Media type: article

Atom

Z greckiego „niepodzielny”; prawdziwą światową karierę zaczął robić akurat w momencie, w którym został rozszczepiony.

Zakochani

Często mówi się, że zakochanych nawet śmierć nie rozdzieli. Nie świadczy to jednak o niepodzielności miłości, tylko o słabości śmierci. Zakochanych bowiem z łatwością podzielą choćby niepozmywane naczynia.

Ostatni kęs

Ostatnim kęsem nie sposób się podzielić, bo nie może być dwóch ostatnich kęsów. Jeden z nich musi być przedostatni. W tym sensie podzielić się nie można również pierwszym kęsem. Ani żadnym innym.

Gurudev Sri Sri Ravi Shankar – nauczyciel duchowy i założyciel fundacji Art of Living – o potrzebie pokoju, sile uśmiechu oraz ukojeniu, które dają oddech i medytacja. Rozmawia Tomek Niewiadomski.

Tomek Niewiadomski: Drogi Gurudevie, jakie jest Twoje przesłanie? Czego nauczasz?

Ravi Shankar: Jestem po to, by każdemu przypomnieć: jesteś kochany, jesteś ważny, liczysz się! Chcę, żeby wszyscy byli szczęśliwi, aby na każdej twarzy widniał uśmiech. Pragnę powszechnego postępu. Żeby zniknęło ubóstwo, żeby wszystkie państwa zjednoczyły się, a konflikty zostały zażegnane. Tego nam wszystkim życzę.

Czy te wartości były istotne dla Ciebie już w dzieciństwie?

Tak, zawsze chciałem, żeby ludzie byli szczęśliwi i pokojowo nastawieni do siebie nawzajem. Nie mogłem znieść konfliktów. Gdy byłem świadkiem jakiejś kłótni, włączałem się i wszystkich ze sobą godziłem.

Jak to możliwe, że byłeś tak dojrzały w tak młodym wieku?

To było dla mnie bardzo naturalne. Nie wiązało się z żadnym wysiłkiem. Ale widzę, że wiele osób zmaga się z tymi naturalnymi dla nich uczuciami w złożonym świecie dookoła nas.

Czy kiedykolwiek użyłeś przemocy?

Nigdy.

Nawet jako dziecko?

Ani razu. Nie stosowałem przemocy ani nie powiedziałem nikomu złego słowa w ciągu całego obecnego życia, czyli przez 67 lat. I mam nadzieję, że to się nie zmieni. Wiesz, kiedy dorastałem, owe wartości były bardzo ważne – nadawały kierunek naszym działaniom. Byliśmy pod wpływem filozofii niestosowania przemocy. Moi rodzice, nauczyciele, wszyscy ludzie wokół mieli ten sam system wartości.

Dorosnąć – co to oznacza? Jak stać się dojrzałym, nie tracąc przy tym otwartości, entuzjazmu, radości i ciekawości świata?

W pewnym sensie wszyscy jesteśmy dziećmi. Chciałbym, żeby dorośli mieli w sobie więcej z dziecka. Dziecko uśmiecha się 400 razy dziennie, nastolatek już tylko 17 razy, a dorosła osoba często nie uśmiecha się wcale. Byłoby o wiele mniej konfliktów na świecie, gdyby ludzie częś­ciej się uśmiechali. Zachowanie dziecięcej natury – tym jest właśnie duchowość.

Pytanie brzmi: jak cofnąć ten proces? Jak wrócić do niewinności, z którą się urodziliśmy? Jak znów zacząć się uśmiechać? To prawdziwe wyzwanie.

Jeśli się przyjrzysz, dostrzeżesz trzy rzeczy, które powstrzymują nas przed odczuwaniem dziecięcej radości: uprzedzenia, brak poczucia bezpieczeństwa i stres. To chyba tyle, ale jeśli przyjdzie ci do głowy coś jeszcze, daj mi znać! Musimy pozbyć się tych trzech elementów. Dzięki medytacji, jodze i technikom oddychania poradzimy sobie ze stresem. Mądrością zwalczymy uprzedzenia, a refleksja nad włas­nym życiem, pewność siebie oraz wiara pozwolą poczuć się bezpiecznie.

Nawiązując do nazwy fundacji Art of Living – co oznacza bycie artystą uprawiającym sztukę życia?

Artystą jest ktoś, kto potrafi doceniać świat wokół siebie i tworzyć. W sztuce życia chodzi więc o wyrażanie siebie i docenianie tego, co jest.

Jak stać się artystą w codziennym życiu? Jak znaleźć inspirację?

Inspiracja zawsze pochodzi z wewnątrz. Kiedy się w coś angażujesz, robisz coś dla świata, coś mu oferujesz; możesz czerpać inspirację ze wszystkiego i ze wszystkich wokół. Trudno decydować, że „chcesz być zainspirowany tym i tamtym”. Inspiracja zawsze jest czymś spontanicznym, czymś, co ci się przydarza. Widzisz dziecko, które się bawi, i coś się w tobie dzieje. Czujesz inspirację. Widzisz, jak ktoś robi coś dobrego, i chcesz robić to samo.

Sam nieustannie pracujesz, dedykując siebie innym 20 godzin na dobę. Twoja fundacja dotarła do niemal pół miliarda osób, setki tysięcy z nich opowiadają o doświadczeniach zmieniających życie. Wczoraj podczas Twojego wykładu Odsłanianie nieskończoności jeszcze bardziej sobie uświadomiłem, że nasz potencjał jest nieograniczony. Powiedziałeś: „Ciało jest niczym musz­la zanurzona w oceanie życia”. Powiedz mi, proszę: jak czerpać inspirację i energię z tego oceanu?

Tajemnicą jest mądrość. Mądrość to dostrzeganie, że wszystko w życiu się zmienia, ale przede wszystkim, że istnieje coś, co pozostaje niezmienne. Bycie w kontakcie z tym, co niezmienne, jest kluczowe – medytacja bardzo może tutaj pomóc.

Powiedziałeś też: „Miłość to dostrzeganie Boga w drugiej osobie. Medytacja to dostrzeganie Boga w nas samych”. Czym jest więc mądrość?

Wszystko jest mądrością. (Gurudev spogląda wokół siebie i robi łagodny, szeroki gest ręką)

Czym jest więc ignorancja?

Ignorancją jest uznawanie tego, co tymczasowe, za stałe, a tego, co nie jest prawdziwą radością, za radość.

Spacerujemy w otoczeniu gór, pośród przyrody. Jest tyle piękna wokół nas. Czy piękno istnieje, żebyśmy mogli doświadczać tego, kim naprawdę jesteśmy?

Piękno jest tym, czym jest natura, a natura jest częścią piękna.

Mimo to niszczymy ekosystemy, choć dostarczają nam wszystkiego, czego potrzebujemy. Wspólnie z fundacją posadziliście miliony drzew na całym świecie. Drzewa są nie tylko piękne, ale także pełnią istotną funkcję. Dlaczego są takie ważne?

Wiedziałeś, że drzewa oraz inne rośliny odczuwają emocje? Żyją i potrafią cię poczuć. Kiedy jesteś spokojny i szczęśliwy, wchłaniają to uczucie szczęścia i radości. Przynoszą ukojenie. Jednak wszyscy są tak zaabsorbowani własnymi myślami, że nie mają czasu, by dostrzec naturę!

Globalne ocieplenie nauczyło nas, że powinniśmy sadzić drzewa. Wszyscy musimy się tym zająć. Ponad 300 ich gatunków jest na skraju wyginięcia.

Boskość, czyli samo życie, które jest we wszystkim i wszędzie, wydaje się bardzo subtelnym rodzajem energii. Skąd mamy wiedzieć, że ją znaleźliśmy? Czy da się w ogóle usłyszeć Boga albo nawet rozmawiać z Bogiem?

Wiesz, że kiedy mówisz, to nie do końca ty. Boskość jest nieodłączną częścią ciebie. Kiedy rozmawiasz z Bogiem, to jakbyś kierował słowa do kogoś na zewnątrz, rozumiesz?

Tak!

Nic nie istnieje poza przestrzenią, Ty w niej jesteś, Ty możesz być nią. Ty możesz ją poczuć.

Współczesna nauka potwierdziła, że pojęcie materii jest zwodnicze. Atomy, z których zbudowane jest wszystko wokół nas, same składają się w 99% z przestrzeni. Wspomniałeś też wielokrotnie, że nasze ciało jest wydrążone i że gdyby nie ta pusta przestrzeń, zmieściłoby się w pudełku po zapałkach. Co to wszystko oznacza? Że świat, który postrzegamy dzięki zmys­łom, jest iluzją?

Nauka dziś potwierdza wnioski, które wysnuli starożytni filozofowie wedanty. Jednakże to, co wydaje nam się materią, rzeczywiście jest materią.

Ale materia wyłania się z pustki. Jak do tego dochodzi? Czy ta pustka jest pełna wibracji?

Tak, jest pełna energii.

Pełna energii i miłości?

Dokładnie tak.

I nieustannie jest nowa i świeża?

Tak.

Czy naprawdę potrzebujemy eonów ewolucji i milionów reinkarnacji, żeby w końcu doświadczyć naszego nieograniczonego potencjału jako istot ludzkich? Innymi słowy: żeby móc czerpać z oceanu nieskończonych możliwości albo po prostu stać się oceanem?

Cóż, już tu jesteś, stałeś się istotą ludzką – to, co masz, jest w twoich rękach.

Wiele osób mówi o przebudzeniu świadomości w XXI w. Czy dzieje się teraz coś szczególnego?

Myślę, że świat powoli się przebudza. Kilka dekad temu było trudno rozmawiać z ludźmi o niewidzialnej, nieuchwytnej rzeczywistości. Dziś jesteśmy o wiele bardziej otwarci na sferę tego, co niewidoczne, z czego wszystko wypływa, w czym tkwią siły ożywiające całą planetę i gdzie leży przyczyna wszystkich przyczyn. Niekiedy ta ścieżka wydaje się trudna, ale ostatecznie okazuje się najbardziej kojąca i satysfakcjonująca.

Umysł to dziwny rodzaj zjawy. Przynosi cierpienie i strach, bez przerwy prag­nąc czegoś więcej. Nawet w nocy kąsa jak wąż. Jak pozbyć się tej udręki? Jak sprawić, by umysł służył wzniosłym myślom i spokojnemu życiu?

Czy zauważyłeś, co dzieje się w twoim umyśle w każdej sekundzie? Balansuje między przeszłością a przyszłością. Albo jest zajęty tym, co się wydarzyło, albo tym, co nadejdzie. Wiedza to bycie świadomym tego fenomenu umysłu – tego, co dzieje się teraz w twojej głowie, gdy czytasz wywiad.

Chcesz wiedzieć, jak kontrolować swój umysł? Nie da się wyuczyć samoświadomości z podręcznika. Opanowujesz to dzięki oddechowi – jeśli potrafisz kontrolować oddech, możesz również kontro­lować umysł – a także za pomocą medytacji. Dzięki niej stajesz się świadomy tego, co dzieje się w twoim umyś­le i sprowadzasz go do teraźniejszości. Radość, szczęście, entuzjazm, skuteczność oraz produktywność są osadzone w teraźniejszości. Kiedy umysł jest twoim przyjacielem, przynosi szczęście, wolność, swobodę. Umysł może więc być naszym największym wrogiem, ale też najlepszym przyjacielem.

Czym dokładnie jest joga i – co ważniejsze – jak to możliwe, że ma na nas taki zbawienny wpływ?

Praktyka jogi jest znana od wieków i pozytywnie wpływa na zdrowie, duchowość oraz sprawność umysłu. Joga to coś więcej niż ćwiczenia fizyczne. Dzięki jodze możemy się uśmiechać mimo stresu, napięcia i trudnych sytuacji, z którymi mierzymy się w codziennym życiu. Joga jest przepastnym oceanem: możesz po nim żeglować, ale możesz też osiąść na platformie wiertniczej i szukać ropy. Joga daje rozmaite możliwości na różnych poziomach.

Wraz z osobami działającymi w fundacji Art of Living pomogłeś milionom osób. Czy kiedykolwiek miałeś kłopot, którego nie potrafiłeś rozwiązać? Albo spotkałeś osobę, której nie potrafiłeś pomóc?

Konflikt jest wpisany w naturę świata. Ukojenie jest wpisane w istotę jaźni. Pośród wielu konfliktów czekam w gotowości, by pomóc ludziom znaleźć ukojenie w ja.

Gdybyś mógł dać mi jedną radę lub mądrość, co by to było?

Dlaczego prosisz tylko o jedną radę? W życiu zdarza się wiele sytuacji i każda z nich wymaga innego podejścia oraz innego rodzaju mądrości.

Nie ograniczaj się nigdy do jednej zasady – tak jak nie zastanawiasz się, czy jest jedna konkretna rzecz, którą możesz zjeść. Powinieneś jeść wszystko: węglowodany, białko, różne składniki i wartości odżywcze. Zazwyczaj jemy wszystko. Mądrość jest właśnie taka, otwórz się na nią.


Gurudev Sri Sri Ravi Shankar: 

Nauczyciel duchowy i założyciel fundacji Art of Living. Jogin, działacz pokojowy, który od ponad 40 lat bez ustanku podróżuje po świecie, uczy medytacji i przypomina o humanitaryzmie. Więcej na artofliving.org

Doskonałość budzi podziw, ale to błąd jest sympatyczny. O działalności prestiżowego brytyjskiego Klubu Błędów mówi jego założyciel sir James M. Cleese.

Tomasz Wiśniewski: Czy mógłby Pan opowiedzieć o początkach powstania słynnego klubu?

James M. Cleese: Nasze stowarzyszenie założyliśmy 30 lutego 1976 r. Wszyscy potencjalni członkowie musieli wypełnić formularz. Jeśli ktoś zrobił to prawidłowo, było jasne, że nie może wejść do naszej organizacji. Przed spotkaniem inauguracyjnym podaliśmy pewną informację dotyczącą lokalizacji. Ten, kto by się udał w podane miejsce, dostałby dożywotni zakaz wstępu w nasze szeregi. Ostatecznie nikt się nie zjawił, było więc jasne, że Klub Błędów już istnieje i nigdy nie przestanie istnieć.

Wiele mówi się o trudnościach ze wskazaniem adresu siedziby Klubu Błędów. Sam mogłem się o tym przekonać, próbując nawiązać z Panem kontakt.

Siedziba naszego klubu znajduje się wszędzie i nigdzie. Gdy spotykamy się na konferencjach, aby omówić pewne hipotezy czy zreferować pseudonaukowe teorie albo przekłamania historyczne, i przez pomyłkę ktoś nas odwiedza, natychmiast zyskuje pozycję co najmniej zastępcy prezesa.

Czy reguły rządzące życiem klubu są jasno sformułowane?

Działamy instynktownie i nieprzewidywalnie. Pewnego razu jeden z naszych członków zwrócił uwagę, że ktoś ma zegarek nieprzestawiony na czas letni. Od razu został wyrzucony.

Wspomniał Pan o hipotezach naukowych. O czym jeszcze dyskutujecie podczas zebrań?

W kręgu naszych zainteresowań znajdują się głównie błędy logiczne, historia nauki i techniki, przejęzyczenia i gafy palnięte w towarzystwie. Często organizujemy konferencje poświęcone biografiom osób, którym członkostwo zostało nadane post mortem – są to m.in. wszyscy laureaci Nagrody Darwina.

Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że ta organizacja zwyczajnie szerzy dezinformację.

