Astronomowie z Instituto de Astrofísica de Canarias poinformowali, że odkryli dwie planety krążące wokół gwiazdy GJ 1002 – czerwonego karła w gwiazdozbiorze Wieloryba. Obie są co najmniej wielkości Ziemi, obie krążą w ekosferze swojej macierzystej gwiazdy, a zatem w takiej od niej odległości, która pozwala na obecność płynnej wody na powierzchni planety. Teoretycznie mogłoby zatem istnieć na nich życie podobne do ziemskiego. Jednak jeśli sprawie przyjrzeć się bliżej, to choć hipotetycznie życie na odkrytych globach jest możliwe, w praktyce musiałoby pokonać wiele trudności.
Zacznijmy od tego, że gwiazda GJ 1002 jest mała (12% masy Słońca) i emituje niewiele energii, więc zdatne do zamieszkania ciała niebieskie muszą krążyć w niedalekiej od niej odległości. Bliskość gwiazdy macierzystej powoduje, że może zajść zjawisko obrotu synchronicznego – oznacza to, że planeta jest zwrócona zawsze tą samą stroną ku swojemu słońcu. Powoduje to ziąb i ciemność po jej jednej stronie, a nieznośny upał po drugiej.
Ktoś mógłby pomyśleć, że na jasnej półkuli globu przynajmniej rośliny miałyby jak w raju, nie jest to jednak prawda. Czerwone karły dają czerwone światło, którego energia jest dość niska. Rośliny musiałyby się dostosować do szerszego spektrum świetlnego, co – jak twierdzi Nancy Y. Kiang z NASA – spowodowałoby, że listowie byłoby czarne. Przypuszczalnie nie wszystkim by się to podobało.
Można by też się spodziewać, że skromna gwiazda cicha jest i spokojna. To też błąd. Czerwone karły są nadzwyczaj skore do rozbłysków, czyli potrafią wyemitować nagle olbrzymią porcję energii. To znaczy, że na planetach krążących wokół takiej gwiazdy co rusz wysiadałby Internet. A to już wyjątkowo zniechęcające.
Nie ma co jednak wylewać łez nad hipotetycznymi mieszkańcami układu GJ 1002. Przypuszczać możemy, że jeżeli jest tam jakieś życie, to przecież ewoluowało ono, krocząc niejako pod rękę z lokalnymi warunkami. Zapewne tamtejsi patrioci kochają swoje czarne trawniki, czerwone, niespokojne słońce i niespodziewane przerwy w transmisji danych.
Skrótowiec FRB pochodzi od angielskich słów fast radio burst, ale jako że niniejszy artykuł ukazuje się w polskiej wersji „Przekroju”, pozwolimy sobie przetłumaczyć tę nazwę na „frymuśny radiowy błysk”. Oczywiście nie jest to idealne tłumaczenie, bo angielskie fast to nie to samo, co polskie „frymuśny”, lecz mamy prawo do takiej translatorskiej dowolności choćby z tego powodu, że błyski FRB rzeczywiście takie są. Są także, rzecz jasna, szybkie, a nawet bardzo szybkie, bo trwają zaledwie kilka milisekund, ale frymuśne są również – bez cienia wątpliwości. Pojawiają się nagle w różnych punktach nieba i nikt właściwie nie ma pojęcia, skąd się biorą. Są słabiutkie, bo przylatują do nas z daleka, z innych galaktyk, dlatego niezbędna jest wyjątkowo czuła aparatura, żeby je rejestrować. Jednak w miejscu swoich narodzin jawią się jako potężne: cokolwiek jest ich przyczyną, potrafi w kilka milisekund wyemitować tyle energii, ile Słońce przez kilka dni – czyli frymuśnie dużo.
Po raz pierwszy FRB zarejestrowano w australijskim obserwatorium Parkes. Jest to dość – nie bójmy się tego słowa – frymuśna budowla, składająca się z murowanej rotundy z trzema rzędami okien, do której dachu przyczepiono olbrzymią wklęsłą ażurową czaszę radioteleskopu. Kiedy czasza wycelowana jest pionowo w niebo, całość wygląda jak wielki rydz z wygiętym do góry kapeluszem. Rydze swoją drogą rosną w Australii, przybyły tam z Europy i ku radości Australijczyków pochodzenia polskiego, ukraińskiego oraz włoskiego weszły w szczęśliwą symbiozę z sosną kalifornijską, która z kolei przywędrowała na ten kontynent z Ameryki Północnej.
Ale nie odbiegajmy zanadto od tematu, wróćmy do naszych frymuśnych błysków. Po raz pierwszy wychwycili je astronomowie w 2007 r., kiedy przeglądali archiwalne zapisy pomiarów, szukając czegoś zupełnie innego. Od tego czasu naukowcy z różnych ośrodków badawczych zarejestrowali setki FRB, szukając już właśnie ich.
Lecąc ku nam przez przestrzeń kosmiczną, frymuśne błyski napotykają po drodze elektrony i te spotkania zostawiają na nich ślady. Można z tych śladów odczytać, że sygnały przybyły z daleka, spoza Drogi Mlecznej, co z kolei znaczy, że ich oryginalna moc w miejscu narodzin była olbrzymia, odpowiadająca kilkuset milionom Słońc. Żadna gwiazda nie byłaby w stanie generować takiej wartości w sposób ciągły. Nie bez powodu są to więc tylko błyski, które wytwarzają się jedynie w wyniku chwilowego zaistnienia odpowiednich warunków.
FRB zazwyczaj występują pojedynczo (przynajmniej w tej skali czasowej, w której je obserwujemy), ale żeby było bardziej frymuśnie, są od tej zasady wyjątki. Błysk FRB 121102 mruga np. w niezbyt regularnych odstępach przez 90 dni, a potem na 66 dni zamiera. I znowu przez 90 dni nadaje. I znowu milknie. Jednak znakomita większość FRB się nie powtarza: na ponad 1000 zarejestrowanych źródeł zaledwie 29 błysnęło więcej niż raz. A z tych 29 wyłącznie jeden – FRB 180916 – mruga ze ścisłą regularnością, w odstępach wynoszących 16,35 dnia.
Jeśli chodzi o przyczyny frymuśnych błysków, mamy tylko domysły. Niektórzy uważają, że takie zjawisko mogłaby wywoływać gwiazda neutronowa w silnym polu magnetycznym. Ale to nic pewnego.
Choć naukowcy nie wiedzą, jak te sygnały powstają, już zaprzęgli je do pracy. Ponieważ błyski zmieniają się w zależności od tego, przez co przelatują, astronomowie z amerykańskiego instytutu Caltech obmyślili, że mogą dzięki nim ustalić, jakie są w Drodze Mlecznej proporcje pomiędzy zwykłą a ciemną materią. Wyszło im, że ciemnej jest w naszej Galaktyce ponad 90%. Czyli więcej, niż wynosi wszechświatowa średnia, jednak mimo wszystko mniej niż w odkrytej ostatnio ciemnej galaktyce karłowatej FAST J0139+4328, o której piszemy obok (czy jest to galaktyka frymuśna, niech Czytelniczki i Czytelnicy ocenią sami).
Z dniem 31 stycznia oficjalna liczba księżyców Jowisza wzrosła o 12 i wynosi teraz 92. Znaczy to, że Jowisz wyprzedził w tej konkurencji Saturna, którego liczba odkrytych naturalnych satelitów to 83. Lecz wyścigu nie należy jeszcze uważać za zakończony. Miejmy nadzieję, że Saturn chowa w zanadrzu jakieś księżyce i wkrótce objawi je astronomom.
