzkości pozwala na monitorowanie i zarządzanie ekosystemami, ze szczególnym uwzględnieniem zdolności przyrody do regeneracji”. Naukowcy na całym świecie uważają, że TEW rdzennych ludności to ważny element zrównoważonego zarządzania gruntami i zasobami. Okazuje się, że 80% wszystkich terenów z różnorodnością biologiczną znajduje się na obszarach zamieszkanych przez rdzenne ludności; zajmują one zaledwie 22% powierzchni Ziemi. Z raportu ONZ z 2019 r. wynika ponadto, że przyroda w tych miejscach znika wolniej.
Samowie od dawna walczą o ochronę Sápmi. W 2010 r. ocalili przed wycinką 80 000 km² (czyli jedną czwartą powierzchni Polski) pralasu sosnowego z dużą różnorodnością biologiczną. Kampania przeciwko karczowaniu tego ekosystemu trwała osiem lat: Samowie negocjowali z państwową firmą Metsähallitus, która zarządza obszarami chronionymi i jednocześnie dostarcza drewno dla przemysłu leśnego w Finlandii.
Chociaż Samowie mieszkają w Sápmi od niepamiętnych czasów, politycy uważają, że lepiej znają się na ochronie przyrody na tych terenach. Kiedy w 1996 r. Laponia w północnej Szwecji otrzymała status światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na obecność rdzennej ludności, Samowie wystąpili z wnioskiem o przyznanie im prawa do pełnego zarządzania tym obszarem – znajdują się tam pastwiska i święte dla Samów miejsca, takie jak jezioro Lájtávrre. Szwedzki rząd nie wyraził jednak zgody. Politycy od dawna ignorowali, a czasem wręcz wykluczali samską społeczność podczas negocjacji – pisze antropolożka Carina Green w swojej pracy doktorskiej. Niektórzy nawet postrzegali rdzenną ludność jako niewykształconych „innych”, którzy nie są w stanie zrozumieć szwedzkiego systemu administracyjnego. Odrzucili kompleksowy plan Samów Mijá Ednam (Nasza Ziemia), który zawierał holistyczną wizję zarządzania Laponią.
Przeświadczenie, że Samowie są zbyt prymitywni, by właściwie zadbać o swoją ziemię, nie jest nowe. Wypływa ono z naukowego rasizmu – wyjaśnia May-Britt Öhman, samska badaczka, która wykłada w Centrum Multidyscyplinarnych Studiów nad Rasizmem na Uniwersytecie w Uppsali.
Szwecja jako pierwsza na świecie ustanowiła Państwowy Instytut Biologii Rasowej, ośrodek wykonujący pseudonaukowe badania na temat „nordyckich” cech rasowych w swoim kraju. Pracownicy ośrodka przemierzali Sápmi, by dociec rzekomych różnic między Szwedami a Samami: fotografowali Samów nago, mierzyli ich czaszki.
Rasistowskie poglądy usprawiedliwiały brutalną kolonizację północy kraju, a zaczęła się ona już w IX w. Tak pisze o tym Turi: „Przybyli od morza i przegonili Samów. Samowie uciekli na wyżyny leśne i tam żyli w spokoju przez wiele lat i opiekowali się swoimi stadami w lasach i górach, które były opuszczone lub nieosiedlone. Kiedy norwescy osadnicy nie mogli przepędzić ich dalej, kradli wszystko, co znaleźli: ser, mleko, skóry i bydło. A nawet zabijali”. W 1673 r. władze szwedzkie wydały dekret zachęcający rolników do kolonizacji „dzikiej” północy. Ten obraz opuszczonego Sápmi wciąż jest żywy. „Politycy i sektor turystyczny nazywają nasz obszar kulturowy vildmark – dzikim miejscem. Samowie są traktowani jako część tej »dziczy«” – mówi mi Öhman.
Kolonizacja trwa do dziś, pod przykrywką „zielonej zmiany”, jak zaznaczają Samowie oraz aktywiści, w tym Greta Thunberg. Szwedzkie i zagraniczne firmy, zachęcane europejskimi dotacjami, inwestują coraz więcej w „zielone” projekty na „dalekiej północy”. Ta stała się arktycznym eldorado ze względu na bogate występowanie surowców krytycznych, niezbędnych do transformacji energetycznej. Chodzi o metale ziem rzadkich, lit, kobalt, nikiel i grafit, które służą do produkcji baterii, np. do pojazdów elektrycznych czy turbin wiatrowych. Szwedzki parlament Samów podkreślał w Deklaracji z Tråante z 2017 r., że „eksploatacja terenów Samów w imię tego, co nordyckie społeczności określają mianem »zielonej energii«, to paradoks, jako że Samowie od zawsze wykorzystywali tradycyjne obszary w zrównoważony sposób, zostawiając znikomy ślad ekologiczny”.
Samowie próbują zapobiec inwestycjom, które mogłyby zniszczyć to, co chronili od tysięcy lat. Persen, jako członek zarządu stowarzyszenia Ludzie przeciwko Elektrowni Wiatrowej Davvi, walczy ze spółką Grenselandet, która planuje park wiatrowy w pobliżu Tany Bru. „Mamy dość inwestorów, którzy twierdzą, że wiedzą lepiej, co jest dla nas dobre. Grenselandet mydli nam oczy nowymi miejscami pracy. Ale my nie potrzebujemy tymczasowego zarobku, tylko naszej ziemi. Sieć energetyczna zakłóci kontakt z przyrodą. Jednak to nie jest największy problem. Betonowe podstawy wiatraków uszkadzają grunt. Krajobraz potrzebuje później sporo czasu, by się zregenerować. A przyroda to całe nasze życie, jesteśmy jej częścią. Piękno tych terenów dodaje energii, przynosi spokój”.
W Szwecji, w okolicach miasta Luleå, 800 km na południe od Tany, Samowie przegrali. Największa w Europie farma Markbygden 1101 powstała tam mimo protestów hodowców reniferów. Urzędnicy odrzucili skargi złożone przez Samów w latach 2010–2013. Uznali, że sprawa elektrowni ich „nie dotyczy”, chociaż znajdują się tam letnie pastwiska – pisze badaczka Ellen Ahlness. Obecnie 80% farm w Szwecji powstaje na północy kraju, „tam, gdzie wieje i mieszka mało ludzi” – jak podkreśla rzecznik firmy Svevind. Politycy ignorują liczne badania, które pokazują, że farmy wiatrowe zakłócają szlaki migracji reniferów i mają negatywny wpływ na ich dobrostan ze względu na hałas wytwarzany przez turbiny wiatrowe.