To zupełne nieporozumienie. Przykładowo, dokumentujemy błędne użycie rozumu, kolekcjonujemy fakty, choćby takie: „wprowadzenie komputerów do biur spowodowało większe zużycie papieru” czy „tworzenie przejść dla pieszych zwiększyło liczbę potrąceń”.

Dlaczego właśnie Klub Błędów? Zwykle uważa się pomyłki za niekorzystne lub nawet szkodliwe.

Doskonałość budzi podziw, jest też skuteczna, ale czasem bywa wręcz odrażająca. Błąd jest twórczy, zabawny, sympatyczny i łączy ludzi. Nawet jeśli ktoś chce go unikać, nie może tego zrobić bez uświadomienia sobie, czym on jest. Działalność naszego klubu to konieczność dla rozwoju wszelkiej nauki, wszelkiego racjonalizmu czy perfekcjonizmu, wszystkich tych dziedzin i ścieżek, które nam akurat wydają się błędne.

O tym, że koty rządzą całym światem, wiadomo od dawna. Jednak fakt, że zajmują też dawne miejsce psów, jest zupełną nowością. Wyjaśniamy, na czym polega ten fenomen.

Kotopsy są ucieleśnieniem najnowszego i najbardziej dotychczas rozwiniętego poziomu antropizacji. W rezultacie wyraźnego spadku, od końca XX wieku, liczby psów do towarzystwa w krajach zachodnich (południowy Pacyfik, Ameryka Północna, Europa Zachodnia), a także silnego wzrostu populacji kotów, wielu ludzi nabywa te ostatnie, kierując się przy tym nową motywacją, znacznie różniącą się od powodów, jakie mieli właściciele z lat 1960–1990. Nie chodzi już o stworzenie opozycji wobec opiekunów miłych psinek, lecz o zastąpienie psów, które stały się uciążliwe, kotami, uważanymi za mniej wymagające, przy jednoczesnym przeniesieniu na nie pragnienia bliskości i zażyłości, typów i sposobów relacji, które wcześniej cechowały stosunki ludzko-psie. Ci ludzie preferują koty jeszcze bardziej interaktywne, bliższe, bardziej przywiązane, coraz mocniej przypominające psy do towarzystwa. Żeby określić ten proces, nazywam je „kotopsami”.

Koty Zachodu

Idąc śladem zakładów hodujących psy, kocie hodowle rozwijają się szybko od drugiej połowy XX wieku w związku z upowszechnieniem się na Zachodzie kota do towarzystwa, a potem kota przyjaciela. Wiąże się to z istotnymi konsekwencjami dla kociąt: często zostają zbyt szybko (w wieku dwóch tygodni) oddzielone od matek, które mają jeszcze sporo mleka, ale od razu używa się ich ponownie do reprodukcji. Nikt nie zważa na to, że pozbawione matczynych nauk młode koty muszą uczyć się samodzielnie, wybierając mniej efektywną i bardziej stresującą metodę prób i błędów, wskutek czego doznają zaburzeń zachowania: staną się – jak w omawianym wypadku – zaradne, interaktywne i chętne do zabawy z ludźmi albo drażliwe i agresywne (samce) czy mało interaktywne (samice). Wszystkie te czynniki składają się później na podstawowe powody porzucenia zwierzęcia albo jego klinicznego leczenia, zwłaszcza w wypadku kotów hiperaktywnych, których liczba wzrasta, podobnie jak rośnie liczba hiperaktywnych psów i… dzieci, albowiem wszystkie one żyją w tym samym środowisku Zachodu. Dawni weterynarze nie znali w ogóle takich przypadków, współcześ­ni są już coraz mocniej świadomi tych nowości, do tego stopnia, że w najlepsze rozwija się psychiatria zwierzęca – wciąż jednak podchodzą do nich jak do sytuacji indywidualnych. Częściowo ma to sens, częściowo wszakże zapomina się o konsekwencjach, jakie zaburzenia psychiczne mają dla całej kociej populacji. Zachowania te rozprzestrzeniają się bowiem nie tylko pomiędzy ich pobratymcami żyjącymi w domach, lecz także wśród kotów bezdomnych, czyli wędrownych, w formie istotnego zjawiska porzucania miotów w naturze, tym bardziej że niewyedukowana kotka będzie skłonna postąpić ze swoimi maluchami tak samo, jak zachowano się wobec niej. To jeden z pośrednich i nieprzewidzianych powodów zwiększenia się liczby kotów nadaktywnych… jednak w tym procesie istotną rolę odgrywają również ludzie.

Na początku XXI wieku sterylizacja kocurów stała się na Zachodzie zjawiskiem masowym, zwłaszcza za sprawą inicjatywy stowarzyszeń opieki nad zwierzętami, schronisk i weterynarzy troszczących się o zmniejszenie liczebności kotów oraz skali ich porzuceń. Na początku naszego stulecia wykastrowane koty do towarzystwa i koty przyjaciele w Australii, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii stanowiły 80 procent populacji, a we Włoszech – 40 procent. Tendencja ta narasta wraz z niedawnym rozwojem łagodnych metod, mniej niebezpiecznych i okaleczających niż operacje. Traktowana przez weterynarzy i rodziny jako zdarzenie indywidualne, biologiczne i psychologiczne, sterylizacja jest również faktem społecznym, jeśli rozpatrywać ją od strony ogółu ludzi, a przede wszystkim – kotów. Można o niej myśleć jak o zerwaniu związku z naturą. Należałoby ją postrzegać przede wszystkim jako fakt historyczno-społeczny, dołączający do innych czynników, które regulują sposoby zachowania, kocie kultury i zmienny bieg historii kotów, uprzywilejowując jedną z tendencji. Kastracja bowiem w wyrazisty sposób odwraca uwagę wysterylizowanych kotów od ich współplemieńców, a kieruje ją w stronę ludzi; promuje koty aktywne, przymilne, interaktywne. Owa tendencja ulega wzmocnieniu jeszcze przez inny aspekt, który pojawił się najpierw w anglosaskich krajach południowego Pacyfiku.

Kot w dom

To zjawisko okazuje się bardzo istotne, gdyż oddziałuje już i będzie oddziaływać jeszcze bardziej, wraz z rozpowszechnieniem się kotów, na ich transformację. Ujawniło się ono w ostatnich dziesięcioleciach w Nowej Zelandii, kraju przodującym w ochronie przyrody, oraz w Australii, wcześnie skonfrontowanej z zagrożeniem ekologicznym, wyrażającym się nawracającą suszą i degradacją bioróżnorodności. Obydwa kraje wyrażają gotowość do jak największej dbałości o swoją przyrodę. Z inicjatywy biologów mieszkańcy tych państw uwrażliwili się na istotne zagrożenie, jakie stanowi drapieżny kot. Zagrożenie to okazuje się jak najbardziej realne i nie da się mu zaprzeczyć. Jednakże skala tego zjawiska w mniejszym stopniu zależy od samych kotów (indywidualny wskaźnik ich zdolności do zabijania pozostaje na tym samym poziomie, co dawniej), bardziej zaś ­– od wyraźnego wzrostu w ostatnim czasie ich liczby, co jest wynikiem ich sukcesu, ich masowej adopcji i równie masowego ich… porzucania, a więc nieodpowiedzialnych decyzji właścicieli. W reakcji na to zjawisko propaguje się i organizuje kontrolę kociej populacji, usiłując jak najwięcej z nich wysterylizować, wyplenić koty bezdomne, nie tylko miejskie – jak dawniej – lecz także te, które zamieszkują przedmieścia i wieś, trzymać w zamknięciu koty żyjące pod opieką ludzi i prowadzać je na smyczy, kiedy wychodzą z domu. Akcja powiodła się do tego stopnia, że na początku drugiej dekady XXI wieku liczba kotów w Australii spadła, blisko 80 procent właścicieli zamyka swojego kota na noc, a 41 procent także w dzień.

Program i metody jego zastosowania wyeksportowano następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie odsetek zamykanych kotów może sięgać 50 procent, lecz wywołało to społeczną dyskusję. Teraz cała sprawa dociera do Europy, gdzie debata toczy się jeszcze na poziomie naukowym, ale niektóre kraje (na przykład Belgia) już podjęły pewne kroki. Prawdopodobnie uczynią tak również inne kraje, w miarę jak rozprzestrzeniać się będzie wrażliwość na problematykę ekologiczną, chociaż wielu miłośników kotów nie dostrzega jeszcze, albo nie chce dostrzec, szkód wyrządzanych w przyrodzie przez te niewielkie drapieżniki. Uważają oni, że jest to zachowanie normalne, typowe dla zwierzęcia naturalnie dzikiego, niezależnego, wolnego, niepozwalającego się trzymać w zamknięciu. Mamy tu więc ponownie portret autorstwa romantyków, ciągle jeszcze uznawany za prawdziwy, a przecież kot jest taki, jak ukształtuje go środowisko, w którym żyje. Ta sytuacja powoduje (chwilowo?) bardzo znaczny rozziew pomiędzy opiniami weterynarzy amerykańskich i europejskich. Ci pierwsi już w 2007 roku oficjalnie opowiedzieli się za niewypuszczaniem kotów z domów, podczas gdy ich europejscy koledzy uważają to wciąż za ograniczenie wolności i okrucieństwo.

W gruncie rzeczy koty przeżywają to samo, co stało się udziałem psów na Zachodzie między połową XIX a połową XX wieku, z usunięciem osobników bezdomnych, przez długi czas stanowiących większość psiej populacji, i zamknięciem w domach psów mających właścicieli, wówczas będących w mniejszości. W rezultacie bezpańskie zwierzęta zniknęły, a większość pozostałych przemieniła się w psich towarzyszy. Jeśli ta tendencja potrwa jeszcze przez pewien czas, koty staną się psami – jak psy! Utracą swoje korzyści i… niedogodności, ale w zamian zyskają inne!

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Praktyka stosowania smyczy, zalecana przez stowarzyszenia, weterynarzy, autorów książek o kotach od końca XX wieku, rozwija się w krajach zamieszkałych przez ludność anglosaską, chociaż ciągle jeszcze jest marginalna, podobnie jak zakładanie kotom obroży. Bywa stosowana w miastach Europy Zachodniej, upowszechnia ją i uprawomocnia Internet. Czytelników przekonanych, że chodzi o aberrację w stosunku do natury, być może dobrą dla „pieseczków swoich pańć”, lecz nie dla wolnych z definicji kotów, odsyłamy do Balzaka – w 1839 roku, a zatem w epoce, kiedy wierzono w wolne psy, ukazuje on kawalera du Halga, który zdaniem mieszkańców Guérande „ośmiesza się do spółki ze swoją suczką”, ponieważ prowadza ją na smyczy i laską odpędza od niej przedsiębiorcze samce. Jak psy od kilku już pokoleń, tak teraz również koty powoli uczą się, zaczynają rozumieć, a nawet współpracować.

Kocie stresy

Stres i środki obniżające niepokój (anksjolityki) nie są zarezerwowane jedynie dla kotopsów. W Europie opracowano już odpowiednie metody leczenia, chociaż zainteresowanie kotopsami dopiero się pojawia. Stres dotyka również inne koty mające problemy z dopasowaniem się do środowiska albo z relacjami z ludźmi, na przykład adoptowane bezdomne koty czy też koty salonowe, niezależne, ale trzymane w złych warunkach. Tę terapię stosuje się u kotów, podobnie jak przedtem u psów do towarzystwa (albo u zwierząt w zoo), czy jeszcze wcześniej – u ludzi, chętnie zażywających środki uspokajające. Podejście to rozwija się dynamicznie dlatego, że weterynarze odkryli pojęcie dobrostanu, związanego z poczuciem wewnętrznej równowagi (homeostazy), i złostanu, ale też czynniki i mechanizmy stresu oraz rozwiązania dla tego problemu poprzez leczenie, a przy okazji – sposobność do wzbogacenia się. Obecny rozwój psychiatrii zwierzęcej wpływa na wzrost poczytności publikacji o leczeniu stanów lękowych, jak i zwiększone zainteresowanie samym leczeniem. Innymi słowy, koty konsumują anksjolityki, dlatego że są zestresowane i dlatego że ludzie dysponują takim rozwiązaniem.

Niemniej jednak nie sądźmy, że te poddawane leczeniu koty ukazują kolejny alarmujący etap wynaturzenia tego gatunku, dowód na ludzkie szaleństwo, przez porównanie ze stanem, w jakim żyły i wciąż żyją koty wędrowne, wagabundy, koty gospodarskie, niezależne salonowce, opiewane w idyllicznych i nostalgicznych poematach, gdyż z przyzwyczajenia i ignorancji uważa się je za naturalne, normalne. Stres dawnych kotów miejskich – niedożywionych, rachitycznych, schorowanych, bezustannie prześladowanych – był stresem innego rodzaju, ale jak najbardziej realnym (Camus przywołuje te gnane głodem koty, wyjadające resztki ze śmietników i z największą ostrożnością rozglądające się wokoło, w obawie, że dzieci osaczą je tam, a potem zmasakrują), tak samo jak stres kotów salonowych, sławionych przez Baudelaire’a, skrywających swoją nudę w śnie, czy wreszcie kotów gospodarskich i wędrownych kotów wiejskich, również przeganianych, żyjących w ciężkich warunkach i bardzo krótko, nawet jeszcze w naszych czasach. Gdyby weterynarze przyjmowali w swoich gabinetach koty zwane naturalnymi, oceniliby, że są równie zestresowane, gdyż obawa, że wpadnie się w pułapkę, dorównuje lękowi o to, że się zostanie wygnanym!

Ponadto rosnące uzależnienie od ludzi, aż po ów lęk przed rozstaniem, charakteryzujący kotopsy przywiązane moralnie i fizycznie do swojego opiekuna, podążające za nim niczym pieseczek swojej pańci, przekłada się na fundamentalne zmiany sposobu bycia. Droga tych zmian przebiegała tak samo jak w wypadku psa do towarzystwa, ale rozpoczęła się później wraz ze stopniowym konstruowaniem przez kolejne pokolenia społeczne kultur zantropizowanych, to znaczy zbudowanych bardziej wokół człowieka niż wokół terytorium. W tym kontekście termin „kotopies” nie oznacza oczywiście, że koty staną się psami, gdyż nie pozwala na to bariera gatunkowa; oznacza raczej, że będą zachowywać się jak psy. Termin ten wskazuje na pewien proces. Kotopies jako zjawisko zadomawia się właśnie w Europie Zachodniej obok innych kotów o już zantropizowanych kulturach. Mógłby wskazywać na przyszłość kotów, jeśli równolegle doszłoby do wytępienia kotów bezdomnych. Inaczej mówiąc, jeżeli chcemy snuć refleksję nad tą przyszłością, przyglądając się kotu, a nie odwracając się do niego plecami, żeby śledzić go w przeszłości, w imię genetycznych i fizjologicznych powiązań z przodkami i dzikimi kuzynami, nie powinniśmy nazywać tych zantropizowanych kotów: Felis sil­vestris catus, jak to paradoksalnie właśnie zrobiłem, lecz – Felis hominis catus!


Fragment książki Érica Barataya Kocie sprawy. Koty tworzą swoją historię, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2022. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Natura, jak przedstawił ją Abraham Mignon na swoim obrazie, eksploduje feerią barw. Jednak im dłużej wpatrujemy się w płótno, tym więcej wypełza z niego mroku.

