Media type: article

W mieszance studenckiej nie ma pistacji. Są rodzynki, orzechy ziemne i laskowe, nerkowce, migdały, ale nie ma przecież pistacji. To zasada równie niewzruszona, co prawa fizyki. Dlatego gdy znalazłem pistację w torebce z mieszanką studencką, nie tylko się zdumiałem, lecz także przez chwilę poczułem jak wybraniec.

Zaraz jednak spostrzegłem, że los potraktował mnie z właściwym sobie poczuciem humoru. Podetknął mi wprawdzie pistację, ale zamkniętą, pozbawioną najwęższej choćby szparki, w którą można by wsunąć paznokieć i rozerwać skorupkę. Zamiast szczeliny było wybrzuszenie – jak zaciśnięte usta krnąbrnego dziecka, które za nic nie chce powiedzieć starszej osobie „dzień dobry”.

Choć wiedziałem, że to bez sensu, mimo wszystko próbowałem jakoś pistację otworzyć: palcami, a potem scyzorykiem. Zabiegi te nic nie dały – oprócz tego, że wpadałem w coraz większą furię. Nie wiedziała jeszcze butna pistacja, jak trudnego wybrała sobie przeciwnika! Choć kupowałem mieszankę studencką, już dawno nie byłem studentem. Pracowałem jako stróż nocny w Instytucie Nauk i miałem klucze do wszystkich laboratoriów oraz warsztatów. Młotki, pilniki, wiertła, prasy hydrauliczne, lance tlenowe, komory ciśnieniowe – całego tego arsenału mogłem użyć i rzeczywiście to zrobiłem.

Pistacja jednak przetrzymała te ataki bez najmniejszego uszczerbku.

Zacząłem nawet podejrzewać, że to nie pistacja, tylko jakiś znacznie twardszy i bardziej pierwotny byt. Może któryś z kwarków? Jak wiadomo, jest ich sześć: górny, dolny, dziwny, powabny, piękny i prawdziwy. W Instytucie Nauk – mówiąc między nami – ciągle coś ginie, więc gdyby komuś zawieruszył się kwark, dajmy na to dolny, wcale by mnie to nie zdziwiło. A jeśli – tu zaświtała mi myśl – przypadkiem odkryłem siódmy kwark? Nie, to niemożliwe. Żaden siódmy kwark nie istnieje, toteż nie mógł trafić do mojej mieszanki studenckiej.

Te rozważania uświadomiły mi, że w budynku Instytutu Nauk znajdowało się urządzenie, za pomocą którego na pewno dobiorę się do zamkniętej pistacji. Był to akcelerator, czyli przyśpieszacz cząstek, nazywany tu czasem ironicznie małym zderzaczem. Wbrew temu przydomkowi wcale nie należał do małych, w istocie był olbrzymi – jego kolisty tunel zajmował całe jedno piętro wielopoziomowych piwnic instytutu.

Akceleratora przez ostatnie lata rzadko używano, czasem tylko – ze względu na godną uwagi akustykę – odbywały się w nim próby zakładowego chóru. Był jednak sprawny. Pomalowałem pistację metalizowanym lakierem, aby reagowała na potężne elektromagnesy przyśpieszające cząstki, i wrzuciłem ją do tunelu. Posłusznie poddała się akceleracji, robiąc okrążenie za okrążeniem w coraz szybszym tempie. Przez okienko migały mi co chwila jej wciąż zamknięte, krnąbrne usta i muszę przyznać, że ta niezłomność trochę mi imponowała. Ja sam w podobnej sytuacji zapewne niedługo zachowałbym rezon.

Po stu okrążeniach pociągnąłem w dół wajchę i bum! Pistacja wpadła na boczny tor, gdzie rozbiła się o ścianę. Wkroczyłem do tunelu, aby dokonać inspekcji szczątków. Nie znalazłem jednak kawałków skorupki ani nasiona. Wynik zderzenia był zgoła nieoczekiwany: rozpad zamkniętej pistacji dał w efekcie dwa rodzynki sułtańskie i orzeszek ziemny (które to bakalie natychmiast zjadłem) oraz nieco wymięty banknot dziesięciozłotowy.

Wracając po schodach na górę, zastanawiałem się, jak racjonalnie wytłumaczyć taki przebieg eksperymentu, ale sensowne wyjaśnienie udało mi się uzyskać dopiero wiele lat później dzięki rozmowie z zaprzyjaźnionym naukowcem. Oto do czego doszliśmy: skład mieszanki studenckiej jest ściśle ustalony, więc pojawienie się rodzynków i orzeszka w miejsce pistacji przywróciło po prostu stan naturalny, likwidując anomalię. A dziesięć złotych zgubił jakiś śpiewak lub śpiewaczka podczas próby chóru. W sumie więc nie było w tym wszystkim niczego niezwykłego.

Z powodu
inflacji
kolejne
sonety

będę
produkował
w nieco
mniejszych

roz-
mia-
rach

nie-
ste-
ty.

Kto rządzi w pierwszym lipcowym „Przekroju” z roku 1955? Oczywiście młodzi. Już zaraz przedefilują też ulicami Warszawy, przynosząc ze sobą trzeszczące dźwięki jazzu, modę na egzystencjalizm i nadzieję na zmianę.

Zatem młodzi. Młodzi i pies Fafik. Czworonożny ulubieniec całej Polski przenosi się nagle z krakowskiej redakcji „Przekroju” prosto na upalne ulice Warszawy. Tak to przynajmniej widzi Agnieszka Osiecka, która w ten sposób pisze o Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w Szpetnych czterdziestoletnich: „Oto nie ma już, na dobre, takich haseł jak »Wróg podsuwa ci coca-colę«. Zapodział się gdzieś Wuj Sam. Zamiast »Łańcuchowego Psa Imperializmu« mamy Psa Fafika. […] Może to brzmi ciut niepoważnie, że miast gromadzić fakty, gromadzę całe zastępy kolorowego ptactwa i psów Fafików, ale taki już człowiek jest. Zamiast napisać solidną księgę zaczynającą się od słów: »Widmo czegoś innego krąży po Europie«… człowiek zabiera się do rozbiórki nużącego go świata rękami, za przeproszeniem, swoich psów i ptaków”.

A w sercu ciągle maj

Znakomita artystka Maja Berezowska świetnie wykorzystuje okazję i w przede­dniu festiwalu umieszcza na okładce lipcowego „Przekroju” (nr 534/1955 r.) młodych ludzi podczas pikniku, czyli jak się wtedy mówiło – zupełnie zapominając o semantycznych związkach z majem – majówki. „»Na majową wycieczkę!« śpiewaj ze mną i mrucz. Zostaw suszkę i teczkę, zamknij biurko na klucz” – radzi wszystkim spragnionym odpoczynku i słońca Konstanty Ildefons Gałczyński. Berezowska jednak, jak na rysowniczkę przystało, teczki nie zamyka i swoją słynną lekką, ekspresyjną kreską oddaje każdy detal tego zwykłego, choć przecież niezwykłego, spotkania. Sielanka trwa w najlepsze. Cóż, w końcu już nigdy nie będzie takiego lata.

Okładka z archiwum, nr 534/1955 r.
Okładka z archiwum, nr 534/1955 r.

Lata, które okazało się przełomem. Stalin nie żyje już od 1953 r. i choć Bierut nadal jest u władzy, wolność (nikt nie wie jeszcze, że tylko chwilowa) unosi się w powietrzu. Na fali zbliżającej się odwilży Maja Berezowska, nazywana przez niektórych „twórczynią polskiego porno”, po latach pozostawania na marginesie wreszcie zaczyna być drukowana – przed majówkowym numerem „Przekroju” jej rysunki ukazują się m.in. w „Szpilkach”. Ponadto w tym okresie Mai udaje się ­zilustrować książki klasyków i klasyczek, takich jak Rej, Kochanowski czy Samozwaniec. Największym zainteresowaniem cieszą się – co zrozumiałe – słynne Piórka Jana Sztaudyngera („Rozbierz się, blago, Prawda jest nagą”), które w 1956 r. uzupełnia seria pocztówek, początkowo nieautoryzowanych zresztą przez autora tekstu. Ludzie więc listy piszą – zwykłe, polecone – a na kartkach na przykład pozdrowienia w stylu: „U ciebie, miły, właś­nie głowa. To pięta jest achillesowa”.

Młodość dla wszystkich

Pod pretekstem odwilży, wakacji i zbliżającego się festiwalu Maja umieszcza na okładce tygodnika tak uwielbianą przez siebie młodzież. Młodość to zresztą jedna z największych pasji artystki. I nie chodzi wyłącznie o sztukę. Jak wielu największych tych czasów Berezowska podchodzi bowiem nad wyraz elastycznie do daty swojego urodzenia, choć elastyczność ta działa oczywiście tylko w jedną stronę. Skutkuje to tym, że na jej nagrobku pojawia się jedynie data śmierci. Oraz amorek – rzecz jasna nagi, za to z trąbką.

Jak pisze Małgorzata Czyńska w książce Berezowska. Nagość dla wszystkich, Maję zachwyca najbardziej powojenna młodzież. „Zauważała, że ludzie są coraz piękniejsi, wyżsi, lepiej zbudowani. Miała nadzieję, że za tym pięknem ciała pójdzie piękno ducha. Oczywiście u Berezowskiej najważniejsze są przyjemności doczesne i rozkosz zmysłów”. Ale o pełnej – tak uwielbianej przez artystkę – roznegliżowanej rozkoszy na okładce „Przekroju” nie może być mowy.

A więc Maja i majówka. Tym razem jednak Maja ubrana, a nie naga (Goya na pewno by jej to wybaczył). I choć mogłoby się wydawać, że Berezowska niczego się nie boi – bo czego w latach powojennych miałaby obawiać się twórczyni, która w 1930 r. zilustrowała Dekameron Boccaccia, a kilka lat później rysowała wizerunki „słodkiego Adolfa” w erotycznych konfiguracjach do modnego paryskiego magazynu „Ici Paris” – to do tak hołubionej przez nią nagości cenzor na pewno by wtedy nie dopuścił, a już zwłaszcza na okładce. Ale Berezowska słynie z tego, że zawsze jest o krok przed swoimi czasami. Chociaż kto wie, może jest wręcz przeciwnie, na pewno bliżej jej bowiem do innych odważnych „majówkowych obrazków”: Śniadania na trawie Maneta czy Koncertu wiejskiego Tycjana niż do epoki cenzury Instagrama.

