Jako że strach jest miłością, tylko postawioną na głowie, wszystko, co można odczytać jako miłość, da się również zinterpretować jako strach. Dziecko, które tuli się do matki, albo kocha, albo się boi. Ten pierwotny instynkt strachu może zostać całkiem odmieniony dzięki świadomości Boskiej miłości.
Strach zawsze jest odbiciem przeszłości, które wpływa na przyszłość tego, co teraźniejsze. Kiedy ludzie zaprzeczają istnieniu strachu, stają się egocentrykami; kiedy rozpoznają i akceptują strach, przezwyciężają go i tym samym uwalniają się od niego.
Całkowity brak strachu jest możliwy tylko w najgłębszym chaosie albo porządku. Ani święty, ani głupiec nie czuje strachu, ale wszyscy pomiędzy nimi – tak. Strach jest niezbędny do zachowania ładu na świecie.
Strach przed śmiercią chroni życie.
Strach przed złem utrzymuje dobro.
Strach przed chorobą zachęca nas do przestrzegania higieny.
Strach przed nieszczęściem czyni nas szlachetnymi.
Dziecko ma w sobie szczyptę strachu, więc jest ostrożne. Taka drobina jest konieczna, by wszystko układało się pomyślnie. Nie staraj się usuwać strachu z życia. Po prostu medytuj i miej świadomość swojej nicości, ale też tego, że przynależysz do kogoś wyjątkowego.
Pierwotnie tekst ukazał się na stronie artofliving.org.
Bardzo lubię szczerych miłośników
poezji.
Mam wierną przyjaciółkę, którą zawsze
interesują moje nowe
książki.
Gdy jej wręczam kolejne wydanie, prosi,
żebym przeczytał kilka wybranych
kawałków.
A potem przechodzi do sedna:
I co ty z tego masz?
A ja jej odpowiadam pytaniem:
W jakim sensie?
Wtedy ona wyjaśnia: W sensie ekonomicznym.
I następuje dwuminutowa
cisza.
Po chwili rozmawiamy już o problemach
związanych z ochroną przyrody.
I tak mamy od niepamiętnych lat.
Bardzo lubię szczerych
miłośników poezji.
Wiersz Bardzo lubię… został napisany w kopenhaskiej dzielnicy Amager. Nie jest to rejestr ludzkiej porażki, raczej triumfu szczerości. Zawsze ceniłem spontaniczność. Nie każdy musi być przecież miłośnikiem Kierkegaarda albo Hegla. A najdziwniejsi bywają ci, którzy ze strachu przed brakiem zaproszenia na przeróżne „podwieczorki przy mikrofonie”, za takich zmuszeni są się podawać. Wiersz zamierzam opublikować w nowej książce poetyckiej w 2023 r.
Codzienność przypomina rozpędzoną karuzelę z zadaniami. Zdecydowanie łatwiej spaść z niej ze zmęczenia, niż choćby odrobinę zwolnić jej bieg.
– Za dużo myślisz – mówi pani Sa, pochylając się nade mną. – Wszystko ci się blokuje. – Kładzie ciepłą dłoń na przeponie i uciska. – Nie umiesz oddychać.
Przyszłam na masaż z zatkanym nosem i teraz czuję, jak intensywny, gorący aromat olejku kamforowego wypełnia mi płuca, a posmarowane skronie pieką. Pani Sa rozpoczyna naukę oddychania. Pokazuje, jak wciągać powietrze nosem, długo i nieśpiesznie, aż rozejdzie się po ciele. A wydychać ustami – wolno, utrzymując kontrolę nad jego strumieniem.
– Tak będziesz teraz zaczynać i kończyć dzień. Po pięć wdechów na początek, potem stopniowo zwiększaj. Twoje ciało rozkłada napięcia i nieźle sobie radzi, ale bez oddychania nic tutaj nie zmienisz. – Dotyka mojej głowy. Zabieg relaksacyjny staje się lekcją dobrego życia. Pani Sa słynie z tego, że bezbłędnie odnajduje problemy, z którymi przychodzimy. Któregoś razu próbowałam jej pokazać, że boli mnie napięta szyja. Zajęta rozgrzewaniem olejku nawet nie zerknęła, tylko odparła: – Ty się połóż, ja ci powiem, co dolega.
Każda wizyta jest nauką. Masażystka znajduje złogi stresu i zmęczenia, a potem zadaje mi ból, by od nich uwolnić. Przy okazji uzmysławia, co sobie robię, odmawiając ciału i umysłowi regeneracji. Nie chodzę do niej dla przyjemności, raczej z troski, odkąd wiem, że nie umiem odpoczywać.
Dziś kończy przykazaniem: – Rób oddechy po przebudzeniu i przed snem. Myśleć trzeba, ale wyrzucać napięcie i zmęczenie też. – Podaje mi szlafrok i patrzy w oczy. – Przyjdź za dwa tygodnie. Sprawdzę.
Prawdę mówiąc, pani Sa nie odkrywa przede mną nic nowego. Dobrych 15 lat wcześniej fizjoterapeuta rozwiązał zagadkę moich cielesnych napięć, uzmysławiając mi, że kluczowe zakończenia nerwowe mózgu biegną do żołądka. I przepowiedział, że jeśli nie zmienię sposobu życia, które polega na kumulowaniu wysiłku bez dawania sobie ulgi, problem wróci. Minęło kilka lat, a inna wnikliwa fizjoterapeutka bez trudu ustaliła, że źródłem uporczywego bólu pleców jest moja potwornie napięta przepona. Wyłam z bólu i wdzięczności, gdy wyzwalała mnie od niewidzialnego pasa opinającego wpół przez wiele miesięcy. Wysłała mnie na jogę, do psychiatry, zaleciła ćwiczenia i… zmianę trybu życia. Kto nie słyszał tej frazy, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Nie mogę więc powiedzieć: nie wiedziałam. Przeciwnie, doskonale zdawałam sobie sprawę, że każdego dnia ignoruję potrzebę odpoczynku i relaksu. Robię to samo, co wielu z nas. Żyję w separacji od prawdy o własnej fizyczności. Dzień po dniu odsuwam regenerację na jakieś potem, na nigdy nienadchodzące jutro. Na margines. A całe pole istnienia oddaję aktywności, działaniu, myśleniu i robieniu. „Odpoczynek – spoczynek” ironizuje moja głowa, deprecjonując chwile zatrzymania jako zapowiedź śmierci, całkowitego wyłączenia systemu. Człowiek współczesny boi się przestać, jakby przerwanie czynności miało zapowiadać indywidualną apokalipsę. Robię, więc jestem. A robię tyle, że od dawna przypominam robota. Nie jestem pewna, czy przeżywam własne życie, czy je przerabiam. Na pulpę – długą listę wykonań i osiągnięć, które mogą zaimponować jedynie kierownikowi zmiany w fabryce życia. Niestety jestem nim ja. I jakaś część mojego umysłu kocha te 300% normy, odrzuca wszelkie wnioski o urlop albo neguje prawo do regeneracyjnej przerwy.
Czasami, między robieniem a robieniem, przemyka fantazja, by zastrajkować przed samą sobą. Rzucić wszystko i jechać na Mazury, słuchając w samochodzie audiobooka z nowym kryminałem. I siedzieć nad Bełdanami, patrząc, jak patyki bujają się w wodzie przy brzegu. Świat gna na złamanie karku, a patyk po trzech godzinach jest z grubsza w tym samym miejscu. Byłabym jak ten patyk. Ukołysana, niezmęczona, w miejscu.
A czasem mam marzenie, żeby pewnego dnia już nie dać rady. Nie wstać z łóżka, załamać się. Przerwać ten ciąg nieustannego udowadniania, że „mogę więcej, mogę wszystko”. Niestety, sił mi nie brakuje. W sposób sabotujący własne pragnienie odpoczynku i zwolnienia wciąż uruchamiam jakieś nowe pokłady mocy do kolejnych zadań.
Dlaczego bycie osobą zapracowaną, bardzo zajętą, dysponującą zapchanym kalendarzem ma współcześnie tak wielką wartość? Napięty grafik to dziś waluta cenniejsza niż pękaty portfel, to emblemat człowieka, któremu się udaje i powodzi: jest rozchwytywany, świat się bez niego nie może obejść. W takim układzie zmęczenie staje się przejawem sukcesu i spełnienia. Przepracowanie – stanem pożądanym w kulturze niedopuszczającej porażek ani usterek. Przecież żyjemy w rzeczywistości nieomal bezawaryjnej – rzeczy i urządzenia psują się już sporadycznie, warsztaty naprawcze są rzadkością, sprzęty się raczej wymienia, niż reperuje. Czemuż z nami miałoby być inaczej? Dopóki żyjemy, działamy. I marzy się nam śmierć w stylu tytanów: Tadeusza Łomnickiego (zmarł na scenie, grając) albo Władysława Bartoszewskiego (swego niespodziewanie ostatniego dnia był w biegu, między kilkoma sprawami). Wiąże się z tym fantazja o byciu tak zajętym, że się własnego końca nie dostrzeże. Odkurzacze też działają bez zarzutu, ich silniki przepalają się nagle i wtedy nie ma czego ratować. Jest po sprawie. Po życiu.
Pułapka atrakcyjności takiego ujęcia od dawna stanowi dla mnie zagadkę. Co tak magnetyzuje mnie w byciu aktywną, co nie pozwala się zatrzymać, zagapić, pobimbać na kanapie? Odpowiedzi znalazłam dwie: zewnętrzną i wewnętrzną, obie wydają się równie ważne i prawdziwe.
– Niełatwo ci uznać, że masz ograniczenia. – Moja terapeutka nie pierwszy raz używa tej frazy. – Musiałabyś zgodzić się na to, że nie jesteś wszechmocna.
Krążymy wokół tego tematu od dawna, na razie bez przełomu, ale i taka bywa natura psychoterapii: to samo miejsce czasem trzeba odwiedzić wielokrotnie, kilka razy rozbić się o tę samą ścianę, by pewnego dnia opuścić przymus powtarzania i zrobić coś inaczej niż dotąd. Praca nad sobą wymaga cierpliwości, to mnie nie zniechęca. Przecież uwielbiam coś robić. Umysłowo też nieźle opanowałam wyjaśnienie własnego potrzasku.
Jak wielu ludzi z domów dysfunkcyjnych, czyli w jakiś sposób zakłóconych, niemogących zaoferować dziecku stabilnego i bezpiecznego dorastania, w przeszłości zaznałam chwil, w których ponad miarę uruchamiałam własne moce. W moim przypadku była to parentyfikacja – dość powszechne zjawisko polegające na tym, że dzieci przejmują role opiekuńcze wobec dorosłych, którzy z czymś sobie nie radzą, są w kryzysie psychicznym, chorują. Wówczas dziecko odpala własną wszechwładzę, by stanąć na wysokości przerastającego je zadania. W jakimś sensie wciąż tkwię w tamtej roli: umiem wziąć na siebie za dużo, a potem jakoś tę furmankę wyładowaną zadaniami dowieźć do celu. I to bycie po stronie siły, powtarzająca się satysfakcja z dawania rady mają w sobie aspekt upajający.
Trudno zrezygnować z grania roli heroski we własnej opowieści.
Ale trudno tylko o tyle, o ile się wierzy, że jedyną alternatywą jest katastrofa niemocy. Przed przerwaniem nieustannej nadprodukcji powstrzymuje nas wyobrażenie, że zastopowanie aktywności zepchnie w otchłań: depresji, dezaktywacji, porażki, a tak naprawdę w skrywaną głębiej za nimi dolinę śmiertelności. Przyznać, że nie możemy wszystkiego, to zrozumieć, że ten bal kiedyś się skończy. Życie – takie, jakim je rozumiemy w wymiarze ziemskim – ma granice. Dopóki zachowujemy się, jakby ich nie było, prowadzimy grę z rzeczywistością.
W myślach kołacze mi tytuł słynnej książki niemieckiej psychoanalityczki Karen Horney Neurotyczna osobowość naszych czasów, którą opublikowała w 1937 r. Autorka urodziła się w 1885 r. i dawno już zdiagnozowała podłoża nowoczesnych nerwic, pisała o naszych wewnętrznych konfliktach, wielkiej potrzebie bezpieczeństwa. Jej książka to klasyk, filar psychologii. A jednak dziś jesteśmy o krok dalej – dalej od samych siebie. Nerwice przesłoniliśmy dodatkowym pancerzem efektywności. Pora więc na zaktualizowane opracowanie zatytułowane „Wycieńczona osobowość naszych czasów”.
Kluczowe wydaje mi się tu odłączenie swego istnienia od prawd przyrodniczych. Czyli od własnej biologii. Nasza dobrowolna ślepota na ożywione otoczenie, które funkcjonuje w rytmie dnia i nocy, snu i regeneracji oraz rocznego cyklu przemiany. Wiele roślin i zwierząt odpoczywa każdego dnia albo przez całą zimę, natura regeneruje się na naszych oczach. Ale odwracamy wzrok, przyznając technologii rolę tej, która wyznacza nam cywilizacyjne aspiracje i cel. A jest nim całodobowa aktywność na pełnych obrotach, bez przerwy na doładowanie baterii. Technologia wygrywa, bo – w przeciwieństwie do przyrody – jest naszym dziełem, naszym dzieckiem. To z niej chcemy być dumni. Co więcej, ufamy, że zbawi nas od naturalnej prawdy o kresie.
Odpoczynek jest w takiej hierarchii spraw pojęciem wyklętym, a w najlepszym razie koniecznością, dla której najlepiej znaleźć miejsce gdzieś pomiędzy zadaniami. Skoro już musi istnieć, upchnijmy go tam, gdzie nie będzie przeszkadzał. Czytałam poradniki o supermocy mikrodrzemek oraz o wykorzystywaniu drobnych chwil, np. jazdy autobusem do pracy, na celebrowanie zaklętego w nich relaksu. Szanuję te podpowiedzi, ale trudno mi nie dostrzegać ich przewrotnego znaczenia: regeneracja jest tu fragmentaryzowana i przemycana w kawałkach jak plaster pomidora na kanapce z szynką.
To nie jest poważne traktowanie potrzeby odpoczynku jako niezbywalnego elementu istnienia. Nasze ciała i umysły do prawidłowego funkcjonowania, czyli życia, wymagają procesów regeneracji. Chroniczne odkładanie relaksu może nie tylko wywoływać chorobę, zaburzenie psychiczne albo fizyczne, lecz także odbierać frajdę i psuć humor. Pogarszać nasze relacje z innymi. Czynić nas obojętnymi. Zbrzydzić życie.