Korytarz Galerii Sztuki Dawnej na drugim piętrze Muzeum Narodowego w Warszawie nie jest szeroki, ale stojąc przy jednej ścianie, można jednak spojrzeć z pewnej odległości na drugą. W pierwszej chwili na obrazie Mignona Kwiaty i drobne stworzonka – Vanitas widać tylko wielką wielobarwną plamę. Dopiero gdy podejdzie się bliżej, plama rozpada się na dziesiątki mniejszych, ukazując tytułowe kwiaty i drobne stworzonka – wiernie odtworzone gatunki roślin, owoce, liście.

Atlas gatunków

Widoczne z daleka kolorowe kleksy to po zbliżeniu się – maki, peonie i róże. Z łatwością można rozróżnić białą lilię, ostropest i niebieski powój. Bez cienia wątpliwości rozpoznajemy kosaćca, niezapominajkę oraz wiciokrzew. Bardzo wiernie odtworzono też trawy: wyczyńca, wiechlinę i trzcinnik – są dokładnie takie, jakie można również dzisiaj znaleźć na łąkach pod miastem. Mignon mógł oglądać je pod Frankfurtem i nad rzeką Men, gdzie spędził pierwszą połowę życia. Na obrazie nie zabrakło także pszenicy i rdestu. Rodzinę selerowatych, czyli tych z kwiatami w formie białych baldaszków, reprezentują krwawnik pospolity i trybula leśna (choć może to świerząbek?). Żywe kontrastowe barwy układają się w kwiaty i wabią widza jak pszczołę. Po bliższym przyjrzeniu się widać, że bukiet czy też ogródek umieszczono pod drzewkiem pomarańczy o dojrzałych, a nawet gnijących owocach. I tu następuje olśnienie: niektóre z kwiatów i listków to owady.

Abraham Mignon, pierworodny syn handlarza serów posłany na naukę do malarza kwiatów Jacoba Marrela, znany był z zamiłowania do szczegółów. Z dokładnością badacza przyrody opracowującego atlas odtworzył na szczycie pomarańczowego drzewka rusałkę admirała. Niżej, na ostropeście, ni to przysiada, ni to zawisa fruczak gołąbek o rudych skrzydełkach i białej „pachwince”. Widać nawet trąbkę do spijania nektaru. Jeszcze niżej, pod niebieskim kosaćcem, na źdźble trawy odpoczywa rusałka pawik. Spojrzenie łowi ponadto chrabąszcza majowego, ale zaraz przyciąga je ciemny punkt na jas­nym kamieniu. Czernieje tam chrząszcz, tuż pod drzewkiem pomarańczy, które roś­nie w skrzynce. To żuk gnojowy – sam się tu raczej nie wspiął, prędzej umieściła go tam ręka mistrza Mignona. Zmierza w kierunku skrzynki, po której pełznie ślimak wstężyk gajowy o jaskrawożółtej skorupce w ciemne paski. Skąd wiemy, że to nie tak podobny do gajowego inny gatunek – wstężyk ogrodowy? Owszem, ich muszle wyglądają prawie identycznie, lecz wstężyk gajowy ma wokół jej otworu ciemną „wargę”, której brakuje żukowi. Nie uszło to uwagi Mignona, ucznia Marrela, ale przecież także Jana de Heema – mistrza martwych natur, u którego terminował po przeprowadzce do Utrechtu.

Po drugiej stronie drzewka motyl plamiec agreściak wisi w pajęczej sieci. Choć jej nie widać, tuż nad owadem dostrzegamy pająka krzyżaka, którego poza zdradza obecność niewidocznej tkaniny. Stawonogi, ślimak i żuk na obrazie Mignona układają się w animalistyczny krąg skomponowany wokół pysznego bukietu, a domknięty ważką z rodzaju Coenag­rion (łątki) umieszczoną w sąsiedztwie rusałki admirała.

Marność nad marnościami

Abraham Mignon był autorem martwych natur, jednak to określenie nie pasuje do omawianego obrazu. Odpowiedniejsze byłoby raczej angielskie still life, które da się przecież przetłumaczyć jako „spokojne życie”. Martwe natury dzieliły się wówczas m.in. na vanitas – poświęcone przemijaniu, sottobosco (z włoskiego dosłownie „runo leśne”) – dedykowane żyjątkom i roślinom dna lasu oraz game – przedstawiające dziczyznę (np. martwego bażanta). W dziele Kwiaty i drobne stworzonka mistrz Mignon połączył cechy sottobosco i vanitas. Ten drugi sposób obrazowania dominuje w zewnętrznej partii płótna, w kręgu szarych barw i cienia otaczającego pełen jaskrawych kolorów środek. Treść wanitatywna – smutna, a nawet odrażająca – pojawia się nieuchronnie po pierwszym zachwycie wywołanym feerią barw.

Dzieło nie jest silnie oświetlone. Takie samo, łagodne, wręcz słabe światło, mogło być we frankfurckim domu połowy XVII w., w jakim wychowywał się i uczył Mignon. Trzeba uważnego spojrzenia, by stwierdzić, że skrzynka z pomarańczą i bukietem znajduje się pod małym dębem, który ujmuje kompozycję klamrą z prawej strony. Na jego pniu, tuż nad białą lilią możemy dostrzec bardzo starannie oddane porosty, czyli grzyby zlichenizowane.

Artysta niezwykle wiernie przedstawił złotorosta o listkowatych plechach przypominających ozdobne wyroby jubilerskie (precyzję odwzorowania można sprawdzić na drzewach rosnących przed muzeum, na których też występuje ten gatunek). Tuż obok niego znajdują się krzaczkowate plechy odnożycy mączystej albo opylonej. Widz może się zastanawiać, czy autorowi chodziło o zachwyt nad porostami, czy raczej o przedstawienie zagrzybionego, rachitycznego drzewka. Jego korona tworzy rodzaj obramowania nad kompozycją wraz z łukiem wejścia do groty czy też jej sklepienia, a może ruin ogrodu, pośród których – jak się zdaje – umieszczono kompozycję.

U nasady korony dębu w gnieździe siedzi szczygieł, jakby wyjęty z atlasu ptaków. Zza drzewka wygląda dudek. Dąb domyka kompozycję z góry i z prawej strony widza, z lewej uzupełnia ją martwy krzak róży, posadzony w koszu. Stamtąd wyglądają intensywnie granatowe kwiaty trującej goryczki. O ile nad krzakiem róży jest jeszcze dość jasno – dochodzi tam światło ze szczeliny – o tyle w dolnej partii ogrodu panują wilgoć, szarość i cień. W bajorku pokrytym rzęsą, z samotnym liściem grzybienia albo grążela pośrodku, siedzą trzy żaby wodne. Zaskroniec wychodzi z wody na gęsty od roślin brzeg, kolejny gad zerka z gąszczu kwiatów. Pod nim widać brzozową gałąź ze srebrnymi krzaczkami porostów z gatunku odnożyca albo mąkla, choć można wśród nich wyróżnić także listkowate tarczki przypominające inne okazy: obrost wzniesiony, zmienny albo pustułkę pęcherzykowatą.

Na mchu poniżej, u stóp kamienia, leży szkielet dudka. Mimo zaawansowanego rozkładu można rozpoznać charakterystyczne czarno-białe paski na resztkach piór, dziób i czub. Nieco dalej martwe pisk­lę – jak się wydaje muchołówki szarej (na pisklę wskazuje niewyrośnięty ogon). Wszędzie leżą rozrzucone kości, a raczej kostki. Szary ptak przycupnął w kącie obrazu, jest skurczony, próbuje się ukryć, ma zamknięte oczy. Drugi, schowany pośród liści łopucha, zerka na nas z przestrachem. Wokół kostek i truchła pisklaka zbierają się mrówki. Chrząszcz grabarz, gatunek rozmnażający się dzięki padlinie, wędruje w stronę zarośli. Na całość z wysokości kamienia spogląda szara mysz. Mignon przedstawił ją tak subtelnie, że na pierwszy rzut oka wygląda jak cień. Trzeba się nachylić i przyjrzeć strefie mroku, by zobaczyć czarny koralik oka.

Szkielet dudka na ziemi, pośród kości oraz innych turpistycznych artefaktów, sprawia, że spojrzenie widza wraca do żywego dudka na dębie – w górnej partii obrazu. Po drodze odnotowuje motyle, kwiaty, owoce pomarańczy. Wówczas zamysł artysty staje się jasny – w swoim przedstawieniu ukazał cykl życia: od żywych ptaków, z których jeden (szczygieł) wysiaduje jaja w gnieździe, poprzez kwitnące i owocujące rośliny w centralnej partii obrazu, po śmierć i rozkład poniżej. Vanitas vanitatum et omnia vanitas.

Nauczyciele

Tego, jak malować owady i rośliny, Abraham Mignon uczył się najpierw od Jacoba Marrela (1614–1681), który nie stronił od ujęć małych zwierząt. Był on uczniem Georga Flegela (1566–1638), innego niemieckiego malarza i rysownika martwych natur – głównie owoców, ryb i ptaków (umieszczanych we wnękach albo w skrzynkach).

Już po przeprowadzce do Utrechtu Mignon znalazł zatrudnienie w pracowni Jana Davidszoona de Heema (1606–1684), kolejnego barokowego mistrza, który w pierwszych latach twórczości koncentrował się na tematyce wanitatywnej. Stąd w jego pracach czaszki, zegary, klepsydry czy instrumenty symbolizujące krótkość i ulotność brzmienia. Po pobycie w Antwerpii nauczyciel Mignona malował bogate kompozycje złożone z kwiatów, a także owoców i skorupiaków leżących na srebrnych i złotych naczyniach. Umieszczał je często na tle kraj­obrazu, tworząc nowy rodzaj pejzażu leś­nego w malarstwie: okazała martwa natura złożona z roślin i kwiatów, zza której wygląda kawałek lasu. Zupełnie jakby patrzący stał tuż przed kwiatami, być może je wąchał, a które zasłaniały mu krajobraz. Te pełne przepychu kompozycje usytuo­wane na skraju lasu upodobał sobie też Abraham Mignon.

Uważności w obserwowaniu dna lasu (a także ogrodu) artysta uczył się, studiując obrazy Ottona Marseusa van Schriecka (1613–1678), którego martwe natury przedstawiające grzyby, owady, płazy i gady zachwycają techniczną precyzją. Z racji uważności nazywano van Schriecka fretką albo niuchaczem (tabakiera, snuffler), ponieważ w ogrodach zawsze węszył, szperał i wciąż szukał interesujących szczegółów. Nie inaczej było z Abrahamem Mignonem, który w Kwiatach i małych stworzonkach wywęszył niejeden zaskakujący drobiazg.

Wszyscy ci malarze byli beneficjentami pewnego zwrotu w kulturze średniowiecznej Europy. Otóż gdzieś pod koniec XV w. twórcy zaczynają dostrzegać w owadach, gadach i płazach nie tylko zwierzęta sfery profanum, towarzyszące szatanowi na sądzie ostatecznym. W myśl zasady wiernego przedstawiania świata również te najmniejsze stworzenia są dokładnie odwzorowywane – i okazują się piękne. Wielu artystów – szczególnie z kręgu reformacji – uzna, że w owych najdrobniejszych przejawach życia objawia się największa chwała Stwórcy. Pierwsze przykłady nowego podejścia można obserwować chociażby na obrazach Leonarda da Vinci (1452–1519) i Albrechta Dürera (1471–1528); 150 lat później w Niderlandach martwe natury z drobnymi zwierzętami będą należały do najczęstszych tematów i przyczynią się do rozwoju badań nad przyrodą.

„Kwiaty i drobne stworzonka – Vanitas”, Abraham Mignon, XVII w., Muzeum Narodowe w Warszawie (domena publiczna)
„Kwiaty i drobne stworzonka – Vanitas”, Abraham Mignon, XVII w., Muzeum Narodowe w Warszawie (domena publiczna)

Długo zastanawiałem się, jak rozpocząć tę recenzję. Być może w ogóle nie powinienem jej pisać. Wrażenie, które wywarła na mnie ostatnia książka włoskiego pisarza, nie poddaje się z łatwością opisowi.

Z drugiej strony, zbycie tej publikacji milczeniem gryzłoby moje recenzenckie sumienie – nie chciałbym bowiem, aby dzieło wielkiego twórcy przeszło bez echa, a także by moje milczenie zinterpretowano jako przejaw niechęci. Początek najnowszej pozycji Umberta Eco zaskakiwał, podobnie jak jego rozwinięcie; zakończenie zaś zostawiało z uczuciem zdumienia, ale też rodziło pytanie o sam sens książki. Istnieją utwory literackie potrafiące porwać od pierwszej strony, jak również takie, które ujawniają swoją wartość dopiero kilkadziesiąt stron później, albowiem jedynie z pewnego dystansu jesteśmy w stanie docenić koncept. Co ciekawe, książka włoskiego pisarza nie należy ani do pierwszej, ani do drugiej kategorii. Bez wątpienia w dziele znalazło się sporo sensownych zdań, uszeregowanych zgodnie z regułami języka. Prawdą jest, że czasem przeglądałem te strony zupełnie bezmyślnie, gdyż często podczas lektury nie potrafię się skupić. Mimo to myślę, że mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym, tylko pozornie podobnym do innych.

Jeśliby oulipijczycy wiedzieli, jak łatwo w języku polskim można pomylić ich z olimpijczykami, byliby zachwyceni. Kontrolowane potknięcia były jedną z tych zasad, których przestrzeganie pomagało im poczuć twórczą wolność.

Błąd – jeśli mowa o słowach – kojarzy się rzecz jasna z niewłaściwą ortografią bądź też chochlikami drukarskimi. Z własnej pracy redaktorskiej na zawsze zapamiętam cytowany w pewnym artykule wiersz o smutku, który za sprawą niefortunnej literówki zamienił się w utwór o sutku. Jednak historia literatury dowodzi, że pisarskie potknięcie może stać się również narzędziem wysmakowanej twórczej ekspresji. Mistrzami precyzyjnego użycia błędu w utworze literackim dla wywołania konkretnego efektu – swoistego błędu kontrolowanego – byli pisarze zrzeszeni w Warsztacie Literatury Potencjalnej, czyli w oryginale Ouvroir de Littérature Potentielle, w skrócie OuLiPo. Żeby jednak nieprawidłowość czy uchybienie regułom mogły pełnoprawnie zaistnieć, najpierw należy ustanowić… prawidłowości i reguły. A że oulipijczycy nie mieli problemu z wyobraźnią, w tym przypadku były to reguły nie byle jakie.

Potencjał porządku

Jeśli OuLiPo nie powstałaby w Paryżu w 1960 r., należałoby tę grupę wymyślić. Jej członkowie wyczerpują bowiem wiele pomysłów rodzących się z odwiecznego pytania „co by było, gdyby…” i wcielają w życie literackie zabawy, które teoretycznie wydają się zbyt śmiałe, by doprowadzić je do końca. Dzięki eksperymentom OuLiPo literatura może spokojnie płynąć swoim nurtem – skoro jej klasyczne granice zostały już sprawdzone, najważniejsze pytania zadane, eksperymenty na żywej tkance słowa wykonane, a nowe w razie potrzeby niezwłocznie przez oulipijczyków podejmowane. Eksperyment jest tu zresztą działaniem kluczowym. Pisarz Raymond Queneau oraz matematyk i szachista François Le Lionnais założyli Warsztat Literatury Potencjalnej właśnie po to, by dowiedzieć się, co się wydarzy, jeśli do literatury przyłoży się narzędzia stosowane w matematyce czy fizyce.