O ile jednak nagość została w czasach wczesnego PRL-u przez cenzurę co najwyżej „ubrana”, o tyle Hitler o swoich karykaturach już nie zapomniał. Gdy w 1942 r. ukrywająca się artystka wróciła do Warszawy, trafiła w ręce gestapo i po krótkim pobycie na Pawiaku została – transportem majowym – wywieziona do Ravensbrück. Jednak nawet w obozie Berezowska nie przestała być sobą, wręcz przeciwnie: również tam, w przedostatnim kręgu piekła, oddawała się sztuce. Z silnym przekonaniem, że wszystko jakoś się ułoży, zaczęła malować koleżanki więźniarki, jakby były najpiękniejszymi kobietami świata. Zresztą kto wie, czy tak nie było.

Sprytna, rezolutna Maja

Ale co ma zrobić rysowniczka, którą w okresie powojennym hamują cenzura i socjalistyczna moralność? Musi, policzmy, o jakieś 180 stopni zmodyfikować swój znak rozpoznawczy i zamiast na nagości ciała skupić uwagę na jego opakowaniu, czyli stroju. Agnieszka Osiecka w roku festiwalu zachwyca się kolegą, który „wygląda rzeczywiście jak model Mai Berezowskiej” (choć może chodzić nie tylko o strój, lecz także o kolegę), a biografka artystki Małgorzata Czyńska kilka dekad później pisze, że „rysunki Mai mog­łyby posłużyć za żurnal od lat pięćdziesiątych do siedemdziesiątych XX wieku”. Panie na lipcowej okładce tygodnika mają więc na sobie modne rozkloszowane sukienki w drobne wzorki i sandały na płaskiej podeszwie. Towarzyszący im mężczyźni, w szortach i koszulach z krótkim rękawem, nawet dziś prezentują się na wskroś nowocześnie. Trudno też nie zwrócić uwagi na stylowy koszyk z modną zastawą – ten akurat na pewno spodobałby się na Instagramie. Tak jak wiszący na szyi młodzieńca aparat – dla porządku przypominamy: proszę Państwa, to nie kadr z Antonioniego, to „Przekrój” Anno Domini 1955.

Jednak nie oceniajmy numeru tylko po okładce, bo w środku jest przecież równie przyjemnie. Obok relacji z wizyty w Polsce premiera Indii, Nehru, i opisu wieczoru poetyckiego Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego sporo o zbliżającym się festiwalu. Odrobina mody (są i sandały!) oraz specjalne festiwalowe znaczki. Zygmunt Chychła nadaje z ringu, a Lucynka i Paulinka – nareszcie – z plaży. Zaraz potem wśród wielu mądrości ukryła się ta iście wakacyjna: „Piękny, pogodny dzień jest zachęcający, ale nie zachęca do pracy. Raczej do lenistwa”. I tego Państwu w te wakacje życzymy, niezależnie od wieku.

Historyjka o tym, jak sympatyczny gołąb usłyszał o filozofii biocentryzmu z dzioba swojej mało sympatycznej przyjaciółki.

– „Zastanówmy się, jaki świat zostawimy naszym dzieciom i wnukom! – krakała wredna wrona pochylona nad strzępkiem gazety. – Dbajmy o przyrodę, aby przyszłe pokolenia ludzi mogły cieszyć się czystym powietrzem i piękną naturą”. Co za bzdury! Co za urojenia!

– Co za bzdury? Co za urojenia? Czy tu jest napisane „bzdury”, „urojenia”? – spytał sympatyczny gołąb, wierny towarzysz wrednej wrony.

– Nie, to jest tylko mój komentarz do tych bzdur i urojeń – odpowiedziała wrona.

– Nie bądź taka złośliwa – próbował udobruchać ją gołąb. – Przecież to znacznie lepsze od tego, co ludzie piszą zazwyczaj, że trzeba zwiększyć wydobycie i produkcję albo kupować nowe ubrania, które zaraz będą niemodne i trafią na śmietnik. Chcą dbać o przyrodę, to chyba dobrze?

– Ty ludzki sługusie! – wrzasnęła wrona. – Karmią cię okruszkami, dlatego ich bronisz.

– Gdybyś była sympatyczniejsza, wredna wrono, może też by cię karmili.

– Jak będę chciała ich chleba, sama go sobie wezmę. A te ich bzdury i urojenia będę nazywać po imieniu.

Wredna wrona dziurawiła dziobem gazetę tak zapamiętale, że gołąb trochę się za nią wstydził, nie po raz pierwszy zresztą.

– Przecież ludzie tutaj piszą – próbował ją uspokoić – żeby dbać o przyrodę. Powiedz mi, co w tym złego?

– Ich intencje są złe. Teraz chcą wyzys­kiwać przyrodę trochę mniej tylko po to, żeby zostawić coś swoim dzieciom i wnukom do wyzyskiwania. O to im chodzi. Nie widzą dalej niż czubek swojego dzioba.

– Tak jak i my – nieśmiało zasugerował gołąb.

– Ha, ha! Biedny naiwniaku. Mówisz, że ludzie są tacy jak my, i łudzisz się, że oni też tak uważają? Otóż nie. Oni wierzą, że są lepsi od nas, i to dużo lepsi. Trafi się czasem mądry człowiek, który im pokaże, że wszystkie żywe istoty są tak samo wartościowe, ale oni i tak nie chcą tego zrozumieć. Był kiedyś taki Karol Darwin, słyszałeś o nim?

– Mówiłaś już wiele razy.

– Skoro jeszcze nie mówiłam, to teraz posłuchaj.

Wspólny przodek i szacunek

– Karol Darwin, sympatyczny gołębiu, twierdził, że wszystkie istoty żywe na Ziemi wywodzą się od wspólnej praprababki. Tę hipotezę potwierdzili potem genetycy. Wspólna praprababka wszystkich organizmów żyła jakieś cztery miliardy lat temu. Losy jej potomków potoczyły się w wielu kierunkach, kształtowane przez różne mutacje i warunki środowiska. Każda istota radziła sobie, jak mogła, i dlatego się różnimy. Na tym polega ewolucja. I ludzie niby to rozumieją, ale wciąż uważają, że ich ścieżka rozwoju jest najlepsza i już! Inne organizmy najwyraźniej zbłądziły albo niewystarczająco się starały.

Tu wrona zaniosła się śmiechem.

– Każda pliszka swój ogonek chwali – podsunął ostrożnie gołąb.

– Typowo ludzkie ptakofobiczne porzekadło – skrzywiła się wrona z niesmakiem. – To przecież ludzie, a nie pliszki, chełpią się bez przerwy. Chwalą się na przykład tym, że mają naukę, ale czy coś z niej rozumieją? Nauka mówi, że wszyscy jesteśmy częścią biosfery, wszyscy: od bakterii po wieloryba. Ludzie też. Współtworzymy wielką całość. Jednak oni uważają, że biosfera jest po prostu po to, żeby mogli ją wyzyskiwać. Z takiego stosunku do przyrody nic dobrego nie może wyniknąć.

– Tak – rozczulił się gołąb – przyroda potrzebuje miłości. Ludzie powinni kochać rośliny i zwierzęta, dawać im okruszki.

– Przyroda nie potrzebuje okruszków, tylko szacunku! – ryknęła wrona tak głoś­no, że wszystkie okoliczne ptaki spojrzały na nią z wyraźną naganą. Tak się przynajmniej zdawało gołębiowi.

– Kiedyś – ciągnęła wrona już nieco ciszej – gdy mieszkałam na Brooklynie, profesor Paul W. Taylor poprosił mnie o pomoc w opracowaniu zasad etycznych, żeby ludzie wiedzieli, jak należy postępować z naturą. Pracowaliśmy nad tym wiele lat i profesor wydał nawet książkę, która nazywa się właśnie Szacunek dla przyrody. Wspaniały tytuł. Powtórz.

– Szacunek dla przyrody – powtórzył gołąb.

– Szacunek dla przyrody – tłumaczyła wredna wrona – tym się różni od miłości, że obejmuje całą naturę – nie tylko tę, która się ludziom wydaje ładna i sympatyczna lub pożyteczna. Razem z profesorem Taylorem długo myśleliśmy i uznaliśmy, że to jest właściwy punkt wyjścia dla całej ludzkiej etyki. Z niego wyrastają cztery podstawowe reguły biocentryzmu, których cię teraz nauczę, gotowy?

– Tak – odparł gołąb zadowolony, że wrona przestała się już pieklić.

Cztery reguły…

– A więc pierwsza – zaczęła wykład wrona – jest reguła nieszkodzenia. Głosi ona, że nie można działać na szkodę jakichkolwiek organizmów i populacji, jak również ekosystemów. Rozumiesz?

– Jasne! – gruchnął gołąb. – To znaczy, że wstrętny kleszcz obrzeżek gołębień nie będzie już mnie dręczył i wypijał mojej krwi.

– Zupełnie nie rozumiesz. Reguły etyczne dotyczą tylko ludzi. Wyłącznie ich. Widzisz to drzewo zarośnięte przez bluszcz? Pnącze działa na szkodę drzewa, ale jest niewinne. Ani dobre, ani złe.

– A obrzeżek gołębień nie jest zły? Przecież to taki wstrętny kleszcz!

Jeśli gołąb kogoś nienawidził, był to właśnie obrzeżek gołębień.

– Nie, nie jest – oznajmiła wrona. – Ani nie jest dobry. A wobec spraw pomiędzy tobą a kleszczem ludzka etyka powinna zachować neutralność. Dlatego zaraz po regule nieszkodzenia mamy drugą: niemieszania się. Mówi ona, że ludzie nie powinni ingerować w sprawy przyrody.

– Czyli nie mogą mnie karmić okruszkami? – wystraszył się gołąb.

– Przede wszystkim nie mogą ograniczać wolności organizmów, łapać ich, więzić, zatruwać, utrudniać im dostępu do wody i pożywienia. A poza tym, ogólnie rzecz biorąc, nie powinni się wtrącać.

– Czyli koniec okruszków… – gołąb był bliski płaczu.

– Dla jednych koniec okruszków, dla innych początek wolności. Wiesz, co to jest wolność, sympatyczny przyjacielu?

Gołębia trochę dotknęło to pytanie.

– Chyba każdy ptak to wie – odrzekł z godnością.

– Ale w szerszym sensie, nie tylko ptasim. – Wredna wrona nie zwracała uwagi na jego uczucia. – Otóż wolność ekosystemu, czyli społeczności organizmów, to jest po prostu brak ludzkiej interwencji. Im mniej wpływu człowieka, tym więcej wolności. I tego się trzymajmy. A teraz przejdźmy do reguły trzeciej, czyli reguły uczciwości. Mówi ona, że ludzie nie mogą oszukiwać innych organizmów.

– Nieuczciwe są okruszki ze spleśniałego chleba – zgodził się gołąb.