Wypoczynek wciąż jednak ma status fanaberii, sprawy dla mięczaków. Rzeczywistość późnokapitalistyczna nie odpuszcza, trwa przecież kolejny kryzys, który od mieszkańca bieżącej rzeczywistości wymaga coraz to nowych osiągnięć, jeszcze szybszych kroków i sprawniejszego działania, bo żeby zostać w miejscu i nie osunąć się na drabinie zamożności oraz statusu, trzeba robić dużo więcej. Wycieńczenie nie wchodzi w grę, a raczej jest zarezerwowane dla przegranych. Kto omdlewa ze zmęczenia, musi – bardzo nam przykro – zsiąść z karuzeli zwanej powodzeniem. Zapraszamy po przerwie i odzyskaniu sił.
W takim porządku nawet kliniczna depresja albo zapaść fizyczna nie zasługują na wystarczająco poważne traktowanie. Nie dopuszcza się ich na serio, to tylko „przerwy w pracy”. A na bazie psychologii rośnie przemysł usług niwelujących te zakłócenia.
Nikogo nie winię – psychologia i pokrewne dziedziny podkreślające potrzebę regeneracji są tak samo uwikłane w rzeczywistość. Chorwacka pisarka Vedrana Rudan powiedziała mi kiedyś: „Jesteśmy ofiarami życia we współczesnym świecie”. Nie dziwi więc, że przybywa porad, metod i tropów, jak wstrzyknąć choć odrobinę relaksu w obsesyjnie rozpędzoną codzienność. Są warsztaty, kursy i poradniki. Są książki, które spotykają się z odbiorem nieomal nabożnym, ponieważ ich autorzy expressis verbis przyzwalają na odpoczynek. Piszą o prawie do niego, autoryzują od dawna i powszechnie odczuwaną, ale niewyrażaną prawdę o tkwiącym pod skórą zmęczeniu, które może doprowadzić na skraj nieszczęścia albo obłędu. Potrzeba regeneracji może wydawać się najbanalniejszą z obserwacji o człowieku. I byłaby taka, gdyby nie fakt, że uczestniczymy w kulturze deprawacji odpoczynku. Wszak dopiero zaczynamy ją kwestionować, mimo że prawa do przerw, urlopów i krótszych dni pracy to socjalne postulaty sprzed stulecia.
Ważną nauką płynącą z nielicznych na razie badań nad odpoczynkiem jest to, że każdemu co innego, w inny sposób i w odmiennej dawce może przynieść poczucie odprężenia. Mogą to być tak różne rzeczy, jak gorąca kąpiel, intensywna sesja boksu lub czytanie opasłej powieści. Wiedzy o tym, co przynosi wytchnienie, nie trzeba czerpać z zewnętrznych źródeł. Na ogół wystarczy zwolnić, zapytać siebie, co się lubi, co nas uspokaja, przynosi przyjemne wyciszenie i poczucie relaksu. Ale łatwo powiedzieć, a znacznie trudniej zrobić. Przypominam: żyjemy w podwójnym kieracie – poganiając się wewnętrznie i gnając, by nadążyć za tempem powszechnej akceleracji. Odkąd upowszechniliśmy Internet, nie ma żadnego potem, wszystko rozgrywa się teraz i naraz. Nie ma czasu na odpoczynek. Nie ma wolnych przebiegów.
Tresowana od środka i od zewnątrz udaję się po pomoc. Przyjmuję wsparcie od terapeutki, od rehabilitantki, od masażystki. I od psa, któremu zawdzięczam długie codzienne spacery. Jednak ta mała armia pielęgniarzy mojego przemęczenia wydaje się nie wystarczać. Choć pomaga mi zadbać o ciało albo przynajmniej chronić je przed cierpieniem, które wcześniej objawiało się rozmaitymi zaburzeniami psychosomatycznymi, wciąż niezwykle trudno mi o odpoczynek umysłowy.
Zgodnie z diagnozą pani Sa – za dużo myślę. Miewam gonitwy. Leżąc o świcie w łóżku, w głowie jestem już na popołudniowych spotkaniach, w nienapisanych tekstach, w liście spraw do załatwienia. Podczas mycia zębów układam zdania, które wypowiem dwie godziny później. Od rana do wieczora obiecuję sobie, że zaparzę herbatę, usiądę i przez kilkanaście minut będę ją pić – tylko pić, o niczym nie myśleć. Wieczorem orientuję się, że herbaty były dwie, ale nie pamiętam ich smaku ani chwil z nimi spędzonych. Musiałam więc błądzić myślami z daleka od moich kubków smakowych, przełyku, żołądka i całego ciała.
Myślę wtedy, że jestem trochę za bardzo jak Krystyna Janda i zdecydowanie za mało jak Magda Umer – dwie zaprzyjaźnione ze sobą artystki i skrajnie różne osobowości. Odrobinę mnie dziwi, że zamieszkują tę samą rzeczywistość, lecz upatruję w tym szansy.
W monodramie My Way, którym Janda świętuje 70. urodziny i pięć dekad aktorstwa, serwuje serię anegdot, scenek, maksym, epizodów z własnego – pod każdym względem nieprzeciętnego i ultraintensywnego – życia. Wtrąca mimochodem, że od zawsze ma problemy ze snem; że jak w ciąży grała w serialu o Modrzejewskiej, to była ciągle zmęczona i niewyspana, ale najbardziej wycieńczona czuła się, gdy 20 lat temu wraz z przyjaciółmi budowała Teatr Polonia. I że zagrała tyle spektakli, tyle ról filmowych, że czasem nie wie, czy w ogóle żyła. A jeśli żyła, to pomiędzy wejściami na scenę a zejściami z niej. Ma tę głęboką niepewność co do własnego istnienia: czy była, czy raczej coś wykonała. Ta myśl jednak zawisa nad sceną tylko na chwilę, bo Janda – będąc Jandą – musi gnać dalej, do kolejnych historii i epizodów. Ta figura wydaje mi się esencją problemu: kobieta tak obecna, tak niezaprzeczalnie istotna oraz istniejąca, ważna dla wielu ludzi z osobna i dla dziedzictwa wspólnego, która osiągnęła sukces każdą (artystyczną i prywatną) miarą, stoi przed widzami i przyznaje, że nie ma pewności, czy uczestniczyła we własnym życiu. A po premierze tego monologu powiedziała w wywiadzie, że jedyne, czego by chciała, to nie umierać. Bo tak strasznie lubi życie i codziennie budzi się z ochotą na nie.
Magda Umer, starsza od niej o trzy lata, jest w zgoła innym miejscu. Bo też żyje na zupełnie innej pozycji, równie co Janda konsekwentnie. Jest panią od poezji, która – jak mawia z właściwym sobie autodeprecjonującym dowcipem – cicho śpiewa w kącie jakieś smutne piosenki. I trochę się dziwi, że do tych piosenek ludzie wciąż lgną, a lgną tym chętniej, gdy są bardzo młodzi lub już od dawna niemłodzi. Umer jest figurą smutku i subtelności, paradoksalną istotą: zawsze ubraną na czarno, wyrażającą melancholię, ale przesyconą poczuciem humoru przekłuwającym najgłębsze pokłady istnienia. Od zawsze przeciwstawia się współczesności. Przyjaciół miała na ogół starszych od siebie – patrz Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora – jakby zawczasu i z wyboru opowiadała się za prawdą o przemijaniu. Bo jej ukochani artyści, których piosenki śpiewa, uchodzili za staromodnych, nawet gdy byli na czasie. Reprezentowali – jak dziś sama Umer – wartości nieprzemijalne, ale de facto radykalnie opozycyjne: niezgodne z tempem i mantrą produktywności. W przeciwieństwie do swojej przyjaciółki aktorki Umer niczego nie robi szybko. Mówi i śpiewa nieśpiesznie. A w wywiadzie dla magazynu „Więź”, zatytułowanym znamiennie Nie mam ambicji nadążać za światem, powiedziała coś, co uznałam za epifanię: „Pośpiech upokarza”.
Czułam to wiele razy. Że robiąc coś szybko, gnając i pędząc, redukuję siebie i samą czynność do czegoś prymitywnego. Byle mieć to za sobą. Dojechać na miejsce, załatwić, przeskoczyć do kolejnego i kolejnego zadania. To w takich chwilach zastraszeni pośpiechem trąbimy na innych kierowców, stajemy się nieuprzejmi, napięci i gburowaci. No i ślepi, bo w sytuacji odczuwanej jako stres i zagrożenie ludzki mózg nie potrafi dostrzec ani błękitnego nieba, ani człowieka w potrzebie. W takich chwilach życie drażni, bo jest tylko torem przeszkód.
Przywołałam figury Jandy i Umer, niemal jak doktora Jekylla i pana Hyde’a, z nadzieją, że skoro te dwie artystki żyją w przyjaźni, a przeciwieństwa się przyciągają, możliwy jest złoty środek. Życie wyraziste i doznawane uważnie – przemijające, ale nie pomijane.
Trudno mi samej uspokoić tumult myśli w głowie. Udałam się więc do nauczycielki mindfulness – szkoły uważności zaadaptowanej z filozofii Wschodu na potrzebę aktualnych zachodnich neuroz oraz zdolności bycia tu i teraz, w głębokiej koncentracji. Uczę się tam wielu przydatnych i mądrych rzeczy, które – dopóki nie sprawdziłam – lekceważyłam jako powierzchowną propozycję przyklejania plasterka na dolegliwość wagi ciężkiej. Przy każdym ćwiczeniu oddechu czy koncentracji wyraźnie czuję, że mam mózg wyszkolony w produkowaniu myśli, skojarzeń, przeskakiwaniu z wątku na wątek. To potrafię doskonale i nieprzerwanie, zgodnie z nadaktywnością, którą prezentuję także w innych obszarach. Praktyka uważności jest więc trudna – bycie skupioną na jednym, przywoływanie umysłu, by podążał za oddechem, przypomina wołanie na kolację dziecka, które świetnie się bawi na podwórku. Świata poza tą swoją zabawą nie widzi. Nie dostrzega, że słońce zaszło, robi się zimno, a w brzuchu burczy z głodu. W zabawie imitującej bezgraniczność i nieśmiertelność można się zatracić. W dorosłości konsekwencje takiego zatracenia mogą być dotkliwe i groźne – nie mam tu wcale na myśli kryzysu zdrowotnego, lecz subtelniejszą, egzystencjalną utratę. Życie każdego dnia w uwikłaniu i obok samego siebie.
W odzyskaniu prawa do odpoczynku wiele zależy od nas samych. Można zacząć od zmiany języka. Zamiast brzmiącego jak komenda: „Muszę wreszcie odpocząć” spróbować powiedzieć: „Chciałabym poczuć się wypoczęta”. A potem potraktować własne chcenie serio. Tak serio jak wewnętrzny nakaz pracy czy posprzątania domu.
Na nasze wybory wpływa również otoczenie. Na kursie mindfulness spotkałam sześcioro wspaniałych ludzi, w różnym wieku i wykonujących różne zawody, ale każdy z nich też mówił o ciągłym poczuciu przytłoczenia, zapracowania i pośpiechu. Nie jesteśmy sami w przeciążeniu. Fantazją byłoby wierzyć, że całkiem sami możemy – albo powinniśmy – wydobyć się z niego. O tym, jak ważna jest wspólna zmiana warunków gry, pomyślałam, gdy został wprowadzony zakaz handlu w niedziele. W naznaczonym katolickimi przykazaniami kraju jakoś z trudem przebijała się myśl, aby dzień święty faktycznie święcić. W dyskusji o nowym przepisie, zamykającym duże sklepy na jeden dzień w tygodniu, zderzyły się dwa porządki: polityczno-religijny i ekonomiczny. Z jednej strony padały argumenty w obronie tradycji i rodzinności, z drugiej – wolności i przedsiębiorczości. Ale cicho było o najważniejszym: o tym, że dostajemy zbiorową szansę, by przez jeden dzień w tygodniu odpoczywać od obłędu produktywności. Od relaksu się nie umiera. Wiedzą to praktykujący sjestę Włosi, wiedzą to drzemiący po południu Indusi. I teraz, przymuszeni przez państwową regulację, wiemy to także my, Polacy, którzy z imitowanej pracowitości w socjalizmie przesiedliśmy się na byka kapitalizmu i zaczęliśmy ujeżdżać go bez opamiętania. Jesteśmy jednym z najciężej pracujących narodów w Unii Europejskiej. Zasługujemy na oddech, który nie jest fanaberią, tylko – dosłownie – mechanizmem warunkującym życie naszych organizmów.
Z okazji lata i sezonu urlopowego pozostaje więc życzyć nam, abyśmy umieli nie zaprzepaścić wakacyjnej szansy, zabierając na wyjazd komputer, planując zwiedzenie wszystkich możliwych atrakcji i burcząc na Bogu ducha winnych plażowiczów, którzy tak samo jak my marzą o chwili spokoju i nie mają pojęcia, jak ją sobie dać. Pożyjmy chwilę, pooddychajmy i pozwólmy żyć innym.
A na koniec wyznanie. Napisałam ten artykuł w niedzielę, ignorując ból nadgarstka przeciążonego zbyt częstym pisaniem na komputerze. Ale teraz pójdę na długi spacer i odpocznę.
Od szatańskiego pomiotu do kociej osoby – zmiana, która dokonała się w postrzeganiu tych stworzeń, więcej ma wspólnego z nami niż z nimi.
Odwieczny spór o wyższość psów nad kotami lub kotów nad psami nie należy do najmądrzejszych (i psy, i koty potrafią być wspaniałymi towarzyszami). Nie da się jednak ukryć, że ostatnio to koty wysunęły się na prowadzenie w statystyce ulubionych zwierząt domowych. Laura A. Vocelle, amerykańska znawczyni tematu, podaje w swojej książce Miau. Kompletna historia kota, że w latach 2015–2016 w samych tylko Stanach Zjednoczonych pod opieką ludzi żyło prawie 90 mln kotów, podczas gdy na świecie ich liczba przekroczyła 600 mln. Każdy użytkownik serwisów społecznościowych przyzna też, że koty opanowały Internet: filmy o nich zdobywają na Facebooku czy Instagramie miliony polubień, kocie memy należą do najpopularniejszych, a dołączenie do posta zdjęcia kota jest niezawodnym sposobem na zwiększenie zasięgów. Grumpy Cat, Kot Simona albo miniasty kot Stepan z Charkowa, którego ewakuację z ogarniętej wojną Ukrainy w zeszłym roku śledziły w social mediach dziesiątki tysięcy obserwatorów – kto z nas nie widział jednego z nich przynajmniej raz? Wszyscy mamy przecież wśród znajomych kociarę lub kociarza, o ile sami nie jesteśmy taką osobą. Może dlatego lubimy żartować, że koty przejęły kontrolę nad światem?