W 2010 r. była przewodnicząca szwedzkiego parlamentu Samów ostrzegała, że hodowcy reniferów mogą utracić nawet jedną czwartą pastwisk w wyniku pojawienia się farm wiatrowych. To właśnie utrata ziemi stanowi największe wyzwanie i zarazem zagrożenie dla kultury Samów. W Szwecji stracili oni już część pastwisk, łowisk oraz ważnych kulturowo miejsc ze względu na masowe wycinki lasu, a także rozległe inwestycje w energię wodną na początku XX w.; 45% energii w Szwecji pochodzi z hydroelektrowni. W 2022 r. szwedzki rząd po 10 latach negocjacji przyznał zaś brytyjskiej firmie koncesję na wydobycie rudy żelaza, 40 km od Jokkmokku. Kuhmunen jest zaniepokojony. „Stracimy następne pastwiska, bo zwierzęta będą omijały teren wydobywczy szerokim łukiem. Zmienią się ich szlaki migracyjne. A to z kolei może doprowadzić do konfliktów między siidami [społecznościami skupiającymi hodowców reniferów oraz ich rodziny w Sapmi – przyp. red.]. Renifery wkroczą bowiem na tereny innych siidów w poszukiwaniu pożywienia”.
Utrata ziemi powoduje poważne konsekwencje – oznacza odcięcie od przyrody, a tym samym zanikanie tradycyjnego stylu życia Samów, wiedzy o środowisku i języka, ponieważ samski jest przekazywany razem z tą wiedzą z pokolenia na pokolenie. ONZ już w 2018 r. przestrzegała, że wymieranie rdzennych języków niesie za sobą „utratę bezcennej wiedzy, która mogłaby dostarczyć odpowiedzi na niektóre z największych problemów świata: na zmiany klimatu czy brak bezpieczeństwa żywnościowego”. Okazuje się, że w przyszłości nawet mieszkańcy Szwecji, Norwegii oraz Finlandii mogą mieć kłopoty ze stałym dostępem do wystarczającej ilości bezpiecznego, jakościowego pożywienia. Dlatego w 2017 r. wszystkie partie polityczne w Szwecji uzgodniły krajową strategię żywnościową. Nie obyło się bez licznych debat i pogłębionych analiz porównawczych. W ferworze dyskusji – jak zaznacza Lena Maria Nilsson, koordynatorka badań w Arctic Research Centre i współdyrektorka Várdduo, Centre for Sámi Research na Uniwersytecie w Umeå – „zapomniano” jednak o znaczącym aspekcie: perspektywie rdzennej ludności i choćby ochronie dzikich ziół oraz jagód, lokalnych zasobów dostępnych na wyciągnięcie ręki.
Z greckiego „niepodzielny”; prawdziwą światową karierę zaczął robić akurat w momencie, w którym został rozszczepiony.
Często mówi się, że zakochanych nawet śmierć nie rozdzieli. Nie świadczy to jednak o niepodzielności miłości, tylko o słabości śmierci. Zakochanych bowiem z łatwością podzielą choćby niepozmywane naczynia.
Ostatnim kęsem nie sposób się podzielić, bo nie może być dwóch ostatnich kęsów. Jeden z nich musi być przedostatni. W tym sensie podzielić się nie można również pierwszym kęsem. Ani żadnym innym.
Gurudev Sri Sri Ravi Shankar – nauczyciel duchowy i założyciel fundacji Art of Living – o potrzebie pokoju, sile uśmiechu oraz ukojeniu, które dają oddech i medytacja. Rozmawia Tomek Niewiadomski.
Tomek Niewiadomski: Drogi Gurudevie, jakie jest Twoje przesłanie? Czego nauczasz?
Ravi Shankar: Jestem po to, by każdemu przypomnieć: jesteś kochany, jesteś ważny, liczysz się! Chcę, żeby wszyscy byli szczęśliwi, aby na każdej twarzy widniał uśmiech. Pragnę powszechnego postępu. Żeby zniknęło ubóstwo, żeby wszystkie państwa zjednoczyły się, a konflikty zostały zażegnane. Tego nam wszystkim życzę.
Czy te wartości były istotne dla Ciebie już w dzieciństwie?
Tak, zawsze chciałem, żeby ludzie byli szczęśliwi i pokojowo nastawieni do siebie nawzajem. Nie mogłem znieść konfliktów. Gdy byłem świadkiem jakiejś kłótni, włączałem się i wszystkich ze sobą godziłem.
Jak to możliwe, że byłeś tak dojrzały w tak młodym wieku?
To było dla mnie bardzo naturalne. Nie wiązało się z żadnym wysiłkiem. Ale widzę, że wiele osób zmaga się z tymi naturalnymi dla nich uczuciami w złożonym świecie dookoła nas.
Czy kiedykolwiek użyłeś przemocy?
Nigdy.
Nawet jako dziecko?
Ani razu. Nie stosowałem przemocy ani nie powiedziałem nikomu złego słowa w ciągu całego obecnego życia, czyli przez 67 lat. I mam nadzieję, że to się nie zmieni. Wiesz, kiedy dorastałem, owe wartości były bardzo ważne – nadawały kierunek naszym działaniom. Byliśmy pod wpływem filozofii niestosowania przemocy. Moi rodzice, nauczyciele, wszyscy ludzie wokół mieli ten sam system wartości.
Dorosnąć – co to oznacza? Jak stać się dojrzałym, nie tracąc przy tym otwartości, entuzjazmu, radości i ciekawości świata?
W pewnym sensie wszyscy jesteśmy dziećmi. Chciałbym, żeby dorośli mieli w sobie więcej z dziecka. Dziecko uśmiecha się 400 razy dziennie, nastolatek już tylko 17 razy, a dorosła osoba często nie uśmiecha się wcale. Byłoby o wiele mniej konfliktów na świecie, gdyby ludzie częściej się uśmiechali. Zachowanie dziecięcej natury – tym jest właśnie duchowość.
Pytanie brzmi: jak cofnąć ten proces? Jak wrócić do niewinności, z którą się urodziliśmy? Jak znów zacząć się uśmiechać? To prawdziwe wyzwanie.
Jeśli się przyjrzysz, dostrzeżesz trzy rzeczy, które powstrzymują nas przed odczuwaniem dziecięcej radości: uprzedzenia, brak poczucia bezpieczeństwa i stres. To chyba tyle, ale jeśli przyjdzie ci do głowy coś jeszcze, daj mi znać! Musimy pozbyć się tych trzech elementów. Dzięki medytacji, jodze i technikom oddychania poradzimy sobie ze stresem. Mądrością zwalczymy uprzedzenia, a refleksja nad własnym życiem, pewność siebie oraz wiara pozwolą poczuć się bezpiecznie.