– Sympatyczny gołębiu! – pouczyła go wrona. – Nawet świeży chleb jest dla ciebie szkodliwy, pamiętaj o tym! Ale nie o to tutaj chodzi. Oszukiwanie organizmów jest wtedy, kiedy człowiek nabija najświeższy choćby chleb na haczyk i wrzuca do wody, żeby złapać rybę. Ciebie nikt tak nie oszukał, prawda?

– Nie. Ale pliszki mi mówiły, że perfidnymi oszustkami są kukułki.

– A ja ci mówiłam, że zasady etyczne obowiązują wyłącznie ludzi! Już zapomniałeś?

– Pamiętam, pamiętam, ale kukułki są perfidne, a kleszcze wstrętne. Przyroda potrafi być okropna! Jak to dobrze, że chociaż ludzie dają nam okruszki!

W tym momencie wrona dziobnęła gołębia. Nie bardzo mocno, jednak zrobiła to. I pewnie dziobnęłaby go jeszcze raz, lecz gołąb ją uprzedził.

– Mam pytanie, wredna wrono, mam pytanie! Jeżeli człowiek wybuduje szklarnię i oszuka roślinę, że jest cieplej, niż jest w istocie, to czy nie łamie reguły uczciwości profesora Taylora?

– Kra, kra. Interesujące zagadnienie. Bardzo interesujące. Ciekawe, co by powiedział profesor Taylor? Tego się już nie dowiemy, bo nie żyje. Pomyślmy, pomyślmy, na pewno znajdziemy odpowiedź.

Tu wrona zadumała się i gołąb też. Nic im nie przyszło do głowy.

– Może lepiej kontynuujmy wykład – powiedziała w końcu wrona. – Ostatnią z czterech reguł biocentryzmu jest reguła zadośćuczynienia. Głosi ona, że człowiek musi naprawiać szkody, które wyrządził innym organizmom, populacjom, gatunkom i ekosystemom.

– I to już koniec? – spytał gołąb z nadzieją w głosie.

– To dopiero początek – odpowiedziała wrona.

…i pięć zasad postępowania…

– To nie koniec, sympatyczny gołębiu, bo stosowanie powyższych reguł wcale nie jest takie proste. Przecież każdy człowiek ma też swoje cele, które chce realizować. I ludzkie społeczności również mają swoje sprawy i swoje zamiary. Dlatego profesor Taylor musiał opracować zasady postępowania, które stosuje się w sytuacji konfliktu interesów. Po pierwsze jest więc zasada samoobrony. Ludzie mają prawo się bronić przed organizmami, które chcą ich skrzywdzić.

– Ja bym nigdy nie skrzywdził człowieka – zapewnił od razu gołąb.

– I masz słuszność, bo nie ma na świecie mściwszej bestii. A wracając do wykładu: druga jest zasada proporcjonalności. Czyli człowiek zawsze musi się zastanowić, czy potrzeby, które chce realizować kosztem przyrody, są drugorzędne czy podstawowe.

„Podstawowa potrzeba człowieka to karmić nas okruszkami!” – chciał krzyknąć gołąb, ale zorientował się, że wrona już szykuje dziób, żeby go skarcić, więc zamiast tego zapytał:

– A jak to odróżnić, wredna wrono? Przecież człowiek jest zmienny. Ciągle wynajduje sobie nowe potrzeby czy interesy i te, które wczoraj były drugorzędne, jutro staną się podstawowe.

– Dobra uwaga, sympatyczny gołębiu. Odpowiedź jest następująca: otóż do końca odróżnić się tego nie da. Można jednak ustalić pewną hierarchię ludzkich interesów, zaczynając od fundamentalnych, związanych z biologicznym przetrwaniem, a kończąc na okrutnych fanaberiach, takich jak hodowanie zwierząt na ozdobne kołnierze czy handel kością słoniową.

– A co z tym wszystkim, co pomiędzy? – dopytywał gołąb. – Na przykład budowa biblioteki? Czy można zniszczyć łąkę, na której żyją miliony istot, żeby zbudować bibliotekę?

– A czy wiesz, sympatyczny gołębiu, że taki sam przykład rozważał profesor Taylor? Czy ty aby nie czytałeś jego książki?

– Przecież nie umiem czytać.

– Racja. W takim razie powiem ci, co profesor Taylor pisze o budowaniu biblioteki. Otóż w takich wypadkach trzeba przywołać trzecią regułę postępowania, czyli zasadę najmniejszego zła. Innymi słowy: ludzie powinni znaleźć dla biblioteki taką lokalizację, którą zamieszkuje jak najmniej istot. Najlepiej niech budują w jakimś miejscu, które już wcześ­niej zdewastowali. Czy takie wyjaśnienie ci wystarczy?

– Tak – odparł gołąb. – A właściwie nie. Bo biblioteka biblioteką, ale ludzie też muszą coś jeść. Pieką na przykład chleb, który jest bardzo ważny. I co? Mają zrezyg­nować z jedzenia, wredna wrono?

– Oczywiście, że nie, sympatyczny gołębiu. Ludzie mogą realizować swoje podstawowe interesy, np. zdobywać pożywienie. Muszą to jednak robić zgodnie z czwartą regułą postępowania. Jest to zasada sprawiedliwości dystrybucyjnej. Stanowi ona, że ludziom nie wolno zaburzać ekosystemów, nie mogą też wyniszczać populacji organizmów ani tym bardziej gatunków. A jeśli już coś popsuli, zaburzyli lub wyniszczyli, to powinni naprawić, o czym mówi piąta i ostatnia zasada postępowania, czyli zasada sprawiedliwości redystrybucyjnej.

– Strasznie długie słowo. A o tym naprawianiu szkód chyba było już wcześniej.

– Tak. To dlatego, że ludzie już tyle napsuli, że właściwie teraz powinni się zajmować głównie naprawianiem. Czy zapamiętałeś, sympatyczny gołębiu, wszystkie reguły i zasady postępowania?

– Nie – przyznał szczerze gołąb. – Wszystko to jest bardzo skomplikowane.

…oraz jeszcze odpowiednia postawa

– Tak ci się tylko wydaje – zapewniła wrona. – Wystarczy przyjąć odpowiednią, biocentryczną postawę i wtedy się wszystko uprości. Najważniejsze jest przyznanie, że każdy organizm ma wewnętrzną wartość: czy to zwierzę, roślina, grzyb, czy bakteria. Każdy jest celem, a nie środkiem – jak mawiał mój nadbałtycki przodek. Druga istotna sprawa to zdobywanie rzetelnej, naukowej wiedzy o tym, co organizmom szkodzi i na czym polega ich dobrostan. Oraz szanowanie natury i pamiętanie, że człowiek do niczego nie jest jej potrzebny. Przyroda bez ludzi świetnie sobie poradzi, a ludzie bez przyrody już nie. To jest właśnie biocentryczna postawa. Jeśli człowiek ją przyjmie, wtedy wszelkie reguły i zasady nabiorą właściwej treści. Tak właśnie nauczał mój przyjaciel z Brooklynu, profesor Taylor.

– Powiedz mi, wredna wrono, jeszcze jedną rzecz. Dlaczego właściwie my, ptaki, o tym rozmawiamy? Przecież te zasady są dla ludzi.

– Kra, kra. Rozmawiam z tobą o tym, sympatyczny gołębiu, żebyś choć przez chwilę pomyślał o czymś innym niż okruszki.

– A ja podejrzewam co innego – odparł gołąb. – Myślę, że w istocie nie jesteśmy ptakami, ale postaciami literackimi, które prowadzą dialog w opowiadaniu na łamach „Przekroju”. I że rozmawiając o filozofii profesora Taylora, tak naprawdę nie mówimy do siebie nawzajem, tylko do czytelników, czyli ludzi.

– Wiesz co, sympatyczny gołębiu? Ty już lepiej myśl o okruszkach. Filozofia najwyraźniej nie jest na twoją głowę.


Na podstawie: Paul W. Taylor, Respect for Nature: A Theory of Environmental Ethics, Princeton 1986, 1989, 2021. Podobieństwo bohaterów do rzeczywistych ptaków jest czysto przypadkowe.

rysunek: Mieczysław Wasilewski
rysunek: Mieczysław Wasilewski

Szanownych Czytelników uprasza się, aby ze względu na własne bezpieczeństwo lekturze niniejszego tekstu oddawali się w innym miejscu niż pole czy miedza, a także nie w samo południe.

Bywam ptakiem, zwierzęciem, kotką abo sową,
W nocy wielką niewiastą, co mię śmiercią zowią.
Kto mie ujrzy w południe, to przypołudnicą,
A pod wieczór zaś wiedźmą abo latawicą.

(Januarius Sowizdralius, Peregrynacja dziadowska, 1612)

 

Pojawiały się najczęściej w czasie żniw. Zazwyczaj miały postać kobiety, często szkodziły napotykanym ludziom. Przybierały rozmaite formy, a ich zróżnicowanie wciąż stanowi wyzwanie dla badaczy religii, obyczajów, języka. Południce należą do repertuaru wierzeń słowiańskich, które formowały się w początkach wczesnego średniowiecza, przypuszczalnie w VI w., ale ich przejawy przetrwały w folklorze i kulturze ludowej niemal do początków XX w. Należy pamiętać, że wierzenia ludowe trzeba rozpatrywać w określonym kontekście, jakim były wieś i jej kultura. Ogromną rolę odgrywały tam Kościół oraz ludowy katolicyzm, który stanowił jeden z kluczowych elementów autodefinicji jej mieszkańców, co mocno podkreślał wybitny antropolog wsi Ludwik Stomma: „Jesteśmy tutejsi, jesteśmy chłopami-rolnikami, jesteśmy katolikami” (Antropologia kultury wsi polskiej XIX wieku oraz wybrane eseje, Łódź 2002). To pozornie oczywiste stwierdzenie jest niezwykle ważne, gdy poruszamy się po grząskim gruncie badań nad ludowymi wierzeniami o przedchrześcijańskim charakterze. Obserwowany obecnie ogromny wzrost zainteresowania szeroko rozumianą słowiańszczyzną to zjawisko bardzo istotne, a także ciekawe – zarówno pod względem społecznym, jak i badawczym. Niestety przyrost treści związanych z tą tematyką nie idzie w parze z ich jakością oraz rzetelnością w sięganiu do źródeł. Świetnym określeniem tego stanu rzeczy może być anegdota przytoczona w pracy profesora Bohdana Baranowskiego W kręgu upiorów i wilkołaków (pierwsze wydanie ukazało się w 1981 r.): „[…] przytoczyć tu mogę żartobliwą uwagę wypowiedzianą przez pewnego specjalistę z zakresu badań nad religią Słowian w nieoficjalnych rozmowach, po jednej z naukowych konferencji. Stwierdził on, że w miarę rozwoju badań nad religią Słowian wiemy o niej coraz mniej. Bezsprzecznie w tym paradoksie tkwi dużo prawdy”. To spostrzeżenie pozostaje aktualne. Sporo publikacji oraz innych tekstów kultury na interesujący nas temat to raczej literackie i graficzne krea­cje artystyczne niż opracowania naukowe. „Historia badań nad religią Słowian jest historią rozczarowań” – twierdził już w 1947 r. profesor Stanisław Urbańczyk w pracy Religia pogańskich Słowian. Mimo to spróbujemy opowiedzieć o południcach, prześledzić ich regionalne zróżnicowanie pod względem imion, wyglądu i kompetencji, ale też przedstawienia tych postaci w kulturze oraz sztuce.