Porządny radioteleskop to jednak nie byle co! Dysponując takim urządzeniem, można znaleźć obiekty, które wcale albo prawie wcale nie świecą. Chińscy naukowcy np. za pomocą swojego największego na świecie, półkilometrowego radioteleskopu FAST znaleźli ostatnio galaktykę karłowatą nieemitującą żadnego światła w paśmie widzialnym.
To odkrycie, jeśli zostanie potwierdzone, może przyczynić się do postępu badań nad ciemną materią – dziwną, hipotetyczną substancją oddziałującą ze zwykłą materią wyłącznie grawitacyjnie. Ciemna materia potrzebna jest astronomom do wyjaśnienia, dlaczego wirujące z olbrzymią prędkością galaktyki nie rozlatują się we wszystkich kierunkach. To jej potężna grawitacja trzyma je w ryzach.
Jeżeli jednak uwzględnić ciemną materię w modelu wszechświata, pojawia się kolejna zagadka: z obliczeń wynika, że powinniśmy obserwować znacznie więcej galaktyk karłowatych niż liczba, którą udaje nam się dostrzec. Gdzie zatem one są?
Niewykluczone, że znaleziony przez astronomów z Chińskiej Akademii Nauk obiekt jest odpowiedzią na to pytanie. Karłowate galaktyki mogą być w kosmosie bardzo liczne, tyle że ich nie widać. Ta, o której tu piszemy, składa się w 98% z ciemnej materii. Pozostałe 2% to głównie chmura gazu, na gwiazdy zaś przypada 10. część promila masy całości. I są to gwiazdy, które świecą tylko w podczerwieni i ultrafiolecie. Nic dziwnego, że nie sposób takiej galaktyki dojrzeć.
Chińscy badacze uważają, że odkryta przez nich galaktyka znajduje się na bardzo wczesnym etapie swojego istnienia. Większość jej gwiazd dopiero uformuje się z gazowego obłoku. Jednak czym jest ciemna materia, która stanowi grawitacyjny fundament tej oraz innych galaktyk, wciąż możemy jedynie spekulować. To trochę tak, jakbyśmy znali światła miasta, a nie wiedzieli nic o budynkach, ulicach ani samochodach.
Aż 100 mld dolarów straciła firma Google 8 stycznia za sprawą Kosmicznego Teleskopu Jamesa Webba. A było to tak: podczas streamingu na żywo Google prezentował opracowaną przez siebie sztuczną inteligencję – chatbota o imieniu Bard. W toku audycji Bardowi zadano m.in. pytanie o odkrycia dokonane właśnie dzięki teleskopowi Webba. Sztuczna inteligencja, wiele się nie namyślając, wymieniła wśród tych osiągnięć pierwsze w historii zdjęcie planety spoza Układu Słonecznego. Problem w tym, że tę fotografię świat ujrzał w 2004 r., a rzeczony teleskop działa dopiero od roku.
Ta pomyłka wystarczyła, żeby wartość koncernu Alphabet Inc., którego częścią jest Google, spadła nagle o 100 mld dolarów. Co jednak warte odnotowania, Bard tego dnia odpowiedział poprawnie na mnóstwo innych pytań, ale żadna z tych dobrych odpowiedzi nie zdołała poprawić jego wizerunku ani o centa. Tacy właśnie są bowiem ludzie.
Naukowcy z NASA ogłosili, że dzięki sondzie o nazwie Orbiting Carbon Observatory-2 (OCO-2) potrafią z orbity mierzyć emisje dwutlenku węgla konkretnych zakładów przemysłowych. Aby przetestować nowe możliwości, na początek skupili się na – jakżeby inaczej – Elektrowni Bełchatów. Pod względem emisji CO2 jest to niekwestionowany przodownik w Europie, więc można powiedzieć: cel łatwy i oczywisty. Naukowcy twierdzą, że udało się im wykryć nawet najdrobniejsze fluktuacje w emisjach, zgodne z godzinowymi zmianami w produkcji energii oraz przerwami technicznymi.
Swoją drogą tyle nieprzychylnych słów pada ostatnio pod adresem Elektrowni Bełchatów, że wypadałoby dla równowagi powiedzieć coś miłego o mieście, które pechowo dzieli z nią nazwę. Na przykład: czy widzieli Państwo kiedyś, jak wspaniały herb ma Bełchatów? Przedstawia on Adama i Ewę w Edenie, pod drzewem poznania dobra i zła. Naprawdę bardzo oryginalny!
W południowo-wschodniej Azji leży kraj doskonale uporządkowany. Jego miasta są zbudowane symetrycznie. Budynki mieszkalne, gospodarcze i przemysłowe to identyczne bloki w formie sześcianów. Przyrodę – na ile to było możliwe – również „zgeometryzowano”. Lasy się tu przycina, chwasty usuwa, łąki kosi, a wzgórza i doliny wyrównuje.
Gdy tylko udało mi się przekroczyć granicę tego kraju, dostrzegłem, że jego obywatele i obywatelki chodzą w takich samych uniformach. Każdy mijany przeze mnie mężczyzna był łysy. Ale najbardziej zdziwiło mnie to, że kobiety też były ogolone. Pomyślałem, że te podobieństwa wizualne są rezultatem zjawiska nazywanego przez antropologów „mimetycznym pożądaniem” – wynikają z pragnienia naśladowania, które doprowadziło do takiego ujednolicenia społeczeństwa. Myliłem się jednak.
Okazało się, że była to regulacja odgórna. Realizowany program polityczny tego państwa zakładał, że wszyscy muszą wyglądać tak samo. Brak różnic miał pełnić funkcję profilaktyczną, zapobiegać konfliktom i frustracjom wynikającym z zawiści. Ponoć jeśli ktoś urodził się ze zbyt rzucającymi się w oczy cechami fizycznymi, korzystano z medycyny estetycznej (na koszt państwa).
Dzięki tym wysiłkom zniwelowano wszelkie różnice społeczne i zapewniono powszechny spokój oraz porządek. Nikt nie był bogaty, nikt nie był biedny; nikt nie był piękny, nikt nie był brzydki. Ale czy tej zewnętrznej harmonii towarzyszyła harmonia wewnętrzna? Nie jestem pewien. Rozmawiając z tymi ludźmi, miałem wrażenie, że komunikuję się z bezdusznymi robotami. Niewykluczone jednak, że było ono skutkiem moich zaburzeń i chaosu świata, który przywiozłem ze sobą.
Istnieje takie miłe uczucie wyraźnego widzenia, kiedy wychodzi się od optyka z nowymi okularami albo gdy pociąg wyjeżdża z tunelu i znów robi się jasno. To samo czujemy, jeśli uda się nam poznać – i urealnić – nasze głębokie przekonania na swój temat.
W tych samych okolicznościach różni ludzie mogą się zachowywać zupełnie inaczej. Wyobraźmy sobie taką sytuację: w pracy jedna osoba gratuluje drugiej zrealizowanego projektu. W odpowiedzi na miłe słowa ktoś odpowie: „To nie moja zasługa, ale całego zespołu” – bo według niego każdą pochwałę trzeba przyjmować ze skromnością. Ktoś inny stwierdzi: „Dziękuję, solidnie się nad tym napracowałam” – w przeświadczeniu, że należy otwarcie doceniać swoje osiągnięcia. Trzecia osoba z kolei poczuje się zawstydzona i wyjaśni, że nie zrobiła nic wielkiego, będzie bowiem pewna, że nie zasługuje na komplementy, a wszystkie jej dokonania są dziełem przypadku.
Nasze przekonania kształtują się przez całe życie i stanowią ważną część tożsamości. Mają również związek z nawykami myślowymi. Dzięki nim nie musimy za każdym razem na nowo zastanawiać się nad tym, jaki jest nasz stosunek do siebie czy innych ludzi. Oszczędza to czas i energię, ale nie zawsze nam służy. Jeżeli mamy tendencję do postrzegania wszystkiego w czarnych barwach, to zawsze będziemy skupiać się tylko na tym, co negatywne, tworząc ponure opowieści na temat świata albo siebie.