Nawiązując do nazwy fundacji Art of Living – co oznacza bycie artystą uprawiającym sztukę życia?
Artystą jest ktoś, kto potrafi doceniać świat wokół siebie i tworzyć. W sztuce życia chodzi więc o wyrażanie siebie i docenianie tego, co jest.
Jak stać się artystą w codziennym życiu? Jak znaleźć inspirację?
Inspiracja zawsze pochodzi z wewnątrz. Kiedy się w coś angażujesz, robisz coś dla świata, coś mu oferujesz; możesz czerpać inspirację ze wszystkiego i ze wszystkich wokół. Trudno decydować, że „chcesz być zainspirowany tym i tamtym”. Inspiracja zawsze jest czymś spontanicznym, czymś, co ci się przydarza. Widzisz dziecko, które się bawi, i coś się w tobie dzieje. Czujesz inspirację. Widzisz, jak ktoś robi coś dobrego, i chcesz robić to samo.
Sam nieustannie pracujesz, dedykując siebie innym 20 godzin na dobę. Twoja fundacja dotarła do niemal pół miliarda osób, setki tysięcy z nich opowiadają o doświadczeniach zmieniających życie. Wczoraj podczas Twojego wykładu Odsłanianie nieskończoności jeszcze bardziej sobie uświadomiłem, że nasz potencjał jest nieograniczony. Powiedziałeś: „Ciało jest niczym muszla zanurzona w oceanie życia”. Powiedz mi, proszę: jak czerpać inspirację i energię z tego oceanu?
Tajemnicą jest mądrość. Mądrość to dostrzeganie, że wszystko w życiu się zmienia, ale przede wszystkim, że istnieje coś, co pozostaje niezmienne. Bycie w kontakcie z tym, co niezmienne, jest kluczowe – medytacja bardzo może tutaj pomóc.
Powiedziałeś też: „Miłość to dostrzeganie Boga w drugiej osobie. Medytacja to dostrzeganie Boga w nas samych”. Czym jest więc mądrość?
Wszystko jest mądrością. (Gurudev spogląda wokół siebie i robi łagodny, szeroki gest ręką)
Czym jest więc ignorancja?
Ignorancją jest uznawanie tego, co tymczasowe, za stałe, a tego, co nie jest prawdziwą radością, za radość.
Spacerujemy w otoczeniu gór, pośród przyrody. Jest tyle piękna wokół nas. Czy piękno istnieje, żebyśmy mogli doświadczać tego, kim naprawdę jesteśmy?
Piękno jest tym, czym jest natura, a natura jest częścią piękna.
Mimo to niszczymy ekosystemy, choć dostarczają nam wszystkiego, czego potrzebujemy. Wspólnie z fundacją posadziliście miliony drzew na całym świecie. Drzewa są nie tylko piękne, ale także pełnią istotną funkcję. Dlaczego są takie ważne?
Wiedziałeś, że drzewa oraz inne rośliny odczuwają emocje? Żyją i potrafią cię poczuć. Kiedy jesteś spokojny i szczęśliwy, wchłaniają to uczucie szczęścia i radości. Przynoszą ukojenie. Jednak wszyscy są tak zaabsorbowani własnymi myślami, że nie mają czasu, by dostrzec naturę!
Globalne ocieplenie nauczyło nas, że powinniśmy sadzić drzewa. Wszyscy musimy się tym zająć. Ponad 300 ich gatunków jest na skraju wyginięcia.
Boskość, czyli samo życie, które jest we wszystkim i wszędzie, wydaje się bardzo subtelnym rodzajem energii. Skąd mamy wiedzieć, że ją znaleźliśmy? Czy da się w ogóle usłyszeć Boga albo nawet rozmawiać z Bogiem?
Wiesz, że kiedy mówisz, to nie do końca ty. Boskość jest nieodłączną częścią ciebie. Kiedy rozmawiasz z Bogiem, to jakbyś kierował słowa do kogoś na zewnątrz, rozumiesz?
Tak!
Nic nie istnieje poza przestrzenią, Ty w niej jesteś, Ty możesz być nią. Ty możesz ją poczuć.
Współczesna nauka potwierdziła, że pojęcie materii jest zwodnicze. Atomy, z których zbudowane jest wszystko wokół nas, same składają się w 99% z przestrzeni. Wspomniałeś też wielokrotnie, że nasze ciało jest wydrążone i że gdyby nie ta pusta przestrzeń, zmieściłoby się w pudełku po zapałkach. Co to wszystko oznacza? Że świat, który postrzegamy dzięki zmysłom, jest iluzją?
Nauka dziś potwierdza wnioski, które wysnuli starożytni filozofowie wedanty. Jednakże to, co wydaje nam się materią, rzeczywiście jest materią.
Ale materia wyłania się z pustki. Jak do tego dochodzi? Czy ta pustka jest pełna wibracji?
Tak, jest pełna energii.
Pełna energii i miłości?
Dokładnie tak.
I nieustannie jest nowa i świeża?
Tak.
Czy naprawdę potrzebujemy eonów ewolucji i milionów reinkarnacji, żeby w końcu doświadczyć naszego nieograniczonego potencjału jako istot ludzkich? Innymi słowy: żeby móc czerpać z oceanu nieskończonych możliwości albo po prostu stać się oceanem?
Cóż, już tu jesteś, stałeś się istotą ludzką – to, co masz, jest w twoich rękach.
Wiele osób mówi o przebudzeniu świadomości w XXI w. Czy dzieje się teraz coś szczególnego?
Myślę, że świat powoli się przebudza. Kilka dekad temu było trudno rozmawiać z ludźmi o niewidzialnej, nieuchwytnej rzeczywistości. Dziś jesteśmy o wiele bardziej otwarci na sferę tego, co niewidoczne, z czego wszystko wypływa, w czym tkwią siły ożywiające całą planetę i gdzie leży przyczyna wszystkich przyczyn. Niekiedy ta ścieżka wydaje się trudna, ale ostatecznie okazuje się najbardziej kojąca i satysfakcjonująca.
Umysł to dziwny rodzaj zjawy. Przynosi cierpienie i strach, bez przerwy pragnąc czegoś więcej. Nawet w nocy kąsa jak wąż. Jak pozbyć się tej udręki? Jak sprawić, by umysł służył wzniosłym myślom i spokojnemu życiu?