Według profesora Kazimierza Moszyńskiego, etnografa i badacza kultury ludowej Słowian, oraz profesorki etnografii Jadwigi Klimaszewskiej rozprzestrzenienie wierzeń o południcy jest jednym z najciekawszych zjawisk w zakresie słowiańskiej etnogeografii. Południca znana była „części zachodniej” świata słowiańskiego – obejmującego Łużyce Dolne i Górne, znaczne ziemie Czech i Słowacji, a także Polskę i rozległe obszary Białorusi – oraz w „części wschodniej”, czyli na terenach Rusi i w rejonie od północno-zachodniej Syberii.

Uwieść żniwiarza

Skoro występowały powszechnie, to kim właściwie były? Jak wyglądały? Jak je nazywano w zależności od regionu? I wreszcie: jakie funkcje pełniły? Południce to grupa rozmaitych postaci, które pomimo wielu niedoskonałości samego terminu będziemy nazywać demonicznymi (od greckiego daimon – nieosobowa, nadprzyrodzona moc). Wielość okreś­leń i zróżnicowanie terytorialne ich występowania wynikają z tego, jak bardzo obecne były w wierzeniach i jaką miały rangę. Ich archaiczne i przedchrześcijańskie pochodzenie to co prawda tylko hipoteza, jednak wielce prawdopodobna. Demony te są typowe dla społeczności agrarnych, a ich aktywność jest uzależniona od cyklu prac na roli. Południce pojawiają się w porze od zasiewów po żniwa, choć najczęściej widywano je w ostatnim okresie wegetacji zbóż. Z zebranych przez Stommę materiałów etnograficznych wyłania się obraz strasznej kobiety, która nawiedza miedze w czasie bicia dzwonów na Anioł Pański. Co ciekawe, owymi demonami mają stawać się dusze zmarłych w trakcie własnego ślubu lub niedługo przed nim. To może tłumaczyć chęć zdobycia przez nie nowego kochanka, którym miałby stać się schwytany lub omamiony żniwiarz.

O ile czas aktywności południc zasadniczo powtarza się we wszystkich przekazach, o tyle już kwestia wyglądu demona jest bardziej skomplikowana. Według dr. Leonarda Pełki, ucznia i kontynuatora badań prof. Baranowskiego, w zależności od podania ludowego południce przybierały postać: dziewcząt w białym odzieniu, z rozpuszczonymi włosami; nagich młodych kobiet; kobiet starych; kobiet szpetnych; mężczyzn w białych strojach; dzieci (zwłaszcza chłopców) w pstrokatych ubrankach. Czasami były po prostu niewidzialne albo świetliście migotały. Wydaje się, że te dwie ostatnie przypisywane im cechy mają wytłumaczenie. Niekiedy – jak świadczą dane ze Śląska i z Małopolski – południce ukazywały się pod postacią wirów powietrznych kręcących się nad polami i porywających wszystko, co znalazło się na ich drodze. Z kolei światełka czy ogniki, pod którymi miały kryć się demony, można wyjaśnić omamami wzrokowymi wywołanymi udarem słonecznym, o co nie było trudno podczas żniw w upalne, letnie dni. Choć południce wprawiały łany w ruch, to ich pojawienie się mogło również tłumaczyć bezruch czy skwar – jak przedstawia to Władysław Reymont w Chłopach: „Upalna cichość leżała w powietrzu, a nikaj nie dojrzał człowieka ni ptaka, ni żadnego stworzenia i nikaj nie zadrgał listek ni trawka choćby najmarniejsza, jakby w oną godzinę Południca zwaliła się na świat i wysysała spieczonymi wargami wszystką moc ze ziemi omglałej”.

Dwie twarze demonicy

Po pominięciu form świetlnych i powietrznych, a także zostawieniu na razie postaci męskich z dostępnych nam źródeł wyłania się co najmniej podwójny obraz południc. Z jednej strony są powabne oraz czyhają na zdrowie i życie przeważnie młodych żniwiarzy, z drugiej – szpetne, wychudzone, niebezpieczne też dla kobiet i dzieci. Dychotomia ta jest doskonale widoczna w podaniach wielkopolskich zaprezentowanych przez prof. Renatę Dźwigoł w pracy Polskie ludowe słownictwo mitologiczne. W tym regionie kraju południce są przedstawiane zarówno jako piękne dziewczyny obwiązane złotym lub srebrnym pasem, za którym nosiły sztylet, jak i brzydkie stare kobiety zbierające kłosy na ścierniskach.

Warto w tym miejscu zrobić dygresję i przytoczyć najstarsze źródło mówiące o wierzeniach Słowian. W napisanej w latach 545–553 Historii wojen autorstwa Prokopiusza z Cezarei poza informacją o czci, jaką Słowianie darzyli bóstwo gromowładne, znajdziemy następujący zapis: „[…] oddają ponadto także cześć rzekom, nimfom i innym duchom. I składają im wszystkim ofiary, a w czasie tych ofiar czynią wróżby”. Czy nie moglibyśmy zatem na podstawie tego cytatu doszukiwać się podobieństw między antycznymi nimfami a swojskimi południcami i rusałkami w postaci urodziwych młodych kobiet opiekujących się polami, ale też zwodzących młodzieńców na manowce? Rzecz wydaje się godna uwagi, choć należy pamiętać, że usystematyzowane nazewnictwo może nas wywieść w pole. Konkretny „typ” demona opisywany był nie tyle samą nazwą, ile raczej wyglądem i funkcją. W leksykonie Barbary i Adama Podgórskich Wielka księga demonów polskich obok południcy znajdziemy kolejnych 55 (!) nazw mających określać tę demoniczną postać. Odnoszą się one przede wszystkim do czasu aktywności – m.in. południca, przypołudnica, południówka; do miejsca aktywności – np. chabernica, czarownica albo baba, matka żytnia; w końcu do jej negatywnego charakteru i związku z mocami piekielnymi – diablica polna, diabeł południowy, szatanka.

Tak duże zróżnicowanie imion miało łączyć się z odmiennym wyglądem i funkcjami poszczególnych południc. Ciekawe cechy wyglądu południcy znajdziemy u niezastąpionego prof. Baranowskiego, który podaje, że w Łęczyckiem „południca ma bladą twarz, olbrzymie krwistoczerwone usta i długi czerwony język. Również jej oczy były czerwone. Na głowie zamiast włosów miała zwiędnięte zielsko”. To ten wizerunek musiał zainspirować twórców popularnej gry komputerowej Wiedźmin – Południca ma tam charakterystyczny długi język. Przeciwieństwem tego przedstawienia były opisane przez Hannę Popowską-Taborską demony znane z Kaszub, okreś­lane mianem polńica: „demon polny w postaci nagiej dziewczyny z wieńcem kwiatów na głowie, posiadający siłę przysparzania urodzajów” lub opřepåłńica: „życzliwy demon zbożowy w postaci biało ubranej dziewczyny z wieńcem dojrzałych kłosów, ukazujący się o prepåłńe, czyli w samo południe” czy w końcu yepfepełóica, która budziła z drzemki żniwiarzy wypoczywających na miedzy, by jim vilk ńe vlez za skórą, bue jinaće uońi be są ńe podńosle („dostanie wilka” znaczy w tym wypadku przeziębienie i ból pleców, co uniemożliwia wstanie i dalszą pracę). Południce były więc postaciami pozytywnymi, przynoszącymi na pola urodzaj i zapewniającymi rolnikom bezpieczeństwo.

W materiałach kaszubskich można jednak spotkać także demony polne o niszczących mocach. Zalicza się do nich rža­ńixa: „demona zbożowego w postaci starej baby” lub ržanana albo žëtnå mac: „żeńskiego demona zbożowego”. Kolejny wariant to žarnå mac: „demon zbożowy w postaci baby, pożerający dzieci i gęsi”. W tych ostatnich wariantach owa istota przybierała kształt kobiety z kosą albo – w niezwykle ciekawym przedstawieniu – z „plecionym ulem zamiast głowy, z oczami jak gwiazdy, z uszami jak osioł”. Dr Bernard Sychta w wymienianym już słowniku podaje też ciekawą informację związaną z działaniami południc: miały zdolność zarażania zboża sporyszem, grzybem pasożytującym niszczącym uprawy, również o właściwościach narkotycznych.

W innych podaniach południce miały żelazne zęby lub, jak w Sieradzkiem, nogi pokryte sierścią albo piórami. Na wschodnim Mazowszu i Podlasiu przybierały postać śmierci o straszliwej twarzy, ich głowę zastępowała niekiedy trupia czaszka z (po raz kolejny) żelaznymi zębami. Wszystkie te warianty demona można nazwać „południowymi diablicami”, gdyż łączy je czas i miejsce aktywności – pola w południe. Oprócz w łanach zboża duchy te miały lubować się także w połaciach łubinu, który podczas kwitnienia odurza zapachem, a drzem­ka w jego sąsiedztwie może skutkować bólem głowy. Bohdan Baranowski słusznie zauważa jednak, że wierzenia te są stosunkowo młode, ponieważ łubin rozpowszechnił się na ziemiach polskich dopiero w XIX w. Bardziej pierwotny wydaje się podlaski wizerunek bab grochowych, które ubrane w suknie uplecione z grochowin lub z grochowinami zamiast włosów dusiły żniwiarzy odpoczywających na miedzach.