Tymczasem owe opowieści o nas samych, nazywane też autonarracjami, mają wielki wpływ na to, jak siebie postrzegamy, jakie decyzje podejmujemy i jakie mamy nastawienie do przyszłości. Psycholog prof. Jerzy Trzebiński tłumaczy to tak: „Gdy ważne dla danej osoby sprawy są interpretowane w ramach autonarracji, powstaje ukryta tendencja dopasowywania się treści, zamiarów, planów i decyzji jednostki, a nawet jej uczuć, do struktury rozwijającej się historii. Autonarracje kształtują więc zachowania jednostki”.
Jeśli nie zastanawiamy się głębiej nad swoimi przekonaniami, być może nie od razu będziemy w stanie jasno je określić. Jednym ze sposobów na ich lepsze poznanie jest prosta metoda psychologiczna polegająca na kończeniu zdań, np.: „Praca stanowi dla mnie…”, „Kiedy coś mi się uda, mówię sobie…”, „Porażka to dla mnie…” albo „Mój stosunek do pieniędzy mogę określić w trzech słowach…”.
Może się okazać, że nasze przekonania wcale nam się nie podobają i zamiast nas wspierać, odbierają chęć do działania. Nie wzmacniają naszego poczucia własnej wartości, lecz powodują, że myślimy o sobie źle, unieważniamy swoje potrzeby i emocje. Kiedy zdamy sobie sprawę z przeświadczeń, które w sobie nosimy, możemy zacząć pracować nad ich zmianą – ten proces pozwoli spojrzeć na siebie i rzeczywistość z innej perspektywy, a do szarego pejzażu wpuścić trochę żywych barw.
Przekonania działają trochę jak samospełniające się przepowiednie – wpływają nie tylko na nasze postrzeganie siebie i świata, lecz także na to, jak się zachowujemy, jak budujemy relacje i jakie decyzje podejmujemy. Dr Alia Crum, psycholożka ze Stanford University, przekonuje: „Nasze umysły nie są pasywnymi obserwatorami, którzy po prostu postrzegają rzeczywistość taką, jaka jest; w zasadzie nasze umysły zmieniają rzeczywistość. Innymi słowy: rzeczywistość, której doświadczymy jutro, po części jest efektem sposobu myślenia, który mamy dziś”.
Weźmy popularne mniemanie: „Nie mam ręki do pieniędzy”. Jeśli ktoś w ten sposób myśli o finansach, prawdopodobnie nie próbuje kontrolować kosztów, zakupy robi impulsywnie, a rachunki płaci po terminie. Prędzej pożyczy od kogoś pieniądze, niż przyjrzy się swoim wydatkom. Jeżeli z kolei kieruje się pozytywnym poglądem: „Błędy i porażki to naturalny sposób uczenia się i rozwoju”, nie załamie się z powodu niepowodzenia. Pewnie będzie mu smutno, ale gdy emocje opadną, spokojnie przeanalizuje sytuację i wyciągnie wnioski.
Rzeczywistość jest na tyle skomplikowana, że nasz mózg musi nieraz iść na skróty, by poradzić sobie z nadmiarem informacji. Czasem upraszcza, czasem coś dopowiada, bazując na przeszłych doświadczeniach i zakodowanych obrazach. Kiedy wchodzimy do sypialni, nie musimy za każdym razem odtwarzać jej wyglądu. Dopóki nikt tam niczego nie poprzestawia, mózg skorzysta z zapamiętanego widoku. Dopiero gdy potkniemy się o fotel, który dzieci odrobinę przestawiły w czasie zabawy, odnotujemy, że stał w innym miejscu.
Podobnie dzieje się wtedy, gdy patrzymy w głąb siebie. Mentalne oko także korzysta z bazy danych mózgu i dopóki nic lub nikt nie przestawi w nas jakiegoś emocjonalnego fotela, działamy na pamięć. Choć nasze przekonania mogą rozciągać się od krańcowo negatywnych (np. „Już nic dobrego mnie nigdy nie spotka”, „Jestem bezwartościowym człowiekiem”) aż do skrajnie pozytywnych („Świat jest piękny”, „Ludzie są dobrzy”), to możemy je w pewnym stopniu kształtować.
Dobrze jest podjąć ten wysiłek – choćby dlatego, że z negatywnymi, często nieuświadomionymi przeświadczeniami idą w parze trudne emocje: wstyd, złość, upokorzenie, smutek. Nieraz tłumimy je w sobie, by nie czuć się jeszcze gorzej, jednak chociaż głowę czasem udaje się oszukać, z ciałem jest już dużo trudniej. „Proces tłumienia wpływa również na reakcje fizjologiczne – w książce Istota człowieczeństwa wyjaśnia prof. Michael S. Gazzaniga, neuropsycholog z University of California. – Nadal doświadczasz wzmożonej aktywności sercowo-naczyniowej. Możesz ukrywać swój gniew, obrzydzenie lub strach, ale twoje serce mimo to musi pracować na najwyższych obrotach i zużywa się dużo szybciej niż wtedy, gdy nie doświadczasz negatywnych emocji. Reinterpretacja natomiast może zmieniać nasze reakcje fizjologiczne, obniżając poziom napięcia, jakiego doświadczamy w stresujących sytuacjach. Jeśli będziemy w stanie zmienić swoją postawę wobec negatywnego bodźca w taki sposób, że przestaniemy go postrzegać jako negatywny, to nie będziemy niepotrzebnie zaciągać kredytu w swoim sercowo-naczyniowym rachunku bankowym” (tłum. Agnieszka Nowak).
W zmianie nie chodzi o rewolucję, lecz o urealnianie przekonań, które bywa trudną, ale satysfakcjonującą pracą. Przypomina – jeśli pozostajemy przy tematyce wnętrzarskiej – samodzielne skręcanie mebli: na początku na podłodze leży masa śrubek i mnóstwo niepasujących do siebie elementów. Jednak gdy cierpliwie dobierzemy każdą śrubkę do właściwej nakrętki, w końcu z chaosu powstanie solidny kredens.
Aby lepiej zrozumieć rolę przekonań w naszym życiu, warto sobie uświadomić, jak jest skonstruowana nasza tożsamość. John Kihlstrom i Stanley Klein z University of California wyróżniają cztery rodzaje ja:
– ja pojęciowe – przekonania, które mamy o sobie, spojone teorią na temat przyczyn tego, jacy jesteśmy, np. „Jestem osobą kreatywną i zaradną, bo tak wychowali mnie rodzice”;
– ja jako narracja – zbiór opowieści, które opowiadamy sobie oraz innym, tworząc rodzaj autobiografii, np. „Urodziłam się w Gdańsku, ale wychowałam w Sopocie i właśnie to miasto uważam za najważniejsze”;
– ja jako obraz – zbiór wszelkich informacji o naszym ciele z uwzględnieniem sposobu, w jaki siebie postrzegamy, np. „Mam duże szare oczy, dlatego wszystkim się podobam”;
– ja jako indywidualny zestaw cech, wspomnień i doświadczeń – bardzo pojemny zbiór, z którego korzystamy, gdy chcemy się z kimś podzielić daną opowieścią, np. „Pamiętam dzień, gdy się poznaliśmy. Bardzo wtedy padało, ochlapałam sobie buty i spodnie, gdy próbowałam przeskoczyć przez kałużę, ale tylko machnęłam na to ręką, bo nigdy się takimi rzeczami nie przejmuję”.