Czy zauważyłeś, co dzieje się w twoim umyśle w każdej sekundzie? Balansuje między przeszłością a przyszłością. Albo jest zajęty tym, co się wydarzyło, albo tym, co nadejdzie. Wiedza to bycie świadomym tego fenomenu umysłu – tego, co dzieje się teraz w twojej głowie, gdy czytasz wywiad.
Chcesz wiedzieć, jak kontrolować swój umysł? Nie da się wyuczyć samoświadomości z podręcznika. Opanowujesz to dzięki oddechowi – jeśli potrafisz kontrolować oddech, możesz również kontrolować umysł – a także za pomocą medytacji. Dzięki niej stajesz się świadomy tego, co dzieje się w twoim umyśle i sprowadzasz go do teraźniejszości. Radość, szczęście, entuzjazm, skuteczność oraz produktywność są osadzone w teraźniejszości. Kiedy umysł jest twoim przyjacielem, przynosi szczęście, wolność, swobodę. Umysł może więc być naszym największym wrogiem, ale też najlepszym przyjacielem.
Czym dokładnie jest joga i – co ważniejsze – jak to możliwe, że ma na nas taki zbawienny wpływ?
Praktyka jogi jest znana od wieków i pozytywnie wpływa na zdrowie, duchowość oraz sprawność umysłu. Joga to coś więcej niż ćwiczenia fizyczne. Dzięki jodze możemy się uśmiechać mimo stresu, napięcia i trudnych sytuacji, z którymi mierzymy się w codziennym życiu. Joga jest przepastnym oceanem: możesz po nim żeglować, ale możesz też osiąść na platformie wiertniczej i szukać ropy. Joga daje rozmaite możliwości na różnych poziomach.
Wraz z osobami działającymi w fundacji Art of Living pomogłeś milionom osób. Czy kiedykolwiek miałeś kłopot, którego nie potrafiłeś rozwiązać? Albo spotkałeś osobę, której nie potrafiłeś pomóc?
Konflikt jest wpisany w naturę świata. Ukojenie jest wpisane w istotę jaźni. Pośród wielu konfliktów czekam w gotowości, by pomóc ludziom znaleźć ukojenie w ja.
Gdybyś mógł dać mi jedną radę lub mądrość, co by to było?
Dlaczego prosisz tylko o jedną radę? W życiu zdarza się wiele sytuacji i każda z nich wymaga innego podejścia oraz innego rodzaju mądrości.
Nie ograniczaj się nigdy do jednej zasady – tak jak nie zastanawiasz się, czy jest jedna konkretna rzecz, którą możesz zjeść. Powinieneś jeść wszystko: węglowodany, białko, różne składniki i wartości odżywcze. Zazwyczaj jemy wszystko. Mądrość jest właśnie taka, otwórz się na nią.
Nauczyciel duchowy i założyciel fundacji Art of Living. Jogin, działacz pokojowy, który od ponad 40 lat bez ustanku podróżuje po świecie, uczy medytacji i przypomina o humanitaryzmie. Więcej na artofliving.org.
Doskonałość budzi podziw, ale to błąd jest sympatyczny. O działalności prestiżowego brytyjskiego Klubu Błędów mówi jego założyciel sir James M. Cleese.
Tomasz Wiśniewski: Czy mógłby Pan opowiedzieć o początkach powstania słynnego klubu?
James M. Cleese: Nasze stowarzyszenie założyliśmy 30 lutego 1976 r. Wszyscy potencjalni członkowie musieli wypełnić formularz. Jeśli ktoś zrobił to prawidłowo, było jasne, że nie może wejść do naszej organizacji. Przed spotkaniem inauguracyjnym podaliśmy pewną informację dotyczącą lokalizacji. Ten, kto by się udał w podane miejsce, dostałby dożywotni zakaz wstępu w nasze szeregi. Ostatecznie nikt się nie zjawił, było więc jasne, że Klub Błędów już istnieje i nigdy nie przestanie istnieć.
Wiele mówi się o trudnościach ze wskazaniem adresu siedziby Klubu Błędów. Sam mogłem się o tym przekonać, próbując nawiązać z Panem kontakt.
Siedziba naszego klubu znajduje się wszędzie i nigdzie. Gdy spotykamy się na konferencjach, aby omówić pewne hipotezy czy zreferować pseudonaukowe teorie albo przekłamania historyczne, i przez pomyłkę ktoś nas odwiedza, natychmiast zyskuje pozycję co najmniej zastępcy prezesa.
Czy reguły rządzące życiem klubu są jasno sformułowane?
Działamy instynktownie i nieprzewidywalnie. Pewnego razu jeden z naszych członków zwrócił uwagę, że ktoś ma zegarek nieprzestawiony na czas letni. Od razu został wyrzucony.
Wspomniał Pan o hipotezach naukowych. O czym jeszcze dyskutujecie podczas zebrań?
W kręgu naszych zainteresowań znajdują się głównie błędy logiczne, historia nauki i techniki, przejęzyczenia i gafy palnięte w towarzystwie. Często organizujemy konferencje poświęcone biografiom osób, którym członkostwo zostało nadane post mortem – są to m.in. wszyscy laureaci Nagrody Darwina.
Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że ta organizacja zwyczajnie szerzy dezinformację.
To zupełne nieporozumienie. Przykładowo, dokumentujemy błędne użycie rozumu, kolekcjonujemy fakty, choćby takie: „wprowadzenie komputerów do biur spowodowało większe zużycie papieru” czy „tworzenie przejść dla pieszych zwiększyło liczbę potrąceń”.
Dlaczego właśnie Klub Błędów? Zwykle uważa się pomyłki za niekorzystne lub nawet szkodliwe.
Doskonałość budzi podziw, jest też skuteczna, ale czasem bywa wręcz odrażająca. Błąd jest twórczy, zabawny, sympatyczny i łączy ludzi. Nawet jeśli ktoś chce go unikać, nie może tego zrobić bez uświadomienia sobie, czym on jest. Działalność naszego klubu to konieczność dla rozwoju wszelkiej nauki, wszelkiego racjonalizmu czy perfekcjonizmu, wszystkich tych dziedzin i ścieżek, które nam akurat wydają się błędne.
O tym, że koty rządzą całym światem, wiadomo od dawna. Jednak fakt, że zajmują też dawne miejsce psów, jest zupełną nowością. Wyjaśniamy, na czym polega ten fenomen.