Przyjdzie do mnie, gdy lato…

Chociaż duszenie śpiących wydaje się najpowszechniejszym sposobem uśmiercania ofiar, to południce realizowały również o wiele bardziej krwawe scenariusze. Oprócz wspomnianych już kos i żelaz­nych zębów, którymi rozszarpywały ciała nieszczęśników, używały też sierpów. To archaiczne narzędzie, łączone ze zbożem i żniwami, stało się symbolem południc z ziemi dobrzyńskiej opisywanych przez Aleksandra Petrowa: „[…] jak opowiadała mi jedna stara gospodyni, w południe pokazują się w lesie, a czasami i na polu, wysokie kobiety w białe płachty przybrane, z ostrym sierpem w ręku. Kto w południe nie idzie na obiad, a tylko wałęsa się z kąta w kąt, temu głowę odrzynają. Takiego ducha nazywają południcą albo przypołudnicą” (Lud Ziemi Dobrzyńskiej, Kraków 1878). Związek z sierpem jest widoczny w nazwach notowanych w Łużycach Dolnych: serpownica, serpowa baba, serpowa syja, serpul. Określenia te dotyczą zatem postaci, która sierpem pozbawia nieszczęśnika głowy. Zbliżoną postacią demoniczną znaną z wierzeń białoruskich, wielkoruskich i ukraińskich, stosującą jednak zdecydowanie odmienne sposoby uśmiercania swoich ofiar, była rusałka polna, zwana rusawką. Według Pełki białoruskie rusałki to piękne, białe jak śnieg panienki, a ich siedliskiem miały być gęstwiny zielonych konopi i zielone żyto, stąd niekiedy nazywano je żytnimi panienkami. Według etnografa i archeologa amatora Michała Federowskiego, autora napisanego pod koniec XIX w. dzieła Lud białoruski na Rusi Litewskiej: materyały do etnografii słowiańskiej: „Rusawka, albo jak ją lud w Sokólskiem Kozytką nazywa, ma to być demoniczna istota strzegąca łanów zboża (zwłaszcza żyta), by dzieci zbierające kwiatki nie otrząsały pyłku, jaki się znajduje na kwitnących kłosach. Skoro Rusawka nieostrożnego śmiałka uchwyci w swoje objęcia, nie wypuszcza go już dotąd, dopóki go na śmierć nie załachocze. Lud sobie ją przedstawia jako dziewicę słuszną, bladą, z rozpuszczonymi włosami i wiecznie milczącą. […] Prócz tego, tajemnicza ta istota ma mieć na sobie złociste szaty, od których bije blask taki, iż go żadne oko ludzkie znieść nie potrafi”.

Jak widać, południce mogły być piękne i straszne, młode i stare, kuszące i przerażające, pożyteczne i niszczące. Ich różnorodność odpowiadała realnym problemom mieszkańców wsi, niejednokrotnie zmuszonych do zostawiania małych dzieci na miedzach, w czasie gdy sami zajmowali się pracą na roli – narażali je przez to na rozmaite niebezpieczeństwa. Południca była związana z wegetacją zbóż, ale przecież także z cyklem życia i śmierci. O jej związkach ze sprawami ostatecznymi wspomina bohater wiersza W południe Kazimierza Grześkowiaka. Utwór ten, wykonywany przez Kazika Staszewskiego, kończy się tak:

Przyjdzie do mnie gdy lato
Za lat ile sam nie wiem
Przyjdzie stanie przed chatą
Powie „Czas już na ciebie”
Dzieci ziemią obdzielę
Zrobię jeszcze Bóg wie co
I w pachnącą niedzielę
Pójdę za południcą
Pójdę za południcą
Odejdę z południcą
.

Chciałbym napisać wiersz o swoim kocie,
Ale wierszy o kotach powstało już krocie.
Gdyby je zebrać razem – gigantyczna sterta.
Mamy, prawda, Rilkego, Szymborską, Herberta
(To proza poetycka, ale też się łapie).
Więc jak ja mam napisać o uszku czy łapie
po Rymkiewiczu, Blake’u (tamten o tygrysie,
Lecz to też kot, tylko duży). Już pot perli mi się
Na czole (nawet ten rym ostatni był już w „Tygrysie” Brzechwy).
I po co pisaliście tyle o kotach? Ech, wy
Poeci, czy wiecie, jak straszne to dla mnie obciążenie?
Gdy zaczynałem pisać, myślałem sobie, że nie
Potrwa to długo, a proszę: zaczynałem w zimie,
Jest lato, wiersz niegotowy. No bo po Tuwimie?
Jachowiczu? Petrarce? Konopnickiej? Eliocie?
No dobra, nie napiszę chyba wiersza o kocie.
Zamiast tego pomacham mu paskiem od szlafroka
(Przyczaił się na szafce i skoczył z wysoka
Na ten pasek), popatrzę, jak je (strasznie mlaszcze),
A potem
Go
Pogłaszczę.

O tym, że z Ziemią dzieje się coś niedobrego, wie i czuje chyba każdy. Ale kto słyszał, że Wietnam wprowadził „przyrodobójstwo” do swojego kodeksu karnego? Albo że na wyprodukowanie przeciętnego telewizora trzeba zużyć 2,5 tony surowców i wypuścić do atmosfery równowartość CO2 emitowanego przez samolot na trasie z Paryża do Nicei i z powrotem?

Kiedy pytam Jennifer Gallé, autorkę ksiażki Sekrety Ziemi, jaka ciekawostka związana ze środowiskiem naturalnym niezmiennie ją zaskakuje, odpowiada, że ta o kotach. „Ach tak, to, co koty robią z bioróżnorodnością, jest dość przerażające!”

W książce Sekrety Ziemi Jennifer Gallé pisze o tym, że chociaż koty są naszymi pupilami, królują na memach i śmiesznych filmikach w social mediach, to mają również ciemną stronę. Badania sprzed 10 lat przeprowadzone w USA dowodzą, że każdego roku ofiarą kotów domowych padają… miliardy (!) ptaków, drobnych ssaków, gadów i płazów.

Od tamtej pory problem analizuje wielu naukowców.

„Na tym polu moje rozdarcie wydaje się najgłębsze – wyjaśnia Jennifer. – Z jednej strony kocham koty, jak typowa kociara, z drugiej kocham też rozśpiewane ptaki na drzewach. Lubię na nie patrzeć, jak podfruwają, siadają na gałązce, odlatują dalej”.

Trudno uwierzyć, ale kot jest gatunkiem inwazyjnym, jednym z najgroźniejszych dla bioróżnorodności. Niebezpiecznym zwłaszcza dla ptaków, które żywią się nasionami i które po pokarm sfruwają na ziemię. Dzwońce zwyczajne są ich najczęstszymi ofiarami.

Druga rzecz niedająca Jennifer spokoju to relacje o mieszkających w miastach dzieciach, które coraz więcej czasu spędzają w domach, odcięte od natury.

Kanadyjski badacz Scott Sampson twierdzi, że zbieranie patyków, przeprawa przez strumyk czy przyglądanie się mrówkom zapewniają dzieciom gamę wrażeń zmysłowych, których nie da żaden ekran. Te doświadczenia nie tylko pomagają im w dojrzewaniu, ale także ograniczają zaburzenia wynikające z braku kontaktu z przyrodą, takie jak otyłość czy stany lękowe.

„A skoro przyszłe pokolenia zostaną w czterech ścianach, przed ekranami, to kto będzie toczył bój o przyszłość planety?” – pyta Jennifer.

Według badania przeprowadzonego w 2013 r. we francuskim regionie Prowansja–Alpy–Lazurowe Wybrzeże niemal 90% dzieci w przedziale wiekowym 8–12 lat nie potrafi rozpoznać buraka.

Podobnych danych, anegdot i ciekawostek na temat środowiska podczas lektury Sekretów Ziemi można naliczyć przeszło dwieście. Książka wygląda jak szkic, zbiór luźnych notatek. Przywodzi na myśl encyklopedię, pełną przepięknie ilustrowanych haseł, tymczasem jest to przejmujące kompendium wiedzy o katastrofie. I o tym, jak opowiadać o kwestiach dotyczących stanu naszej planety, które przekraczają zdolności pojmowania.

Co jeszcze można wyczytać w tej książce? Na przykład to, że do wyprodukowania jednego zwykłego podkoszulka potrzeba 3 tys. litrów wody. Każdego roku przemysł tekstylny wytwarza 130 mld nowych ubrań. To drugi (po petrochemii) najbardziej szkodzący środowisku sektor produkcji.

Albo że średnia zawartość alkoholu w winie jeszcze w latach 70. wynosiła 10%, a dzisiaj to już 14%. Ten skok jest częściowo skutkiem zmian klimatu.

Najbardziej kuriozalną rzeczą wydaje mi się historia stojąca za aleksandrettą obrożną. To papuga, która – podobnie jak wspomniane na początku koty – jest gatunkiem inwazyjnym, mogącym wyrządzić duże szkody w ekosystemach. Ptaki te można spotkać w dużych europejskich miastach, w Paryżu i Barcelonie, przede wszystkim zaś w Londynie, gdzie żyje prawie 30 tys. osobników. To prawdziwa plaga. Istnieje kilka wariantów, które wyjaśniają, dlaczego papugi znalazły się na wolności.

Najczęściej winą obarcza się Jimiego Hendrixa.

Legenda głosi, że gitarzysta podczas krótkiego pobytu w Londynie wypuścił na wolność parę aleksandrett, dając początek zarazie. Do tego historycznego wydarzenia miało dojść na Carnaby Street w dzielnicy Soho. Jak wynika z relacji świadków, powiedział, że robi to, aby papużki ożywiły londyńską szarugę swoim psychodelicznym upierzeniem.

Teoria została oficjalnie obalona, jednak wielu londyńczyków nadal nie potrafi przebaczyć Hendrixowi.

Pytam Jennifer, skąd pomysł na taką formę książki. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musi cofnąć się o prawie dekadę – do czasu, kiedy zaczęła interesować się tym tematem. Był rok 2015. Przez długie lata pracowała w prasie codziennej, ale postanowiła przenieść się do redakcji popularnonaukowego portalu The Conversation, gdzie dziś prowadzi dział Środowisko i energia.

The Conversation powstał w marcu 2011 r. w Australii. Obecnie działa na całym świecie, jego lokalne filie znajdują się kolejno w Londynie, Bostonie, Johannesburgu, Paryżu, Toronto, Montrealu, Dżakarcie, Christchurch i Madrycie. Artykuły publikowane na stronie dotyczą tematów społeczno-politycznych, ale też z dziedziny nauki i klimatu. Portal bazuje na innowacyjnym modelu publikacji opartym na współpracy z naukowcami i ekspertami z całego świata. Tworzą oni wszystkie dostępne na stronie treści. Dziennikarze zatrudnieni w redakcji nie podpisują artykułów swoimi nazwiskami, za to wyszukują tematy i odpowiednich autorów oraz budują sieć kontaktów. Dbają również o to, by teksty były pisane w sposób pogłębiony, a jednocześnie przystępny.

Francuski oddział The Conversation zrzesza tysiące akademików, klimatologów, ekspertów z różnych dziedzin. Jennifer twierdzi, że nieprzypadkowo otworzył się w 2015 r.

To wtedy świat przyjął historyczną umowę klimatyczną na szczycie COP21 w Paryżu.