Oprócz pracy twórczej oulipijczyków interesująca jest sama ta grupa i jej osob­liwe zasady funkcjonowania. Aktywnych członków nie może być więcej niż 12 – ta liczba pozwala im wygodnie usiąść przy zastawionym stole. O dołączenie do OuLiPo nie należy pod żadnym pozorem zabiegać – jak zdradza pisarz Marcel Bénabou, skutkuje to dozgonnym skreśleniem z listy potencjalnych oulipijczyków. Kiedy już z kolei ktoś zostanie do OuLiPo przyjęty, to raz na zawsze – członkostwa nie przekreśla nawet śmierć; jedyną drogą ucieczki jest samobójstwo z wyraźną adnotacją, że zostało popełnione w celu odejścia z grupy. Ponadto jej członkowie od początku starali się zachować równowagę w swoich szeregach, tak by część z nich stanowiły umysły ścisłe, ale z tym zawsze był problem: przyjmowani do grupy matematycy szybko również stawali się pisarzami. OuLiPo ma charakter międzynarodowy, działa jednak głównie we Francji, choć w wielu krajach powstały siostrzane inicjatywy; w Polsce twórcy skupieni wokół krakowskiego wydawnictwa i kawiarni Lokator tworzyli swego czasu oulipijski z ducha zin „Mrówki w czekoladzie”.

OuLiPo nie określa się mianem ruchu i nie jest zainteresowana głoszeniem żadnego światopoglądu – dyskusje na ten temat zostały wręcz zabronione. Członków zajmuje wyłącznie literatura, szczególnie – jak wskazuje nazwa – jej potencjał, a więc ten etap tworzenia, zanim jeszcze słowa spłyną na papier. Utwór w tej początkowej fazie jest pewnym założeniem, zbiorem reguł, naczyniem określającym końcowy kształt, które dopiero napełni się treścią. To właśnie analizie owego naczynia – jego konstrukcyjnego potencjału, granic ekstrawagancji – poświęciła się grupa. Omawianie horyzontu literackich możliwości i ewentualne urzeczywistnianie ich w utworze literackim to tylko jeden z dwóch głównych filarów działalności OuLiPo, ten wychylony w przyszłość. Drugi został nakierowany na czasy minione i jest nim poszukiwanie oulipijskich dzieł w historii literatury. Dla tego typu utworów napisanych przed powstaniem grupy stworzono pojęcie „plagiatu przez antycypację”. Takimi „plagiatorami” okazali się np. Lewis Carroll ze swoją Alicją w Krai­nie Czarów, która porusza się w fabule niczym figura konia w rozgrywce szachowej, czy Jonathan Swift w Podróżach Guliwera opisujący maszynę produkującą teksty. Sam pomysł plagiatu, który następuje przed napisaniem splagiatowanego utworu, a nie po nim, wyraźnie pobudzał wyobraźnię twórców, czego wyrazem będą wspólnie napisane Podróże zimowe, o których za chwilę.

Wąskie drzwi reguł

Oulipijczycy uważali, że wbrew założeniom surrealistów to nie natchnienie czy luźne skojarzenia, lecz sztywne zasady – tzw. przymusy – są tym, co napędza proces twórczy. Dlatego też ich utwory obwarowane są wspomnianymi już licznymi regułami: zdarza się, że określa je matematyczne równanie, wykres bądź schemat graficzny, który tłumaczy funkcjonowanie tekstu. Oulipijczycy garściami czerpią z gier i słownych kalamburów. „Klasyk, który pisze tragedię, przestrzegając pewnej liczby reguł, ma więcej swobody niż poeta, który zapisuje wszystko to, co przychodzi mu do głowy, pozostając niewolnikiem nieznanych sobie reguł” (tłum. Jacek Olczyk) – dowodził Que­neau. Dzięki przymusom pisarz nie oczekuje, że wena spadnie na niego „jak pieczone gołąbki z nieba”, lecz trwale przebywa w stanie natchnienia, czyli twórczej gotowości. Przymusy – jak twierdzą oulipijczycy – napędzają literacką machinę i skutecznie wyzwalają pisarza z mąk siedzenia nad pustą kartką. Bywają przy tym zwyczajnie zabawne, a zabawę oulipijczycy zwykli traktować poważnie.

„Należy powiedzieć, że w metodzie OuLiPo liczy się w pierwszym rzędzie jakość obranych reguł, ich pomysłowość i elegancja – tłumaczy inny słynny oulipijczyk, Italo Calvino – jeśli towarzyszyć jej będzie jakość rezultatów, jakość utworów dzięki temu powstałych, tym lepiej, jednakże dzieło jest zaledwie przykładem potencjalności osiągalnych wyłącznie po sforsowaniu wąskich drzwi owych reguł” (tłum. Anna Wasilewska). Doskonałym przykładem utworu spełniającego te założenia jest Sto tysięcy miliardów wierszy samego ojca założyciela grupy, Queneau. Tom 10 sonetów został oparty na jednakowych rymach, dzięki czemu z łatwością można przestawić ich wersy, nie tracąc przy tym kompozycji wiersza. Każda z 14 linijek jest ruchoma, a więc czytelnik sam decyduje o tym, które wersy wejdą w skład czytanego sonetu. Za pomocą tej maszyny do poezji można skonstruować 10¹⁴ „pomysłowych i eleganckich” sonetów, jednak – jak pisze Calvino – nie ich jakość jest tu najważniejsza, choć stanowi wartość dodaną, ale sam potencjał, czyli wytworzenie ram funkcjonowania literackiego automatu.

I tak Italo Calvino napisał Zamek krzyżujących się losów – książkę, której fabułę określa rozdanie kart tarota. Jacques Jouet tworzył każdego dnia jeden „wiersz metro”, pisząc strofę aleksandryna w czasie postoju metra na kolejnych stacjach. Typowym przykładem oulipijskiego przymusu jest wywodzący się jeszcze ze starożytności lipogram – utwór stworzony w całości bez wybranej litery, ale członkowie grupy posuwali się nieraz w tym koncepcie znacznie dalej, tworząc np. „przymus więźnia”, czyli eliminując z utworu wiele liter lub słów o konkretnych cechach. „Przymus brzuchomówcy” polega z kolei na recytowaniu wiersza z wyłączeniem tych głosek, które wymagają złączenia warg. W większości przymusów pierwszorzędną rolę odgrywają liczby – suma liter w zdaniu lub wersie czy też kombinatoryczny wzór, który określa, na jakiej zasadzie dane słowo zastępowane jest paroma innymi.

Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że podejmowane przez OuLiPo gry z formą są sztuką dla sztuki, zabawą dla zabawy. Georges Perec jest autorem lipogramu Zniknięcia, który niedawno doczekał się polskiego przekładu pióra Renégo Koelblena i Stanisława Waszaka, a trzeba dodać, że tłumaczenia większości oulipijskich dzieł są z oczywistych względów przedsięwzięciami karkołomnymi. Detektywistyczna historia zniknięcia niejakiego Antona Voyla (voyelle to po francusku „samogłoska”) została w całości napisana bez użycia litery „e”. Gest, który mógłby się wydać jedną z wielu oulipijskich prób, nabiera innego znaczenia, gdy poznamy biografię Pereca. Jego rodzice, polscy Żydzi, zginęli w czasie wojny (matka pisarza prawdopodobnie w Auschwitz), gdy miał zaledwie kilka lat, a ich nieobecność w jego życiu, jak również brak korzeni, z których został brutalnie wyrwany, odcis­nęły na nim głębokie piętno. Usunięcie najpopularniejszej w języku francuskim samogłoski z całej książki, borykanie się z niemożnością jej użycia, a następnie przyjrzenie się krajobrazowi literackiemu utworu powstałego bez jednego fundamentalnego elementu staje się w tym kontekście bardzo wymowne. Opracowanie sztywnej struktury w literaturze, matematycznego wzoru, dzięki któremu można stworzyć dzieło idealne, dla wielu oulipijczyków miało zaś znamiona poszukiwania ładu w nadszarpniętym wojną chaotycznym świecie.

Nadgryziony herbatnik

Queneau czule przyrównywał oulipijczyków do „szczurów budujących labirynt, z którego mają się następnie wydostać”. Jednak nawet zawiłe ścieżki z przeszkodami w postaci przymusów to dla nich za mało. Idealny oulipijski labirynt musi zawierać jeszcze tajne przejścia – wyrwy w żywopłocie, które z jednej strony dodadzą całej wyprawie rumieńców, a z drugiej nie pozwolą twórcom konstrukcji popaść w przesadną pedanterię. Te wyrwy w literackim świecie OuLiPo nazywano clinamenem. Pojęcie zaczerpnięte od Lukrecjusza, określającego nim wyłamywanie się atomów z równej trajektorii lotu, które prowadziło do ich nieoczekiwanych zderzeń i kreacji nowych tworów, w tym kontekście oznaczało celowe uchybienia rządzącej tekstem regule. Tego typu błędy nie tylko mobilizowały czytelnika do większego skupienia, lecz także rozluźniały rygor przymusów i tym samym czyniły go znośnym. „Im cięższe prawo, tym bardziej zastanawiający jest wyjątek, im stabilniejszy model, tym bardziej narzuca się odchylenie” (tłum. Jacek Olczyk) – pisze Perec w eseju Rzecz i powołuje się na słowa malarza Paula Klee, który mówił, że „geniusz jest błędem w systemie”. W swojej najsłynniejszej książce, zatytułowanej Życie: instrukcja obsługi, Perec umyślnie usuwa jeden ze stu rozdziałów, aby wypaczyć stworzony przez siebie idealny system i tym samym zatrzeć za sobą ślady reguł. „Programowaniu przypadku”, czyli oszukiwaniu własnego systemu, poświęca tyle samo czasu i uwagi, co opracowywaniu jego zasad. W rozmowie z Claudette Oriol-Boyer i Harrym Mathewsem mówi: „Uznałem, że kwadrat dziesięciu pól na dziesięć przypomina herbatnik, który zawsze nadgryza się w rogu. Pod koniec rozdziału 65 pojawia się mała dziewczynka, która nadgryza herbatnik, przez co z książki wypada cały następny rozdział, a dalsza numeracja staje się fałszywa” (tłum. Anna Wasilewska).

Wprowadzanie kontrolowanego błędu do tak misternie skonstruowanych tekstów przenosi doświadczenie lektury w zupełnie inny wymiar. Posługując się lubianą przez oulipijczyków alegorią puzzli, można powiedzieć, że układanka staje się w ten sposób interesująca nie ze względu na obraz ukazujący się naszym oczom w miarę dopasowywania kolejnych fragmentów, lecz z powodu jednego zgubionego elementu – to jego poszukiwanie, odtworzenie historii i przyczyn zaginięcia staje się de facto prawdziwym „doświadczeniem” puzzli. Pikanterii sytuacji dodaje niemożność ustalenia, czy wytropiony błąd to celowy zabieg autora, czy najprawdziwsza – zawsze przecież możliwa – wpadka drukarska. Doskonałym przykładem jest tu jedno z najpełniejszych, bo stworzonych kolektywnie dzieł oulipiańskich, Podróże zimowe.

Historia tego zbioru zaczyna się w 1979 r., gdy Georges Perec publikuje opowiadanie Podróż zimowa. To opowieść o niejakim Vincencie Degraëlu, który w domu rodziców kolegi przypadkowo znajduje nieznany tomik wierszy z 1864 r. pióra Hugona Verniera i dokonuje wiekopomnego odkrycia: Vernier, genialny poeta, był później naśladowany i plagiatowany przez wszystkich wielkich pisarzy XIX w., jednak po nim samym słuch zaginął. Badania nad Vernierem przerywa wojna, następnie zaś udaremnia je złośliwy los: wszystkie egzemplarze Podróży zimowej – bo taki tytuł nosił tomik – znikają bez wieści. Tajemnicza historia typowego plagiatu przez antycypację pełna jest literackich odniesień, erudycyjnych zabaw i tropów ukrytych chociażby w nazwiskach bohaterów.

Tekst mówiący o temacie tak bliskim oulipijczykom – prawdziwych źród­łach dzieła literackiego – zainspirował Jacques’a Roubauda do stworzenia opowiadania opierającego się na dziele Pereca, będącego jego kontynuacją bądź też uzupełnieniem. Machina ruszyła: przez 34 lata kolejni członkowie grupy OuLiPo przetwarzali, kontynuowali lub nicowali Podróż zimową na własną modłę, dodając w swoich utworach kolejne tropy do przeprowadzanego w fabule bardzo rzetelnego naukowego śledztwa na temat zniknięcia nigdy nieistniejącego tomiku wierszy. Tym, co napędziło ową nieokiełznaną machinę wyobraźni, była literówka: w jednym miejscu tytuł tajemniczego tomiku brzmi bowiem Podróż i zmowa (w oryginale Le voyage d’hier, czyli „Podróż wczorajsza”, zamiast Le voyage d’hiver). Kolejni oulipijczycy dodawali do tej piramidy cegiełki na lubianej przez OuLiPo zasadzie homonimii: brzmiących jednakowo słów o różnym znaczeniu. Tak powstały teksty: Le voyage d’Hitler (Podróż Wielkiego Wodza), Le voyage du ver (Podróż rozwiertka), Le voyage du vers (Podróż jednego wiersza), Le voyage d’H… Ver… (Podróż H… Ver…). To, czy błąd był rzeczywiście chochlikiem drukarskim, czy zamierzoną przez Pereca wskazówką – sprężyną o przewidzianej przez pisarza sile – pozostanie tajemnicą. Clinamen może być w rzeczywistości zwykłym przeoczeniem, ale równie dobrze może stać się listem w butelce wysłanym przez autora do skrupulatnych czytelników, którzy z tym listem w dłoni wyruszą we własną podróż domniemań i poszukiwań.

Istnieje jeszcze jedna funkcja clinamenu – jego zadaniem jest także ostrzeżenie czytelnika przed fałszywym statusem literackiego dzieła. Niedociągnięcie, drobna niedoskonałość w materii fikcyjnego utworu powinny przypomnieć odbiorcy, że nie ma do czynienia z prawdą, a jedynie z jej artystyczną podróbką. Tym samym, jak pisze Marcel Bénabou, za pomocą błędu czytelnik zostaje wyprowadzony z błędu, „książka zaś odzyskuje swój prawdziwy status, to znaczy status zwyczajnej konstrukcji językowej” (tłum. Anna Wasilewska). Paradoks, który tkwi w takim postawieniu sprawy, na tym etapie naszego wywodu nie powinien dziwić. Podobnie jak puenta: za pomocą sztywnych reguł i gorliwie przestrzeganych przymusów grupa OuLiPo wprowadziła literaturę na znacznie swobodniejsze i żywsze wody.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Afryka wymyka się jednoznacznym określeniom. To kontynent wojen i wielkich procesów pojednania. Biedy i szczodrości. Bolesnej przeszłości, ale nade wszystko wiary w przyszłość.

Niewiele osób jeździ do Afryki. Ma ona złą sławę: ubóstwo, choroby, wojna. Ale gdy turyści w końcu tam docierają, najczęściej są zaskoczeni powitaniem, raczej oczarowani niż przestraszeni. Tutaj gości przyjmuje się z otwartymi ramionami i otacza opieką. Większość Afrykanów okazuje się przyjazna, łagodna i niezwykle uprzejma. Ich hojność skłania do pokory. Mieszkańcy tego kontynentu mają pod dostatkiem tego, co nazywamy umiejętnościami społecznymi, chociaż nie sposób się ich nauczyć. W Afryce ludzie nie uśmiechają się na zawołanie. Spotykają się, witają i rozmawiają, patrzą prosto w oczy i współodczuwają, trzymają się za ręce i przytulają, dzielą się i przyjmują dary bez nerwowego skrępowania. Wszystkie te rzeczy są tam naturalne niczym muzyka.