Nasze różne ja dają więc o sobie znać w zależności od sytuacji. Co ważne, one także wzajemnie na siebie wpływają. Złe wspomnienia lub trudne przeżycia z domu rodzinnego mogą się przyczynić do utrwalenia negatywnych przekonań i tworzenia ponurych opowieści o własnym życiu. Z kolei pozytywne sytuacje pozwalają skorygować nasze pejoratywne nastawienie i nadać narracjom bardziej optymistyczny wydźwięk. Wszystko to wymaga jednak czasu i wydeptania nowej ścieżki w mózgu.
Michael S. Gazzaniga dodaje do tej układanki kolejny element, który nazywa Interpretatorem. To właśnie ten mechanizm przetwarza dane od wszystkich naszych ja i tworzy z nich opowieści, których nadrzędnym celem jest zachowanie logicznego sensu nawet wtedy, gdy narracje nie mają potwierdzenia w rzeczywistości. Jeśli więc zastanawiacie się, dlaczego tak dobrze umiecie sami siebie oszukiwać, oto odpowiedź. „Interpretator ma jeszcze inne zadania. Ów system, który próbuje złożyć w sensowną całość niezliczone informacje bombardujące nasz mózg – interpretując nasze reakcje poznawcze i emocjonalne na to, co spotykamy w otoczeniu, pytając o związki między obiektami i zjawiskami, formułując hipotezy i poszukując porządku w chaosie – tworzy także nieprzerwaną narrację dotyczącą naszych działań, emocji, myśli i marzeń. Jest klejem, który spaja naszą opowieść i sprawia, że każdy z nas czuje się wewnętrznie spójnym, racjonalnym podmiotem” (tłum. Agnieszka Nowak).
Stąd bierze się np. dysonans między tym, jak sami siebie postrzegamy, a tym, jak widzą nas inni. Nasz własny obraz jest spójny z tym, co mamy w środku, i jedynie w małym stopniu zależy od komunikatów płynących z zewnątrz. Dlatego nie wystarczy ciągle prawić komplementów komuś o niskim poczuciu wartości, by zmienić jego podejście do życia. Co ciekawe, potwierdzają to nie tylko intuicja i codzienna obserwacja, lecz także badania psychologiczne. Interesujący przykład przytacza David Robson w książce The Expectation Effect: How Your Mindset Can Transform Your Life. W opisanym przez niego badaniu naukowcy pokazali grupie studentów film, na którym widać nastolatków w szkole podczas przerw między lekcjami. Śledzili następnie ruch gałek ocznych badanych. Wyniki eksperymentu pokazały, że ci z nich, którzy byli bardziej pewni siebie i dobrze czuli się w towarzystwie, wypatrywali w tłumie przede wszystkim uczniów uśmiechniętych i swobodnie wchodzących w interakcje z innymi. Z kolei osoby samotne, niepewne i zalęknione prawie w ogóle takich przyjaznych postaci nie zauważyły. Koncentrowały się za to na twarzach zagniewanych i niesympatycznych. Wyglądało to tak, jakby każda z grup oglądała zupełnie inny film.
Przekonania tkwią w nas głęboko i niełatwo je całkowicie zmienić, ale można je urealniać i przebudowywać krok po kroku. W tym procesie przydaje się narzędzie psychologiczne, które poznałam dzięki psychoterapeutce dr Annie Kieszkowskiej-Grudny. To okulary SHARP, które ja nazywam strategią jasnego oka.
Kiedy żyjemy w cieniu przewlekłego stresu, życie wydaje się nam mozolnym trudem, a siebie postrzegamy jako beznadziejnych i bezwartościowych. Nasz sposób patrzenia na świat przypomina koszmar krótkowidza, który zgubił okulary – bez nich wszystko jest niewyraźne. Okulary SHARP pozwalają wyostrzyć wewnętrzny wzrok. „Jeśli jesteśmy przygnębieni, to w danej sytuacji prawdopodobnie będziemy skupiali się wyłącznie na negatywach i poczujemy się jeszcze gorzej. To jak noszenie »ponurych okularów«. Dlatego warto poprawić ostrość naszego »poznawczego widzenia«. Zauważanie pozytywów wpłynie na sposób naszego myślenia i odczuwania” – wyjaśnia Kieszkowska-Grudny.
Żeby ta metoda była skuteczna, powinniśmy stosować ją codziennie. Składa się ona z pięciu kroków, a każdy z nich odpowiada jednej literze akronimu SHARP (ang. ostry, wyraźny):
– wyznacz czas (ang. set time): każdego dnia zarezerwuj sobie chwilę na to, by uchwycić pozytywne momenty, np. codziennie wieczorem pomyśl, co dobrego się zdarzyło, albo przeanalizuj trudną sytuację, by dostrzec to, co było w niej – mimo wszystko – dobre;
– poluj (ang. hunt): wyszukuj i doceniaj nawet najmniejsze przejawy pozytywnych zdarzeń – czasem wystarczy uśmiech przypadkowej osoby;
– uznaj (ang. acknowledge): nie wszystko musi iść dobrze, ale zamiast koncentrować się na niepowodzeniach, zastanów się np. nad tym, co możesz zrobić lepiej następnym razem; uznaj też trudne emocje, które pojawiają się wraz z porażką;
– rejestruj (ang. record): zapisuj w dzienniku lub kalendarzu informacje o pozytywnych sytuacjach;
– planuj (ang. plan): znajdź czas na zrobienie czegoś przyjemnego.
Strategia jasnego oka pozwala skupiać się na faktach i analizować, co się właściwie zdarzyło, jak się z tym czujemy i jak inaczej moglibyśmy się w danej sytuacji zachować. Otwiera nas więc na nowe możliwości i zmienia nasz sposób patrzenia z tunelowego i jednostronnego (postrzeganie wszystkiego w ciemnych barwach) na przestrzenny i wieloaspektowy. Poza tym zaczynamy zauważać, że na tę samą sytuację można spojrzeć z kilku różnych stron, przestajemy ją więc oceniać w kategoriach sukcesu czy porażki; ważne staje się to, co z niej dla siebie wyciągniemy.
Taki sposób myślenia buduje w nas przekonanie o własnej sprawczości i odpowiedzialności, a także uwalnia od ciężaru perfekcjonizmu – doświadczenia i okoliczności nie muszą być idealne, by umożliwiały rozwój. Jeśli zaczniemy zauważać, że rzeczy nie są tylko albo czarne, albo białe, jeśli w swoje widzenie świata (i siebie) wpuścimy odrobinę innych kolorów, łatwiej będzie nam dostrzec to, co w nas wartościowe.
Uzupełnij zdanie dowolną liczbą przymiotników, które najlepiej oddają to, co czujesz i myślisz na swój temat. Wypisz zarówno określenia pozytywne, jak i negatywne, nie oceniając ich na tym etapie w żaden sposób:
Jestem… (mądra, przedsiębiorcza, wrażliwy, introwertyczny, beznadziejna, słaby etc.)
Następnie przy każdym z przymiotników zapisz cyfrę w skali od 1 do 10, gdzie 1 oznacza nieznaczną, a 10 bardzo silną wiarę w to przekonanie.
Przykładowo:
Jestem mądra – 4
Jestem wrażliwa – 8
Jestem asertywna – 3
Jestem beznadziejna – 7
Teraz podziel kartkę na trzy części: w jednej zapisz przekonania, które uważasz za jednoznacznie negatywne i takie, które podkopują twoją wiarę w siebie; w drugiej wpisz przekonania neutralne albo takie, co do których nie jesteś pewny/pewna, czy bardziej przeszkadzają, czy wzmacniają; w trzeciej zanotuj przekonania jednoznacznie pozytywne i wzmacniające.