Jennifer zaczęła rozległy research. Szperała w Internecie, korzystała ze zdobytych wcześniej kontaktów. Szybko okazało się, że materiału jest mnóstwo, ale w większości temat klimatu jest pokazywany w formie wnikliwych, choć skomplikowanych opracowań, sprawozdań i analiz. A co gorsza, w apokaliptycznym tonie, od którego włos jeży się na głowie.

Właśnie wtedy postanowiła, że będzie to literacka zabawa, przemieszanie poważnych kwestii z serią naprawdę śmiesznych i często absurdalnych ciekawostek.

„Sama od takich tekstów mam zawroty głowy – opowiada Jennifer. – Problemy z klimatem są przecież monstrualne, dotyczą gigantycznej skali, dlatego czujemy się zarówno bezradni w ich obliczu, jak i winni za krzywdę, którą wyrządzamy planecie. A jeśli my, dziennikarki i dziennikarze, będziemy posłańcami tylko złych wieści, to czytelnicy się od nas odwrócą. Przygnębienie i zniechęcenie prowadzi donikąd. Nie chcę, żeby ludzie w przerażeniu zamykali moją książkę i odkładali ją na półkę. Nie chodzi o ukrywanie się przed prawdą, lecz o bycie bardziej świadomym. Fundamentalne znaczenie ma obserwacja tego, co dzieje się wokół, ale też dostrzeganie możliwości potencjalnych zmian”.

To zresztą od razu widać, bo jakie są opcje, Jennifer wyłuszcza w Sekretach Ziemi zwięzłymi podpunktami, zatytułowanymi ŁATWO NIE BĘDZIE.

„Nie będzie, bo nie ma magicznej różdżki, która za jednym dotknięciem zaradziłaby zmianom klimatycznym i innym wyzwaniom środowiskowym” – tłumaczy Jennifer.

  • Jak poradzić sobie z plastikiem, którego z każdym dniem przybywa? Do lat 60. produkowało się 15 mln ton tego tworzywa. Dziś jest to 138 mln, z czego 5% trafia do oceanów. Naukowcy odkryli enzymy z potencjałem do rozkładania plastiku, ale mimo tych sukcesów nie powstało dotąd żadne cudowne rozwiązanie. Trzeba po prostu ograniczyć produkcję plastiku, w przeciwnym razie zadusimy planetę.
  • Posadzić drzewo – nic prostszego! Akcji polegających na obsadzaniu drzewami ulic i parków lub odtwarzaniu całych kompleksów leśnych przybywa. Niestety w wielu przypadkach inicjatywy te mają służyć ich pomysłodawcom, a nie realnej zmianie. Błąd pierwszy: nieodpowiednie gatunki drzew. W ciepłych krajach często sadzi się eukaliptusy, które rosną błyskawicznie, jednak ich zapotrzebowanie na wodę przekracza możliwości wielu ekosystemów i mogą, co gorsza, wysysać wody gruntowe. Innym problemem bywa brak konsultacji z lokalnymi społecznościami, co rodzi napięcia. To przypadek wielu akcji określanych jako „przyjazne dla środowiska”.
  • Aby zmusić rządy do przestrzegania zobowiązań na rzecz walki z globalnym ociepleniem, organizacje społeczne i stowarzyszenia obywatelskie coraz częściej wstępują na drogę sądową. W 2017 r. według szacunków ONZ na całym świecie toczyło się 900 „procesów o klimat”. Procedury są skomplikowane, rozwlekłe oraz kosztowne. Bardzo często wymiar sprawiedliwości niechętnie podchodzi do rozpatrywania takich pozwów.
  • No i kwestia najwyższej wagi: aby zahamować wzrost temperatury na Ziemi, będący skutkiem działalności człowieka, musimy ograniczyć zużycie paliw kopalnych i zacząć na masową skalę korzystać z energii odnawialnej. Nie zanosi się jednak wcale na to, aby miało się to zmienić w ciągu najbliższych dekad. W dalszym ciągu niepodzielnym królem statystyk okazuje się węgiel. Transformacja przebiega z oporami. Francja ‒ kraj, który ma do dyspozycji 11 milionów kilometrów kwadratowych powierzchni morza terytorialnego – pierwszą farmę wiatrową uruchomiła dopiero w ubiegłym roku.

Za ten stan rzeczy można winić specyfikę strategii energetycznej tego państwa, które – co Jennifer zaznacza w kilku miejscach – atomem stoi. Żaden inny kraj na świecie nie jest aż tak zależny od energii jądrowej, która odpowiada tam za około 70% produkcji energii elektrycznej. We Francji działa obecnie 56 reaktorów jądrowych.

Plusem w kontekście zmiany klimatu jest to, że tego typu elektrownie ‒ w przeciwieństwie do węglowych – emitują niewiele CO2. Pozostaje jednak kwestia utylizacji odpadów wysoko radioaktywnych (czas ich połowicznego rozkładu szacowany jest na 100 tys. lat), kolosalnych nakładów z budżetu państwa i ze strony firm energetycznych na utrzymanie starych reaktorów, a także widmo katastrofy, podobnej do tej w Fukushimie z 2011 r., która może mieć tragiczne skutki dla zdrowia ludzi i stanu środowiska. Mimo to Francja długo forsowała w Parlamencie Europejskim pomysł, by energia jądrowa została uznana za „zieloną” i aby na inwestycje w nią można było pozyskać miliardy euro ze środków unijnych.

Emmanuel Macron zapowiedział już budowę 14 nowych reaktorów atomowych do 2050 r.

W tym samym czasie ma powstać 50 morskich farm wiatrowych.

Francja pozostaje jednak daleko w tyle za swoimi sąsiadami pod względem wykorzystania odnawialnych źródeł energii. W 2020 r. była jedynym krajem w Unii Europejskiej, który nie osiągnął progu 23% OZE w bilansie energetycznym.

Ale problemów jest więcej. Co piąty litr wody pitnej we Francji jest marnowany z powodu przeciekających rur; co roku 65 tys. hektarów ziemi w tym kraju zalewane jest betonem.

Dla równowagi, tłumaczy mi Jennifer, pewne rzeczy posuwają się naprzód.

Paryż zamierza do 2030 r. stać się najbardziej zielonym miastem Europy. Połowę metropolii mają zająć tereny zielone z parkami, skwerami i rozległymi lasami miejskimi. Zniknie 70 tys. (spośród 140 tys.) miejsc parkingowych. Władze chcą wyeliminować z ulic samochody o napędzie spalinowym. Zresztą cała Francja się zazielenia. Powierzchnia lasów w kraju wynosi obecnie 16,5 mln hektarów, czyli dwukrotnie więcej niż w 1830 r. To skutek programu dolesiania oraz rezygnacji z upraw i hodowli na wielu obszarach.

Przykłady można by mnożyć.

Rysunek z książki „Sekrety Ziemi”, zdjęcie: Wydawnictwo Literackie
Rysunek z książki „Sekrety Ziemi”, zdjęcie: Wydawnictwo Literackie

Od 2010 r. spożycie mięsa we Francji diametralnie spada. To wynik kampanii prowadzonej przez organizację L214, która – podobnie jak polskie Otwarte Klatki ‒ rejestruje ukrytymi kamerami to, co dzieje w rzeźniach, fermach i hodowlach klatkowych.

W 2021 r. Francja odeszła od plastikowych sztućców, w restauracjach nie można do potraw dodawać plastikowych zabawek dla dzieci. Rok później wszedł zakaz pakowania warzyw i owoców w plastik. Nie wolno też pakować książek i czasopism w folię ochronną.

Francuskie media w ostatnich latach coraz częściej włączają się do dyskusji. Kilka miesięcy temu najważniejsze redakcje podpisały porozumienie na temat zmian klimatu, wśród nich „Ouest-France” ‒ jeden z najbardziej poczytnych dzienników. Istotną częścią krajobrazu medialnego są tytuły skupiające się wyłącznie na kwestiach środowiskowych, takie jak „Reporterre” czy „Socialter”. Są też programy radiowe, m.in. La Terre au Carré, nadawany w publicznym radiu France Inter. Na YouTubie setki tysięcy wyświetleń mają kanały Partager, c’est sympa czy Feuillage. W szkołach prowadzone są lekcje dotyczące klimatu.

Pod koniec 2018 r. ponad 2 mln Francuzów podpisało internetową petycją w tzw. sprawie stulecia. Pół roku później stowarzyszenia ekologów pozwały państwo za to, że nie robi wystarczająco dużo, by zapobiegać szkodom ekologicznym. Pierwszy raz w historii sąd w Paryżu uznał, że państwo francuskie nie dotrzymało zobowiązań w sprawie redukcji emisji gazów cieplarnianych i jest winne karygodnych zaniedbań. Z prowadzonych co roku sondaży wynika, że Francuzi najbardziej w życiu boją się skutków zmian klimatycznych. Lato roku 2022 ‒ z falą upałów, susz i pożarów – skutecznie podziałało na wyobraźnię ludzi.

Kwestie te zajmują centralne miejsce w debacie publicznej.

Ale, jak mówi Jennifer, jest jeszcze wiele do zrobienia, a jej książka pisana była w stylu „trochę śmieszno, trochę straszno”. Historie, które stamtąd pochodzą, są też jak kubeł zimnej wody i mrożą krew w żyłach. Najbardziej alarmujące wskaźniki dotyczące stanu naszej planety autorka grupuje w jedną kategorię, nosi ona nazwę LICZBA, KTÓRA ZABIJA.

Nie wiem, jak o nich opowiedzieć, wolę je wam zacytować:

  • 1900 na sekundę, czyli 60 MILIARDÓW rocznie – to liczba zwierząt zabijanych na mięso na świecie. Tę trudną do uwierzenia statystykę podaje FAO, Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa. W ramach uzupełnienia: kurczak hodowany na mięso rośnie pięć razy szybciej niż jego przodek w latach 50. Dziś jego ubój jest możliwy już po pięciu tygodniach od wyklucia się z jajka.
  • Według danych IPCC do końca XXI w. poziom morza pod wpływem zmian klimatycznych podniesie się o co najmniej 26 cm (a być może nawet o 82 cm).
  • Ponad 3 mln osób rocznie umiera po spożyciu wody niezdatnej do picia, skażonej chemicznie, zanieczyszczonej mikroorganizmami i wirusami.
  • Według raportu WHO z 2016 r. 92% mieszkańców miast – którzy, nomen omen, stanowią połowę ludzkości – nie oddycha zdrowym powietrzem. Do tego dochodzi fakt, że co roku 9 mln ludzi, w tym 800 tys. Europejczyków, umiera z powodu oddychania powietrzem o zbyt dużym nasyceniu pyłami zawieszonymi.
  • Do mórz i oceanów rokrocznie trafiają w formie odpadów miliony ton plastiku. Ocenia się, że stanowią one od 2 do 5% światowej produkcji tego surowca.
  • W ciągu zaledwie niecałych 30 lat zniknęło prawie 80% europejskich owadów. To przede wszystkim skutek coraz powszechniejszego rolnictwa intensywnego.
  • Każdego roku na świecie znika 12 mln hektarów ziem uprawnych. Przyczynę stanowią, według ONZ, susza i postępujący proces pustynnienia. Poza tym tylko 1% powierzchni uprawnej na naszej planecie przeznacza się na rolnictwo ekologiczne.
  • Ocenia się, że od końca XIX w. do dzisiaj klimat Ziemi ocieplił się o ponad 1°C.