Kotopsy są ucieleśnieniem najnowszego i najbardziej dotychczas rozwiniętego poziomu antropizacji. W rezultacie wyraźnego spadku, od końca XX wieku, liczby psów do towarzystwa w krajach zachodnich (południowy Pacyfik, Ameryka Północna, Europa Zachodnia), a także silnego wzrostu populacji kotów, wielu ludzi nabywa te ostatnie, kierując się przy tym nową motywacją, znacznie różniącą się od powodów, jakie mieli właściciele z lat 1960–1990. Nie chodzi już o stworzenie opozycji wobec opiekunów miłych psinek, lecz o zastąpienie psów, które stały się uciążliwe, kotami, uważanymi za mniej wymagające, przy jednoczesnym przeniesieniu na nie pragnienia bliskości i zażyłości, typów i sposobów relacji, które wcześniej cechowały stosunki ludzko-psie. Ci ludzie preferują koty jeszcze bardziej interaktywne, bliższe, bardziej przywiązane, coraz mocniej przypominające psy do towarzystwa. Żeby określić ten proces, nazywam je „kotopsami”.
Idąc śladem zakładów hodujących psy, kocie hodowle rozwijają się szybko od drugiej połowy XX wieku w związku z upowszechnieniem się na Zachodzie kota do towarzystwa, a potem kota przyjaciela. Wiąże się to z istotnymi konsekwencjami dla kociąt: często zostają zbyt szybko (w wieku dwóch tygodni) oddzielone od matek, które mają jeszcze sporo mleka, ale od razu używa się ich ponownie do reprodukcji. Nikt nie zważa na to, że pozbawione matczynych nauk młode koty muszą uczyć się samodzielnie, wybierając mniej efektywną i bardziej stresującą metodę prób i błędów, wskutek czego doznają zaburzeń zachowania: staną się – jak w omawianym wypadku – zaradne, interaktywne i chętne do zabawy z ludźmi albo drażliwe i agresywne (samce) czy mało interaktywne (samice). Wszystkie te czynniki składają się później na podstawowe powody porzucenia zwierzęcia albo jego klinicznego leczenia, zwłaszcza w wypadku kotów hiperaktywnych, których liczba wzrasta, podobnie jak rośnie liczba hiperaktywnych psów i… dzieci, albowiem wszystkie one żyją w tym samym środowisku Zachodu. Dawni weterynarze nie znali w ogóle takich przypadków, współcześni są już coraz mocniej świadomi tych nowości, do tego stopnia, że w najlepsze rozwija się psychiatria zwierzęca – wciąż jednak podchodzą do nich jak do sytuacji indywidualnych. Częściowo ma to sens, częściowo wszakże zapomina się o konsekwencjach, jakie zaburzenia psychiczne mają dla całej kociej populacji. Zachowania te rozprzestrzeniają się bowiem nie tylko pomiędzy ich pobratymcami żyjącymi w domach, lecz także wśród kotów bezdomnych, czyli wędrownych, w formie istotnego zjawiska porzucania miotów w naturze, tym bardziej że niewyedukowana kotka będzie skłonna postąpić ze swoimi maluchami tak samo, jak zachowano się wobec niej. To jeden z pośrednich i nieprzewidzianych powodów zwiększenia się liczby kotów nadaktywnych… jednak w tym procesie istotną rolę odgrywają również ludzie.
Na początku XXI wieku sterylizacja kocurów stała się na Zachodzie zjawiskiem masowym, zwłaszcza za sprawą inicjatywy stowarzyszeń opieki nad zwierzętami, schronisk i weterynarzy troszczących się o zmniejszenie liczebności kotów oraz skali ich porzuceń. Na początku naszego stulecia wykastrowane koty do towarzystwa i koty przyjaciele w Australii, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii stanowiły 80 procent populacji, a we Włoszech – 40 procent. Tendencja ta narasta wraz z niedawnym rozwojem łagodnych metod, mniej niebezpiecznych i okaleczających niż operacje. Traktowana przez weterynarzy i rodziny jako zdarzenie indywidualne, biologiczne i psychologiczne, sterylizacja jest również faktem społecznym, jeśli rozpatrywać ją od strony ogółu ludzi, a przede wszystkim – kotów. Można o niej myśleć jak o zerwaniu związku z naturą. Należałoby ją postrzegać przede wszystkim jako fakt historyczno-społeczny, dołączający do innych czynników, które regulują sposoby zachowania, kocie kultury i zmienny bieg historii kotów, uprzywilejowując jedną z tendencji. Kastracja bowiem w wyrazisty sposób odwraca uwagę wysterylizowanych kotów od ich współplemieńców, a kieruje ją w stronę ludzi; promuje koty aktywne, przymilne, interaktywne. Owa tendencja ulega wzmocnieniu jeszcze przez inny aspekt, który pojawił się najpierw w anglosaskich krajach południowego Pacyfiku.
To zjawisko okazuje się bardzo istotne, gdyż oddziałuje już i będzie oddziaływać jeszcze bardziej, wraz z rozpowszechnieniem się kotów, na ich transformację. Ujawniło się ono w ostatnich dziesięcioleciach w Nowej Zelandii, kraju przodującym w ochronie przyrody, oraz w Australii, wcześnie skonfrontowanej z zagrożeniem ekologicznym, wyrażającym się nawracającą suszą i degradacją bioróżnorodności. Obydwa kraje wyrażają gotowość do jak największej dbałości o swoją przyrodę. Z inicjatywy biologów mieszkańcy tych państw uwrażliwili się na istotne zagrożenie, jakie stanowi drapieżny kot. Zagrożenie to okazuje się jak najbardziej realne i nie da się mu zaprzeczyć. Jednakże skala tego zjawiska w mniejszym stopniu zależy od samych kotów (indywidualny wskaźnik ich zdolności do zabijania pozostaje na tym samym poziomie, co dawniej), bardziej zaś – od wyraźnego wzrostu w ostatnim czasie ich liczby, co jest wynikiem ich sukcesu, ich masowej adopcji i równie masowego ich… porzucania, a więc nieodpowiedzialnych decyzji właścicieli. W reakcji na to zjawisko propaguje się i organizuje kontrolę kociej populacji, usiłując jak najwięcej z nich wysterylizować, wyplenić koty bezdomne, nie tylko miejskie – jak dawniej – lecz także te, które zamieszkują przedmieścia i wieś, trzymać w zamknięciu koty żyjące pod opieką ludzi i prowadzać je na smyczy, kiedy wychodzą z domu. Akcja powiodła się do tego stopnia, że na początku drugiej dekady XXI wieku liczba kotów w Australii spadła, blisko 80 procent właścicieli zamyka swojego kota na noc, a 41 procent także w dzień.