Turystów z Zachodu, którzy przyjeżdżają do Afryki po raz pierwszy, zawsze zachwycają jej piękno i wielkość – tutaj nawet niebo wydaje się wyższe. Zazwyczaj też czują, że znienacka stają się bardziej otwarci. Są mniej powściągliwi, energiczniejsi, czują się w większym stopniu sobą; zaczynają rozumieć, dlaczego dotychczas nie cieszyli się pełnią życia. W Afryce podstawy istnienia – światło, ziemia, woda, pożywienie, narodziny, bliscy, miłość, choroba, śmierć – są bardziej odczuwalne oraz intensywne. Przyjezdni nagle odkrywają, o co w życiu chodzi. W dużym uogólnieniu: dostatek i ciągły pośpiech sprawiły, że zapomnieliśmy o wartoś­ciach, które pozostały dla Afrykanów ważne.

Wiara w moc duchów

Pod powierzchnią słabych struktur państw afrykańskich kryją się stare kultury, społeczności i wspólnoty połączone poczuciem głębokiej duchowej mocy. Nie chodzi o resztki zabobonów, ostatki wierzeń ani lęk wynikający z ubóstwa i braku bezpieczeństwa. Świat duchowy – w wydaniu muzułmańskim, chrześcijańskim czy tradycyjnym – stanowi oś wielu afrykańskich społeczeństw. Jego podstawą jest wiara w moc duchów, nad którymi potrafią zapanować różni spirytyści. Te przekonania częściowo tłumaczą brak politycznej i społecznej podmiotowości Afrykanów, ponieważ podważają one koncepcję odpowiedzialności osobis­tej i osłabiają więzi wspólnotowe. W najgorszym wypadku prowadzą do straszliwych zbrodni – choć nie na taką skalę jak masowe mordy, które stały się udziałem XX-wiecznej Europy za sprawą faszyzmu, komunizmu czy nacjonalizmu.

Wierzenia te dostarczają jednak silnych mechanizmów obronnych przeciw rozpaczy i poczuciu niemocy. Podczas afrykańskich wojen, epidemii i głodu spowodowanych przez człowieka spotykałem ludzi potrafiących godnie przetrwać w warunkach, w których większość z nas by się załamała. W Afryce nawet w najgorszych czasach nie słychać apokaliptycznych lamentów, które pobrzmiewają w niektórych zachodnich doniesieniach na temat tego regionu. Afryka zawsze ma nadzieję. Więcej jest niemocy tu, gdzie mieszkam – w londyńskiej dzielnicy High­bury – niż w całej Afryce razem wziętej.

Pchła większa od psa

Odgłos bębnów zagłusza uprzejme oklaski po przemowach. Rząd bosych tancerek, odzianych w pióropusze i czerwone majtki pod spódniczkami z trawy, przemyka między stolikami, kołysząc się i śpiewając. Odwracam się do ministra, żeby zapytać, skąd pochodzą. „Z Angoli” – odpowiada z dumą. „Tak, ale skąd dokładnie?” – dopytuję. On waha się i pyta sąsiada, po czym wzrusza ramionami i mówi: „Właściwie znikąd. Dla nas są po prostu symbolem Afryki”.

Siedzimy w restauracji w Luandzie, stolicy Angoli. Jest rok 1983 i restaurację przejął Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli – Partia Pracy (MPLA–PT), wzorowy odpowiednik wschodnioeuropejskiej partii komunistycznej. Jedzenie jest portugalskie, a wystrój lokalu składa się z łuków w europejskim stylu zrobionych ze sztucznych kwiatów. Mój gospodarz, jak większość angolskiej elity, ma portugalskie imię: Alberto Ribeiro, i afrykański pseudonim: Kabula. Nosi ciemny garnitur, złote spinki, złotą szpilkę w krawacie i złoty zegarek. Pytam go o nasz zbliżający się wyjazd na wschód, gdzie trwa wojna domowa. Jego rząd, wspierany przez Sowietów i Kubę, próbuje stłumić opór rebeliantów UNITA, ruchu prowadzonego przez Jonasa Savimbiego. UNITA to akronim União Nacional para a Independência Total de Angola – Narodowego Związku na rzecz Całkowitego Wyzwolenia Angoli, wspieranego przez Stany Zjednoczone i Re­publikę Południowej Afryki, w której panuje apartheid. Wschód – mówi pan Ribeiro – to ziemia Chokwe, prastare królestwo, w którym tworzono wspaniałe drewniane rzeźby. „To tam są nasze korzenie, prawdziwa Afryka” – dodaje.

Pan Ribeiro jest drobnym, ciemnym mężczyzną; wygląda na Afrykanina, dlatego dziwi mnie, że jest taki nieskory do mówienia o swoim kraju. Pytam go, skąd pochodzi. „Z Luandy”. Wolę nie pytać o grupę etniczną. W tamtych latach w wielu państwach afrykańskich rozmawianie o pochodzeniu albo narodowości było uważane za nietakt – podobnie jak mówienie o Afrykanach, że są tubylcami. Zamiast tego pytam, jakiego języka nauczył się od matki. „Portugalskiego” – mówi. Pan Ribeiro nie posługuje się żadnym rdzennym językiem. Co więcej, zaczynam zauważać, że jest wyjątkowo dumny ze swojego starego portugalskiego nazwiska i z tego, że zna dzieje własnej rodziny kilka pokoleń wstecz. Choć czuje się związany z Afryką, wydaje się zadowolony z faktu, że nie jest „prawdziwym Afrykaninem”.

Kiedy bębniarze i tancerki kończą występ, po czym znikają, stoliki i krzesła zostają zepchnięte pod ścianę, a goście zaczynają własne tańce. Lecą portugalskie i brazylijskie rytmy; to nie jest kongijska muzyka, z którą kojarzy mi się Afryka. Inaczej niż w miejscowych tańcach, w których tancerze w ogóle się nie dotykają, tutaj pary obejmują się w europejskim stylu. Stąpają do przodu i do tyłu, rozdzielają się, klaszczą i znów do przodu. To znany portugalski taniec ludowy.

Byłem w Angoli niespełna dobę; to pierwszy z wielu wyjazdów, które czekały mnie w kolejnych latach. Trochę czasu musiało upłynąć, zanim zdałem sobie sprawę z doniosłości tego pierwszego doświadczenia. Wiele się wówczas nauczyłem o historii Angoli i jej znaczeniu dla bieżącej sytuacji politycznej w kraju.

Europejczycy byli obecni w Afryce na wiele sposobów. Uogólniając, dałoby się wyróżnić cztery główne typy kolonistów: po pierwsze handlarze-osadnicy, którzy żyli na wybrzeżu i działali jako agenci lub pośrednicy dla zamorskich przedsiębiorstw. Po drugie osadnicy-rolnicy, którzy nauczyli się uprawy roli i stali się samowystarczalni. Po trzecie europejscy urzędnicy imperialni, którzy rządzili Afryką, ale nie handlowali ani nie uprawiali ziemi. Oprócz tego do dziś żyją tam misjonarze, nauczyciele i pracownicy humanitarni, którzy przyjeżdżają, by krzewić swoją wiarę lub dzielić się wiedzą.

Wspólnoty kolonistów oraz ich mieszane potomstwo żyją dziś na wszystkich wybrzeżach Czarnego Lądu, a także wzdłuż rzek. Dawniej większość z nich identyfikowała się raczej z krajem pochodzenia niż ze swoimi czarnoskórymi sąsiadami w Afryce.

Członkowie tych nowych mieszanych społeczności, postrzegających się jako odrębne wobec Afrykanów, zajęli się handlem i stali się pośrednikami między Afryką a Europą. Im bardziej nierówne stawały się relacje między dwoma kontynentami, tym bardziej upodobniali się oni do pijawek żerujących na niewolnikach, a także na kości słoniowej, złocie, kauczuku, drewnie i oleju palmowym. W zamian importowali z Europy produkty przemysłowe. Oprócz Egiptu i RPA niewiele afrykańskich państw wykształciło – lub mogło wykształcić – przemysł wytwórczy, który pozwoliłby przetworzyć lokalne surowce lub zwiększyć ich wartość. W większości wypadków funkcję tę przejmowały władze imperialne. Afrykę traktowano jako źródło surowców, które poddawano obróbce dopiero w Europie. Pośrednicy działający w afrykańskich portach negocjowali z królami czy wodzami w głębi kontynentu i występowali w roli agentów europejskich kompanii handlowych, które zbiły ogromny kapitał na francuskim i brytyjskim imperializmie. Inaczej było w koloniach portugalskich, gdzie osadnicy mieli inny stosunek do Afryki.

W XV w. portugalscy handlarze ochoczo pożeglowali wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Afryki w poszukiwaniu złota, srebra i klejnotów. Nie byli to jednak imperialiści działający w imieniu swojego rządu – wręcz przeciwnie. Większość z nich stanowili buntownicy i awanturnicy, którzy nie podlegali władzy króla. Szukali raczej wolności od portugalskiej korony i jej urzędników podatkowych niepotrafiących nad nimi zapanować. Relacje portugalskich handlarzy z Afrykanami różniły się od tych, jakie utrzymywali ich odpowiednicy francuscy czy brytyjscy. Luanda oraz inne angolskie miasta nabrzeżne zostały założone przez osadników, którzy ożenili się z lokalnymi kobietami i stworzyli nową grupę etniczną zwaną mestiços – mieszańcy.

Niektórzy wciąż zajmowali się hand­lem między Afryką a Europą, inni zaczęli prowadzić osiadły tryb życia, uprawiając ziemię lub zajmując się wymianą towarów ze społecznościami żyjącymi na afrykańskim wybrzeżu. Włączyli się do lokalnej polityki, jako najemnicy walczyli dla królów i wodzów w miejscowych wojnach, wżenili się w tutejsze rody i spłodzili mieszane potomstwo. Ich oręż oraz umiejętności walki były szczególnie pożyteczne, dostarczali też broni rodzimym władcom w zamian za niewolników, których wykorzystywali do pracy na swoich farmach lub sprzedawali po drugiej stronie Atlantyku. Brytyjski zakaz handlu ludźmi wprowadzony w 1806 r. dotyczył wyłącznie północnego Atlantyku, wobec czego portugalskie niewolnictwo kwitło bez przeszkód do końca XIX w. Wielka Brytania nie paliła się do tego, by utrudniać najstarszemu sojusznikowi przewożenie niewolników przez Atlantyk do Brazylii. Tak było do 1903 r.

Pewna grupa kolonistów osiedliła się na bezludnej Wyspie Świętego Tomasza, u wybrzeży dzisiejszego Gabonu, i zaczęła uprawiać trzcinę cukrową. Ich siłą roboczą byli niewolnicy z kontynentu. Cukier wymieniali na europejskie strzelby, tkaniny, sztaby metalu i paciorki. Handel niewolnikami i cukrem był wyjątkowo opłacalny – Portugalia długo próbowała podporządkować sobie tych awanturników, by móc opodatkować ich zarobki. Obie strony bawiły się w kotka i myszkę. W 1526 r. król Portugalii narzucił wyspie gubernatora i zaczął ściągać podatki od miejscowych. Euroafrykańscy handlarze przenieśli się wówczas na południe, do Luandy – dzisiejszej stolicy Angoli. W tym samym czasie kolejni portugalscy handlarze z Lizbony przybyli do tego samego rejonu wyposażeni w specjalne królewskie statuty, tzw. asiente, które nadawały im prawo wyłączności na handel niewolnikami. Pod koniec XVI w. Portugalia objęła władzę w Luandzie i Euroafrykanie znów zostali zmuszeni do migracji na południe, tym razem wzdłuż wybrzeża do Bengueli, gdzie stworzyli rynek niewolników, nawiązując bezpośredni kontakt z Brazylią. Znów udało im się uniknąć portugalskiego nadzoru, lecz nieustannie ryzykowali utratę pozycji na rynku.

Portugalski handel imperialny był lepiej zorganizowany od brytyjskiego i francuskiego. Ze wszystkich europejskich mocarstw to Portugalia pozostawała w Afryce najdłużej, a jej koloniści zapuścili się najdalej. W związku z tym, że byli zarazem handlarzami i osadnikami, odrzuconymi przez swój własny kraj, stworzyli odrębną kategorię ludności – białej, mieszanej i czarnoskórej – która uległa deafrykanizacji, nie posługiwała się żadnym rdzennym językiem i pod względem kulturowym była bliższa Europie. W każdym innym afrykańskim konflikcie taka klasa utożsamiłaby się jednak z kolonistami, czyli z wrogiem. W Angoli jej członkowie stali się rewolucjonistami, albo przynajmniej tak twierdzili, i stworzyli marksistowski ruch wyzwolenia pod egidą komunistów z Moskwy i Hawany.

Jak do tego doszło? Kim byli ci ludzie i dlaczego wylądowali po afrykańskiej stronie w wojnie przeciwko imperializmowi? Historia Angoli wiele mówi o relacjach Afryki z Europą. Podstawową różnicą między portugalskimi osadnikami, którzy zamieszkali w Afryce i tu się ożenili, a większością brytyjskich, holenderskich i francuskich handlarzy było to, że przetrwanie Portugalczyków zależało od miejscowych królów i wodzów, podczas gdy inni Europejczycy utrzymywali bliskie relacje z kompaniami handlowymi na Starym Kontynencie i byli chronieni przez narodowe marynarki wojenne. Nie stali się częścią Afryki, tak jak to było w przypadku wielu portugalskich rodzin. W szczególności Brytyjczycy rzadko zawierali małżeństwa z Afrykankami i nie uznawali potomstwa z mieszanych związków.

Dochody z niewolnictwa były dla Europy ogromne. Jedna wyprawa handlowa mogła przynieść inwestorom 200% zysku – choć średnio w Królewskiej Kompanii Afrykańskiej wynosił on 30%. Podczas gdy handlarze się bogacili, Afryka odczuwała katastrofalne skutki całego procederu. Niewolnictwo było powszechne na znacznej części kontynentu przed pojawieniem się Europejczyków. Zdaje się, że wiele społeczeństw utrzymywało jakąś mniejszość w stanie zniewolenia, bez praw do własności i założenia rodziny, z których korzystali pozostali członkowie. Afryka Zachodnia i Środkowa były szczególnie istotne dla trans­saharyjskiego handlu niewolnikami. Drogi handlowe biegły również wzdłuż wybrzeża i między królestwami. Jednak kolonizacja obu Ameryk spowodowała astronomiczne zapotrzebowanie na niewolników. Handel stał się przemysłem. Broń dostarczana przez europejskich handlarzy zmieniła miejscowych wodzów w despotycznych władców. Lokalne konflikty urosły do rozmiarów krwawych wojen. Dostępność broni wywołała reakcję łańcuchową, zaburzając lokalną równowagę sił, i poskutkowała nowymi wojnami oraz jeszcze wyższą liczbą pojmanych niewolników. Europejski handel niewolnikami zapoczątkował błędne koło, w którym Afryka tkwi do dziś.