Spójrz na tak stworzoną mapę przekonań i odpowiedz na poniższe pytania:
Jak rozkładają się twoje przekonania o sobie? Jakie dominują?
Co ta mapa powiedziała ci o tobie? Co cię na niej zaskoczyło?
Jakich przekonań chcesz się pozbyć zupełnie, jakie wzmocnić, a jakie osłabić?
Narysuj nowe trzy zbiory, w które wpiszesz przekonania z mapy według tego klucza.
Oto dwie strategie, by zacząć urealniać własne przekonania na swój temat:
1. Poproś zaufaną osobę lub osoby, by także oceniły twoje przekonania na twój temat w skali od 1 do 10. Nie pokazuj im jednak swojej skali. Ważne, żeby zostały przez nie ocenione te same przekonania, które ty oceniałeś/oceniałaś.
Czy oceny twoje i twoich przyjaciół na twój temat bardzo się różniły? Jak wiele było rozbieżności?
Jak często twoi przyjaciele mieli na twój temat silniejsze przekonania pozytywne niż ty sam/sama?
Co musiałoby się wydarzyć, żebyś mógł/mogła zobaczyć siebie w pozytywnym świetle z taką samą mocą, z jaką widzą cię twoi przyjaciele?
2. Zacznij samodzielną pracę z własnymi przekonaniami i zastanów się:
Jakie realne sytuacje wskazują, że faktycznie możesz uznać, że nie jesteś dość mądra, kompetentny, wrażliwy etc.?
Czy są to pojedyncze sytuacje, czy wydarzenia powtarzające się?
Co możesz zrobić, by się nie powtarzały?
W jaki inny sposób możesz je sobie opowiedzieć, by zabrzmiały bardziej neutralnie lub realistycznie?
Przykład:
Zamiast: „Znów mi się nie udało, jestem beznadziejny” możesz powiedzieć: „To już trzecia sytuacja, w której drobny błąd formalny sprawił, że moja aplikacja na wyższe stanowisko nie została rozpatrzona. Następnym razem zrobię listę niezbędnych załączników, sprawdzę, czy na pewno wszystkie dołączyłem, i poproszę kogoś zaufanego, by również sprawdził, czy wszystko jest w porządku”.
A może w rzeczywistości niewiele już mamy wspólnego ze swoim dawnym ja? Odpowiedź nie jest oczywista, ale jeśli czegoś możemy być pewni, to tego, że jedyną stałą jest zmienność.
Niewiele pamiętam z czasów, kiedy miałem cztery lata. Dziś, gdy sam jestem ojcem czterolatka, trochę mnie to niepokoi. Robię z synem dużo ciekawych rzeczy; ostatnio budujemy z klocków Lego repliki znajomych miejsc (kawiarnia, łazienka) i doskonalimy „przewrotkę” – biorę go na barana i chwytam za ręce, a on wykonuje salto w tył i ląduje na ziemi. Ile jednak z tych radosnych chwil zapisze się trwale w jego pamięci? Z tego samego okresu własnego życia pamiętam czerwony lakier na paznokciach surowej opiekunki; srebrną wieżę stereo w naszym mieszkaniu; pewien korytarz wyłożony pomarańczową wykładziną; kilka skąpanych w słońcu roślin doniczkowych; wreszcie przebłysk twarzy ojca, który zapewne przedostał się do mojej pamięci z jakiegoś zdjęcia. Te oderwane kadry nie łączą się w spójny obraz. Nie rzucają też światła na żadną wewnętrzną rzeczywistość. Nie pamiętam własnych uczuć, myśli ani cech osobowości – podobno byłem wesołym, gadatliwym dzieckiem, lubiącym monologować przy kolacji, ale wiem to jedynie z opowieści. Kiedy patrzę na swojego syna, pogodnego chłopca pełnego dziecięcej energii, nieraz robi mi się przykro na myśl, że w przyszłości mógłby nie pamiętać siebie takiego, jaki jest teraz.
Gdybyśmy mogli wyraźniej zobaczyć siebie z czasów dzieciństwa, może potrafilibyśmy lepiej zrozumieć przebieg i charakter swojego życia. Czy w wieku czterech lat jesteśmy tą samą osobą, którą będziemy, mając lat 24, 44 albo 74, czy też w miarę upływu czasu zmienimy się zasadniczo? Wszystko jest już ustalone czy może czekają nas zaskakujące zwroty? Niektórzy ludzie mają poczucie, że przez lata dokonała się w nich głęboka zmiana. Takim osobom przeszłość wydaje się obcą krainą, pełną dziwnych zwyczajów, gustów, wartości. (Ci chłopcy! Tamta muzyka! Te ubrania!) Inni z kolei odczuwają silną więź ze swoimi dawnymi ja – dla nich przeszłość pozostaje domem. Moja teściowa, mieszkająca niedaleko swoich rodziców w mieście, w którym się wychowała, upiera się, że jest taka sama, jaka była zawsze, i do dziś z wielkim żalem wspomina swoje szóste urodziny, na które nie dostała obiecanego kucyka. Jej brat ma zgoła odmienny pogląd na swoje dotychczasowe życie: wyróżnia w nim kilka odrębnych epok, a każda z nich to osobny zbiór postaw, okoliczności, znajomych. „Przeszedłem przez wiele drzwi” – usłyszałem od niego. Ja również tak czuję, chociaż większość ludzi, którzy mnie dobrze znają, twierdzi, że w ogóle się nie zmieniam.
Spróbuj sobie przypomnieć, jak przed laty wyglądał twój typowy jesienny dzień. Pewne rzeczy były dla ciebie bardzo ważne (dziewczyna? Depeche Mode?), inne (polityka? dzieci?) w ogóle cię nie interesowały. Niektóre istotne zdarzenia (studia? wojna? małżeństwo? mityngi AA?) były dopiero przed tobą. Czy tamto ja, które dziś przywołujesz w pamięci, wydaje ci się tobą, czy kimś obcym? Czujesz się tak, jakbyś wspominał swoje wczoraj czy jakbyś czytał powieść o fikcyjnej postaci?
Jeśli to pierwsze, prawdopodobnie jesteś kontynuatorem, jeśli drugie – separatorem. Może być też tak, że chciałbyś być jednym albo drugim, ale trudno ci zmienić perspektywę. W wierszu Tęcza William Wordsworth napisał, że „dziecię jest ojcem człowieka”. Słowa te są często przytaczane jako stwierdzenie faktu, w zamyśle poety jednak wyrażały pewną ambicję: „I daj mi Boże, niech w jednym kole/Rodzeństwa uczuć dni me zespolę” [tłum. Stanisław Koźmian]. Innymi słowy: dobrze by było, gdyby nasze dzieciństwo i dorosłość łączyły się ze sobą jak dwa krańce tęczy, lecz to zespolenie może być iluzją zależną od miejsca, w którym stoimy. Na zjazd absolwentów szkoły średniej ludzie wybierają się m.in. po to, by przez chwilę wczuć się w swoje dawne ja – przypominają się żarty sprzed lat, odżywają stare przyjaźnie i zauroczenia. Ale podróż w czasie kończy się z chwilą opuszczenia sali gimnastycznej. Człowiek uświadamia sobie, że jednak się zmienił.