Program i metody jego zastosowania wyeksportowano następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie odsetek zamykanych kotów może sięgać 50 procent, lecz wywołało to społeczną dyskusję. Teraz cała sprawa dociera do Europy, gdzie debata toczy się jeszcze na poziomie naukowym, ale niektóre kraje (na przykład Belgia) już podjęły pewne kroki. Prawdopodobnie uczynią tak również inne kraje, w miarę jak rozprzestrzeniać się będzie wrażliwość na problematykę ekologiczną, chociaż wielu miłośników kotów nie dostrzega jeszcze, albo nie chce dostrzec, szkód wyrządzanych w przyrodzie przez te niewielkie drapieżniki. Uważają oni, że jest to zachowanie normalne, typowe dla zwierzęcia naturalnie dzikiego, niezależnego, wolnego, niepozwalającego się trzymać w zamknięciu. Mamy tu więc ponownie portret autorstwa romantyków, ciągle jeszcze uznawany za prawdziwy, a przecież kot jest taki, jak ukształtuje go środowisko, w którym żyje. Ta sytuacja powoduje (chwilowo?) bardzo znaczny rozziew pomiędzy opiniami weterynarzy amerykańskich i europejskich. Ci pierwsi już w 2007 roku oficjalnie opowiedzieli się za niewypuszczaniem kotów z domów, podczas gdy ich europejscy koledzy uważają to wciąż za ograniczenie wolności i okrucieństwo.
W gruncie rzeczy koty przeżywają to samo, co stało się udziałem psów na Zachodzie między połową XIX a połową XX wieku, z usunięciem osobników bezdomnych, przez długi czas stanowiących większość psiej populacji, i zamknięciem w domach psów mających właścicieli, wówczas będących w mniejszości. W rezultacie bezpańskie zwierzęta zniknęły, a większość pozostałych przemieniła się w psich towarzyszy. Jeśli ta tendencja potrwa jeszcze przez pewien czas, koty staną się psami – jak psy! Utracą swoje korzyści i… niedogodności, ale w zamian zyskają inne!
Praktyka stosowania smyczy, zalecana przez stowarzyszenia, weterynarzy, autorów książek o kotach od końca XX wieku, rozwija się w krajach zamieszkałych przez ludność anglosaską, chociaż ciągle jeszcze jest marginalna, podobnie jak zakładanie kotom obroży. Bywa stosowana w miastach Europy Zachodniej, upowszechnia ją i uprawomocnia Internet. Czytelników przekonanych, że chodzi o aberrację w stosunku do natury, być może dobrą dla „pieseczków swoich pańć”, lecz nie dla wolnych z definicji kotów, odsyłamy do Balzaka – w 1839 roku, a zatem w epoce, kiedy wierzono w wolne psy, ukazuje on kawalera du Halga, który zdaniem mieszkańców Guérande „ośmiesza się do spółki ze swoją suczką”, ponieważ prowadza ją na smyczy i laską odpędza od niej przedsiębiorcze samce. Jak psy od kilku już pokoleń, tak teraz również koty powoli uczą się, zaczynają rozumieć, a nawet współpracować.
Stres i środki obniżające niepokój (anksjolityki) nie są zarezerwowane jedynie dla kotopsów. W Europie opracowano już odpowiednie metody leczenia, chociaż zainteresowanie kotopsami dopiero się pojawia. Stres dotyka również inne koty mające problemy z dopasowaniem się do środowiska albo z relacjami z ludźmi, na przykład adoptowane bezdomne koty czy też koty salonowe, niezależne, ale trzymane w złych warunkach. Tę terapię stosuje się u kotów, podobnie jak przedtem u psów do towarzystwa (albo u zwierząt w zoo), czy jeszcze wcześniej – u ludzi, chętnie zażywających środki uspokajające. Podejście to rozwija się dynamicznie dlatego, że weterynarze odkryli pojęcie dobrostanu, związanego z poczuciem wewnętrznej równowagi (homeostazy), i złostanu, ale też czynniki i mechanizmy stresu oraz rozwiązania dla tego problemu poprzez leczenie, a przy okazji – sposobność do wzbogacenia się. Obecny rozwój psychiatrii zwierzęcej wpływa na wzrost poczytności publikacji o leczeniu stanów lękowych, jak i zwiększone zainteresowanie samym leczeniem. Innymi słowy, koty konsumują anksjolityki, dlatego że są zestresowane i dlatego że ludzie dysponują takim rozwiązaniem.
Niemniej jednak nie sądźmy, że te poddawane leczeniu koty ukazują kolejny alarmujący etap wynaturzenia tego gatunku, dowód na ludzkie szaleństwo, przez porównanie ze stanem, w jakim żyły i wciąż żyją koty wędrowne, wagabundy, koty gospodarskie, niezależne salonowce, opiewane w idyllicznych i nostalgicznych poematach, gdyż z przyzwyczajenia i ignorancji uważa się je za naturalne, normalne. Stres dawnych kotów miejskich – niedożywionych, rachitycznych, schorowanych, bezustannie prześladowanych – był stresem innego rodzaju, ale jak najbardziej realnym (Camus przywołuje te gnane głodem koty, wyjadające resztki ze śmietników i z największą ostrożnością rozglądające się wokoło, w obawie, że dzieci osaczą je tam, a potem zmasakrują), tak samo jak stres kotów salonowych, sławionych przez Baudelaire’a, skrywających swoją nudę w śnie, czy wreszcie kotów gospodarskich i wędrownych kotów wiejskich, również przeganianych, żyjących w ciężkich warunkach i bardzo krótko, nawet jeszcze w naszych czasach. Gdyby weterynarze przyjmowali w swoich gabinetach koty zwane naturalnymi, oceniliby, że są równie zestresowane, gdyż obawa, że wpadnie się w pułapkę, dorównuje lękowi o to, że się zostanie wygnanym!