Euroafrykańscy pośrednicy władali niczym królowie na portugalskich terytoriach, lecz po drugiej wojnie światowej otrzymali straszny cios. Ich dawny wróg, portugalski rząd, chcąc rozwiązać problem niedoboru gruntów, zachęcił setki tysięcy portugalskich chłopów do wyemigrowania do Afryki. Ci przybyli na fali boomu kawowego i natychmiast zajęli się pracą, która wcześniej była domeną Euroafrykanów. Starsze mieszane rodziny z wybrzeża – noszące takie nazwiska, jak Dos Passos, Dos Santos i De Matos – stopniowo zostały wyparte przez nowe, rasistowskie ustawy portugalskiego imperializmu. Portugalia uznała, że Angola jest tak samo portugalska jak Algarve, i państwem rządzono bezpośrednio z Lizbony. Gorzej wykształconym białym Portugalczykom oferowano posady, które wcześ­niej należały do lepiej wyedukowanych Euroafrykanów.

Rodziny od wieków żyjące na angolskim wybrzeżu w obliczu postępującej dyskryminacji zwróciły się do jedynej siły gotowej im pomóc – Portugalskiej Partii Komunistycznej. Traf chciał, że była to najbardziej stalinowska partia w Europie Zachodniej, ściśle współpracująca ze Związkiem Radzieckim. Jako ugrupowanie antyimperialistyczne wspierała nowych rekrutów z Angoli i pomogła im stworzyć lokalną partię komunistyczną. Wpoiła im socjalistyczne hasła i ideologię. Tak zrodził się Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli – MPLA. Mieszczańskie rodziny kapitalistów z Angoli, które wzbogaciły się na niewolnictwie, przeobraziły się w komunistów, korzystając z ochrony i wsparcia Związku Radzieckiego.

Stare rody do niedawna parające się handlem niewolnikami rzuciły się udawać, że reprezentują klasę robotniczą i afrykańskich chłopów. Chętnie skandowały slogany o solidarności i wyzwoleniu, jeśli taka była cena odzyskania należącej im się od urodzenia pozycji władców i wyzyskiwaczy Angoli. Czy niezależność od metropolitalnej Portugalii nie była tym, czego od zawsze pragnęli? Powoli staje się jasne, dlaczego ci mieszani Euroafrykanie, którzy nie mówili w żadnym afrykańskim języku i ubierali się jak zamożni biznesmeni, zdołali objąć władzę w Angoli jako komuniści. MPLA mógł sprawować władzę w imię ludu, lecz jego członkowie z pewnością z ludu nie pochodzili, a już na pewno nie z afrykańskiego.

Nie taki zwykły kraj

Kiedy afrykanerzy osiedlali się w RPA, inna grupa holenderskich i angielskich protestantów również opuściła swoje domy. Zamiast na południe pożeglowali oni jednak na zachód i tam założyli najbardziej liberalne państwo znane dotąd w dziejach – Stany Zjednoczone. Im także przyświecała purytańska etyka i przeświadczenie, że Bóg nagrodził ich posiadaniem własnej ziemi. Choć nowi Amerykanie wyznawali liberalne wartości, prędko zniewolili – i niemalże doszczętnie wybili – rdzenną ludność. Jeśli współcześni Południowoafrykańczycy są kolonistami, są też nimi nierodowici mieszkańcy Ameryki Północnej i Południowej, Australii i Nowej Zelandii. Jedyna różnica między tymi grupami polega na tym, ile ludności przeżyło prowadzone przez nie procesy kolonizacyjne. W Stanach Zjednoczonych potomkami autochtonów jest 0,8% obywateli, w Kanadzie – 4,3%, a w Brazylii – poniżej 0,4%. Aborygeni stanowią 2,4% Australijczyków. Z kolei Maorysi liczą 14,6% ludności nowo­zelandzkiej, choć tylko 4,2% uznaje tam maoryski za swój język ojczysty. W RPA 75% obywateli to autochtoni. Kiedyś słyszałem, jak amerykański dyplomata lobbował za konstytucją, w której nie byłoby mowy o podziale rasowym, na co afrykanerski policjant rzucił: „My przynajmniej pozwoliliśmy tubylcom przeżyć”.

Pod koniec lat 70. w Republice Południowej Afryki wrzało. Płyty tektoniczne apartheidu znów zaczęły się przemieszczać. Po stłumieniu zamieszek, które wybuchły wśród młodych czarnoskórych mieszkańców przedmieść w 1976 r., zapanowała cisza przed burzą. Relacje między rasą, klasą i majątkiem obywateli powoli się wyrównywały, tworząc układy społeczne, które miały dać początek ostatniej gwałtownej dekadzie apartheidu. Wydawało się, że biali obywatele będą bronili istniejącego stanu rzeczy do ostatniego tchu – walka ta miała trwać latami. Strategiczna pozycja RPA z pewnością sprawiłaby, że w konflikcie wzięłyby też udział globalne supermocarstwa. Wielu sądziło, że sytuacja ta doprowadzi do wybuchu trzeciej wojny światowej.

Odetchnąłem z ulgą, gdy na lotnisku im. Jana Smutsa bez kłopotów przeszed­łem odprawę imigracyjną z moją wizą turystyczną i wsiadłem do autobusu, który miał mnie zawieźć do centrum Johannesburga. Choć było jeszcze wcześnie, grupa pijanych afrykanerów w średnim wieku wpadła do środka jak stado rozbrykanych dzieci. Żłopiąc piwo z puszki, wzajemnie zrzucali sobie czapki z głów i przybierali bokserskie pozy. Dwóch z nich nios­ło transparent z napisem „John Tate RIP 20/10/79”. Przyleciałem dwa dni przed ważnym meczem między białym Południowoafrykańczykiem Gerriem Coe­tzeem i Afroamerykaninem Johnem Tate’em, który wyłamał się z antyapartheidowego bojkotu sportowego, by walczyć w RPA.

To nie miał być zwyczajny mecz bokserski, tylko wojna rasowa. W innych dyscyplinach sportowych apartheid zabraniał starć międzyrasowych. Czarnym nie wolno było konkurować z białymi. Jednak w boksie – sporcie najbrutalniejszym ze wszystkich – rząd zezwolił na taki pojedynek. Może był zbyt pewny wygranej. Pijani biali czerpali wielką przyjemność z opowiadania czarnoskóremu kierowcy autobusu, co Coetzee zrobi Tate’owi. Afrikaans jest niezwykle ekspresyjnym językiem, bogatym w określenia opisujące przemoc i różne funkcje ciała. Nawet ja mniej więcej rozumiałem, co krzyczeli. Kierowca śmiał się z ich przechwałek i patrzył na nich spode łba, ale nie odcinał im się. Gdy wstawaliśmy, by wysiąść, jeden z afrykanerów postanowił pójść za potrzebą i wyskoczył z autobusu. Przechodząc obok kierowcy, wyjął kluczyki ze stacyjki, a pozostali ryczeli ze śmiechu. Gdy mężczyzna wrócił, rzucił kluczyki kierowcy i kazał mu ruszać. Ten zaśmiał się jeszcze głośniej.

Na dworcu autobusowym w Johannesburgu wysiadłem, żeby poszukać łazienki. Była ukryta na tyłach i śmierdziała, jakby nie sprzątano jej od miesiąca. Gdy z niej wychodziłem, wpadłem na czarnoskórego mężczyznę, który wydawał się zaskoczony – a może przestraszony? – moją obecnością. Rzucił coś ze złością, ale zrozumiałem, o co mu chodziło, dopiero gdy zerknąłem za siebie i zauważyłem ślad po znaku, który został zdjęty ze ściany. Łazienka była zarezerwowana dla czarnoskórych. Nie pierwszy raz spotkałem się z niezadowoleniem takiej osoby, gdy biały łamał zasady segregacji rasowej.

Rząd likwidował wówczas znaki „Dla białych” w ramach nowej strategii poprawiania wizerunku kraju na arenie międzynarodowej – poprzez usuwanie najbardziej jawnych przejawów apartheidu, oczywistych dla takich turystów jak ja. Ze znakami czy bez nich czarnoskórzy wciąż byli spychani na margines. Treść tych tabliczek bezpowrotnie została wpisana w ich dusze.

Biało- i czarnoskórzy doświadczali prawdziwej natury apartheidu zupełnie inaczej. W uprzywilejowanych dzielnicach, gdzie bywała zaledwie garstka rdzennej ludności, apartheid sprowadzał się do znaków z napisami „Biali” i „Kolorowi”. Jednak w czarnych dzielnicach, jak Soweto, nie było takich oznaczeń. Jeśli dla białych były one najbardziej widocznymi symbolami apartheidu, większość czarnoskórych nigdy ich nie widziała. Usunięcie ich – za czym opowiadali się biali liberałowie – w żaden sposób nie wpłynęło na losy dyskryminowanej ludności. Zresztą w centrach miast zastąpiły je znaki na ławkach w rodzaju „Tylko dla pasażerów autobusów” lub „Tylko dla emerytów”, które odstraszały czarnoskórych obywateli równie skutecznie.

Z punktu widzenia białej ludności apartheid był tylko tym, co dosłownie oznacza to słowo: „odrębnością”, sposobem na wydzielenie niektórych obszarów dla białych. Zwyczajowa reakcja na kwestionowanie segregacji była następująca: „Mają własne dzielnice, nie tak ładne jak nasze, bo są brudni i leniwi”. Biali nigdy nie postawili stopy w Soweto, Winterveld ani New Brighton. Nie mieli pojęcia, jak wygląda życie w slumsach, które stworzył ich rząd. Dla czarnoskórych apart­heid oznaczał właśnie te miejsca. Systemowo pozbawiani ziemi, domu i możliwości pracy, zakładania rodziny oraz budowania swojej przyszłości stanowili klasę niewolniczą, której jedynym celem miało być zapewnienie warstwie uprzywilejowanej taniej siły roboczej. Apart­heid przede wszystkim pozbawił ich dwóch rzeczy: godności i praw obywatelskich.

Źródło kłopotów, z jakimi mierzy się RPA, leży głębiej niż segregacja rasowa. System edukacji nie wytwarza tu wystarczającej liczby wykwalifikowanych pracowników. Zarówno lepsze posady, wymagające kompetencji, jak i te gorzej opłacane często zdobywali inni Afrykanie: Zimbabwejczycy, Mozambijczycy, Nigeryjczycy. Wśród niewykształconych i bezrobotnych Południowoafrykańczyków powodowało to frustrację. W 2007 r. cztery osoby na pięć uczących matematyki w RPA pochodziły z Zimbabwe.

Wśród młodych żniwa zbiera również AIDS. Leki antyretrowirusowe są dziś łatwo dostępne, ale wydłużają życie pacjentów zaledwie o pięć lat. Potem stosuje się już tylko kombinacje silnych farmaceutyków, które są o wiele za drogie dla większości obywateli RPA.

Jeszcze inną bolączką jest wskaźnik przestępczości. Prawie każdy Południowo­afrykańczyk padł ofiarą lub zna ofiarę przestępstwa. Złodzieje w RPA często mordują w trakcie kradzieży. W rabunki niejednokrotnie zamieszani są źle wyszkoleni i kiepsko opłacani funkcjonariusze policji.

Najpoważniejszym kłopotem ekonomicznym są utrudnienia w dostępie do elektryczności. W styczniu 2008 r. zgasły światła w całym kraju. Przerwy w dostawach prądu, trwające niekiedy po osiem godzin, stały się codziennością. Dostawca prądu Eskom oraz rząd winą za taki stan rzeczy obarczyli wzrost gospodarczy, twierdząc, że to właśnie rozwój ekonomiczny nowej RPA spowodował przeciążenie sieci. Nie opracowano jednak żadnych rozwiązań, a rząd w nieskończoność roztrząsał prywatyzację Eskomu, mając nadzieję na to, że w RPA pojawią się nowe firmy energetyczne. Nie stało się tak, ponieważ polityka rządowa wymagała, by prąd pozostał tani – najtańszy na świecie. Nie wybudowano żadnych nowych elektrowni. Gdy inne średnio zamożne państwa południowoamerykańskie i azjatyckie weszły w okres przyśpieszonego rozwoju dzięki przemysłowi wydobywczemu, Republika Południowej Afryki mimo posiadania ogromnych złóż drogocennych surowców doświadczyła zastoju.

W czerwcu 2010 r. RPA gościła mistrzostwa świata w piłce nożnej i wydawało się, że na ten czas wzięła sobie wolne od wszystkich swoich problemów. Mimo fatalnych przewidywań dotyczących fali przestępczości oraz innych nieszczęść państwo wskrzesiło entuzjazm z 1994 r. i zorganizowało udaną imprezę dla całego świata. Okazała się wielkim sukcesem, a jeden z komentatorów podsumował ją słowami: „Udowodniliśmy, że potrafimy zająć się całym światem. Teraz zajmijmy się Południowoafrykańczykami”.

Choć obywatele RPA są prężni i pełni nadziei, nie żyją w szczęśliwym kraju. W najgorszych chwilach cały naród wydaje się pogrążony w głębokiej żałobie. Po cudzie, z którego wyłoniła się nowa Republika Południowej Afryki, nie ma dziś śladu, jest natomiast poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. W latach 90. czarnoskórzy cieszyli się z nowo nabytej wolności, a biali co najwyżej oddychali z ulgą, że obyło się bez masowego rozlewu krwi. Teraz wśród tych pierwszych pojawiło się przekonanie, że nie osiągnęli tego, o co walczyli, podczas gdy drudzy mają wrażenie, że coś zostało im bezprawnie odebrane. Są przestraszeni, przybici, odizolowani, ich dzieci emigrują, a króluje mentalność oblężonej twierdzy. Poza tym czarnoskórzy i biali nie rozmawiają ze sobą. Żyją w osobnych światach, w których panują odmienne przekonania oraz inny stosunek do kraju. Powstaje coraz więcej strzeżonych osied­li – dla zamożnych obywateli wszystkich ras – i jest to zjawisko powszechne w całej Afryce. Apartheid ma teraz wymiar ekonomiczny, nie rasowy.

Kiedy żale ubogich obywateli RPA sięg­nęły zenitu, skierowali oni swój gniew nie przeciwko białym, lecz innym czarnoskórym Afrykanom. Gangi wrogo nastawionej do obcych młodzieży zaczęły napadać na Zimbabwejczyków, Mozambijczyków, a także innych imigrantów, oskarżając ich o popełnianie przestępstw i odbieranie im „ich” pracy. Policja nie potrafiła sobie z nimi poradzić i w ciągu dwóch tygodni w maju 2008 r. zginęło około 60 imigrantów – w tym niektórzy w ogniu – a ponad 30 tys. wypędzono z domów. Wielu na stałe opuściło RPA. Tragedia, która ich spotkała, oburza, ale jej skutki okazały się też wyjątkowo poważne dla całego państwa. Wydarzenia te pokazały bowiem, że Afrykański Kongres Narodowy nie rozumie bolączek uboższych obywateli, których miał reprezentować. Republika Południowej Afryki straciła wówczas większość taniej i wykwalifikowanej siły roboczej, której tak potrzebowała. Z politycznego punktu widzenia te ksenofobiczne zbrodnie szkodziły również panafrykańskiemu wizerunkowi RPA jako tęczowej nacji, która żyje w sercu Afryki i ucieleśnia afrykańskie wartości. Te w założeniu mają bowiem poprowadzić cały kontynent w stronę zjednoczonej, spokojnej i zasobnej przyszłości.

Przyszłość Republiki Południowej Afryki leży dziś w rękach jej instytucji, głównie sądów i policji. Niestety osobiste i polityczne konflikty, szczególnie między prokuraturą a policją, znacząco je osłabiły. Wyścig między gospodarką a oczekiwaniami obywateli wciąż trwa, ale kraj wypływa na burzliwe wody. Między latami 2002 a 2008 gospodarka weszła w fazę silnego wzrostu, lecz w kolejnym roku PKB spadł do -1,5%. Gdyby RPA przeżywała boom i miała szansę na jeszcze szybszy wzrost gospodarczy, Zuma mógłby redystrybuować zasoby bez niszczenia ich źródła. Jednak kiedy gospodarka znalaz­ła się w nieuniknionym kryzysie, nie był on w stanie zagwarantować obiecanych miejsc pracy i korupcja zaczęła kwitnąć.