Z drugiej strony niektórzy pragną się odciąć od swojej przeszłości; obciążeni balastem dawnego lub zamknięci w klatce obecnego ja marzą o życiu złożonym z wielu części. W opasłej autobiograficznej powieści Moja walka Karl Ove Knausgård – mężczyzna w średnim wieku, który chce być lepszym człowiekiem, niż był za młodu – zadaje sobie pytanie, czy używanie tego samego nazwiska przez całe życie w ogóle ma sens. Patrząc na własne zdjęcie zrobione krótko po narodzinach, zastanawia się, co ten mały człowieczek, który „wywija rączkami i nóżkami, z buzią wykrzywioną od krzyku”, ma wspólnego z 40-letnim ojcem i pisarzem, którym jest teraz, albo z „siwy[m], zgarbiony[m] star[cem], który za czterdzieści lat może będzie trząsł się i ślinił w domu starców”. Może należałoby zatem co pewien czas zmieniać imię? „Płód mógłby na przykład nosić imię Jens Ove, niemowlę – Nils Ove, […] chłopak w wieku od dziesięciu do dwunastu lat – Geir Ove, od trzynastu do siedemnastu – Kurt Ove, […] od dwudziestu trzech do trzydziestu dwóch – Tor Ove, od trzydziestu trzech do czterdziestu sześciu – Karl Ove i tak dalej, i tak dalej”. W takim układzie „imię reprezentowałoby wtedy wyjątkowość danego wieku, drugie imię oznaczałoby ciągłość, a nazwisko przynależność do rodziny” [tłum. Iwona Zimnicka].
Mój syn ma na imię Peter. Myśl, że mógłby kiedyś zmienić się do tego stopnia, że potrzebowałby nowego imienia, napawa mnie trwogą. Ale przecież Peter z każdym kolejnym dniem uczy się i kształtuje; jak więc miałby pozostawać wciąż tym samym człowiekiem? Żywię wobec niego sprzeczne aspiracje: rozwijaj się, bądź sobą. Któż jednak wie, jak on sam będzie postrzegał siebie? Filozof Galen Strawson uważa, że niektórzy ludzie są po prostu bardziej „epizodyczni” niż inni; żyją z dnia na dzień, nie patrząc na swoje życie jak na fabułę, i dobrze im z tym. „Siebie umieszczam bliżej epizodycznego końca tego spektrum – pisze Strawson w eseju The Sense of the Self [Poczucie ja]. – Nie odczuwam własnego życia jako narracji i mało mnie zajmuje moja przeszłość”.
Być może Peter wyrośnie na osobę epizodyczną, która żyje chwilą, nie zastanawiając się nad tym, czy jego życie bardziej przypomina spójną całość, czy zbiór części. Cokolwiek się wydarzy, nie zdoła uciec od paradoksów zmienności, które co rusz wkradają się do naszego życia. Wspominając wstydliwy postępek sprzed wielu lat, mówimy sobie: „Zmieniłem się!”. (Tylko czy na pewno?) Zniecierpliwieni zachowaniem przyjaciółki obsesyjnie powracającej do wydarzeń z odległej przeszłości, stwierdzamy: „To było w poprzednim życiu, teraz jesteś inną osobą!”. (Ale czy rzeczywiście?) Przebywając na co dzień ze znajomymi, partnerami, rodzicami, dziećmi, zastanawiamy się, czy są to wciąż ci sami ludzie, czy może zaszły w nich zmiany, które uchodzą naszej – lub ich własnej – uwadze. Mimo całej pracy nad sobą stale się przekonujemy, że samych siebie nie przeskoczymy (a skoro tak, to po co się starać?). A jednak zdarza nam się wspominać nasze dawne ja nie bez pewnej fascynacji, tak jakby chodziło o poprzednie wcielenie. Ludzkie życie jest długie i trudne do objęcia wzrokiem. Czego możemy się dowiedzieć, zadając sobie pytanie, czy zawsze byliśmy tym, kim jesteśmy?
Na pytanie o ciągłość ludzkiego doświadczenia w jego aspekcie empirycznym da się odpowiedzieć w sposób naukowy. W latach 70. XX w. zatrudniony na University of Otago w Nowej Zelandii psycholog Phil Silva pomógł zainicjować projekt badawczy obejmujący tysiąc trzydzieści siedmioro dzieci. Uczestników – wszyscy byli mieszkańcami miasta Dunedin lub okolic – badano najpierw, gdy skończyli 3 lata, a potem jeszcze w wieku 5, 7, 9, 11, 13, 15, 18, 21, 26, 32, 38 i 45 lat. Przy czym badacze często przeprowadzali wywiady nie tylko z nimi, lecz także z ich rodzinami oraz przyjaciółmi. W 2020 r. czworo psychologów związanych z tym projektem – Jay Belsky, Avshalom Caspi, Terrie E. Moffitt i Richie Poulton – podsumowało dotychczasowe wnioski w książce The Origins of You: How Childhood Shapes Later Life [Korzenie ja. O tym, jak dzieciństwo kształtuje dalsze życie]. Uwzględnili w niej wyniki kilku podobnych badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – odwołują się więc do zmian zaobserwowanych w ciągu kilkudziesięciu lat u około 4000 osób.
John Stuart Mill napisał kiedyś, że młody człowiek jest jak „drzew[o], które rośnie i rozwija się na wszystkie strony zgodnie z dążeniem sił wewnętrznych, które czynią je żywą istotą” [tłum. Amelia Kurlandzka]. Obraz ten przywodzi na myśl ogólny wzrost, na który wpływ będą miały gleba i klimat, a który można też wspomóc metodą ostrożnych, dobrze przemyślanych cięć. Autorzy The Origins of You… proponują bardziej chaotyczną metaforę. Twierdzą, że ludzie są jak układy burzowe. Każda pojedyncza burza ma własną dynamikę i określony zestaw cech, a jej przyszłość zależy od licznych czynników atmosferycznych oraz ukształtowania terenu. Na to, jak się rozwinie Harvey, Allison, Ike czy Katrina, może wpłynąć m.in. „ciśnienie atmosferyczne w innym miejscu” albo „czas, jaki huragan spędza na morzu, zbierając wodę, zanim dotrze do brzegu”. Donald Trump w 2014 r. powiedział swojemu biografowi, że po sześćdziesiątce jest tym samym człowiekiem, którym był, kiedy szedł do pierwszej klasy. Autorzy pracy zwracają uwagę, że akurat w jego przypadku łatwo dać temu wiarę. Burze są jednak kształtowane przez świat zewnętrzny i przez inne burze; tylko egocentryczny układ burzowy może sądzić, że jego indywidualny charakter jest czymś absolutnym i niezmiennym.
Próby zrozumienia ludzkiej pogody – np. wykazania, że maltretowanie dzieci odciska piętno na całym ich późniejszym życiu – są przewidywalnie niedokładne. Jednym z problemów jest to, że wiele badań dotyczących ludzkiego rozwoju ma charakter retrospektywny: badacze najpierw przyglądają się temu, jak ludzie radzą sobie w chwili obecnej, a następnie spoglądają w przeszłość, by dowiedzieć się, jak wyglądała ich droga do tego miejsca. Takie próby są jednak najeżone trudnościami. Weźmy chociażby zawodność pamięci: niektórzy nie potrafią sobie przypomnieć nawet podstawowych faktów sprzed kilkudziesięciu lat. (Wielu rodziców nie jest w stanie określić, czy u dziecka zdiagnozowano ADHD; niektórzy ludzie nie pamiętają, czy byli dobrze traktowani przez rodziców). Inny problem dotyczy wyboru uczestników. Retrospektywne badanie dorosłych osób lękowych może wykazać, że wiele z nich przeszło przez rozwód rodziców – co jednak ze wszystkimi dziećmi, które też miały rozwiedzionych rodziców, ale nie rozwinął się u nich lęk, a więc nie zostały włączone do grupy badawczej? W badaniach retrospektywnych trudno ustalić rzeczywiste znaczenie każdego pojedynczego czynnika. Duża wartość projektu w Dunedin wynika zatem nie tylko z jego długiego czasu trwania, lecz także z faktu, że jest on prospektywny. Najpierw było 1000 losowo wybranych dzieci, a dopiero później obserwowano zachodzące zmiany.