„Wszyscy czujemy, że z Ziemią dzieje się coś niedobrego. A jest naprawdę bardzo źle” – pisze Jennifer w Sekretach Ziemi.

Byłem ciekaw, co ma do powiedzenia na temat kierunku francuskiej polityki energetycznej na następne dekady. Albo o tych ośmiu latach, które mijają od podpisania Porozumienia paryskiego. Jennifer miała napisać mi o tym w kolejnym mejlu, ale kontakt nam się urwał.

Na ulicę wyszli Francuzi protestujący przeciw podniesieniu wieku emerytalnego.

Do protestów dołączyli również ekolodzy i nastoletni aktywiści klimatyczni.

We Francji walka o prawa społeczne jest uzupełnieniem walki o przyszłość planety.

Okładka książki „Sekrety Ziemi”, zdjęcie: Wydawnictwo Literackie
Okładka książki „Sekrety Ziemi”, zdjęcie: Wydawnictwo Literackie

Znamy laureatów i laureatki pierwszej rozgrywki w ramach 15. Ogólnopolskiego Turnieju Krzyżówek!

W niedzielę 18 czerwca 2023 r. odbył się pierwszy z dwóch turniejów 15. Ogólnopolskiego Turnieju Krzyżówek. W zmaganiach wzięło udział 10 księgarń. O zwycięstwo dzielnie walczyły drużyny, a także zawodniczki i zawodnicy indywidualni. Wygrał najlepszy, ale pozostałych lauratów od zwycięstwa dzieliły zaledwie minuty!

I tak oto miejsce pierwsze zajął Skład Główny z Koluszek, zwycięzcami są Dorota i Piotr Garbacikowie, poprawnie rozwiązaną krzyżówkę przesłano do nas o godzinie 16.25. Miejsce drugie zajęła księgarnia Do Dzieła z Łodzi – wynik przyszedł o godzinie 16.34, a miejsce trzecie księgarnia FiKa ze Szczecina – rozwiązana krzyżówka została nadesłana o godzinie 16.35.

Kolejne poprawnie rozwiązane krzyżówki przesłały księgarnie: Adebar – Laboratorium Kultury z Kołobrzegu o godzinie 16.36, Korekty z Warszawy o 16.59, Cafe Księgarnia Vademecum z Gdyni o 17.13, Między Słowami z Lublina o 18.20. Mimo zaciętej konkurencji w Bookowskim i Arsenale z Poznania i Toniebajce w Bydgoszczy nie wyłoniono laureata.

Wszystkim uczestniczkom i uczestnikom gratulujemy ducha walki i tęgich głów!

Ale to nie koniec naszych rozgrywek! Zapraszamy do udziału w drugim turnieju, więcej informacji podamy wkrótce! 


Dzięki dofinansowaniu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Partnerstwo dla księgarń”, Fundacja PRZEKRÓJ w 2023 r. realizuje projekt „Promocja księgarń kameralnych z Ogólnopolskim Turniejem Krzyżówek”. Pierwszy z nich już za nami.  

Serdecznie zapraszamy do kontaktu wszystkie małe księgarnie, które chciałyby przyłączyć się do naszej akcji i wziąć udział w drugim turnieju:  [email protected].

Odpowiemy na wszystkie zgłoszenia i przekażemy potrzebne materiały.

Więcej o Ogólnopolskim Turnieju Krzyżówek można przeczytać na naszej stronie www.przekroj.pl i na Facebooku „Przekroju”. 


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego. 

Był jednym z najbogatszych ówcześnie ludzi w Europie, ale jak pisał do Henri Bergsona, bogacenie się nie było sensem życia. Ważniejsze był ulepszanie świata: właśnie to pragnienie stało za Archiwum planety – największym przedsięwzięciem życiowym Alberta Kahna, bankiera, filantropa i wizjonera z pierwszej połowy XX w.

Drobna dziewczynka, najwyżej 12-letnia, patrzy prosto w obiektyw. Na ramionach ma błękitny szal, w ręku trzyma bukiet różowych peonii. Przed nią stoi ciężki wóz wyłożony gałązkami świerku, na nim – lilie, peonie, bukiety chabrów i margerytek. To kwiaciarka z bulwaru de la Madeleine w Paryżu, zdjęcie zostało zrobione przez Auguste’a Léona w 1918 r.

Léon był jednym z fotografów zatrudnionych przez Alberta Kahna do jego wielkiego, społeczno-kulturalnego przedsięwzięcia o nazwie Archiwum planety. Kahn, jeden z najbogatszych wówczas ludzi w Europie, był przekonany o tym, że ludzkość potrzebuje gruntownej wiedzy o sobie, a poznawanie kultur z regionów innych niż nasz jest kluczowe dla idei światowego pokoju.

Łodzie rybackie w porcie, Bretania, Francja, 1929 r., fot. Roger Dumas, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna
Łodzie rybackie w porcie, Bretania, Francja, 1929 r., fot. Roger Dumas, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna

Kwiaciarka z bulwaru de la Madeleine to pierwsze zdjęcie w wydanym przez Gallimard albumie poświęconym muzeum Alberta Kahna w Boulogne-Billancourt pod Paryżem, autorstwa Luce Lebart. Zdjęcie, jak pozostałe z 72 tysięcy zdjęć składających się na Archiwum planety, wykonane jest w technice autochromu – szklaną płytkę pokrywa się drobinkami skrobi ziemniaczanej w kolorach zielonym, niebieskim i czerwonym, które w procesie naświetlania tworzą barwny obraz – to metoda, która została wprowadzona do powszechnego użytku w 1907 r. przez braci Lumière. O szczególnym wrażeniu, jakie wywierają na oglądającym fotografie wykonane tą techniką pisze Kasper Bajon w książce Wymiana. Zauważa, że „świat na autochromach jest ziarnisty i nasycony, bardziej malowniczy i przeniknięty tajemnicą niż świat na jakichkolwiek innych fotografiach. Żadna nowsza technika nawet nie zbliżyła się do poetyckości autochromu”.

Sprzedawczyni kwiatów przed rue Cambon 53 w Paryżu, 1918 r., fot. Auguste Léon, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna
Sprzedawczyni kwiatów przed rue Cambon 53 w Paryżu, 1918 r., fot. Auguste Léon, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna

Bajon porównuje życiowe opus magnum francuskiego bankiera do takich dzieł jak Pasaże Waltera Benjamina czy W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta: „Im bardziej totalne przedstawienie, tym dokładniejszy profil tego, który się za nim skrywa. Wielkie, całościowe projekty z początku XX wieku były w istocie autoportretami”. Kahn przekonany o mocy przekazu wizualnego chciał stworzyć archiwum, które uwieczni stan naszej planety na początku XX w. Wierzył, że dostrzeżenie i zrozumienie innych zmniejszy ryzyko konfliktów i wojen. „Idea Kahna jest silnie pozytywistyczna – to przekonanie, że tylko poprzez aspekt wizualny pacyfizm jest w stanie zapanować nad emocjami wielu ludzi” – mówił prof. Jay Winter z Uniwersytetu Yale.

Wrażliwość na piękno, malarskość, imperatyw poznania, chęć wykorzystania swojej fortuny do tego, aby zrobić coś pożytecznego – kim był człowiek, który łączył w sobie te cechy? Kim był inspirator imponującej kolekcji, projektu totalnego?

 

Młoda tkaczka dywanów przed swoim krosnem, Algieria, 1911 r., fot. Jules Gervais-Courtellemont, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna
Młoda tkaczka dywanów przed swoim krosnem, Algieria, 1911 r., fot. Jules Gervais-Courtellemont, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna

Oczy szeroko otwarte

Historia Abrahama Kahna zaczyna się w 1860 r. „Duża część społeczności Żydów francuskich mieszkała wówczas w Alzacji”, mówi w poświęconym Kahnowi filmie dokumentalnym wyprodukowanym przez BBC Four dr Ruth Harris z Uniwersytetu Oksfordzkiego: „Wielu z nich pracowało jako handlarze żywym inwentarzem, tym także zajmował się ojciec Abrahama, Louis”. Negocjacji handlowych, które później stały się podstawą sukcesów w jego kontaktach biznesowych, prawdopodobnie nauczył się, towarzysząc ojcu w pracy. W 1870 r., kiedy przyszły bankier i milioner miał 10 lat, zmarła jego matka, Babette. Kilka miesięcy później Niemcy zaanektowały Alzację-Mozelę, przez co mieszkańcy tego regionu automatycznie zostali obywatelami niemieckimi. Po kolejnych sześciu latach Abraham przeprowadził się do Paryża. Odzyskał obywatelstwo francuskie i zmienił imię na Albert.

We Francji zaczął od pracy w sklepie z ubraniami, ale szybko przeniósł się do pracy w banku. Zaledwie w ciągu kilku lat dorobił się fortuny na inwestycjach w kopalnie złota i diamentów w Afryce Południowej. Dużo podróżował m.in. do Irlandii, Egiptu, Japonii, Ameryki i na Daleki Wschód – wyjazdy były dla niego wielką inspiracją.  

Kiedy miał 38 lat, założył własny bank – siedziba znajdowała się w drugiej dzielnicy Paryża, przy rue de Richelieu. Na balkonie budynku sfotografował go Georges Chevalier w 1914 r. To jedno z niewielu (kilkunastu) zdjęć, na których można zobaczyć twórcę jednego z najambitniejszych projektów fotograficznych. „Fakt, że kontynuował studia, zarabiając tak dobrze, wiele mówi o jego osobowości – pisze Luce Lebart. Pomimo błyskotliwego wyczucia finansów i zamiłowania do biznesu Albert Kahn nieustannie szukał czegoś innego”. Tym czymś innym były literatura, prawo, a także filozofia, którą studiował pod opieką Henri Bergsona. Kahn był pierwszym uczniem przyszłego noblisty, zostali przyjaciółmi na całe życie.