Tutaj pojawia się problem: na pozór niewinny żart, jeden z najpopularniejszych, opiera się na krzywdzącym stereotypie kota jako manipulatora skrycie pragnącego władzy. Umysł człowieka wciąż poddaje koty stereotypizacji, raz czyniąc z nich istoty złośliwe, mściwe i krnąbrne, a kiedy indziej – wolne, niezależne i osobne. Nie wszyscy wiedzą, że obie te wizje są fałszywe: cechy kotów, tak samo jak ludzi, nie są im przypisane na stałe, a już na pewno zwierzęta te nie mają cech ludzkich. Gdyby ktoś powiedział, dajmy na to, że ludzie są zazdrośni, wyszedłby na głupca: wiadomo przecież, że jedni są, a inni nie. Podobnie sprawa wygląda z kotami. Są rozmaite. Różnią się między sobą zarówno osobniczo, jak i historycznie.
„Chciałbym sprzeciwić się powszechnemu poglądowi o niewzruszonej Naturze Kota Domowego, a także jego stereotypowemu portretowi, wedle którego jest on niezależny, nieprzewidywalny i tajemniczy, za co ongiś go nienawidzono, a obecnie za to samo się kocha – deklaruje z mocą francuski historyk Éric Baratay w książce Kocie sprawy. Koty tworzą swoją historię (tłum. Krzysztof Jarosz). – Zbyt wielu ludzi zapomina, że ten obraz autorstwa naturalistów, pisarzy, artystów i filozofów, zwłaszcza żyjących w XVIII i XIX wieku, zainspirowały szczególne relacje ludzko-kocie, stwarzające właściwą dla nich kocią kondycję i środowisko, a wszystko to razem wzięte wytworzyło szczególne koty będące ucieleśnieniem tylko pewnej wersji kota, a nie Kota jako takiego”. Baratay – związany z Uniwersytetem w Lyonie specjalista w dziedzinie animal studies (interdyscyplinarne badania zajmujące się szeroko rozumianą kwestią zwierząt w obszarze nauk humanistyczno-społecznych) – skupia się na zmienności kocich wzorców zachowań w perspektywie historycznej, obejmującej życie kilku pokoleń tych ssaków na określonym terytorium. Badacz nie podważa istnienia uwarunkowań gatunkowych, w pewnym stopniu dla kotów wiążących (tak jak ludzkie uwarunkowania gatunkowe determinują nas), podkreśla jednak, że są one plastyczne bardziej, niż przywykliśmy sądzić, i stwarzają kotom naprawdę szerokie ramy dla trwałych wariacji behawioralnych. W interakcji ze zmieniającym się środowiskiem koty domowe nie tylko wytwarzają różniące się między sobą kultury, lecz także potrafią przekazywać kolejnym pokoleniom wypracowane w ten sposób wzory kulturowe.
Weźmy takie głaskanie brzuszka. Koci behawioryści uważają, że jeśli zwierzęta nie nauczą się tej pieszczoty od ludzi przed upływem pierwszych miesięcy życia, już jej nie polubią, i jeżeli się na nią godzą, to wyłącznie przez pewien czas i z uprzejmości wobec opiekuna, a potem tracą cierpliwość i gryzą. U nas w domu ta prawda nie obowiązuje: oba nasze przygarnięte w wieku około sześciu miesięcy bezdomniaki uwielbiają być w ten sposób głaskane, dopraszają się tego i oczekują, że będzie to trwało w nieskończoność. W dodatku w ogóle nie drapią i nie gryzą – nigdy! Są to cechy szczególne naszej domowej kociej kultury, wypracowane w toku długiej interakcji.
Nie powinno być zaskoczeniem, że po narzędzia badawcze Baratay sięga do „ludzkich” nauk społecznych i humanistycznych. „Teraz, gdy coraz szerzej dopuszcza się istnienie różnic i złożoność kotów, okazuje się, że można stosować w odniesieniu do nich metody stworzone na potrzeby badania istot par excellence złożonych, jakimi są ludzie” – tłumaczy swoją decyzję. W studiach nad życiem kotów przyjmuje założenia antropologicznej szkoły personalizmu, czyli w pierwszej kolejności skupia się na kocich jednostkach: na historii kotki Mimi czy na osobowości kota Błażeja. Kultury nie uważa za oderwany od życia system, odmawia jej też waloru niezmienności – każda kultura, w tym również kocia, to dynamiczny proces podlegający mechanizmom bezustannej konstrukcji i selekcji. Dlatego – uważa badacz – należałoby zbudować socjologię, geografię i etnologię behawioralną kotów. Dziedzinę, którą sam uprawia, nazywa et(n)ologią historyczną zwierząt.
Podejście Érica Barataya do badania kotów jest znakiem fundamentalnej zmiany, która zaszła i wciąż zachodzi w stosunku człowieka do zwierząt. Do jej najważniejszych przejawów można zaliczyć przejście od postawy „to tylko zwierzę”, usprawiedliwiającej okrucieństwo i wyzysk, do orzekanych przez sąd kar za znęcanie się nad zwierzętami, motywowanego etycznie weganizmu czy niespotykanych w przeszłości zjawisk, takich jak ewakuacja zwierząt z Ukrainy czy też utworzenie kategorii non-human person [ang. osoba nie ludzka]. Opiera się ona na założeniu, że człowiek nie jest „koroną stworzenia”, lecz zwierzęciem pośród innych zwierząt, i wiele cech uważanych dotąd mylnie za ludzkie dzieli z innymi gatunkami – m.in. wysoką inteligencję czy zdolność do cierpienia psychicznego. To zaś sprawia, że prawo do życia, szacunku i dobrostanu staje się prawem uniwersalnym. I mimo że lista owych non-human persons obejmuje na razie wybrane gatunki (orki, delfiny, orangutany), coraz więcej kocich opiekunów zmienia nastawienie do swoich mruczących domowników, nie tyle uczłowieczając ich, ile respektując wartość gatunkowej odmienności. Doświadczenie życia z kotem prowadzi do takich samych wniosków, do jakich innymi metodami dochodzi nauka: ludzie i koty mają ze sobą wiele wspólnego. Na tyle dużo, byśmy mogli całkiem nieźle ze sobą współistnieć. „Wykazano – pisze Baratay – iż w wypadku zachowań społecznych ludzie i koty posiadają równorzędne struktury oraz funkcje mózgowe, odziedziczone po wspólnym przodku. Umożliwia to występowanie między nimi interakcji i socjalizacji z podobnymi fizjologicznymi oraz neurologicznymi mechanizmami w wyrażaniu zachowań i emocji”.
Podkreślmy: te „równorzędne struktury”, a także inne podobieństwa nie oznaczają tożsamości. Znaczenia, jakie przypisujemy kocim zachowaniom, często rozmijają się z tymi, jakie naprawdę mają one w zwierzęcym świecie. Rozumiemy je inaczej, po ludzku, paradoksalnie jednak w ramach tego nieporozumienia zachodzi między nami jakaś wyższa zgodność. Interakcje człowieka z kotem – wyjaśnia Baratay – „zakładają po części wzajemne niezrozumienie” i to ono „leży u podstaw kulawego, złożonego i niestałego dopasowywania się”. Dobrym przykładem może tu być koci zwyczaj przynoszenia zdobyczy do łóżka opiekuna: chętnie odczytujemy ten gest jako wyraz miłości i cieszymy się z prezentu, tymczasem kot po prostu wybrał sobie to miejsce jako najbezpieczniejszą kryjówkę dla świeżo upolowanej szmacianej myszki. To zasadnicze nieporozumienie nie stoi jednak na przeszkodzie osiągnięciu obopólnej satysfakcji (my uważamy się za obdarowanych, kot ma poczucie bezpieczeństwa) i umacnia wzajemną relację.
Rewersem upodmiotowienia zwierząt we współczesnym świecie jest pokutujące jeszcze tu i ówdzie dziedzictwo dawnej ignorancji i związanej z nią małej wrażliwości. Przejawia się to w podkreślaniu nie tylko różnic między człowiekiem a zwierzęciem, lecz także odrębności i wyższości homo sapiens nad przyrodą. Postawy takie są głęboko zakorzenione w zachodnich religiach oraz filozofiach.
Chrześcijanie jeszcze dzisiaj powołują się na skierowany do Adama i Ewy nakaz Jahwe z Księgi Rodzaju: „Czyńcie sobie ziemię poddaną” (Rdz 1,28), traktując go jako uzasadnienie ludzkiego egoizmu zwanego antropocentryzmem. Jest to szkodliwe, ponieważ właśnie egocentryzm człowieka doprowadził do okrutnego wyzysku zwierząt i rabunkowej eksploatacji zasobów naturalnych planety, czego konsekwencją są postępujące od lat 70. XX w. ocieplenie klimatu i związane z nim mordercze anomalie pogodowe. Negatywnego wpływu religii chrześcijańskiej na stosunek człowieka Zachodu do przyrody nie zdołały zrównoważyć podejmowane w pojedynkę desperackie próby przeciwdziałania złu, jak choćby Ewangelia Świętych Dwunastu – opublikowany w latach 20. XX w. fikcyjny apokryf Gideona Ouseleya, w którym Jezus lituje się nad kotami i zaleca dietę wegetariańską.
Przywilejem długiego trwania cieszy się w kulturze europejskiej również kartezjanizm – tendencja filozoficzna uznawana za fundament zachodniej nowoczesności. Jest to stanowisko wypracowane w XVII w. na gruncie metafizyki i filozofii umysłu przez francuskiego matematyka Renégo Descartes’a. Głosił on, że umysł i ciało różnią się substancjalnie i są od siebie niezależne. Ten pozornie nieszkodliwy koncept przełożył się na wiele dalszych dychotomii pojęciowych, odcinając kulturę od natury oraz ludzi od zwierząt. W ramach kartezjanizmu zwierzę stawało się w stosunku do człowieka tym, czym ciało wobec umysłu: pozbawioną duszy materią; mięsem, które można kroić. Kartezjusz pisał z przerażającym mechanicystycznym chłodem: „Otóż spostrzegam tu przede wszystkim, że jest wielka różnica między umysłem a ciałem, polegająca na tym, że ciało z natury swojej jest zawsze podzielne, umysł zaś całkowicie niepodzielny; bo rzeczywiście, gdy się zastanawiam nad nią, czyli nad sobą samym, o ile jestem rzeczą tylko myślącą, nie mogę rozróżnić w sobie żadnych części, lecz pojmuję, że jestem czymś najzupełniej jednym i całym. I chociaż wydaje się, że z całym ciałem jest złączony cały umysł, to jednak dowiaduję się, że po obcięciu nogi czy ramienia, czy też innej części ciała niczego przez to nie ubyło z mojego umysłu” (Medytacje o pierwszej filozofii, tłum. Maria i Kazimierz Ajdukiewiczowie, Stefan Świeżawski, Izydora Dąmbska). Ten całkowicie zewnętrzny, nieledwie psychopatyczny sposób, w jaki filozof odnosi się tu do ciała, legł u podstaw globalnego kapitalizmu, który kilkaset lat później zacznie dławić planetę.
Historia chrześcijańskiej Europy jest historią prześladowania kotów. „Kościół wciąż skupiał się na wyimaginowanych związkach kotów z siłami zła” – pisze Laura A. Vocelle o średniowieczu (tłum. Dorota Kozińska). Koty podlegały wówczas uporczywej demonizacji, stając się ofiarami kultury nienawiści skierowanej przeciw nim. Używano ich do walki z przeciwnikami Kościoła: hierarchowie zamawiali i rozpowszechniali wizerunki Żydów w otoczeniu kotów symbolizujących herezję, a przeciwko katarom, których nazwę wywodzono od łacińskiego słowa catus, w XIII w. organizowane były krucjaty. Eksterminacja katarów przebiegała m.in. pod zarzutem, że jakoby czcili oni Szatana pod postacią kota i dopuszczali się perwersji seksualnych z udziałem tych zwierząt.
Przekonanie o związkach kotów z kobietami jest starsze niż Europa i prawdopodobnie sięga starożytnego Egiptu – to tam kocia bogini Bastet opiekowała się płodnością, macierzyństwem i ogniskiem domowym. Była silnym oraz popularnym bóstwem, którego kult promieniował znad Nilu na całe Imperium Romanum. Dopiero pod rządami cesarza Teodozjusza I Wielkiego (IV w.) pozycja chrześcijaństwa umocniła się na tyle, że kulty pogańskie zostały zdelegalizowane w całym cesarstwie, nie wyłączając Egiptu. Dawni bogowie stopniowo odchodzili w niebyt – ich postacie zacierały się, a kompetencje mieszały. Złowróżbnego skojarzenia kota z kobietami, złem i czarami najpewniej dokonali Grecy oraz Rzymianie, łącząc na stałe egipskie kulty Izydy i Bastet z kultami Artemidy i Hekate. Ta ostatnia jako bogini nekromancji, Księżyca, a także magii potrafiła zmieniać postać, co pozostaje w związku z przypisywaną później kobietom uznawanym za czarownice zdolnością do przemieniania się w kota. Opowiadano o nich, że na co dzień otaczają się kotami, posługują się nimi jako środkiem lokomocji, kiedy wyruszają na sabat, i wspólnie z nimi składają cześć Szatanowi, który sam też potrafi zamienić się w kota. Pokolenia Francuzów – pisze Baratay – rosły w przekonaniu, że „w wigilię Świętego Jana w miastach nie było ani jednego kota, albowiem tego dnia wszystkie udawały się na powszechny sabat”. W mieście Metz w Lotaryngii, znanym z praktykowanego intensywnie przez cztery stulecia palenia rzekomych czarownic, 23 czerwca publicznie palono również koty. „Mimo że koty skutecznie kontrolowały populację szkodników – zauważa Laura A. Vocelle – ludzie odpłacali im się bestialską śmiercią w płomieniach, a nawet zrzucaniem z dzwonnic i wież budowli miejskich: w sukiennicach w Ypres praktykowano ten zwyczaj aż do 1817 roku. Większość tych odrażających czynów towarzyszyła uroczystościom kościelnym i obchodom ku czci świętych”.