Ponadto rosnące uzależnienie od ludzi, aż po ów lęk przed rozstaniem, charakteryzujący kotopsy przywiązane moralnie i fizycznie do swojego opiekuna, podążające za nim niczym pieseczek swojej pańci, przekłada się na fundamentalne zmiany sposobu bycia. Droga tych zmian przebiegała tak samo jak w wypadku psa do towarzystwa, ale rozpoczęła się później wraz ze stopniowym konstruowaniem przez kolejne pokolenia społeczne kultur zantropizowanych, to znaczy zbudowanych bardziej wokół człowieka niż wokół terytorium. W tym kontekście termin „kotopies” nie oznacza oczywiście, że koty staną się psami, gdyż nie pozwala na to bariera gatunkowa; oznacza raczej, że będą zachowywać się jak psy. Termin ten wskazuje na pewien proces. Kotopies jako zjawisko zadomawia się właśnie w Europie Zachodniej obok innych kotów o już zantropizowanych kulturach. Mógłby wskazywać na przyszłość kotów, jeśli równolegle doszłoby do wytępienia kotów bezdomnych. Inaczej mówiąc, jeżeli chcemy snuć refleksję nad tą przyszłością, przyglądając się kotu, a nie odwracając się do niego plecami, żeby śledzić go w przeszłości, w imię genetycznych i fizjologicznych powiązań z przodkami i dzikimi kuzynami, nie powinniśmy nazywać tych zantropizowanych kotów: Felis silvestris catus, jak to paradoksalnie właśnie zrobiłem, lecz – Felis hominis catus!
Fragment książki Érica Barataya Kocie sprawy. Koty tworzą swoją historię, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2022. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Natura, jak przedstawił ją Abraham Mignon na swoim obrazie, eksploduje feerią barw. Jednak im dłużej wpatrujemy się w płótno, tym więcej wypełza z niego mroku.
Korytarz Galerii Sztuki Dawnej na drugim piętrze Muzeum Narodowego w Warszawie nie jest szeroki, ale stojąc przy jednej ścianie, można jednak spojrzeć z pewnej odległości na drugą. W pierwszej chwili na obrazie Mignona Kwiaty i drobne stworzonka – Vanitas widać tylko wielką wielobarwną plamę. Dopiero gdy podejdzie się bliżej, plama rozpada się na dziesiątki mniejszych, ukazując tytułowe kwiaty i drobne stworzonka – wiernie odtworzone gatunki roślin, owoce, liście.
Widoczne z daleka kolorowe kleksy to po zbliżeniu się – maki, peonie i róże. Z łatwością można rozróżnić białą lilię, ostropest i niebieski powój. Bez cienia wątpliwości rozpoznajemy kosaćca, niezapominajkę oraz wiciokrzew. Bardzo wiernie odtworzono też trawy: wyczyńca, wiechlinę i trzcinnik – są dokładnie takie, jakie można również dzisiaj znaleźć na łąkach pod miastem. Mignon mógł oglądać je pod Frankfurtem i nad rzeką Men, gdzie spędził pierwszą połowę życia. Na obrazie nie zabrakło także pszenicy i rdestu. Rodzinę selerowatych, czyli tych z kwiatami w formie białych baldaszków, reprezentują krwawnik pospolity i trybula leśna (choć może to świerząbek?). Żywe kontrastowe barwy układają się w kwiaty i wabią widza jak pszczołę. Po bliższym przyjrzeniu się widać, że bukiet czy też ogródek umieszczono pod drzewkiem pomarańczy o dojrzałych, a nawet gnijących owocach. I tu następuje olśnienie: niektóre z kwiatów i listków to owady.
Abraham Mignon, pierworodny syn handlarza serów posłany na naukę do malarza kwiatów Jacoba Marrela, znany był z zamiłowania do szczegółów. Z dokładnością badacza przyrody opracowującego atlas odtworzył na szczycie pomarańczowego drzewka rusałkę admirała. Niżej, na ostropeście, ni to przysiada, ni to zawisa fruczak gołąbek o rudych skrzydełkach i białej „pachwince”. Widać nawet trąbkę do spijania nektaru. Jeszcze niżej, pod niebieskim kosaćcem, na źdźble trawy odpoczywa rusałka pawik. Spojrzenie łowi ponadto chrabąszcza majowego, ale zaraz przyciąga je ciemny punkt na jasnym kamieniu. Czernieje tam chrząszcz, tuż pod drzewkiem pomarańczy, które rośnie w skrzynce. To żuk gnojowy – sam się tu raczej nie wspiął, prędzej umieściła go tam ręka mistrza Mignona. Zmierza w kierunku skrzynki, po której pełznie ślimak wstężyk gajowy o jaskrawożółtej skorupce w ciemne paski. Skąd wiemy, że to nie tak podobny do gajowego inny gatunek – wstężyk ogrodowy? Owszem, ich muszle wyglądają prawie identycznie, lecz wstężyk gajowy ma wokół jej otworu ciemną „wargę”, której brakuje żukowi. Nie uszło to uwagi Mignona, ucznia Marrela, ale przecież także Jana de Heema – mistrza martwych natur, u którego terminował po przeprowadzce do Utrechtu.
Po drugiej stronie drzewka motyl plamiec agreściak wisi w pajęczej sieci. Choć jej nie widać, tuż nad owadem dostrzegamy pająka krzyżaka, którego poza zdradza obecność niewidocznej tkaniny. Stawonogi, ślimak i żuk na obrazie Mignona układają się w animalistyczny krąg skomponowany wokół pysznego bukietu, a domknięty ważką z rodzaju Coenagrion (łątki) umieszczoną w sąsiedztwie rusałki admirała.
Abraham Mignon był autorem martwych natur, jednak to określenie nie pasuje do omawianego obrazu. Odpowiedniejsze byłoby raczej angielskie still life, które da się przecież przetłumaczyć jako „spokojne życie”. Martwe natury dzieliły się wówczas m.in. na vanitas – poświęcone przemijaniu, sottobosco (z włoskiego dosłownie „runo leśne”) – dedykowane żyjątkom i roślinom dna lasu oraz game – przedstawiające dziczyznę (np. martwego bażanta). W dziele Kwiaty i drobne stworzonka mistrz Mignon połączył cechy sottobosco i vanitas. Ten drugi sposób obrazowania dominuje w zewnętrznej partii płótna, w kręgu szarych barw i cienia otaczającego pełen jaskrawych kolorów środek. Treść wanitatywna – smutna, a nawet odrażająca – pojawia się nieuchronnie po pierwszym zachwycie wywołanym feerią barw.
Dzieło nie jest silnie oświetlone. Takie samo, łagodne, wręcz słabe światło, mogło być we frankfurckim domu połowy XVII w., w jakim wychowywał się i uczył Mignon. Trzeba uważnego spojrzenia, by stwierdzić, że skrzynka z pomarańczą i bukietem znajduje się pod małym dębem, który ujmuje kompozycję klamrą z prawej strony. Na jego pniu, tuż nad białą lilią możemy dostrzec bardzo starannie oddane porosty, czyli grzyby zlichenizowane.