W 2018 r. usunięto prezydenta Zumę ze stanowiska i zastąpiono go Cyrilem Ramaphosą – politykiem, który zorganizował skuteczny strajk górników w 1986 r. i był jednym z najbliższych współpracowników Mandeli, gdy ten odzyskał wolność. Na prawdziwą zmianę czarnoskórzy Południowoafrykańczycy czekają już ponad ćwierć wieku. Następne pokolenie, które doświadczy tych samych rozczarowań, prawdopodobnie będzie mniej cierp­liwe. RPA nie jest typowym państwem afrykańskim. Skuteczne negocjacje bez pośredników sprawiły, że zaszły w nim niesamowite zmiany. Mandela stał się przewodnikiem duchowym całego kraju i kontynentu, nieustannie budując mosty i dając ludziom nadzieję przy każdej możliwej okazji.

Reformując ostatni porównywalny z nazistowskim system polityczny XX w., Republika Południowej Afryki stworzyła najbardziej humanitarną konstytucję w dziejach ludzkości, gwarantującą wolności osobiste oraz chroniącą prawa mniejszości, słabych i bezbronnych. Jej zapisy były ambitne, ale też empatyczne; miały wydobywać z ludzi to, co najlepsze, ograniczając przy tym ich bardziej mroczne skłonności. Nic dziwnego, że RPA niosła nadzieję całej ludzkości. Jeśli w tym państwie dzięki polityce można było zaprowadzić porządek i spokój, to samo mogło się wydarzyć w każdym innym miejscu na Ziemi.


Fragmenty książki Richarda Dowdena Africa: Altered States, Ordinary Miracles, wyd. Granta Books, Londyn 2014. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Uczmy się od kotów, a szczególnie od tego najsłynniejszego – w butach! Jego historia nie tylko ukazuje, ile jest w nas z kociej natury, lecz także podpowiada, że aby zmienić swój los, trzeba najpierw odważnie ruszyć w nieznane.

Zaskakujące, ale w pierwszej historyjce o Kocie w Butach – tej, która później stała się kanwą kolejnych wersji – nie było ani butów, ani właś­ciwie nawet kota. Opowieść znalazła się w zbiorze zatytułowanym Le piacevoli notti (Rozkoszne noce) autorstwa XVI-wiecznego włoskiego pisarza i poety Giovanniego Francesca Straparoli. Baśń opowiada o tym, jak wróżka (la fatata) pod postacią kotki (la gatta) postanawia pomóc jednemu z trzech braci, którzy niedawno stracili matkę. W Europie przez wieki obowiązywało prawo pierworództwa, według którego większą część spadku po rodzicach dziedziczył najstarszy syn. Z rodzinnego majątku, i tak już dość szczupłego, najmłodszy z braci nie otrzymuje niczego poza kotką. Odziedziczone zwierzę nie domaga się jednak – jak to będzie w kolejnych wersjach baśni – ani tytułowych trzewików, ani worka, ani torby myśliwskiej. Włoska la gatta jest najbardziej samodzielna ze wszystkich późniejszych kocich bohaterów tej historii – wszak to wróżka. Wróżka, której pomagają poruszać się po świecie typowo kocie atrybuty: chwytne łapy, ostrożność, dobry wzrok i spryt.

Ale w opowieści Straparoli jest również coś, co później stanie się osią wszystkich bajek o Kocie w Butach: niezwykle suges­tywny obraz zwierzęcego bohatera. Autor przedstawia kota jako istotę wolną, stanowiącą o własnym losie, obdarzoną zmienną, nieodgadnioną naturą, szukającą za wszelką cenę wyjścia z trudnych sytuacji. Giętkie ciało oraz instynkt drapieżcy – główne cechy kociej wróżki z włoskich podań ludowych – mają przekonać słuchacza i czytelnika, że wszystko w życiu jest możliwe, nawet jeśli pozostaje się ubogim, osieroconym chłopcem z XVI-wiecznej włoskiej prowincji.

Tę pierwszą opowieść o sprytnej kotce można też interpretować jako uniwersalny obraz pewnego typu człowieka – pomysłowego drapieżcy próbującego wydostać się z nizin społecznych. Szlachectwo da się przecież „wychodzić”, a pałace „wyrwać” innym – pazurami. Poza tym bohater bajki Straparoli życiowe powodzenie ma zaprogramowane w swoim imieniu: czy wspomniałam, że właściciel kotki nazywał się Fortunato?

Spryt i szczęście

Los bohaterów zaklęty w ich imionach, który ma się odmienić w toku fabuły, to praktyka zapożyczona z ludowych korzeni baśni, z folklorystycznych historyjek. Ich społeczna wymowa – obraz człowieka opuszczającego własną biedę, rodzinną, zniszczoną chatynkę i prowincję bez perspektyw – ma swoje realne podłoże. Spracowane wdowy z gromadką synów i córek, umęczone pracownice (we wstępie do swoich Baśni włoskich Italo Calvino wspomina, że najciekawsze historie usłyszał od sycylijskich szwaczek) marzyły o cudownej przemianie; żywiły nadzieję, że los ich dzieci będzie lepszy. W każdej z tych opowieści skrywa się imperatyw nakazujący „iść w świat szeroki” (Ewa Szelburg-Zarembina, Baśń o Kocie w Butach). Ruszyć z miejsca, nie oglądając się za siebie, by na końcu zamieszkać w królewskim pałacu – tak jak Fortunato.

Czy samo imię bohatera ma jednak taką moc, by na zawsze odmienić życie postaci? Z chatki zrobić pałac, a z chłopca markiza albo królewicza? Żeby osiąg­nąć swoje cele, Fortunato – oprócz łutu szczęścia (fortuny) – potrzebuje silnego charakteru: sprytu, inteligencji, instynktu drapieżcy. Cechy te można odziedziczyć, można też nauczyć się ich, naśladując innych. Czy kotka w słynnej baśni symbolizuje pewien specyficzny zestaw ludzkich przymiotów? I czy najmłodszy z synów, dostając w spadku zwierzę, tak naprawdę otrzymuje kocią naturę któregoś ze swoich przodków? „Pazur”, bystrość, pewien rodzaj kociego pozerstwa, które pozwala realizować najśmielsze marzenia. Wchodzić niepostrzeżenie do pałaców. Uwodzić księżniczki i zajmować bogate królestwa. Dla ubogich chłopców z XVI-wiecznych włoskich wsi (ale i dzisiaj dla wielu dzieci) bogactwo oraz wysoka pozycja społeczna zdają się czymś nierealnym, cudownym, wręcz bajkowym. Czymś, co można osiągnąć tylko dzięki magii.

„Realistyczne ukazanie ubóstwa pełni rolę motywu, który otwiera baśń i jest niczym trampolina do świata cudowności, kontrastując równocześnie z tym, co królewskie i nadnaturalne” – pisze Calvino we wspomnianym już zbiorze baśni (tłum. Stanisław Kasprzysiak i in.). To w pewien sposób wyjaśnia, dlaczego kotka w bajce Straparoli jest wróżką. Bardziej niż w roli towarzyszki niedoli chłopca ludowa mądrość woli ją widzieć jako duchową opiekunkę. Dzięki niej najmłodszy syn zaczyna patrzeć na siebie i świat inaczej, dostrzega szansę na zmianę losu, a w końcu uruchamia w sobie tę sprawczość: mieszankę nieustannego pragnienia wolności i gotowości do działania.

Czyż nie jest to esencja kotowatości? Owa tajemnicza energia, niczym sprężyna zamknięta w futrzanym, miękkim opakowaniu. Ciała kotów są w każdym momencie gotowe do skoku, zabawy, drzemki. Mają zresztą w sobie idealny balans między działaniem a odpoczynkiem. Chcielibyśmy umieć je naśladować: być jak kot, ale też zachować coś ludzkiego. Mieć buty.

Buty z chwaścikami

„Poszedł zaraz do miasteczka i do szewca prosto zmierza. Szewc wyciąga różne buty i pasuje, i przymierza, wreszcie wybrał śliczną parę wielkich butów z ostrogami – były żółte jak cytryna i z pięknemi chwaścikami. Janek kupił jeszcze worek i szabelkę z ostrej stali. W takim stroju mógłby Mruczek na królewskiej stanąć sali”. W XIX-wiecznej baśni autorstwa Artura Oppmana Kot w Butach otrzymuje od najmłodszego syna młynarza wysokie, zdobione trzewiki, szablę i worek. To już zupełnie inny bohater niż u włoskiego poety. Kilka wieków, które dzieli obie historyjki, pokazuje, jak zmienił się przez ten czas baśniowy Mruczek, a przy tym – jak zmieniły się ludzkie opowieści. Jak przetasowano w nich szczegóły. Co prawda buty kot otrzymuje już wcześniej, bo w XVII-wiecznej francuskiej baśni Le Maître chat ou le Chat botté (Mistrz kot albo Kot w Butach) Charles’a Perraulta. Pojawia się tam zwierzę w długich, sięgających za kolano muszkieterkach. A w późniejszych, XIX-wiecznych wydaniach słynny rysownik Gustave Doré przedstawia go niczym zamożnego francuskiego wojaka: kot ma wykończone falbaną trzewiki z klamrami, szeroki pas, kapelusz z piórami, jasną pelerynę i sakiewkę. Ubrania przykrywają jego futro, kapelusz przysłania koci pyszczek. O dzikości świadczą jedynie pazury, które w jednej ze scen wznosi wysoko – wtedy, gdy zatrzymuje karetę króla i finguje napaść na swojego pana, Markiza de Carabas. Na tych ilustracjach kot jest bardziej ludzki niż koci: chętnie wchodzi w rolę szlachetnego sługi bądź strażnika innego człowieka.

Buty pełnią tutaj tę samą funkcję, co w innych baśniach o niezwykłych wyczynach bohaterów – pozwalają przejść przez różne przeszkody i zdobyć nieosiągalne. W interpretacji Ewy Szelburg-Zarembiny Kot w Butach „stawiał wielgaśne kroki”. U Ludwiga Tiecka w komedii Der gestiefelte Kater z XIX w. bohater otrzymuje buty podobne do żołnierskich. Perrault, który najbardziej stroi swojego kociego bohatera, w istocie wie, co robi – w XVII-wiecznej Francji, w której żył pisarz, sukces mógł osiągnąć wyłącznie człowiek właś­ciwie ubrany. Historycy wspominają o częstych praktykach sprzedawania posiadłości przez szlachciców. Wszystko po to, by móc kupić sobie najlepsze szaty. W uprag­nionych muszkieterkach z „pięknemi chwaścikami” mieli szansę stać się tym, kim tylko chcieli – bogatym markizem, a nawet królem. Trzewikami czy koronkami u mankietów można było też zakryć ubrudzone ziemią paznokcie. Zatuszować swoje prawdziwe pochodzenie.

Mądre miał wejrzenie…

Z drugiej strony: czy to nie obuwie odbiera kotu jego najważniejsze atrybuty? Umiejętność przemykania, skradania się, bezgłośność kroków. „One stąpają w cichość i nocne majaki” – napisze we wspaniałym wierszu Koty Charles Baudelaire (tłum. Jerzy Lubiniak).

We wszystkich wersjach baśni o Kocie w Butach postać ta przypomina istotę ludzką idealną na miarę swoich czasów: połączenie awanturnika, spryciarza, uwodziciela, magnata i wybawiciela ciemiężonych. Na pierwszych grawerowanych rycinach, które szkicują tuż przed końcem XVII w. ilustratorzy Perraulta, kot ma wyraźnie ludzką twarz. Wygląda tak, jakby ktoś ją dokleił do zwierzęcego ciała. Na późniejszych okładkach zobaczymy już zwykłego kota – choć wzrostu człowieka – w miękkich, długich butach przed kolano i z wyciągniętymi przed siebie pazurami.

La gatta z pewnością również nie trafiłaby do ludowej baśni, gdyby człowiek od wieków nie dostrzegał czegoś kociego w sobie. Ale też czegoś ludzkiego w niektórych zachowaniach kotów – utrzymywanie dystansu, przemyślność, mądrość w oczach („Kot ten mądre miał wejrzenie, jak nóż ostre miał pazurki” – pisze w swojej bajce Oppman), która każe tym zwierzętom stale obserwować swoje otoczenie, także człowieka. Być niedościgłym wzorem czujności. Trudno zresztą (samemu mając koty w domu) nie podziwiać pewnej ironii w ich spojrzeniu. Czasem myślę, że w tym kocim wzroku jest prastara litość wobec nieumiejętności prowadzenia przez człowieka swojego losu – ta sama, na którą zareaguje kot w bajce.

Z butami w dziecięce sny

„W buddyzmie mówi się, że kot zhańbił się tuż przed wstąpieniem do raju. Wszystkie zwierzęta gnały jak szalone do świętego miejsca – wszystkie, lecz nie kot. Kot stąpał leniwie i w trakcie marszu uciął sobie drzemkę. W rezultacie został ukarany wygnaniem z krainy wiecznej szczęśliwości oraz brakiem niebiańskiego reprezentanta” – pisze Madeline Swan w książce Historia kotów (tłum. Miłosz Wojtyna i Marta Aleksandrowicz-Wojtyna). Od zarania dziejów koty miały swoje ważne miejsce w mitologii. Ich dumne sylwetki oraz niezgłębione źrenice budziły w ludziach szacunek i lęk. Kot był symbolem tajemnicy życia, tego, co w nim nieodgadnione po obu stronach: ziemskiej i metafizycznej. Obecność kocich bohaterów w dawnych baśniach uświadamia nam, że utraciliśmy coś ważnego. W starych historiach spoiwo łączące świat ludzi, zwierząt i roślin było bardzo mocne. Bajkowe postacie wymieniały się cechami – żadna istota nie była tylko ludzka albo tylko zwierzęca. Później nastąpił wyraźny rozłam.

W 1922 r. Walt Disney stworzył swojego pierwszego Kota w Butach (Puss in Boots). W czarno-białym, trwającym 10 minut filmie możemy zobaczyć przygody chłopca i jego towarzysza Juliusa – radośnie fikającego kotka z mimiką, którą później odnajdziemy u Myszki Miki. Tak zaczęła się era, która trwa do dzisiaj. Z bajką Straparoli i Perraulta ma jednak niewiele wspólnego.

Zdaniem Bruna Bettelheima, amerykańskiego psychoanalityka, odejście od dawnych baśni wpływa na wychowanie kolejnych pokoleń dzieci – może nawet bardziej, niż sądzimy. Wiele z dzisiejszych bajek to porządnie wypolerowane, oczyszczone z elementów grozy opowieści. „Głębokie konflikty wewnętrzne, wywodzące się z naszych popędów pierwotnych i gwałtownych uczuć, są całkowicie nieobecne w większości współczesnej literatury dziecięcej i w ten sposób dziecko pozostaje bez żadnej pomocy w radzeniu sobie z nimi” – pisał Bettelheim w książce Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni (tłum. Danuta Danek). Dawniej baśnie uczyły akceptacji natury rozpiętej między ciemną a jas­ną stroną oraz pokazywały sposoby komunikacji między tymi stronami. Miały znaczenie inicjacyjne dla dorastających dziewczynek i chłopców. Porządkowały skomplikowany świat uczuć.