W tej sytuacji nie dziwi, że w sztuce chrześcijańskiej kot uosabiał przeciwną Bogu ciemną siłę, a w przesądach i legendach jako „wysłannik demonów” lub „diabelski pomiot” sprowadzał choroby, nieszczęścia i śmierć. W połowie XVIII w. ta nienawistna ideologia znalazła zwieńczenie w dziele przyrodnika Georges’a de Buffona zatytułowanym Historia naturalna, w którym kotom „naukowo” przypisane zostały fałsz, obłuda i perwersje, a nawet „nieszczere oczy” czy „ukośny chód” (cyt. za Baratayem).
Długi proces, który doprowadził relacje ludzko-kocie do dzisiejszego stanu, rozpoczął się już pod koniec średniowiecza – z tego okresu pochodzą najstarsze świadectwa ujawniające wrażliwość na piękno kotów żyjących w bliskości z człowiekiem. Są one nieliczne i dotyczą zwłaszcza arystokratek czy mnichów z zakonów kontemplacyjnych, a więc osób dysponujących czasem oraz innymi zasobami ułatwiającymi pielęgnowanie empatii. Takie postawy zaczną się upowszechniać w epoce renesansu – nadal tylko wśród elity i często w związku z importem kotów syryjskich oraz perskich o jasnej sierści, postrzeganych przez Europejczyków jako przeciwieństwo pospolitego czarnego dachowca. Nierzadko zdarza się, że ci sami ludzie hołubią swoich orientalnych ulubieńców i zajadle prześladują znienawidzone koty uliczne.
Mruczące futrzaki w tamtej epoce nie mają jeszcze imion, niemniej przyzwolenie na przemoc wobec nich znacząco słabnie. Koty krok po kroku zaczynają zdobywać sobie w oczach ludzkich podmiotowość. Pierwsze epitafium kota powstaje we Francji w 1558 r., pierwsza książka o kotach – Les Chats François-Augustina de Paradis de Moncrifa – ukazuje się w roku 1727. Jej autor, pisarz i poeta, podkreśla rolę kotów w historii ludzkości (Egipt) oraz ich obecność „u boku ludzi wielkiej inteligencji i władzy od Montaigne’a do Richelieu”. Właśnie XVIII w. przynosi prawdziwy przełom w kociej historii: przez kolejne trzy stulecia pozytywne przewartościowanie w stosunku do kotów będzie w Europie narastać, aż w końcu w drugiej połowie XX w. czuła uważność wobec tych zwierząt stanie się na Zachodzie nową normą. Stopniowo będą się zmieniać również warunki życia kotów domowych, a w rezultacie – ich zachowania i kultury. „Dzisiaj jawna przemoc budzi zgorszenie i jest przykładnie karana – pisze Baratay. – Współcześnie koty stały się najbardziej cenionymi zwierzętami do towarzystwa w krajach Zachodu i w zamerykanizowanej Japonii”.
To prawda: koty żyją dzisiaj z ludźmi blisko jak nigdy wcześniej. Na prawach członków rodziny albo wręcz w międzygatunkowym stadzie, czasem obejmującym też psy, z którymi rzekomo aspołeczne mruczki całkiem nieźle się dogadują, jeśli stworzy się im odpowiednie warunki. Koty otacza się kosztowną opieką zdrowotną, wozi samochodami i samolotami, zabiera na spacery w szeleczkach i na kocie place zabaw, chodzi się z nimi do kociego psychologa, zapisuje się im leki na depresję i wykupuje miejsca na zwierzęcym cmentarzu. Dla wielu osób bliska relacja z kotem domowym jest warta nie mniej niż przyjaźń z innym człowiekiem. Jak zauważa Baratay, w XXI w. coraz bardziej cenione są koty dynamiczne, lubiące zabawę i kontakt z ludźmi, a to z kolei – na zasadzie sprzężenia zwrotnego – sprawia, że coraz częściej właśnie takie się stają.
Personalistyczne podejście do życia z kotami stawia przed nami niemałe wymagania, które można streścić w dwóch słowach: miłość i szacunek. W przekładzie na codzienność oznacza to nie tylko, że od kotów można się wiele nauczyć (zwłaszcza opanowania i równowagi), lecz także należy pójść na mnóstwo kompromisów i ustępstw, np.: zabezpieczyć okna i balkon siatką (choć dla niektórych nie jest to estetyczne), żeby kot nie wypadł, nie poranił się i nie zagubił; ustawić w mieszkaniu drapaki i zbudować „kocią autostradę”, mimo że te konstrukcje rzadko pasują do aranżacji wnętrza; zrezygnować z uprawy trujących dla kota roślin, takich jak skrzydłokwiat, monstera czy gwiazda betlejemska, nawet jeśli należą one do naszych ulubionych. Oznacza to też, że nie wolno się lenić, zaniedbując potrzeby kota, do których należy codzienna zabawa, i trzeba uwzględniać specyficzne wymagania kociej osoby przy planowaniu takich kataklizmów jak dłuższy wyjazd, nowe dziecko w rodzinie, remont czy przeprowadzka.
Najważniejsza jest jednak czujność wobec własnych uprzedzeń, bo nikt nie bywa od nich zupełnie wolny. Przekonanie o „wrodzonej” kociej podłości – zapisane w popularnych żartach o złośliwym sikaniu do kapci, mściwym przewracaniu choinki oraz innych fochach – występuje tak często nawet u miłośników tych zwierząt, że kocia behawiorystka Aleksandra Zawadzka-Glinka w swojej książce Zamieszka(ł) ze mną kot sformułowała w punktach taki apel przestrogę:
„Jakikolwiek problem stwarzałby twój kot, pamiętaj:
On nie robi ci na złość (nigdy żaden kot nie robi na złość).
Zachowanie kota jest objawem – w ten sposób próbuje powiedzieć ci, że coś jest nie tak. Coś zmieniło się w stanie jego zdrowia lub w otoczeniu na tyle, że wystąpiło zachowanie problemowe.
Kot się nie mści – on woła o pomoc”.
Warto to zapamiętać.
Kiedy podziwiam ostatnie tego roku południe, dobrze wiem, że jutro słońce już nie wzejdzie. Ale i tak myślę o tym z niedowierzaniem – tym samym co kilkanaście lat temu, kiedy początek nocy polarnej obserwowałam po raz pierwszy w życiu.
Zimą w wielu miejscach w Laponii nawigacja jest dziecinnie prosta: dopóki jest pod górę, to się idzie. Oczywiście pod warunkiem, że się posiada rakiety śnieżne, bo bez nich w ogóle nie ma co mówić o dotarciu gdziekolwiek poza utwardzonym szlakiem – można wtedy tylko postać u podnóża góry, powoli zapadając się po pas w śniegu, i gapić się na szczyt, aż zrobi się za zimno w palce u stóp. Kiedy to „pod górę” się kończy, jest się na szczycie. Wtedy już można zapaść się w śnieg, wyciągnąć przed siebie nogi obute w rakiety, umościć się, nalać z termosu czegoś ciepłego i podziwiać. Słońce unosi się ledwo nad horyzont. Przesuwa się ciut w prawo i znika. Jednoczesny wschód, południe i zachód. Wszystko trwa zaledwie chwilę – tak krótką, że mimo −25°C nie zdąży się zmarznąć, nawet gdy się leży w zaspie. Moment i już jest po całym widowisku, nieadekwatnie krótkim do swojego znaczenia i zmiany, jaką niesie. Wydawałoby się, że wielotygodniowa noc powinna nadejść z większym hukiem. Przyzwyczajenie do tego, że codziennie powtarzają się wschód i zachód słońca, jest bardzo „równikocentryczne”.
Spojrzenie z innego kąta, a precyzyjnie mówiąc: z kąta 67°24’ (czyli odrobinę na północ od koła podbiegunowego), pozwala dostrzec, że to, co na mniejszych szerokościach geograficznych nazywamy południem, wschodem i zachodem, na północy wymyka się definicji (ba, nawet pozycja samego północnego koła podbiegunowego jest zmienna i nieustannie przesuwa się dalej na północ). Poza tym, wbrew powszechnej opinii, obszar występowania nocy polarnej nie zaczyna się dokładnie na kole podbiegunowym, lecz prawie jeden stopień wyżej. Jednocześnie obszar dnia polarnego obejmuje dwa stopnie północnej szerokości więcej, bo przez pewien czas w roku noc nie zapada już stopień poniżej koła.
Gdyby Ziemia nie miała atmosfery, granice obu obszarów zbiegałyby się precyzyjnie z kołem podbiegunowym, ale z powodu uginania się promieni słonecznych w atmosferze (czyli tzw. refrakcji atmosferycznej) obserwujemy pozorne przesunięcie obiektów na niebie. Dlatego na przykład w rosyjskim Murmańsku słońce widać na niebie już dwa dni wcześniej, zanim faktycznie wzejdzie nad linię horyzontu. Ze szczytu schodzę już podczas nocy polarnej, która akurat na mojej aktualnej szerokości geograficznej potrwa „tylko” trzy tygodnie. To kolejna wartość, która zmienia się w zależności od tego, jak bardzo jesteśmy oddaleni od równika. Ci, którzy mieszkają na samym skraju obszaru nocy polarnej, będą jej doświadczali jedynie przez dobę (a jeśli niebo będzie w tym czasie zachmurzone, mogą nawet ją przegapić, bo szarówka spod grudniowych chmur o grubości kilku kilometrów nie daje wiele radości z obecności słońca gdzieś ponad nimi dzień wcześniej lub później). Moje trzy tygodnie nocy odpowiadają 140 km na północ od koła podbiegunowego. U znajomych z norweskiego Tromsø – kolejne 200 km dalej na północ – noc będzie trwała ponad dwa razy dłużej. Ci z Longyearbyen na Svalbardzie (znowu niemal 1000 km do góry) nie zobaczą słońca przez 153 dni. Tak można wyliczać do samego bieguna.
Zmienna długość nocy polarnej to nie tylko zabawa liczbami, ona się konkretnie przekłada na ilość i rodzaj światła dostępnego dla mieszkańców. Południe – rozumiane jako połowa dnia, godzina 12.00 – jest czasem bardziej odczuwalne, bo dosłownie widoczne, ale bywa też tylko kwestią umowną. Na większości północnych obszarów w południe będzie najbardziej widno, także podczas nocy polarnej. Co prawda z definicji noc polarna oznacza, że słońce nie wyłania się zza horyzontu, ale w pobliżu koła podbiegunowego wisi ono na tyle blisko pod jego linią, że codziennie na kilka godzin ciemność rozjaśnia się w szarość (wygląda tak jak pora tuż po zmierzchu w Polsce). Ale już na Svalbardzie południe pozostaje wyłącznie liczbą na cyferblacie. O 12.00 nic się nie zmienia. Przez dwa i pół miesiąca za oknem jest wciąż tak samo ciemno.
Cztery lata temu nawet największe media, m.in. „New York Times” i „Guardian”, rozpisywały się o norweskiej wyspie Sommarøy, ulokowanej na tej samej szerokości geograficznej co Tromsø, której mieszkańcy ze względu na długie dni i noce polarne ogłosili, że rezygnują z czasu. Historia pierwszego miejsca na świecie, w którym ziściła się utopia, obiegła całą kulę ziemską. „Koniec z tyranią zegarka! Wolność doskonała!” – pisano z zachwytem. Zachwalano, że od tej chwili na Sommarøy czas przestaje istnieć, a zatem można robić wszystko, kiedy się chce. Sklepy nie mają ustalonych godzin otwarcia, do pracy można stawiać się wtedy, kiedy wygodnie. Jedynym wyjątkiem miały być szkoły, które musiały punktualnie otwierać się dla dzieci. W tej wizji brakowało tylko jednorożców na ulicach (może zostały zjedzone przez niedźwiedzie polarne, równie nierealistyczne w tym miejscu). Okazało się jednak, że opowieści o zniesieniu czasu na Sommarøy były po prostu kampanią medialną promującą tę północną wyspę. Niektórzy podejrzewali to od samego początku, bo chociaż wizja ta brzmiała romantycznie, nie była możliwa do zrealizowania – właśnie dlatego, że gdy na zewnątrz przez cały dzień nic się nie zmienia, zegarek okazuje się tym bardziej potrzebny. Stanowi niezbędny punkt odniesienia. Bez niego wszystko się miesza.
Wszędzie tam, gdzie w rocznym cyklu występują duże deficyty światła naturalnego, słońce znajdowało się w centrum uwagi – religii, sztuki i codzienności. Na Północy bardziej niż gdziekolwiek na świecie dostrzegano, jak bardzo życie jest od niego zależne. Ogłoszona w XVI w. teoria heliocentryczna wywołała histerię całego Kościoła katolickiego. Tam, gdzie ludzie musieli mierzyć się z nieobecnością słońca, od zawsze oczywiste było to, że siła, od której zależy nasze życie, jest umiejscowiona poza Ziemią. Wśród ludów Północy kult Słońca był bardzo rozwinięty. To pod słoneczną postacią Beaivi, najważniejsza w całym panteonie mitologii Saamów bogini, stworzyła wszelkie formy życia, dając im światło i ciepło. Podczas przesilenia zimowego składano jej w ofierze samicę białego renifera i smarowano drzwi domu masłem, które rozpuszczało się pod wpływem promieni słonecznych (pod koniec zimy, gdy zwierzęta dawały mało mleka, było to prawdziwe poświęcenie). Chciano w ten sposób zapewnić sobie jej przychylność i zyskać pewność, że w końcu po długiej nocy zrobi się jaśniej. Wstawiano się u niej również za ludźmi chorującymi psychicznie. Saamowie wierzyli, że obłęd jest spowodowany brakiem światła słonecznego w trakcie długich, ciemnych zim. Współcześni fińscy psycholodzy też podkreślają związek kaamosmasennus (zimowego obniżenia nastroju) z brakiem promieni słonecznych. Ciemność, choć na krótką metę sprzyja relaksowi i wyciszeniu, w dłuższej perspektywie wzmaga aspołeczność, gonitwę myśli, a nawet może powodować halucynacje.