Artysta niezwykle wiernie przedstawił złotorosta o listkowatych plechach przypominających ozdobne wyroby jubilerskie (precyzję odwzorowania można sprawdzić na drzewach rosnących przed muzeum, na których też występuje ten gatunek). Tuż obok niego znajdują się krzaczkowate plechy odnożycy mączystej albo opylonej. Widz może się zastanawiać, czy autorowi chodziło o zachwyt nad porostami, czy raczej o przedstawienie zagrzybionego, rachitycznego drzewka. Jego korona tworzy rodzaj obramowania nad kompozycją wraz z łukiem wejścia do groty czy też jej sklepienia, a może ruin ogrodu, pośród których – jak się zdaje – umieszczono kompozycję.
U nasady korony dębu w gnieździe siedzi szczygieł, jakby wyjęty z atlasu ptaków. Zza drzewka wygląda dudek. Dąb domyka kompozycję z góry i z prawej strony widza, z lewej uzupełnia ją martwy krzak róży, posadzony w koszu. Stamtąd wyglądają intensywnie granatowe kwiaty trującej goryczki. O ile nad krzakiem róży jest jeszcze dość jasno – dochodzi tam światło ze szczeliny – o tyle w dolnej partii ogrodu panują wilgoć, szarość i cień. W bajorku pokrytym rzęsą, z samotnym liściem grzybienia albo grążela pośrodku, siedzą trzy żaby wodne. Zaskroniec wychodzi z wody na gęsty od roślin brzeg, kolejny gad zerka z gąszczu kwiatów. Pod nim widać brzozową gałąź ze srebrnymi krzaczkami porostów z gatunku odnożyca albo mąkla, choć można wśród nich wyróżnić także listkowate tarczki przypominające inne okazy: obrost wzniesiony, zmienny albo pustułkę pęcherzykowatą.
Na mchu poniżej, u stóp kamienia, leży szkielet dudka. Mimo zaawansowanego rozkładu można rozpoznać charakterystyczne czarno-białe paski na resztkach piór, dziób i czub. Nieco dalej martwe pisklę – jak się wydaje muchołówki szarej (na pisklę wskazuje niewyrośnięty ogon). Wszędzie leżą rozrzucone kości, a raczej kostki. Szary ptak przycupnął w kącie obrazu, jest skurczony, próbuje się ukryć, ma zamknięte oczy. Drugi, schowany pośród liści łopucha, zerka na nas z przestrachem. Wokół kostek i truchła pisklaka zbierają się mrówki. Chrząszcz grabarz, gatunek rozmnażający się dzięki padlinie, wędruje w stronę zarośli. Na całość z wysokości kamienia spogląda szara mysz. Mignon przedstawił ją tak subtelnie, że na pierwszy rzut oka wygląda jak cień. Trzeba się nachylić i przyjrzeć strefie mroku, by zobaczyć czarny koralik oka.
Szkielet dudka na ziemi, pośród kości oraz innych turpistycznych artefaktów, sprawia, że spojrzenie widza wraca do żywego dudka na dębie – w górnej partii obrazu. Po drodze odnotowuje motyle, kwiaty, owoce pomarańczy. Wówczas zamysł artysty staje się jasny – w swoim przedstawieniu ukazał cykl życia: od żywych ptaków, z których jeden (szczygieł) wysiaduje jaja w gnieździe, poprzez kwitnące i owocujące rośliny w centralnej partii obrazu, po śmierć i rozkład poniżej. Vanitas vanitatum et omnia vanitas.
Tego, jak malować owady i rośliny, Abraham Mignon uczył się najpierw od Jacoba Marrela (1614–1681), który nie stronił od ujęć małych zwierząt. Był on uczniem Georga Flegela (1566–1638), innego niemieckiego malarza i rysownika martwych natur – głównie owoców, ryb i ptaków (umieszczanych we wnękach albo w skrzynkach).
Już po przeprowadzce do Utrechtu Mignon znalazł zatrudnienie w pracowni Jana Davidszoona de Heema (1606–1684), kolejnego barokowego mistrza, który w pierwszych latach twórczości koncentrował się na tematyce wanitatywnej. Stąd w jego pracach czaszki, zegary, klepsydry czy instrumenty symbolizujące krótkość i ulotność brzmienia. Po pobycie w Antwerpii nauczyciel Mignona malował bogate kompozycje złożone z kwiatów, a także owoców i skorupiaków leżących na srebrnych i złotych naczyniach. Umieszczał je często na tle krajobrazu, tworząc nowy rodzaj pejzażu leśnego w malarstwie: okazała martwa natura złożona z roślin i kwiatów, zza której wygląda kawałek lasu. Zupełnie jakby patrzący stał tuż przed kwiatami, być może je wąchał, a które zasłaniały mu krajobraz. Te pełne przepychu kompozycje usytuowane na skraju lasu upodobał sobie też Abraham Mignon.
Uważności w obserwowaniu dna lasu (a także ogrodu) artysta uczył się, studiując obrazy Ottona Marseusa van Schriecka (1613–1678), którego martwe natury przedstawiające grzyby, owady, płazy i gady zachwycają techniczną precyzją. Z racji uważności nazywano van Schriecka fretką albo niuchaczem (tabakiera, snuffler), ponieważ w ogrodach zawsze węszył, szperał i wciąż szukał interesujących szczegółów. Nie inaczej było z Abrahamem Mignonem, który w Kwiatach i małych stworzonkach wywęszył niejeden zaskakujący drobiazg.
Wszyscy ci malarze byli beneficjentami pewnego zwrotu w kulturze średniowiecznej Europy. Otóż gdzieś pod koniec XV w. twórcy zaczynają dostrzegać w owadach, gadach i płazach nie tylko zwierzęta sfery profanum, towarzyszące szatanowi na sądzie ostatecznym. W myśl zasady wiernego przedstawiania świata również te najmniejsze stworzenia są dokładnie odwzorowywane – i okazują się piękne. Wielu artystów – szczególnie z kręgu reformacji – uzna, że w owych najdrobniejszych przejawach życia objawia się największa chwała Stwórcy. Pierwsze przykłady nowego podejścia można obserwować chociażby na obrazach Leonarda da Vinci (1452–1519) i Albrechta Dürera (1471–1528); 150 lat później w Niderlandach martwe natury z drobnymi zwierzętami będą należały do najczęstszych tematów i przyczynią się do rozwoju badań nad przyrodą.