Prospektywnie nastawieni badacze z Dunedin zaczęli od kategoryzacji trzylatków zakwalifikowanych do udziału w eksperymencie. Z każdym odbyli półtoragodzinną rozmowę i na jej podstawie oceniali 22 różne aspekty osobowości dziecka: nerwowość, impulsywność, upór, uważność, przyjazność, komunikatywność itd. Uzyskane w ten sposób wyniki posłużyły im do wyróżnienia pięciu ogólnych typów. Około 40% dzieci uznano za „dobrze przystosowane”, z typową mieszanką dziecięcych cech osobowości. Jedna czwarta badanych okazała się „pewna siebie” – nadzwyczaj śmiała w kontaktach z nieznajomymi oraz w nowych dla siebie sytuacjach. „Rezerwę”, czyli nieprzystępność, z początku przejawiało 15%. Mniej więcej jedno na dziesięcioro było „zahamowane”, podobny odsetek określono mianem „słabo kontrolujących się”. Dzieci zahamowane były na tle innych nieśmiałe i bardzo wolno przełamywały lody; słabo kontrolujące się jawiły się z kolei jako porywcze oraz kłótliwe. Na tej kategoryzacji, przeprowadzonej przez obcych ludzi po krótkich rozmowach, oparto rozpisaną na pół wieku w przyszłość dalszą część badania.
Gdy uczestnicy mieli 18 lat, ujawniły się już pewne prawidłowości. Dzieci pierwotnie opisane jako pewne siebie, nieprzystępne lub dobrze przystosowane wprawdzie nadal demonstrowały wskazane cechy, ale w mniejszym natężeniu. Te przypisane do grupy zahamowanych lub słabo kontrolujących się zachowały natomiast swoje wczesne skłonności: pierwsze w wieku 18 lat pozostawały nieco z boku, były „wyraźnie mniej przebojowe i zdecydowane niż cała reszta”; z kolei dzieci słabo kontrolujące się mówiły o sobie, że są impulsywne i lubią ryzyko, były też „najmniej skłonne ze wszystkich młodych dorosłych do unikania groźnych, ekscytujących i niebezpiecznych sytuacji oraz do zachowywania się w sposób przemyślany, ostrożny, uważny lub zaplanowany”. Nastolatkowie z tej ostatniej grupy częściej wpadali w złość i postrzegali siebie jako ofiary niesprawiedliwego traktowania.
Badacze dostrzegli możliwość uproszczenia kategorii wyjściowych. Tych nastolatków, których droga nie wydawała się z góry określona, wrzucono do jednego worka. Następnie skupiono się na dwóch mniejszych grupach, które różniły się najbardziej. Jedna z nich odsuwała się od świata – jej członkowie wiedli życie, które zdecydowanie mogło być dla nich satysfakcjonujące, ale niewątpliwie cechowały je ostrożność i wycofanie. Druga podobnej wielkości grupa zderzała się ze światem. W kolejnych latach naukowcy odkryli, że zaliczone do niej osoby częściej zwalniano z pracy, częściej również miewały one problemy z hazardem. Ich skłonności były trwałe.
Ta trwałość wynika po części z siły oddziaływania temperamentu nazywanego przez autorów „maszyną projektującą inną maszynę, która następnie wpływa na rozwój”. Ową drugą maszyną jest otoczenie społeczne danej osoby. Człowiek, który stale zderza się ze światem, będzie odpychał innych, a ich zachowania, nawet gdy stoją za nimi dobre intencje, interpretował jako rewanż; takie negatywne sprzężenie zwrotne tylko pogłębi jego konfrontacyjną postawę. Jednocześnie osoba ta będzie – jak to ujmują psycholodzy – szukała dla siebie niszy, czyli preferowała takie sytuacje społeczne, w których jej cechy ulegają wzmocnieniu. Dobrze przystosowana absolwentka szkoły podstawowej może się cieszyć na myśl o rozpoczęciu nauki w liceum; niewykluczone, że już w pierwszych tygodniach dołączy do jakiejś paczki. Jej koleżanka, która odsuwa się od otoczenia, w przerwie obiadowej zapewne będzie wolała czytać książki. Z kolei jej zderzający się ze światem brat – w tej grupie przeważają osoby płci męskiej – najlepiej odnajdzie się w sytuacjach niebezpiecznych.
Wpływając w ten sposób na własny rozwój – piszą autorzy – budujemy sobie życie, które sprzyja utrwalaniu się naszej osobowości. Są jednak metody na wyrwanie się z tego kręgu. Ludzie zmieniają się m.in. pod wpływem bliskiej relacji z drugim człowiekiem. Badanie prowadzone w Dunedin wskazuje, że osoby ze skłonnością do zderzania się ze światem nieraz zaczynają podążać w bardziej pozytywnym kierunku, jeżeli zwiążą się z właściwą osobą lub znajdą odpowiedniego nauczyciela. Współtworzenie prywatnego świata z drugim człowiekiem wpływa na nie korzystnie. Nawet jeśli znaczna część historii została już napisana, zawsze można spróbować ją trochę przerobić.
Projekt zrealizowany w Dunedin wiele mówi o dalekosiężnych konsekwencjach różnic między dziećmi. Ale jak podobne badania mają się do bardziej osobistych pytań o naszą ciągłość lub zmienność? To zależy, co mamy na myśli, gdy pytamy, kim jesteśmy. W końcu jesteśmy czymś więcej niż tylko swoimi skłonnościami. Każdego da się przypisać do wielu rozmaitych kategorii, co nie znaczy, że można nimi objąć całą tożsamość człowieka.
Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na teorię, według której to, kim jestem, zależy nie od tego, jaki jestem, lecz od tego, co robię. Wyobraźmy sobie dwóch braci, którzy dzielą ze sobą pokój i mają podobne osobowości: obaj są inteligentni, twardzi, władczy i ambitni. Jeden z nich zostaje senatorem stanowym i rektorem uniwersytetu, drugi zaś szefem mafii. Czy zbieżne temperamenty czynią ich podobnymi ludźmi? Badacze, którzy prześledzili życiorysy Williama Bulgera i Jamesa „Whiteya” Bulgera – bostońskich braci, z których jeden kierował pracami senatu stanu Massachusetts, a drugi przestępczym podziemiem – niekiedy wskazują, że więcej ich łączyło, niż dzieliło. („Obaj są bardzo mocni w swoich dziedzinach” – odnotował autor podwójnej biografii). Takie postawienie sprawy może jednak budzić uzasadniony sceptycyzm, wymaga bowiem od nas, abyśmy całkiem zignorowali diametralnie różne życiorysy braci. U bram raju nikt raczej nie pomyli Williama z Jamesem.
Bracia Bulgerowie są niezwykli, bo uosabiają dwa skrajne przypadki. Ale przecież nam wszystkim zdarzają się zaskakujące wybory, które wpływają na dalszy bieg życia. W 1964 r. filmem Seven Up! w reżyserii Michaela Apteda rozpoczęto serię dokumentalną o losach kilkunastu Brytyjczyków. Twórcy odwiedzali ich co siedem lat, począwszy od siódmego roku życia. (Najnowsza część zatytułowana 63 Up ukazała się w 2019 r.). Apted zamyślił sobie ten projekt jako społeczno-ekonomiczne studium o „dzieciach, które mają wszystko, i tych innych, które nie mają nic”. Z biegiem czasu do tego klarownego podziału wdarł się jednak chaos indywidualności. Jeden z bohaterów zaangażował się w politykę i działalność kościelną; drugi zaczął pomagać sierotom w Bułgarii; jeszcze inni uprawiali teatr amatorski, badali fuzję jądrową, zakładali zespoły rockowe. Jeden sam został dokumentalistą i zrezygnował z udziału w projekcie. Prawdziwe życie, nieokiełznane w swoich szczegółach, wzięło górę nad schematycznymi zamiarami filmowców.