Podczas trwania polarnego dnia m.in. odradzały się ulubione rośliny renów (a dobrostan tych zwierząt przekładał się na dobrobyt ich właścicieli). Mimo to pierwszy słoneczny okres jest dla reniferów trudny. Z początkiem marca wprawdzie rośnie już temperatura i powoli zaczyna topnieć śnieg, ale kiedy woda dotrze do ziemi zmrożonej pod jego grubą warstwą, zamarza ponownie. Tworzy się tzw. flen – lodowa skorupka, która pokrywa rośliny i porosty będące pożywieniem reniferów. Zwierzęta są w stanie przekopać swoimi szerokimi kopytami nawet grubą warstwę śniegu i dotrzeć do ukrytego pod nim ulubionego chrobotka, lecz gdy ziemię pokrywa zbyt gruba warstwa flenu, nie potrafią go skruszyć. Wtedy pozostaje im szukać porostów rosnących na drzewach – niekiedy pokonują w tym celu setki kilometrów, jednak nie zawsze udaje im się znaleźć pożywienie. Zdarza się więc, że renifery umierają z głodu. Zagrożenie pogłębił kryzys klimatyczny: w ostatnich latach śnieg topnieje szybciej, co sprawia, że przy ziemi tworzy się grubsza warstwa lodu, którą jeszcze trudniej przebić kopytem. Globalne ocieplenie powoduje również, że zamiast spodziewanego w okresie przejściowym śniegu padają marznące deszcze, przez co odkładają się kolejne warstwy flenu. Przed 10 laty na rosyjskim półwyspie Jamał pora między zimą a wiosną okazała się śmiertelna dla 90 tys. reniferów. I choć ówczesna zima była szczególnie ciężka, to obecnie właściwie co roku odnotowuje się w tamtym regionie ogromną śmiertelność renów.
Pojawienie się słońca nad horyzontem, kończące noc polarną, to moment przełomowy dla wszystkich społeczności żyjących za kręgiem polarnym. Każdego roku jest jednak trochę inaczej. Czasami chmury wiszą tak nisko, że na pierwsze promienie trzeba poczekać kilka dodatkowych dni. Coraz częściej do lokalnych społeczności dołączają turyści, bo noc polarna (podobnie jak zorza, parheliony czy białe tęcze) stała się atrakcją turystyczną.
W rosyjskim Murmańsku mieszkańcy spotykają się na wzgórzu zwanym Słoneczną Górką. Tam przez pełne 34 minuty – bo tyle trwa dzień numer jeden – piją ciepłe napoje z termosów, tańczą i muzykują. Z kolei w svalbardzkim Longyearbyen miejscem zbiórki są schody dawnego szpitala. Po 153 dniach bez światła to właśnie najpierw na nie padają słoneczne promyki. Mieszkańcy spotykają się tam prawie od 120 lat i choć szpitala dawno już nie ma, to na miejscu oryginalnych schodów postawiono nowe, które dziś pełnią funkcję swoistego zegara słonecznego. Mieszkańcy Tromsø mogą się czuć trochę oszukani: od końca nocy polarnej musi minąć jeszcze tydzień, zanim promienie oświetlą ich twarze i ogrzeją skórę. To z powodu otaczających miasto wysokich gór.
Kiedy zbliża się moment powrotu słońca, ludzie wyjeżdżają więc na kilka dni na południowy kraniec wyspy Tromsøya – tam pojawia się ono najszybciej. Wtedy też organizowany jest jeden z najbardziej znanych festiwali filmowych w Europie – TIFF (Tromsø International Film Festival), który odwiedzają międzynarodowi goście. Nie przeżyli oni wcześniej ciemnej zimy, zatem bardziej cieszą się pewnie z faktu uczestniczenia w celebrze niż z samego astronomicznego zjawiska. W ostatnią noc przed powrotem słońca smaży się solboller, czyli słoneczne bułeczki. Ich rodzaj można rozpoznać po tym, co mają na wierzchu: posypane cukrem nie zawierają nadzienia, te z lukrem wypełniono malinami, a w ozdobionych jednym i drugim kryje się krem waniliowy. Nad ranem ludzie gromadzą się w punktach widokowych, żeby podziwiać pierwszy od dawna wschód słońca. Mimo wczesnej pory tłum szybko gęstnieje. I trudno się temu dziwić – niewiele rzeczy może się równać z tą niezwykłą, trudną do opisania radością, która ogarnia całe ciało, gdy pierwsze promienie rozjaśnią ciemność.
chodź napiszemy wiersz
tak jak do szklanki wyciska się świeżą pomarańczę
a w soku smakujesz sad
pełen słońca i wiatru i blasku
miłosnych słów
tak jak szło się do szkoły jako dziecko
słuchając pierwszego słonecznego furkotania skrzydłami i pienia
i w przepuście wodowało się łódeczkę z liścia pomarańczy
która za widnokręgiem miała przybyć do portu
z niebywałymi skarbami i ludźmi którzy parami
z ręką na sercu szepczą sobie miłosne słowa
tak jak nocą wraz z ostatnim szeptem
zapominasz swojego imienia a pamiętasz księżyc
który wiedzie cię przez mroczne sady
i dalekie porty
by w domykającej się ziemi
stać się słowem miłości
chodź napiszemy zamykanie się papieru
chodź napiszemy jasne lustro
chodź napiszemy rozpoznawalną twarz
chodź napiszemy wodę i ziemię
i wieczory
i pomarańczę
i słowa miłości
Być może ta historia wyda się Wam nieprawdopodobna, ale właśnie tak było. Naprawdę. Przedstawiamy opowiadanie wybitnego twórcy z RPA.
– Lamparty? – zaczął Schalk Lourens. – O tak, po tej stronie Limpopo są dwie odmiany. Główna różnica między nimi polega na tym, że jeden rodzaj ma trochę więcej cętek niż drugi. Ale kiedy człowiek niespodziewanie spotyka lamparta na veldzie [południowoafrykańskim stepie – przyp. tłum.], rzadko się trudzi liczeniem cętek, aby sprawdzić, która to odmiana. Nie jest mu to do niczego potrzebne, ponieważ przy wszystkich rodzajach lampartów stosuje się jeden rodzaj ucieczki: ten najszybszy.
Pamiętam, jak raz niespodziewanie natknąłem się na lamparta. Do dziś nie wiem, ile miał cętek, choć miałem mnóstwo czasu, żeby mu się przyjrzeć. Zdarzyło się to około południa, byłem wtedy na dalekim końcu mojej farmy, za pagórkiem, i szukałem zbłąkanych krów. Pomyślałem, że mogły się schować w cieniu rozłożystej akacji, zwłaszcza że było tam dużo miękkiej trawy, na której miło się siedzi. Mniej więcej przez godzinę szukałem ich właśnie w ten sposób, to znaczy oparty plecami o pień drzewa, po czym wpadłem na pomysł, że równie dobrze, a może nawet lepiej, będzie mi się szukało na leżąco. Przecież każde dziecko wie, że krowy są wielkie i nie trzeba wchodzić na szczudła, aby je dojrzeć.
Położyłem się więc na plecach, skrzyżowałem nogi i zsunąłem kapelusz na czoło, a kiedy zmrużyłem oczy, sterczący czubek mojego buta wydał mi się łudząco podobny do szczytu Abjaterskopu.
W górze krążył samotny sęp, zataczał powolne koła bez trzepotania skrzydłami. Byłem spokojny, że nawet cielaczek nie zdoła się przemknąć niezauważony przez kawałek nieba między czubkiem mojego buta a tym sępem. Jeżeli o mnie chodzi, w razie potrzeby mogłem tak leżeć pod akacją i szukać krów przez calutki dzień. Rozumiecie chyba, że nie zaliczam się do tych farmerów, którzy lenią się w domu, gdy praca wzywa.
Im bardziej przymykałem oczy utkwione w czubek buta, tym bardziej przypominał on Abjaterskop. Aż w końcu odniosłem wrażenie, że to naprawdę jest Abjaterskop: widziałem kamienie na jego szczycie i busz próbujący rosnąć na zboczach, a do moich uszu doleciał odległy szum, jak gdyby huczenie roju pszczół w cichym sadzie. Tak jak mówiłem, było mi tam bardzo miło.
A potem wydarzyło się coś dziwnego. Na szczycie Abjaterskopu osiadła jakby ogromna chmura w kształcie zwierzęcej głowy pokrytej cętkami. W pierwszej chwili tak mnie to rozbawiło, że miałem ochotę się roześmiać. Ale się nie roześmiałem. Uchyliłem trochę szerzej powieki i pomyślałem z ulgą: jakie to szczęście, że tylko śnię na jawie. W przeciwnym razie musiałbym uznać, że cętkowany obłok na Abjaterskopie jest w istocie lampartem wpatrującym się w mój but. Znów zachciało mi się śmiać. Dopóki nie zrozumiałem.
Wtedy uczucie ulgi mnie opuściło. Bo to był lampart, jak najbardziej – duży, głodny lampart, podejrzliwie wąchający moje stopy. Zrobiło mi się bardzo nieswojo. Było dla mnie jasne, że choćbym nie wiem jak się starał, nie zdołam go przekonać, że czubek mojego buta to Abjaterskop. To nie był ten rodzaj lamparta, wiedziałem to i bez liczenia cętek. Tymczasem przestały go interesować moje stopy i zaczął węszyć nieco wyżej. Nigdy w życiu tak się nie bałem. Chciałem wstać i uciec, ale nie mogłem. Moje nogi odmówiły posłuszeństwa.
Wszyscy łowcy grubej zwierzyny, z którymi miałem styczność, opowiadali mi tę samą historię, jak to pewnego razu udało im się wymknąć lwom albo innym dzikim zwierzętom w taki oto sprytny sposób, że kładli się na ziemi i udawali martwych. Drapieżnik przestawał się wtedy nimi interesować i odchodził. Leżąc teraz w trawie, patrząc na lamparta, który dopiero wyrabiał sobie zdanie na mój temat, zrozumiałem, dlaczego w takiej sytuacji myśliwy się nie rusza. Po prostu nie może i tyle. To nie spryt trzyma go w miejscu, lecz własne nogi.
Lampart dotarł już do moich kolan. Bardzo dokładnie przyglądał się z bliska moim spodniom. Poczułem zakłopotanie. Te spodnie były stare i dość niemodne. Miały też rozdarcie na kolanie, bo kiedyś zobaczyłem z daleka poborcę i musiałem się ratować ucieczką przez drut kolczasty w gęsty busz. Lampart długo wpatrywał się w to rozdarcie, ku mojemu coraz większemu zawstydzeniu. Miałem ochotę się z tego wytłumaczyć, opowiedzieć mu o poborcy i ogrodzeniu z drutu. Nie chciałem, żeby lampart pomyślał, że Schalk Lourens jest typem człowieka, który nie dba o swój wygląd.
Dopiero gdy zwierzę dotarło do mojej koszuli, poczułem się lepiej. Była to porządna, niebieska flanelowa koszula, którą kupiłem zaledwie kilka tygodni wcześniej w indyjskim sklepie w Ramotswie, i nie miałbym nic przeciwko, by obejrzała ją dowolna liczba dziwnych lampartów. Obiecałem sobie jednak, że następnym razem, zanim pójdę szukać zbłąkanych krów na trawie pod akacją, natrę swoje trzewiki owczym łojem i założę czarny kapelusz, który noszę tylko na nagmaal [rodzaj uroczystego nabożeństwa protestanckiego – przyp. tłum.]. Nie zamierzałem być pośmiewiskiem okolicznych dzikich zwierząt.
Kiedy jednak lampart zbliżył się do mojej twarzy, znów się przestraszyłem. O ile do koszuli nie można było się przyczepić, o tyle twarzy nie byłem już tak pewien. Przeżywałem straszne chwile. Leżałem całkiem nieruchomo, nie śmiałem otworzyć oczu ani zaczerpnąć tchu. Wielki zwierz pociągał nosem, owiewał mnie swoim gorącym oddechem. Ludzie często opowiadają o zatrważających przygodach z własnego życia. Mnie również wiele razy groziło niebezpieczeństwo. Gdybyście jednak szukali czegoś takiego, co w parę chwil was postarzy i przyprawi o siwiznę, to lampart nie ma sobie równych – zwłaszcza taki, który stoi nad wami i szuka dobrego miejsca, gdzie mógłby zatopić kły.
Lampart wydał niski pomruk, przeszedł w poprzek mojego ciała, strącając mi kapelusz, i ponownie zawarczał. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że się oddala. Moja ulga nie trwała jednak długo. Zwierz nie odszedł daleko, po chwili odwrócił się i położył obok mnie.
Tak, leżeliśmy razem, lampart i ja, na trawie w cieniu akacji. Lampart na boku, lekko skulony, krzyżując przednie łapy jak pies. Gdy tylko próbowałem się odsunąć, burczał na mnie. Jestem pewien, że w całej historii Groot Marico jeszcze się nie zdarzyło, aby szukaniem zbłąkanych krów, tą niewdzięczną robotą, zajmowało się dwóch tak osobliwie dobranych towarzyszy.
Następnego dnia w salonie Fanie Snyman, który służył za urząd pocztowy, opowiedziałem, co mi się przytrafiło, okolicznym farmerom, którzy akurat pili kawę i czekali na ciężarówkę z Zeerust.
– I jak ci się w końcu udało uciec przed tym lampartem? – zapytał Koos van Tonder, próbując obrócić wszystko w żart. – Pewno zacząłeś pełzać w trawie i wystraszyłeś go, udając pytona.
– Nie, po prostu wstałem i poszedłem do domu – odparłem. – Przypomniało mi się, że krowy, których szukam, mogły pójść w drugą stronę i zbłądzić do twojej zagrody. Pomyślałem, że już bezpieczniejsze byłyby z lampartem.
– Czy lampart powiedział ci, co sądzi o ostatnim wystąpieniu generała Pienaara w Volksraadzie? – chciał wiedzieć Frans Welman, na co wszyscy się roześmiali.
Zanim przyjechała ciężarówka z listami, opowiedziałem swoją historię kilka razy i choć moi słuchacze, których było tuzin i trochę, nie mówili zbyt wiele, to nie miałem wątpliwości, że słuchają mnie w ten sam sposób, w jaki słuchali Krisjana Lemmera, o którym wszyscy wiedzieli, że jest największym łgarzem w całym Niskim Veldzie.
Na domiar złego Krisjan Lemmer też tam był, a kiedy doszedłem do tej części, w której lampart położył się obok mnie, Krisjan do mnie mrugnął. Znacie ten rodzaj mrugnięcia. Był to znak nowego porozumienia między nami; sygnał, że od tej pory możemy ze sobą rozmawiać jak jeden łgarz znad Marico z drugim.
Nie podobało mi się to.
– Panowie – powiedziałem w końcu – wiem, co sobie myślicie. Nie wierzycie mi, ale nie chcecie tego powiedzieć.