Koci bohater odgrywał niebagatelną rolę – wiedziały o tym wszystkie matki dyktujące przed wiekami bajarzom swoje opowieści. „Pazur” owych historyjek miał otwierać przed dziećmi, często przedwcześnie osieroconymi, „świat szeroko”. Dzięki niemu najmłodsi mieliby uwierzyć, że naprawdę mogą po drodze zmieniać swoje życie na lepsze. Szkoda, że po Kocie w Butach w dzisiejszych bajkach zostało tylko kilka śmiesznych cytatów, mnożące się memy, aluzje do innych filmów, odczytywane bądź co bądź jedynie przez dorosłych. Współczesny człowiek za głęboko wlazł z własnymi butami w dziecięce sny.

Bez tytułu, Gustave Doré, 1862 r. , Wikimedia (domena publiczna)
Bez tytułu, Gustave Doré, 1862 r. , Wikimedia (domena publiczna)

Zieleń i ptasie trele nie tylko są przyjemne, lecz także mogą nas uzdrawiać. Mocne stwierdzenie? Tak, ale istnieją na to dowody. Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy biofilami, dla których harmonia z naturą jest warunkiem szczęścia.

Siedziałem przed komputerem, próbując rozpocząć pisanie tego artykułu. Czas mijał, a ja ciągle poprawiałem pierwsze zdanie. Czułem frustrację i narastające napięcie. W końcu zamknąłem laptopa, włożyłem kurtkę oraz buty turystyczne i pojechałem do lasu. Wędrowałem jak zwykle poza szlakami, na przełaj, nieśpiesznie poszukując śladów jego mieszkańców: fantazyjnie powykręcanych korzeni, piór zgubionych przez ptaki czy odciśniętych w śniegu tropów. Gdybym mógł zmierzyć poziom kortyzolu (hormonu stresu) przed wyjściem do lasu i po zakończeniu spaceru, różnica byłaby spora. Po powrocie usiadłem zrelaksowany w fotelu, otworzyłem laptopa, a słowa bez większego problemu zaczęły pojawiać się na ekranie.

Osiemnaście lat przed postawieniem przeze mnie końcowej kropki tego tekstu amerykański pisarz i dziennikarz Richard Louv wydał książkę Ostatnie dziecko lasu, w której zdefiniował termin „zespół deficytu natury”. Zjawisko to obejmuje pogłębiającą się utratę kontaktu ludzi z przyrodą, co prowadzi do zaburzeń psychicznych i społecznych, otyłości i depresji, chorób układu kostnego, mięśni, krążenia, obniżenia odporności, podatności na zakażenia wirusowe i bakteryjne, a także – co spotkało również mnie – problemów z koncentracją. Choć nie jest to oficjalna jednostka chorobowa, termin się przyjął i powszechnie stosuje się go do opisu stanów wynikających z braku lub ograniczonego kontaktu z naturą. Zespół ten występuje głównie u dzieci, jednak z roku na rok jego symptomy przejawia coraz więcej dorosłych.

Pokemony versus wydry

Dobitnym dowodem na to, jak daleko odsunęliśmy się od natury, jest fakt, że wiele dzieci znacznie lepiej rozpoznaje pokemony niż prawdziwe rośliny i zwierzęta – już 20 lat temu donosił o tym prestiżowy magazyn „Science” (badanie obejmowało 109 ośmiolatków w jednej ze szkół w Wielkiej Brytanii). I nie chodzi bynajmniej o egzotyczne gatunki, tylko o pospolitych przedstawicieli fauny i flory występujących w miejscu zamieszkania uczniów. Abstrakcyjne stworzenie nadrukowane na kolorowej karcie, takie jak Pikachu, staje się więc bardziej znane niż żyjący w pobliskim lesie jeleń. Z kolei tygodnik „Nature” informuje, że nawet u dorosłych, którzy jako dzieci spędzali wiele godzin na grze w pokemony, na widok tych kolorowych istot uaktywnia się bruzda potyliczno-skroniowa, czyli obszar mózgu odpowiedzialny m.in. za przetwarzanie obrazów zwierząt. Długie wpatrywanie się w postaci tych fantastycznych stworzeń zostawiło trwały ślad w mózgach badanych osób, a dla wielu młodych ludzi stały się one substytutem prawdziwych istot (nie oznacza to, że potępiam pokemony w czambuł – mój syn też kolekcjonował karty z nimi, ale przy tym w każdy weekend odbywał długie wycieczki po lesie, gdzie wspólnie obserwowaliśmy prawdziwe zwierzęta).

Miastomania

Aglomeracje kojarzą się nam z dobrobytem, a więc i lepszym samopoczuciem. Czy tak jest w rzeczywistości? Najstarsze założenia urbanistyczne pochodzą z epoki brązu, a za pierwsze miasto na świecie uznaje się Jerycho na Bliskim Wschodzie, w którym osadnictwo pojawiło się 11 tys. lat temu, czyli na początku holocenu. Brzmi jak niezwykle odległa epoka – homo sapiens wyewoluował jednak jakieś 250 tys. lat temu, musiało zatem upłynąć sporo czasu, zanim zaczął organizować się w miejskie społeczności.

Początkowo miasta rozwijały się dość wolno, pierwszy gwałtowny skok w ich rozwoju był związany z rewolucją przemysłową i narodzinami kapitalizmu. Daje to wyobrażenie, jak krótka jest historia miast w skali życia człowieka rozumnego na Ziemi. Zbyt krótka, byśmy czuli się w nich jak ryby w wodzie. Jednocześ­nie – już w naszych czasach – miasta rozwijają się w tempie, o którym nie śniło się filozofom. Kiedy Richard Louv wydał wspomnianą książkę, większość ludzi na naszej planecie nie mieszkała jeszcze w miastach. Stan ten osiągnęliśmy jednak szybko. W 2018 r. na terenach silnie zur­banizowanych żyła już połowa ludzkości, a ONZ szacuje, że w 2050 r. będzie to 68%. Przewiduje się również, że do 2030 r. świat będzie miał 43 megamiasta z ponad 10 mln mieszkańców.

Brakujący wskaźnik

Nigdy nie zapomnę swojej wizyty w Vancouver, jednej z najbardziej zielonych aglomeracji świata. Przez kilkanaście dni podróżowałem autobusami po jej zakątkach, zachwycając się wielkimi parkami i ogromną liczbą drzew rosnących wzdłuż dróg, chodników i skwerów. Zazdrościłem mieszkańcom Kanady – państwa, w którym od kilku dekad panują powszechna tolerancja i dobrobyt, a miasta są czyste, zielone i zarządzane w zgodzie z zasadami zrównoważonego rozwoju.

I chociaż mieszkańcy Kanady naprawdę nie mają na co narzekać – kraj ten według 11. edycji World Happiness Report (Światowy Wskaźnik Szczęścia) z 2023 r. znalazł się na wysokim, 13. miejscu (Polska jest na 39.) – jakież było moje zdziwienie, gdy poznałem treść raportu, z którego wynikało, że ludzie w kanadyjskich, zielonych przecież, miastach są mniej szczęśliwi od zamieszkujących tereny pozamiejskie (według danych organizacji NBER). Nie zmieniają tego odnotowywane w miastach wyższe dochody, niższa stopa bezrobocia i wyższe wykształcenie. Przynajmniej nie na tyle zauważalnie, by żyjący w nich ludzie mogli prześcignąć pod tym względem mieszkańców wsi.

Autorzy raportu szukający klucza do szczęścia uwzględniają kilka zmiennych. Należą do nich wskaźnik PKB przypadający na mieszkańca danego kraju, wsparcie socjalne, średnia długość życia w zdrowiu, wolność dokonywania życiowych wyborów, hojność mieszkańców czy skala korupcji. W pierwszej dziesiątce najnowszego zestawienia znalazły się Finlandia (już szósty raz z rzędu), Dania, Islandia, Izrael, Holandia, Szwecja, Norwegia, Szwajcaria, Luksemburg i Nowa Zelandia. Wiele z tych krajów zachowało w dużej mierze naturalny krajobraz. Moim zdaniem pośród zebranych czynników brakuje zatem stopnia zachowania środowiska przyrodniczego (czy gdyby tak było, Polska znalazłaby się wyżej?).

Nie od dziś wiemy, że im bardziej zielono, tym ludzie czują się lepiej. W Stanach Zjednoczonych w latach 1990–2017 przeprowadzono badania na dużą skalę, z których wynikało, że zdziesiątkowanie drzew przez opiętka jesionowego (chrząszcza z Azji) zwiększyło śmiertelność na skutek chorób układu krążenia i dolnych dróg oddechowych aż w 15 stanach. Tego procesu niestety nie da się łatwo zatrzymać – naukowcy z Uniwersytetu McGilla, Południowej Stacji Badawczej Służby Leś­nej USDA oraz Uniwersytetu Stanowego Karoliny Północnej szacują bowiem, że w ciągu najbliższych trzech dekad aż 1,4 mln drzew rosnących w obszarach miejskich USA zostanie zniszczonych przez te wyjątkowo inwazyjne owady. Czy w takim razie powinniśmy się spodziewać jeszcze większej liczby zgonów wśród mieszkańców USA? Wiele na to wskazuje.

Jeśli chodzi o wpływ na zdrowie ludzi, wykazano również, że obecność drzew w miastach ma znaczenie szczególne – ze względu na korzyści, jakie przynoszą w usuwaniu zanieczyszczenia powietrza poprzez przechwytywanie cząstek stałych i pochłanianie gazów przez liście. Warto pomyśleć o tym następnym razem, kiedy przez naszą głowę przemknie myśl, żeby ściąć ten świerk za oknem, bo zacienia salon.

Zielone światełko w tunelu

Jeden z najwybitniejszych biologów ewolucyjnych, Edward O. Wilson, w połowie lat 80. zeszłego stulecia spopularyzował hipotezę biofilii. Miała ona opisywać naturalną potrzebę człowieka do poszukiwania kontaktu z przyrodą i nawiązywania relacji z innymi żywymi organizmami. Teoria ta może w pewien sposób potwierdzać naszą skłonność do opieki nad zwierzętami domowymi. Niestety nie brakuje też dowodów, które jej przeczą. Wyniki badań przytoczonych przez „Journal of Environmental Psychology” wskazują, że orientacja na przyrodę w przypadku dzieci w wieku 4–11 lat wynika raczej z obserwowania dorosłych niż wrodzonej tendencji do zgłębiania świata fauny i flory. Okazuje się, że dzieci wychowane w kulturze zachodniej – zarówno w mieście, jak i na wsi – wolą tereny zurbanizowane niż naturalne. Dopiero z wiekiem preferencje te skłaniają się w stronę przyrody.

Jak więc zaszczepić tę ciekawość w najmłodszych? Może zamiast zupełnie zakazywać dziecku korzystania z telefonu, lepiej pokazać mu w Internecie coś, co je zainteresuje i co może wkrótce przerodzić się w międzypokoleniową pasję. Poznawać świat natury można bowiem – i warto – również z poziomu kanapy. Z nieukrywaną radością obserwuję, jak wzrasta w Polsce zainteresowanie literaturą popularnonaukową dotyczącą zwierząt, głównie skrzydlatych. W portalach społecznościowych powstaje wiele grup, które skupiają osoby fascynujące się ptakami – niektóre z nich liczą ponad 50 tys. członków. Zmienia się też język: coraz częściej mówi się o istotach pozaludzkich lub zwierzętach innych niż ludzie, a także próbuje poznać wyjątkowy język fauny i flory (zagadnieniem tym zajmuje się m.in. filozofka Eva Meijer).

Przyjemne z pożytecznym

Ci, którym scrollowanie „zielonych treści” nie wystarcza (i słusznie!), powinni jak najszybciej – w miarę możliwości – wyjść z domu i zacząć cieszyć się przyrodą. Nie ma bowiem czegoś takiego jak „zła pogoda”, jeśli chcemy doświadczyć kontaktu z naturą lub dokonać ciekawych obserwacji. Najlepszym przykładem są Skandynawowie, którym w czasie uwielbianych przez nich spacerów deszcz czy śnieg niestraszny. Wyjście w trakcie silnego wiatru może okazać się wręcz satysfakcjonujące. Dlaczego? Ponieważ porywisty wicher zawiewa do naszego kraju ptaki rzadkich u nas gatunków, pochodzących np. z Ameryki Północnej czy Syberii. Szczególnie sztormy na wybrzeżu przyciągają miłośników ptaków. Podczas gdy plażowicze ewakuują się w popłochu, ornitolodzy amatorzy (i nie tylko amatorzy) rozstawiają się tłumnie z lornetkami czy lunetami i zaczynają uważnie wpatrywać się w morze. Od końca lutego zaczyna się doskonały czas na obserwowanie gęsi. Nieraz zdarzyło mi się stać nieruchomo przez kilka godzin w lodowatym wietrze zacinającym śniegiem z deszczem i przeglądać przez lunetę wielotysięczne stada gęsi w poszukiwaniu tych unikatowych gatunków – bernikli rdzawoszyjej i gęsi małej. Rzadko się udaje, ale gdy się powiedzie, satysfakcja jest ogromna. I to pomimo zgrabiałych palców, spierzchniętych od zimna ust i lejącego się z nosa wodnistego kataru. Zaraz po opadach śniegu wyruszam do lasu, bo to najlepszy moment na poszukiwanie śladów zwierząt (zwłaszcza wilczych tropów), a mroźna, bezwietrzna i gwiaździsta noc to doskonały czas do nasłuchiwania pohukiwań sów w lesie.

Darmowa terapia

Coraz więcej opracowań naukowych dowodzi, że obserwowanie ptaków może mieć efekt terapeutyczny. Samo przebywanie w miejscu, gdzie rozlega się ich śpiew, poprawia nasze samopoczucie. W badaniu YouGov zleconym przez RSPB (brytyjską organizację chroniącą ptaki przed wyginięciem) 91% dorosłych Brytyjczyków przyznało, że obserwowanie ptaków i słuchanie ich treli ma pozytywny wpływ na zdrowie psychiczne oraz samopoczucie. Naukowcy z Kolegium Królewskiego w Londynie stwierdzili natomiast, że wizyty w miejscach obfitujących w ptactwo, takich jak parki czy kanały, mogą być zalecane przez lekarzy w celu leczenia zaburzeń psychicznych. Dlatego warto dbać o zieleń wokół naszych domów, szczególnie o drzewa i krzewy, bo to one zapewniają ptakom w miastach schronienie.

Aby poprawić sobie humor (a więc też zdrowie), wyjdźmy zatem do lasu lub parku i obserwujmy przyrodę. Ćwiczmy uważność, wypatrując najmniejszych cudów natury: porostów na drzewach, owadów, drobnych kwiatów. Przydać się może do tego mała lupa, choć jednocześ­nie wcale nie musimy rezygnować z dobrodziejstw technologicznych współczes­nego świata, takich jak smartfony. Coraz lepsze parametry obiektywów w tych urządzeniach umożliwiają wykonywanie doskonałych zdjęć makro, które dłużej pozwolą nam cieszyć się obserwacjami przyrodniczych mikroświatów. Grunt to skupianie się na pełnym i świadomym obserwowaniu tych cudów natury, a nie natychmiastowe udostępnianie relacji w mediach społecznościowych – z tym lepiej poczekać do powrotu do domu.

Z czasem nauczymy się dostrzegać więcej i jeszcze więcej takich rzeczy, a potrzeba odkrywania oraz planowania kolejnych wypraw nigdy nie zostanie zaspokojona. Przekonajcie się sami!