Fin de siècle, z którego energii, rozwoju naukowego, postępu technicznego korzystał Albert Kahn, miał też swoją ciemną stronę: coraz brutalniejszy nacjonalizm, antysemityzm. W latach 90. XIX w. Francją wstrząsnęła afera Dreyfusa – oficera niesłusznie obwinionego o szpiegostwo i skazanego za zdradę stanu. Karykatury drukowane wówczas w prasie ukazywały jadowity antysemityzm; społeczeństwo francuskie uległo radykalnemu podziałowi. Przypadek Dreyfusa podważył wartości założycielskie Republiki Francuskiej: wolność, równość, braterstwo.

Kahn był wstrząśnięty atakiem na Dreyfusa i na wartości republikańskie, które były mu bardzo bliskie. Był przekonany, że zagrażające pokojowi wrogie nastawienie do szeroko rozumianego innego wynika w dużej mierze z niewiedzy. Chciał działać „u podstaw”. Poetycko-botanicznym wyrazem tej postawy był jego słynny, ogromny ogród, w którym spotykały się różne tradycje i estetyki; znajdowały się tam rośliny, skały i budowle z rozmaitych zakątków świata. Społeczno-naukowym – projekt „Dookoła świata” („Autour du Monde”), w ramach którego ufundował stypendia dla absolwentów studiów doktoranckich, dzięki którym mogli podróżować  i rozszerzać swoją wiedzę o obserwację (kobiety dostawały wprawdzie mniejsze sumy i nie mogły podróżować tak daleko jak ich koledzy, ale też były częścią tego projektu.). „Im więcej zdobędą wzbogacających doświadczeń, tym większy wpływ będą mieli na swoich słuchaczy. Podróże zapewniają intensywne doświadczenie” – pisał Kahn w liście do rektora Uniwersytetu Paryskiego. W latach 1898–1931 ok. 150 stypendystów i stypendystek odwiedziło dzięki Kahnowi Meksyk, Indie, Pakistan, Etiopię, Bali, Chiny, Indochiny, Palestynę, Laos, Kanadę oraz Malezję. „Proszę was tylko o jedną rzecz: miejcie oczy szeroko otwarte” – zwracał się do swoich stypendystów Kahn.

Sfinks i piramida Cheopsa, Giza, Egipt, 1914 r., fot. Auguste Léon, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna
Sfinks i piramida Cheopsa, Giza, Egipt, 1914 r., fot. Auguste Léon, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna

Po powrocie z podróży beneficjenci projektu „Dookoła świata” spotykali się w jednym z domów na terenie podparyskiej posiadłości Kahna i wymieniali wrażeniami. Bankier zapraszał także członków honorowych: naukowców, myślicieli, artystów, elitę intelektualną. Kilka razy w tygodniu odbywały się jour fixe – tak wspominał je Henri Bergson: „Było coś szczególnego w powietrzu: wybitni ludzie z całego świata, którzy pragnęli urzeczywistniać marzenie o lepszym życiu, lepszej organizacji przyszłości ludzkości”. Kahn stworzył kilkanaście fundacji oraz komitetów naukowych i społecznych, m.in. w 1914 r. komitet udzielający pomocy cywilnym ofiarom wojny. W 1918 r. opublikował manifest na rzecz zapobiegania konfliktom, zatytułowany Des droits et devoirs des gouvernements (Prawa i obowiązki rządów). Kahn nie założył własnej rodziny; twierdził, że nie byłby w stanie połączyć życia rodzinnego z pracą, wydaje się też, że przyjaciele, członkowie „Autour du Monde”, tworzyli rodzaj rodziny w szerszym rozumieniu, społeczeństwa, pracującego na rzecz lepszego świata.

Archiwum planety

Widok Aten w stronę Akropolu, święto kwiatów w Nicei, rybacy łowiący łososie w Irlandii, Somalijka w Dżibuti, młoda para z Dalarny (regionu Szwecji), święto dzieci w Kioto, trzy dziewczynki w Bośni i Hercegowinie – to kilka olbrzymiej liczby zdjęć składających się na Archiwum planety. Przedsięwzięcie zapoczątkowane w 1909 r. trwało przez dwie kolejne dekady. Sam Kahn nie fotografował, ale finansował i organizował podróże fotografów. Na zdjęciach widać zarówno dalekie miejsca jak Pekin czy Ułan Bator, jak i te dużo bliższe, Paryż czy Irlandię. W sumie w Archiwum znajdują się zdjęcia z blisko 50 krajów (poza tym w zbiorach znajduje się 180 tys. metrów taśmy filmowej z nagraniami). Praca fotografów była bardzo wymagająca – tworząc film o tradycyjnym połowie ryb na wodach północnego Atlantyku, operator Lucien Le Saint spędził cztery miesiące na pokładzie; z kolei zniszczenia wojenne w 1919 r. ten sam fotograf dokumentował z lotu balonem.

Rów linii frontu, Pikardia, Francja, 1915 r., fot. Stéphane Passet, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna
Rów linii frontu, Pikardia, Francja, 1915 r., fot. Stéphane Passet, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna

To bezcenne świadectwo zmieniającego się na początku ubiegłego wieku świata. „W obyczajowe obrazki zaczyna wkradać się – wpierw podskórnie, później już zupełnie jawnie – napięcie związane z politycznym przetasowaniem, które miało trwać przez cały XX wiek – pisze we wspomnianej książce Kasper Bajon. – Dwudziestowieczna wielka migracja ludów – ze wsi do miast, z Europy do USA, z Afryki do Europy – jest jeszcze przed nami, ale jej zwiastuny już widać na autochromach z Archiwum planety. Ci, co zamarli na 3 minuty, by dać się uwiecznić jednemu z posłańców Kahna, już przestępują z nogi na nogę, by rozpocząć wędrówkę. Przesunięcia widoczne na tych zdjęciach – rozmazane kontury, wylewające się z kształtów barwy, prześwietlenia, smugi i skazy – spowodowane długim czasem naświetlania są w istocie odwzorowaniem przesunięć tamtego świata, który nagle zaczął pęcznieć i rozsadzać swoje ramy. (…) Szczególne wrażenie robią zdjęcia Salonik, gdzie obok siebie żyli Żydzi, Turcy, Grecy, Bułgarzy, Macedończycy, Ormianie i wielu innych. W porcie, który w ciągu kilku najbliższych lat miał zostać niemal doszczętnie zniszczony, obserwujemy tę ekonomiczną koegzystencję wykorzenionych narodów, a w zamarłych spojrzeniach dostrzegamy napięcie i smutek oraz tęsknotę za ziemią – własną ziemią”.

Grand Axial Canal i Taj Mahal, Indie, 1913 r., fot. Stéphane Passet, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna
Grand Axial Canal i Taj Mahal, Indie, 1913 r., fot. Stéphane Passet, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna

Bankructwo Alberta Kahna w 1931 r. spowodowane kryzysem ekonomicznym i krachem na giełdzie wymusiło zaprzestanie projektu. Archiwum planety nigdy nie zostało ukończone. Kahn stracił majątek; francuskie władze jednak do końca życia wypłacały mu niewielką zapomogę pozwalającą przeżyć, umożliwiono mu też pozostanie w jego domu, który przeszedł na własność departamentu (francuski odpowiednik polskiego powiatu – przyp. red.). Ogród jego podparyskiej posiadłości od roku 1937 został udostępniony zwiedzającym. Kahn umarł w swoim łóżku, w listopadzie 1940 r. Półtora miesiąca wcześniej musiał zarejestrować się jako Żyd, pod numerem 59582.

Młoda kobieta rozłupująca liść betelu, okolice Hà-nôi, Indochiny, 1916 r., fot. Léon Busy, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna
Młoda kobieta rozłupująca liść betelu, okolice Hà-nôi, Indochiny, 1916 r., fot. Léon Busy, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna

***

Kahn przez całe życie realizował ważny w judaizmie imperatyw dzielenia się tym, co się posiada (cedaka). Wierzył, że nauka jest „mięśniem postępu” i poprzez podróże zdobywa się wiedzę i poszerza horyzonty myślowe. 

Muzeum Alberta Kahna w Boulogne-Billancourt przeszło w ostatnich latach gruntowną renowację, ponownie zostało udostępnione zwiedzającym w kwietniu 2022 r. 

 

Klasztor Espigmenou, Grecja, 1913 r., fot. Stéphane Passet, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna
Klasztor Espigmenou, Grecja, 1913 r., fot. Stéphane Passet, Muzeum Alberta Kahna, domena publiczna

Znamy już zwycięzcę kolejnej odsłony „Konkursu im. Zbigniewa Lengrena o statuetkę profesora Filutka” na pasek komiksowy! Tym razem hasło brzmiało „Ziemia”.

Zwycięzcą kolejnego etapu konkursu został Przemysław Surma. Serdecznie gratulujemy!

komiks: Przemysław Surma
komiks: Przemysław Surma

Fundacja PRZEKRÓJ postanowiła wyróżnić również prace – wszystkie wyróżnione prace znajdują się w naszej galerii:

Emil Idzikowski

komiks: Emil Idzikowski
komiks: Emil Idzikowski

Aleksandra Szlęk

komiks: Aleksandra Szlęk
komiks: Aleksandra Szlęk

Aleksadra Szlęk

komiks: Aleksandra Szlęk
komiks: Aleksandra Szlęk

Weronika Tarka

komiks: Weronika Tarka
komiks: Weronika Tarka

Poznaj zasady konkursu

Pasek komiksowy to jedna z najwdzięczniejszych form komiksu. Kilka kadrów, w których zawiera się dowcip lub historia, stanowi miłe wyzwanie dla wyobraźni i umiejętności twórcy komiksu. Najsłynniejszym polskim bohaterem pasków komiksowych jest Profesor Filutek – pogodny starszy pan w meloniku i z parasolem, opiekun psa Filusia, staromodny spacerowicz przyglądający się światu – pierwszy pasek komiksowy o jego przygodach ukazał się w 147. numerze „Przekroju” w lutym 1948 r.

Ojcem profesora Filutka był sam Zbigniew Lengren, wieloletni rysownik „Przekroju”, karykaturzysta i satyryk. Aby upamiętnić Profesora Filutka i jego Twórcę, a także by zachęcić artystów do sztuki pasków komiksowych, ogłosiliśmy wielki, całoroczny Konkurs im. Zbigniewa Lengrena o statuetkę Profesora Filutka!

Do udziału zachęcamy zarówno zawodowych komiksiarzy, jak i rysowników-amatorów.

Kolejny etap konkursu upływa:

1 lipca 2023 r. – PRZESTRZEŃ

Nagroda:

Nagrody pieniężne oraz statuetka Profesora Filutka!

Regulamin znajduje się tutaj.

Konkurs organizowany jest przez Fundację PRZEKRÓJ we współpracy z EC1 – Łódź Miasto Kultury oraz w partnerstwie z Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego w Warszawie.