– Ależ wierzymy – przerwał mi Krisjan Lemmer. – W Niskim Veldzie nie takie cuda się zdarzały. Miałem kiedyś mambę długą na dwadzieścia stóp, dałem jej na imię Hans. Wąż tak się do mnie przywiązał, że nigdzie nie mogłem się bez niego ruszyć. W niedziele pełznął za mną nawet do kościoła, ale ponieważ nie wszystkie kazania mu się podobały, czekał na zewnątrz pod drzewem. Nie żeby Hans nie wierzył w Boga. Po prostu miał wrażliwą naturę i czuł się zakłopotany bardzo zasadniczym stanowiskiem predykanta w sprawie węża z rajskiego ogrodu. Ale nawet wtedy nie szukał dla siebie rozłożystej akacji jak ten twój lampart. Nie zadzierał nosa. Hansowi wystarczał cień zwykłego drzewa. Wiedział, że jest tylko mambą, i nie próbował sobie dodawać powagi.
* * *
Choć brednie Krisjana Lemmera puściłem mimo uszu, efekt całej sprawy był taki, że i ja zacząłem mieć wątpliwości co do istnienia lamparta. Przypomniały mi się dziwne historie o ludziach potrafiących zamieniać się w zwierzęta i choć nie jestem człowiekiem przesądnym, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że byłem świadkiem czarów. Ale kiedy kilka dni później wypatrzono ogromnego lamparta niedaleko przełęczy, a potem znowu przy drodze do Nietverdiend, i jeszcze na łąkach w pobliżu Molopo, sprawy przybrały inny obrót.
Z początku ludzie z niego żartowali. Mówiono, że to nie był prawdziwy lampart, lecz cętkowane zwierzę, które wyszło ze snu Schalka Lourensa. Albo że lampart przyszedł do Dwarsbergu, aby obejrzeć długą na dwadzieścia stóp mambę Krisjana Lemmera. Jednak później, kiedy znaleziono jego ślady przy kilku wodopojach, wątpliwości się rozwiały.
Zaczęto mówić, że niebezpiecznie jest chodzić po veldzie. Nastały emocjonujące czasy. Czasy strzelania do lamparta i uciekania przed nim. Liczbę wystrzałów z mauzerów i Martini-Henry, które odbijały się echem od skalistych urwisk, dało się porównać chyba tylko z pierwszą wojną burską. Liczbę uciekających – chyba wyłącznie z drugą wojną burską.
Jednak lampart zawsze uchodził cało. Z jakiegoś powodu było mi go żal. Wciąż nie mogłem zapomnieć o tym, jak mnie wtedy obwąchiwał i jak się przy mnie położył. Kojarzyło mi się to z Biblią, w której napisano, że lew będzie leżał z barankiem.
Zastanawiałem się też, czy to wszystko aby mi się nie śniło. Czy naprawdę mogło mi się przytrafić coś tak niesamowitego? Lampart coraz mocniej zaprzątał moje myśli. Nie miałem z kim o tym porozmawiać; nie było człowieka, który mógłby mi jakkolwiek pomóc. Nawet teraz, gdy opowiadam tę historię wam, spodziewam się, że mrugniecie do mnie jak Krisjan Lemmer.
Ale mogę wam tylko opowiedzieć to, co sam widziałem, resztę wie tylko Afryka.
Minęło trochę czasu, zanim znów poszedłem ścieżką przez busz do miejsca, gdzie rosną cieniste akacje. Tym razem jednak nie położyłem się na trawie. Kiedy bowiem dotarłem na miejsce, okazało się, że lampart mnie uprzedził. Leżał w tym samym miejscu co wcześniej, lekko skulony, przednie łapy miał skrzyżowane, tak jak to nieraz robią psy. Leżał całkiem nieruchomo. I nawet z oddali widziałem na jego piersi czerwoną plamę po kuli z mauzera.
Opowiadanie Hermana Charlesa Bosmana z antologii Bosman at His Best: A Choice of Stories and Sketches, wyd. Human & Rousseau, Kapsztad–Pretoria–Johannesburg 1989. Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.
Gdyby austriacki psychoanalityk widział performans Mariny Abramović albo słynną wystawę Yves’a Kleina, mógłby swoje prace wzbogacić o cenny materiał badawczy! Ego to ważny temat w sztuce, a jeśli komuś jest ono niezbędne, to właśnie artyście.
Spójrzmy na nich. Jest ich czterech. Stoją na przejściu dla pieszych na skrzyżowaniu Kruczej i Nowogrodzkiej w Warszawie. Zielone światło już zgasło, ale artystów sygnalizacja nie obowiązuje; nonszalancko przechodzą na czerwonym.
Chwilę później spotykamy ich na kładce nad Trasą Łazienkowską. Opierają się o barierkę i plują na przejeżdżające niżej samochody, bo tak im się podoba! Śmieci z kieszeni rzucają prosto na trawnik. Sikają w miejscach publicznych, kiedy im się zachce.
Artyści łamiący zasady życia społecznego, o których mowa, to Oskar Dawicki, Igor Krenz, Wojciech Niedzielko i Łukasz Skąpski – członkowie Supergrupy Azorro. Opisane powyżej sceny pochodzą z ich pracy wideo pod znamiennym tytułem Czy artyście wszystko wolno?.
Azorro zrealizowali ten dokamerowy performans w 2002 r. Członkowie grupy lubili nakłuwać balon sztuki, by wypuścić z niego trochę powagi. Podobnie traktowali figurę artysty. W realiach transformacji ustrojowej, w których powstała praca, trudno nie dostrzec podwójnej ironii. Wobec gwałtownych zmian ludzie sztuki czuli, że nie tyle wszystko im wolno, ile niewiele znaczą w dżungli dzikiego kapitalizmu. Niemniej tytułowe pytanie nie ma w żadnym razie charakteru retorycznego; jest uniwersalne i ponadczasowe. Na mocy niepisanej, ale obowiązującej w zachodniej kulturze umowy społecznej oczekujemy od twórców, aby byli wyjątkowi, przekraczali normy, wznosili się ponad przeciętność. Liczymy się zatem z tym, że mogą być ekscentryczni, narcystyczni, aspołeczni, a nawet okazać się socjopatami – mają przecież wielkie ego.
W tym przeświadczeniu utwierdzają nas też sami twórcy. „Musisz mieć wielkie ego, żeby być artystą” – powiada Damien Hirst. Jak tu polemizować z człowiekiem, który zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w sztuce końca XX w. i stał się ulubionym twórcą 1% ludzkości? Nie będziemy się przecież spierać z artystą, który umieścił czterometrowego żarłacza tygrysiego w wypełnionym formaliną akwarium i nazwał tę instalację Fizyczna niemożliwość śmierci w umyśle istoty żyjącej! Któż może wiedzieć lepiej, co powinien mieć w sobie prawdziwy artysta, niż autor rzeźby pod tytułem Na miłość boską (For the love of God) – wysadzanego brylantami platynowego odlewu czaszki, w której szczękę wprawione zostały ludzkie zęby.
Hirst – wielki twórca naszych czasów, celebryta i przewrotny atencjusz – bez wątpienia wie, na czym polega sztuka współczesna i jaką rolę odgrywa w niej ego. Należy zatem zapytać, czym właściwie jest owo ja, które posiadamy wszyscy, ale artyści jakby bardziej.
Współczesna kultura po uszy zadłużona jest u Zygmunta Freuda. Wśród pojęć, które mu zawdzięczamy, jest również pojęcie „ego”. Psychoanaliza początkowo przyjęła się znacznie lepiej w krajach anglosaskich niż w ojczyźnie autora Kultury jako źródła cierpień; w rezultacie wiele ukutych przez niego terminów zostało spopularyzowanych na świecie, w tym w Polsce, w wersjach pochodzących z amerykańskich przekładów, których autorzy chętnie zastępowali niemieckie pojęcia słowami łacińskimi. Sam Austriak trzymał się niemieckiego Ich.
We Freudowskiej teorii struktury osobowości ego to złożona instancja życia psychicznego. W potocznym rozumieniu utożsamiane jest z poczuciem własnej wartości. I właśnie w tym znaczeniu używają go Damien Hirst oraz inni artyści twierdzący, że duże ego jest cechą immanentną każdego twórcy.
„Pokażcie mi kogoś pozbawionego ego, a ja pokażę wam przegrywa; posiadanie zdrowego ego i wysokiego mniemania o sobie to w życiu dobra rzecz”. Chociaż to zdanie brzmi jak cytat z Hirsta albo innego zadowolonego z siebie bohatera rozszalałego rynku sztuki czasów globalizacji, to jednak akurat tej złotej myśli nie sformułował żaden artysta. Jej autorem jest Donald Trump – współczesny archetyp amoralnego lidera, który jako dobro rozpoznaje to, co jest dobre dla niego.
Ego ma bowiem dwie twarze. Jedna należy do jednostki ambitnej i kreatywnej, druga – do narcystycznego socjopaty. Co znamienne, oblicza te są do siebie podobne. Nieprzypadkowo Freud sformułował swój model osobowości w ramach praktyki terapeutycznej i w kontekście zaburzeń psychicznych. Austriackiemu psychoanalitykowi zawdzięczamy nowoczesną teorię ego, ale Freud nie był pierwszy. Podobne refleksje na temat ludzkiej świadomości snuli przed nim przedstawiciele różnych tradycji filozoficznych. W buddyzmie ja jest centralnym problemem rozwoju wewnętrznego i wskazuje się je jako złudzenie, które należy rozpoznać i przezwyciężyć w procesie przebudzenia duchowego. Stanowi także główne źródło cierpienia. Klucz do szczęścia nie leży bowiem w karmieniu ja i zaspokajaniu jego pragnień, lecz przeciwnie – w wyzbyciu się ich.
Historię sztuki nowożytnej kręgu cywilizacji zachodniej można opisać jako dzieje rozwoju artystycznego ego. Jeszcze w średniowieczu postać autora skryta była głęboko w cieniu dzieła. W ówczesnej sztuce, w znacznej mierze związanej z religią, liczył się kunszt – ceniono go wysoko, ale nikt nie oczekiwał, że twórcy będą wyrażać samych siebie; ja artysty nie stanowiło przedmiotu uwagi odbiorców. Od czasów renesansu zainteresowanie to zwiększa się, a wraz z nim rośnie rola ego w sztuce. W 1550 r. Giorgio Vasari publikuje Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów, pierwszą nowożytną historię sztuki (którą autor utożsamiał z dziejami sztuki włoskiej). Główną część księgi stanowią biografie najwybitniejszych artystów, począwszy od trecenta aż po czasy Vasariemu współczesne. Na rynku wydawniczym, ale też na rynku idei była to propozycja nowatorska, wręcz rewolucyjna. Malarze i rzeźbiarze wieków średnich znali swoje miejsce – wyznaczone pośród innych wysoko wykwalifikowanych specjalistów oraz rzemieślników. Tymczasem Vasari wprowadza malarzy i rzeźbiarzy do grona bohaterów zbiorowej wyobraźni; stawia ich obok wodzów, wojowników, władców i świętych.
Spójrzmy na obraz Albrechta Dürera zwany Autoportretem w futrze. Jest rok 1500. Artysta ma 28 lat. Od wczesnej młodości odnosi sukcesy; nie uważa się za rzemieślnika, czuje się intelektualistą. Jest nie tylko wybitnym malarzem, lecz także pięknym mężczyzną, który przywiązuje ogromną wagę do stroju oraz fryzury – i lubi swój wizerunek. Autoportrety tworzy od dzieciństwa; ten jest trzecim z kolei, który wykonał w technice olejnej.
Tło Autoportretu w futrze ginie w mroku, z którego wydobywa się łagodnie, ale jasno oświetlone oblicze artysty. Dürer patrzy nam w oczy, wyraz twarzy ma beznamiętny. Z ogromną pieczołowitością odmalował swoje bujne, długie włosy opadające w złotych lokach na ramiona. Równie dużo uwagi poświęcił wspaniałemu płaszczowi, w który jest ubrany. Prawą dłonią gładzi futrzany kołnierz; ruch jest pozornie niedbały, lecz nieodparcie kojarzy się z gestem, który wykonuje Jezus Chrystus w przedstawieniach ukazujących go jako Zbawiciela Świata (Salvator Mundi). Wszelkie podobieństwo jest tu zamierzone i nieprzypadkowe; Dürer z rozmysłem gra tym skojarzeniem. Ze swoją fryzurą, zarostem i przystojnym, a zarazem uduchowionym obliczem świetnie nadaje się na modela postaci Boga w ludzkim ciele. W Autoportrecie w futrze malarz nikogo jednak nie odgrywa, jest sobą. Obok wizerunku umieszcza na obrazie dumną inskrypcję: Albrecht Dürer, norymberczyk.
W roku 1500 ten obraz jest ewenementem, ale zapowiada zmiany w sztuce, które w przyszłości umieszczą artystyczne ja w centrum uwagi. Oczywiście artyści tworzyli wizerunki własne od zawsze – choćby dlatego, że każdy twórca jest dla siebie najłatwiej dostępnym modelem. Średniowieczni malarze i rzeźbiarze często umieszczali własne portrety w swoich kompozycjach. Ich oblicza odnajdziemy zwykle wśród tłumu świadków ewangelicznej sceny; czasem ich rysy nosi któryś ze świętych, innym razem jeden z żołnierzy obecnych przy ukrzyżowaniu albo anonimowy pasterz podziwiający hołd Trzech Królów. Ze szczególnym upodobaniem malarze obsadzali się w roli św. Łukasza, który według tradycji sporządził portret Matki Boskiej i jest patronem ich profesji. Malarz uznaje za stosowne zarówno ukazywać, jak wygląda, jak i opowiadać o tym, co czuje. W czasach Dürera autoportret nie istniał jednak jeszcze jako samodzielny gatunek – nie mówiąc już o terminie, który wszedł do obiegu dopiero w wieku XIX.
Społeczny awans artystów wpisuje się w kulturowy proces, który w perspektywie doprowadzi do narodzin nowoczesnego indywidualizmu – i jest zarazem tego procesu symptomem. Im bardziej Europa oddala się od feudalizmu i teocentrycznej wizji świata w stronę kapitalizmu, humanizmu i naukowego światopoglądu, według którego człowiek nie tylko może poznać naturę rzeczywistości, lecz także ją zmieniać, tym bardziej rośnie ludzkie ego. Sztuka doskonale wyraża wzmacniające się poczucie własnej wartości istoty ludzkiej. Od artystów przednowożytnych oczekiwano, by jak najdoskonalej przedstawiali porządek rzeczy, który – jako projekt boskiego autorstwa – miał charakter skończony i niezmienny. U twórców nowoczesnych wyżej od kunsztu zaczęto cenić oryginalność, osobowość i – last but not least – ego oraz zdolność do jego wyrażania. W kulturę indywidualizmu wpisany jest bowiem pewien paradoks. W nowoczesnym porządku napędzanym energią zmiany, wzrostu i postępu ideałem jest osobisty sukces; każdy ma wykuwać swój los, rozwijać się, być wyjątkowy – i być sobą. A jednocześnie wszyscy budujemy społeczeństwo masowe, w którym spełnienie tego ideału możliwe jest wyłącznie dla nielicznych, bo wyjątkowym można być przecież jedynie na tle przeciętnego tłumu. Dlatego doszliśmy do takiej wprawy w wynoszeniu na piedestał jednostek uznawanych za niezwykłe. Artyści idealnie nadają się na ekrany, na które projektujemy nasze niemożliwe do zrealizowania aspiracje. Dla tych najbardziej podziwianych budujemy monograficzne muzea, które są ośrodkami kultu jednostki. Za radą Vasariego studiujemy ich biografie niczym żywoty świętych, stawiamy im pomniki, wyceniamy dzieła na astronomiczne sumy. Czy można się dziwić, że na takim podglebiu bujnie rośnie artystyczne ego? Czyni to przecież w naszym imieniu; musi pomieścić i wyrazić anonimowe ja tak wielu z nas. Inaczej mówiąc, ego jest z natury samolubne, ale to, które posiada twórca, należy również w jakiejś mierze do wszystkich.
Nowoczesny artysta nie jest zwykłym człowiekiem. To ktoś więcej. Może być wieszczem, jak Jacek Malczewski, który uwielbiał portretować się w najróżniejszych kostiumach; na swoich obrazach raz jest satyrem, kiedy indziej zakutym w zbroję rycerzem, to znów samym Jezusem Chrystusem. W rolę tego ostatniego wcielał się niejednokrotnie. W Niewiernym Tomaszu Malczewski występuje jako Chrystus Zmartwychwstały; najzdolniejszy uczeń mistrza, Vlastimil Hofmann, odgrywa tu sceptycznego św. Tomasza i wpycha mu palec w ziejącą w boku ranę. Pod koniec życia, w 1923 r. artysta stworzył tryptyk Mój pogrzeb – zaledwie kilka lat przed tym, kiedy pogrzebano go naprawdę. Przedstawił siebie siedzącego w towarzystwie Chimery i z dumą obserwującego poświęconą sobie ceremonię. Żałobne mary spoczywają na ramionach faunów kroczących przez mazowiecki pejzaż. Śmierć malarza ukazana jest tu jako wydarzenie zakrojone na mitologiczną wręcz skalę. Przerost ego? Na szczęście gesty Malczewskiego podszyte są ironią, która broni go przed ostatecznym osunięciem się w bufonadę. Autor Zatrutej studni nigdy nie cierpiał na deficyt miłości własnej, która w dodatku karmiona była uznaniem odbiorców – w chwili, gdy malował Mój pogrzeb, był otoczony czcią jako żywy skarb kultury narodowej.
Artysta nowoczesny jest również demiurgiem o potencjale twórczym, którego granice wyznacza tylko jego własna wyobraźnia. Już na początku wieku udowodnił to Marcel Duchamp, wystawiając jako dzieło sztuki zwykły pisuar.
28 kwietnia 1958 r. Yves Klein, jeden z duchowych spadkobierców Duchampa, otworzył w swoje 30. urodziny wystawę pod tytułem Pustka (Le vide). Zgodnie z nazwą galeria wydawała się zupełnie pusta, jeśli nie liczyć jednej szklanej – także pustej – gabloty. Klein zapewniał jednak, że pokazuje swoje malarstwo, które od teraz miało być niewidzialne.
Do wystawiania niewidzialnych obrazów potrzeba wyobraźni, zmysłu poetyckiego, ale też tupetu. Albo, mówiąc inaczej, trzeba mieć duże ja, ugruntowane przekonanie o swojej wyjątkowości i mocy sprawczej. Kto takim przekonaniem nie dysponuje, ten nie odważy się namalować niewidzialnego obrazu i na pewno nie przemieni pisuaru w dzieło sztuki – wystarczy chwila wahania i kryzys wiary w siebie, a pisuar pozostanie zwykłym urządzeniem sanitarnym.
Jeszcze w czasach Kleina wyjątkowy status twórcy komentował jego przyjaciel, Piero Manzoni, tworząc słynne Gówno artysty (Merda d’artista). Tytuł należy rozumieć dosłownie. Włoski twórca pakował swoje ekskrementy w ściśle odmierzonej ilości 30 g do puszek opatrzonych stosowną etykietą. Gest był ironiczny, lecz tylko na poły; Manzoni celnie rozpoznawał, że publiczność i kolekcjonerzy pożądają już nie tyle dzieła samego w sobie, ile cząstki wyjątkowego, wyniesionego ponad przeciętność ja, jakim jest osobowość twórcy. Zawartość puszek wyceniał na wagę złota – za 30 g swoich odchodów żądał równowartości 30 g kruszcu po aktualnym kursie.
Od śmierci artysty ceny jego wytworu konsekwentnie idą w górę. Czy ja Piera Manzoniego urosłoby jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że dziś jego puszki wyceniane są na rynku kolekcjonerskim około 70 razy wyżej niż złoto?
W 2010 r. pochodząca z byłej Jugosławii artystka intermedialna Marina Abramović zrealizowała w nowojorskim Museum of Modern Art performans pod tytułem Artystka obecna. Przez trzy miesiące codziennie przychodziła do sali wystawowej, siadała na krześle i trwała tak godzinami w bezruchu. Naprzeciwko ustawione było drugie krzesło, przeznaczone dla publiczności. Ludzie stawali w wijącej się przed budynkiem muzeum kolejce, w której nieraz czekali nawet całą dobę po to, by usiąść naprzeciwko milczącej, nieruchomej Mariny i przez chwilę popatrzeć jej w oczy. Niektórzy podczas tego doświadczenia wzruszeni wybuchali płaczem. Inni opowiadali potem, że tête-à-tête z artystką było jednym z najgłębszych, najbardziej pamiętnych przeżyć, jakie im się przydarzyły w życiu.
Abramović to wybitna twórczyni i osoba znana z dużego ego. Performans w Nowym Jorku był znamienny, bo pokazał, że do wykreowania artystycznej sytuacji nie tylko nie potrzebuje ona dzieła, lecz także nie musi nawet wykonywać żadnego gestu. Wystarczy, że jest.
Przypadek Mariny Abramović jest tyleż ciekawy, co niepokojący; odbiór jej nowojorskiej ekspozycji miał coś ze zbiorowej psychozy; termin „ego” nie został przecież ukuty przez historyków sztuki, ale pochodzi z teorii psychoterapii. Czy zatem należałoby – również dla dobra samych artystów – próbować okiełznać ich ego, nadawać mu proporcje skrojone na bardziej ludzką miarę? To nie jest takie proste. W dążeniu ego do ekspansji i wzmacniania poczucia własnej wartości drzemią ogromne zasoby energii twórczej. Salvador Dalí, który osiągnął mistrzostwo w publicznym performowaniu swojego napompowanego do karykaturalnych rozmiarów ego, mawiał: „Każdego ranka, kiedy się budzę, od nowa doświadczam najwyższej przyjemności – tej polegającej na byciu Salvadorem Dalí”. Takie narcystyczne deklaracje brzmią groteskowo, lecz wyrazistemu ego twórców zawdzięczamy wybitne dzieła sztuki, w których odbijają się nasze przeżycia, doświadczenia i wzruszenia. Nauczyciele duchowi rozmaitych szkół wzywający do przekroczenia własnego ja nigdy nie twierdzili, że ścieżka ego prowadzi donikąd. Ostrzegali jedynie, że nie wiedzie ona do szczęścia. Kto jednak powiedział, że artyści mają ku niemu zdążać? Nie oczekujemy od nich przecież, żeby byli szczęśliwi – chcemy raczej, by mieli ego na tyle duże, abyśmy mogli w nim dostrzec cząstkę samych siebie.
Wyspa Kotów – tak nazywany jest Cypr. Faktycznie, od czasów wypraw krzyżowych grupy futrzastych czworonogów stały się tam widokiem powszednim. Mało kto jednak zna ciekawy epizod z historii wyspy, kiedy to koty naprawdę nią rządziły. W roku 1512 (według niektórych był to 1515) wdarły się na zamek w Pafos i proklamowały Kocią Republikę. Ten wyjątkowy twór państwowy nie trwał długo – po kilku godzinach część kotów poszła spać, a inne rozbiegły się w poszukiwaniu jedzenia. Pamięć jednak pozostała.
Popiel – ten półlegendarny król, bojąc się zjedzenia przez myszy, schronił się w Kruszwicy na wieży. Kazał otoczyć ją kilkunastoma kocimi strażnikami. Ci jednak oświadczyli, że nie będą chronić truciciela, i odmówili służby. Średniowieczni kronikarze zgadzają się, że był to niezwykle honorowy gest kotów.
Incitatus – wszyscy znamy historię cesarza Kaliguli i jego licznych ekstrawagancji. Jedną z nich było wprowadzenie do senatu konia. Zdenko Novak, adiunkt w Instytucie Historii Starożytnej na uniwersytecie w Bratysławie, twierdzi, że wcale nie był to koń, tylko wyjątkowo rozrośnięty kot. Co więcej, chytry zwierzak zamierzał proklamować się nowym cesarzem Rzymu. Kaligula odparł zamach, przepędzając zdrajcę za linię Renu.
Lord John – powszechnie wiadomo, że Isaac Newton odkrył prawo grawitacji po tym, jak spadło mu na głowę jabłko. Mało kto jednak wie, że owo jabłko nie spadło z drzewa samo, strącił je kot Newtona – czarno-biały dachowiec o imieniu Lord John. Niesforny futrzak domagał się uznania, w końcu był współodkrywcą. Na próżno Newton tłumaczył, że całą pracę myślową wykonał sam, a Lord John jedynie zrzucił jabłko. Nieprzekonany kot chodził pod siedziby najważniejszych londyńskich gazet i głośno miauczał. Zdesperowany Newton przekupił go w końcu paczką śledzi. Lord John, najadłszy się, odstąpił od roszczeń.
Iliada – podczas oblężenia Troi Grecy, zanim wymyślili konia trojańskiego, wypróbowali podobny pomysł, budując kota trojańskiego. Olbrzymi drewniany kot mieścił w sobie doborowych greckich wojowników, którzy mieli wyskoczyć na niczego niepodejrzewających Trojan. Obrońcy miasta przechytrzyli jednak Achajów, konstruując gigantyczną wędkę z piórami. Drewniany kot natychmiast zaczął za nimi skakać, wytrząsając Greków.
Magnat – tworząc słynną Konstytucję 3 maja, stronnictwo reformatorskie chciało powierzyć ostatnie poprawki… kotu króla Stanisława Poniatowskiego. Kot o imieniu Magnat miał popatrzeć na rękopis świeżym okiem. Najświatlejsi bywalcy obiadów czwartkowych liczyli, że tzw. kocie poprawki znacznie udoskonalą Konstytucję. Niektórzy mieli jednak wątpliwości: czy dokument ograniczający samowolę magnaterii powinno się dać do poprawiania Magnatowi? Sam Hugo Kołłątaj przekonywał, że w tym wypadku Magnat jest tylko imieniem. Na próżno. W konsekwencji zrezygnowano z pomysłu „kocich poprawek”, kotu zaś odebrano rękopis Konstytucji – zwierzak akurat na nim spał, nie było to więc łatwe zadanie.
Emigranci – niepokojące relacje dotyczą spotkania dwóch polskich intelektualistów, Konstantego „Kota” Jeleńskiego i Stanisława „Cata” Mackiewicza w paryskiej kawiarni Le Chat. Świadkowie twierdzą, że pogawędka pisarzy trwała do momentu, kiedy jeden z nich zauważył mysz wychodzącą z dziury w podłodze. Obaj natychmiast rzucili się w pogoń za gryzoniem, przewracając stoły i ludzi. Po kilkunastu minutach kawiarnia została zdemolowana. A pisarze? Wylegiwali się na podłodze, mrucząc i oblizując pyszczki.
Samowie żyją w harmonii z naturą. Ich sprawdzone i skuteczne metody mogą okazać się bezcenne w naszych zmaganiach ze zmieniającym się klimatem.
Zawsze tu byliśmy, na długo przed innymi” – pisał pierwszy samski autor Johan Turi na początku XX w. Tu, czyli w Sápmi – na terenach rozciągających się na północy Norwegii, Szwecji, Finlandii i Rosji. Samowie, rdzenni mieszkańcy Arktyki, przemierzali je od zarania dziejów: łowili ryby, polowali, zbierali zioła i jeżyny. Rytm ich życia wyznaczały wędrówki reniferów – pasterze podążali za stadem, a nie na odwrót. „One są wolne, nie są moją własnością” – słyszałam wielokrotnie od Samów, którzy podtrzymują tradycję i zajmują się hodowlą reniferów uważanych za święte zwierzęta. Bo to one były w Sápmi pierwsze, od nich wszystko się zaczęło. Według jednej z legend ziemię stworzył biały renifer: z jego żył powstały rzeki, futro przemieniło się w lasy, żołądek w ocean, a poroże w góry.
Dzisiaj renifer to medium; łączy Samów z przyrodą. Mikael Kuhmunen, przedstawiciel jednej ze szwedzkich społeczności hodowców reniferów, nie wyobraża sobie życia bez swojego stada. Uważa, że najgorszy dzień na zewnątrz w towarzystwie reniferów jest o niebo lepszy niż dzień bez nich. Nie umie robić nic innego. Tak dorastał, na świeżym powietrzu, w bliskim kontakcie z naturą. To wnikliwa obserwacja otoczenia i szczegółowa wiedza o środowisku przekazywana z pokolenia na pokolenie pozwoliła Samom przetrwać w bezlitosnym klimacie dalekiej północy Europy i przystosować się do naturalnych zmian klimatycznych. Do dziś Samowie dostrzegają znacznie więcej niż naukowcy – według autorów artykułu Sámi traditional ecological knowledge as a guide to science (Tradycyjna samska wiedza ekologiczna jako przewodnik dla nauki). Badacze nie zdają sobie sprawy ze znaczenia niektórych nowych zjawisk, Samowie zaś łączą kropki i potrafią przewidzieć długofalowe konsekwencje ocieplenia klimatu. A także inspirują badaczy do interpretacji danych w kreatywny sposób.
„Spędzamy tyle czasu na zewnątrz, że nic nie umknie naszej uwadze” – zapewnia Kuhmunen. W lutowy dzień zagania część stada w pobliże chaty na skraju pastwiska; tam poczekają kilka tygodni do marcowej migracji. Pomaga mu w tym 76-letni ojciec, który pomimo 22-stopniowego mrozu przemierza rozległy obszar na skuterze, podczas gdy Mikael namierza zwierzęta za pomocą drona.
Skutki kryzysu klimatycznego – m.in. niespodziewane ocieplenia i następujący po nich mróz, który skuwa ziemię i uniemożliwia reniferom dostęp do pożywienia – oraz masowe wycinki lasów przyczyniają się do fragmentaryzacji pastwisk. Renifery pokonują coraz większe odległości, by dostać się do mchów i porostów. „Nie sposób utrzymać ich w jednym miejscu – stwierdza Kuhmunen. – Niektórym się to nie podoba. Sugerują, że nie jesteśmy w stanie opiekować się reniferami, ponieważ zwierzęta przechodzą przez drogi lub zbliżają się do domków letniskowych. Wtedy sam się wściekam. Bo gdzie mają się podziać między tymi wszystkimi inwestycjami wokół. Poza tym renifery były tu pierwsze!”.
A lepiej nie będzie, bo Arktyka ociepla się trzy razy szybciej niż reszta świata. Samowie biją na alarm. „Globalna debata skupia się na zwalczaniu symptomów kryzysu klimatycznego za pomocą technologicznych rozwiązań. To za mało” – czytam w raporcie szwedzkiego Parlamentu Samów z 2009 r. Zdaniem rdzennej ludności Arktyki powinniśmy poświęcać więcej uwagi przyczynom zmian klimatycznych: „industrializacji i globalizacji, naszemu stylowi życia, naszym nawykom konsumpcyjnym, eksploatacji zasobów naturalnych na wielką skalę”. Ograniczanie się to jedyne rozwiązanie. Samowie robią to od zawsze: zrównoważony tryb życia to oczywistość.
„To przecież normalne: bierzemy tylko to, czego potrzebujemy. Reszta musi zostać dla następnych pokoleń. Polujemy i łowimy w taki sposób, aby populacja mogła się odnowić” – tłumaczy mi Per Olaf Persen w swoim domu w norweskim miasteczku Tana Bru. Samowie nie zabijają zwierząt dla sportu, ale w celu zwiększenia bezpieczeństwa żywnościowego. To część kultury, a nie sposób spędzania wolnego czasu. Dlatego zaczynają polować na głuszca dopiero na początku października, nie zaś 10 września, jak zezwalają przepisy. Uważają, że młode głuszce potrzebują więcej czasu, by nabrać wprawy w locie. Połów ryb też jest przemyślany – norwescy Samowie używają specjalnych sieci, które uniemożliwiają połów dużych okazów dorsza, te mają bowiem największy potencjał reprodukcyjny. Unikają także niektórych tarlisk, aby nie zakłócać procesu rozrodczego. Natomiast duńscy rybacy, którzy łowili w tych samych fiordach, doprowadzali do przełowienia. Zdarzało się, że populacja dorsza omijała obszar, na którym łowili – pisze Einar Eythorsson z Norweskiego Instytutu Badań nad Dziedzictwem Kulturowym w artykule na temat tradycyjnej wiedzy i zarządzania zasobami w północnej Norwegii.
Persen wciąż korzysta z zasobów, które zebrał i upolował z myślą o zapasach; zamrażarka na tyłach nowocześnie urządzonego domu jest wypełniona po brzegi mięsem łosia i głuszca oraz malinami moroszkami, czyli kwaśnymi kuzynkami borówki. „Turyści z południa narzekają, że nie mogą ich nigdzie znaleźć. Bo trzeba wiedzieć, gdzie szukać!” – Persen uśmiecha się pod nosem, gdy polewa żółte maliny śmietaną. Trzeba też wiedzieć, kiedy przestać. Samowie pozwalają przyrodzie odpocząć, aby mogła się zregenerować.
Tradycyjna wiedza o przyrodzie i zarządzaniu naturalnymi zasobami jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Kuhmunen zgłębiał tajniki hodowli reniferów oraz radzenia sobie z trudnymi warunkami pogodowymi podczas dni spędzanych na nartach ze swoim dziadkiem w czasach, kiedy Samowie mogli jeszcze dotrzeć do pastwisk pieszo. „Te opowieści mnie nużyły. Byłem za młody, żeby docenić taką skarbnicę wiedzy. Teraz żałuję. Ale coś tam zapamiętałem; często przyłapuję się na tym, że intuicyjnie wiem, co robić, choć nie mam pojęcia skąd”. Dzisiaj Kuhmunen namawia swoje dzieci, by słuchały dziadka. „Na szczęście nie są tak obojętne jak ja w ich wieku. Pochłaniają tę wiedzę ze szczerym zainteresowaniem. Zwłaszcza moja córka jest naprawdę utalentowana. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak szybko i umiejętnie znakował renifery. A zaczęła późno, w wieku 13 lat”.
Fikret Berkes, emerytowany profesor kanadyjskiego Uniwersytetu Manitoby, podkreśla, że przyszłe pokolenia będą potrzebowały tradycyjnej ekologicznej wiedzy (TEW), by przetrwać. „Ta część dziedzictwa ludzkości pozwala na monitorowanie i zarządzanie ekosystemami, ze szczególnym uwzględnieniem zdolności przyrody do regeneracji”. Naukowcy na całym świecie uważają, że TEW rdzennych ludności to ważny element zrównoważonego zarządzania gruntami i zasobami. Okazuje się, że 80% wszystkich terenów z różnorodnością biologiczną znajduje się na obszarach zamieszkanych przez rdzenne ludności; zajmują one zaledwie 22% powierzchni Ziemi. Z raportu ONZ z 2019 r. wynika ponadto, że przyroda w tych miejscach znika wolniej.
Samowie od dawna walczą o ochronę Sápmi. W 2010 r. ocalili przed wycinką 80 000 km² (czyli jedną czwartą powierzchni Polski) pralasu sosnowego z dużą różnorodnością biologiczną. Kampania przeciwko karczowaniu tego ekosystemu trwała osiem lat: Samowie negocjowali z państwową firmą Metsähallitus, która zarządza obszarami chronionymi i jednocześnie dostarcza drewno dla przemysłu leśnego w Finlandii.
Chociaż Samowie mieszkają w Sápmi od niepamiętnych czasów, politycy uważają, że lepiej znają się na ochronie przyrody na tych terenach. Kiedy w 1996 r. Laponia w północnej Szwecji otrzymała status światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na obecność rdzennej ludności, Samowie wystąpili z wnioskiem o przyznanie im prawa do pełnego zarządzania tym obszarem – znajdują się tam pastwiska i święte dla Samów miejsca, takie jak jezioro Lájtávrre. Szwedzki rząd nie wyraził jednak zgody. Politycy od dawna ignorowali, a czasem wręcz wykluczali samską społeczność podczas negocjacji – pisze antropolożka Carina Green w swojej pracy doktorskiej. Niektórzy nawet postrzegali rdzenną ludność jako niewykształconych „innych”, którzy nie są w stanie zrozumieć szwedzkiego systemu administracyjnego. Odrzucili kompleksowy plan Samów Mijá Ednam (Nasza Ziemia), który zawierał holistyczną wizję zarządzania Laponią.
Przeświadczenie, że Samowie są zbyt prymitywni, by właściwie zadbać o swoją ziemię, nie jest nowe. Wypływa ono z naukowego rasizmu – wyjaśnia May-Britt Öhman, samska badaczka, która wykłada w Centrum Multidyscyplinarnych Studiów nad Rasizmem na Uniwersytecie w Uppsali.
Szwecja jako pierwsza na świecie ustanowiła Państwowy Instytut Biologii Rasowej, ośrodek wykonujący pseudonaukowe badania na temat „nordyckich” cech rasowych w swoim kraju. Pracownicy ośrodka przemierzali Sápmi, by dociec rzekomych różnic między Szwedami a Samami: fotografowali Samów nago, mierzyli ich czaszki.
Rasistowskie poglądy usprawiedliwiały brutalną kolonizację północy kraju, a zaczęła się ona już w IX w. Tak pisze o tym Turi: „Przybyli od morza i przegonili Samów. Samowie uciekli na wyżyny leśne i tam żyli w spokoju przez wiele lat i opiekowali się swoimi stadami w lasach i górach, które były opuszczone lub nieosiedlone. Kiedy norwescy osadnicy nie mogli przepędzić ich dalej, kradli wszystko, co znaleźli: ser, mleko, skóry i bydło. A nawet zabijali”. W 1673 r. władze szwedzkie wydały dekret zachęcający rolników do kolonizacji „dzikiej” północy. Ten obraz opuszczonego Sápmi wciąż jest żywy. „Politycy i sektor turystyczny nazywają nasz obszar kulturowy vildmark – dzikim miejscem. Samowie są traktowani jako część tej »dziczy«” – mówi mi Öhman.
Kolonizacja trwa do dziś, pod przykrywką „zielonej zmiany”, jak zaznaczają Samowie oraz aktywiści, w tym Greta Thunberg. Szwedzkie i zagraniczne firmy, zachęcane europejskimi dotacjami, inwestują coraz więcej w „zielone” projekty na „dalekiej północy”. Ta stała się arktycznym eldorado ze względu na bogate występowanie surowców krytycznych, niezbędnych do transformacji energetycznej. Chodzi o metale ziem rzadkich, lit, kobalt, nikiel i grafit, które służą do produkcji baterii, np. do pojazdów elektrycznych czy turbin wiatrowych. Szwedzki parlament Samów podkreślał w Deklaracji z Tråante z 2017 r., że „eksploatacja terenów Samów w imię tego, co nordyckie społeczności określają mianem »zielonej energii«, to paradoks, jako że Samowie od zawsze wykorzystywali tradycyjne obszary w zrównoważony sposób, zostawiając znikomy ślad ekologiczny”.
Samowie próbują zapobiec inwestycjom, które mogłyby zniszczyć to, co chronili od tysięcy lat. Persen, jako członek zarządu stowarzyszenia Ludzie przeciwko Elektrowni Wiatrowej Davvi, walczy ze spółką Grenselandet, która planuje park wiatrowy w pobliżu Tany Bru. „Mamy dość inwestorów, którzy twierdzą, że wiedzą lepiej, co jest dla nas dobre. Grenselandet mydli nam oczy nowymi miejscami pracy. Ale my nie potrzebujemy tymczasowego zarobku, tylko naszej ziemi. Sieć energetyczna zakłóci kontakt z przyrodą. Jednak to nie jest największy problem. Betonowe podstawy wiatraków uszkadzają grunt. Krajobraz potrzebuje później sporo czasu, by się zregenerować. A przyroda to całe nasze życie, jesteśmy jej częścią. Piękno tych terenów dodaje energii, przynosi spokój”.
W Szwecji, w okolicach miasta Luleå, 800 km na południe od Tany, Samowie przegrali. Największa w Europie farma Markbygden 1101 powstała tam mimo protestów hodowców reniferów. Urzędnicy odrzucili skargi złożone przez Samów w latach 2010–2013. Uznali, że sprawa elektrowni ich „nie dotyczy”, chociaż znajdują się tam letnie pastwiska – pisze badaczka Ellen Ahlness. Obecnie 80% farm w Szwecji powstaje na północy kraju, „tam, gdzie wieje i mieszka mało ludzi” – jak podkreśla rzecznik firmy Svevind. Politycy ignorują liczne badania, które pokazują, że farmy wiatrowe zakłócają szlaki migracji reniferów i mają negatywny wpływ na ich dobrostan ze względu na hałas wytwarzany przez turbiny wiatrowe.
W 2010 r. była przewodnicząca szwedzkiego parlamentu Samów ostrzegała, że hodowcy reniferów mogą utracić nawet jedną czwartą pastwisk w wyniku pojawienia się farm wiatrowych. To właśnie utrata ziemi stanowi największe wyzwanie i zarazem zagrożenie dla kultury Samów. W Szwecji stracili oni już część pastwisk, łowisk oraz ważnych kulturowo miejsc ze względu na masowe wycinki lasu, a także rozległe inwestycje w energię wodną na początku XX w.; 45% energii w Szwecji pochodzi z hydroelektrowni. W 2022 r. szwedzki rząd po 10 latach negocjacji przyznał zaś brytyjskiej firmie koncesję na wydobycie rudy żelaza, 40 km od Jokkmokku. Kuhmunen jest zaniepokojony. „Stracimy następne pastwiska, bo zwierzęta będą omijały teren wydobywczy szerokim łukiem. Zmienią się ich szlaki migracyjne. A to z kolei może doprowadzić do konfliktów między siidami [społecznościami skupiającymi hodowców reniferów oraz ich rodziny w Sapmi – przyp. red.]. Renifery wkroczą bowiem na tereny innych siidów w poszukiwaniu pożywienia”.
Utrata ziemi powoduje poważne konsekwencje – oznacza odcięcie od przyrody, a tym samym zanikanie tradycyjnego stylu życia Samów, wiedzy o środowisku i języka, ponieważ samski jest przekazywany razem z tą wiedzą z pokolenia na pokolenie. ONZ już w 2018 r. przestrzegała, że wymieranie rdzennych języków niesie za sobą „utratę bezcennej wiedzy, która mogłaby dostarczyć odpowiedzi na niektóre z największych problemów świata: na zmiany klimatu czy brak bezpieczeństwa żywnościowego”. Okazuje się, że w przyszłości nawet mieszkańcy Szwecji, Norwegii oraz Finlandii mogą mieć kłopoty ze stałym dostępem do wystarczającej ilości bezpiecznego, jakościowego pożywienia. Dlatego w 2017 r. wszystkie partie polityczne w Szwecji uzgodniły krajową strategię żywnościową. Nie obyło się bez licznych debat i pogłębionych analiz porównawczych. W ferworze dyskusji – jak zaznacza Lena Maria Nilsson, koordynatorka badań w Arctic Research Centre i współdyrektorka Várdduo, Centre for Sámi Research na Uniwersytecie w Umeå – „zapomniano” jednak o znaczącym aspekcie: perspektywie rdzennej ludności i choćby ochronie dzikich ziół oraz jagód, lokalnych zasobów dostępnych na wyciągnięcie ręki.