Na to, kim jesteśmy, wpływają też rzeczy pozornie błahe. Pod koniec lata wraz z ojcem i wujkiem brałem udział w rodzinnej uroczystości. Siedzieliśmy przy stole w ogrodzie i prowadziliśmy luźną rozmowę, która po jakimś czasie zeszła na serial Star Trek. Po raz pierwszy wyemitowano go w telewizji w roku 1966 i od tamtej pory ojciec i wujek oglądali go wiele razy w najróżniejszych odsłonach; zwłaszcza mój tata uważał się za wiernego fana. Podczas gdy impreza trwała w najlepsze, recytowaliśmy z pamięci monolog rozpoczynający pierwotną wersję („Kosmos. Ostatnia granica. Oto przygody statku kosmicznego »Enterprise«”), a potem gratulowaliśmy sobie znakomitego wykonania. Star Trek to linia ciągła w życiu mojego taty. Mamy skłonność do bagatelizowania tego rodzaju dziwactw i namiętności, ale one także kształtują nasze ja. Kiedy Leopold Bloom, bohater Ulissesa Jamesa Joyce’a, przemierza dubliński cmentarz, odczuwa niedosyt, czytając ogólniki na płytach nagrobnych; jego zdaniem epitafia powinny być dokładniejsze. „Taki a taki, kołodziej” – wyobraża sobie Bloom. Albo na kamieniu z wyrytą patelnią: „Dobrze dusiłam baraninę” [tłum. Maciej Słomczyński]. Poproszeni o opisanie siebie często mówimy dość ogólnie, krępujemy się opowiadać o szczegółach ze swojego życia. Przyjaciel wygłaszający mowę na naszym pogrzebie dobrze by jednak zrobił, wspominając o tym, że graliśmy na gitarze, zbieraliśmy stare telefony, uwielbialiśmy Agathę Christie i drużynę New York Mets. Zbiory detali są jak odciski palców. Niektórzy z nas przez całe życie mają jeden zestaw odcisków; inni w tym samym czasie zmieniają je kilkakrotnie.
Koncentracja na faktach z własnego życia może zakłamywać odczucia na temat naszej ciągłości lub zmienności. Galen Strawson – filozof, który podkreśla, że nie postrzega swojego życia w kategoriach opowieści – zasłynął argumentami przeciwko ideom wolnej woli oraz odpowiedzialności moralnej; utrzymuje, że nie mamy wolnej woli i ostatecznie nie jesteśmy odpowiedzialni za swoje uczynki. Lecz jego ojciec, Peter Strawson, również filozof, był znany m.in. z tego, że bronił tych pojęć. Galen Strawson może nas przekonywać, że jego życie z perspektywy pierwszoosobowej jawi się jako „epizodyczne”. W ujęciu trzecioosobowym hipotetycznego biografa jest on jednak częścią dłuższej opowieści, obejmującej życie więcej niż jednego człowieka. Możemy czuć się nieciągłymi wewnątrz, ale być ciągłymi na zewnątrz – i odwrotnie. Od podobnych sprzeczności zapewne nie ma ucieczki. Chyba na każde życie da się spojrzeć z obu stron.
Znam dwóch Timów. Ich odczucia na temat własnej ciągłości są przeciwstawne. Tim numer jeden, mój teść, jest przekonany, że od drugiego roku życia, czyli od 70 lat, ma tę samą jowialną, rozdyskutowaną osobowość. W dodatku właściwie od zawsze interesowały go te same rzeczy: czytanie, druga wojna światowa, Irlandia, Dziki Zachód, drużyna New York Yankees. To jedna z najbardziej wewnętrznie spójnych osób, jakie znam. Tim numer dwa – mój przyjaciel z liceum – postrzega swoje życie jako skrajnie nieciągłe i ma po temu wszelkie powody. Kiedy go poznałem, był tak chudy, że ze względu na niedowagę nie pozwolono mu zostać honorowym krwiodawcą. Dręczony i wyśmiewany przez większe dzieci, pocieszał się tym, że jego rodzice urośli stosunkowo późno. Koledzy nie kryli sceptycyzmu. Tymczasem po ukończeniu szkoły średniej Tim nagle zmienił się w potężnego mężczyznę o posturze bohatera filmów akcji. Studiował fizykę i filozofię, potem pracował w laboratorium neurobiologicznym, a jeszcze później został oficerem piechoty morskiej i wyjechał do Iraku; po powrocie zainteresował się branżą finansową, lecz ostatecznie zrezygnował z niej na rzecz studiów informatycznych.
„Zmieniłem się bardziej niż większość ludzi, których znam” – stwierdził. Podzielił się ze mną żywym wspomnieniem rozmowy, którą odbył z matką, gdy siedzieli w samochodzie przed wjazdem do warsztatu: „Miałem wtedy 13 lat, rozmawialiśmy o tym, jak ludzie się zmieniają. Moja mama, która jest psychiatrą, powiedziała mi, że po trzydziestce ludzie już tak bardzo się nie zmieniają. Zaczynają akceptować siebie takimi, jakimi są. A mnie, może dlatego, że byłem wtedy nieszczęśliwy i nosiłem w sobie dużo złości, ten pomysł wydał się obraźliwy. Przyrzekłem sobie w tamtej chwili, że nigdy nie przestanę się zmieniać. I nie przestałem”.
Czy ci dwaj Timowie mają pełny obraz siebie? Teścia znam dopiero od 20 lat, ale nawet przez ten czas wyraźnie się zmienił, stał się bardziej cierpliwy i współczujący. Z tego, co mi wiadomo, w jego wcześniejszym życiu też dało się wyróżnić kilka rozdziałów. Z drugiej strony mój przyjaciel z liceum pod jednym zasadniczym względem nie zmienił się wcale. Odkąd go znam, pozostaje wierny idei zmiany. W jego przypadku prawdziwą metamorfozą byłaby stabilizacja; nieustanna zmiana jest rodzajem ciągłości.
Galen Strawson zauważa, że istnieje wiele rozmaitych sposobów myślenia o upływającym czasie. „Jedni żyją w trybie narracyjnym” – twierdzi – podczas gdy inni „w ogóle nie są skłonni patrzeć na swoje życie jak na historię czy rozwój”. Nie da się jednak tych różnic sprowadzić wyłącznie do podziału na kontynuatorów i separatorów. Niektórzy żyją epizodycznie w imię „dyscypliny duchowej”, a innym nie przyświeca w tym żadna idea. Prezentyzm może być „zarówno odpowiedzią na ekonomiczne ubóstwo – na przytłaczający brak możliwości – jak i na ogromne bogactwo”. Dalej Strawson pisze tak: „Są ludzie, którzy bujają w obłokach, mistycy dryfujący przez życie, i są tacy, którzy ciężko pracują w swoim tu i teraz. […] Niektórzy są kreatywni, lecz nie mają ambicji ani dalekosiężnych celów, więc tworzą drobne rzeczy jedna po drugiej, względnie popełniają wielkie dzieła w sposób niezamierzony, przez przypadek lub akumulację. Niektórzy są z natury bardzo konsekwentni, choć niekoniecznie muszą zdawać sobie z tego sprawę; taki rodzaj stałości może wzmacniać poczucie ciągłego ja. Jeszcze inni są niezmienni w swoim braku konsekwencji, a co za tym idzie, stale odczuwają własną zagadkowość i fragmentaryczność”.
Historie, które sobie opowiadamy na temat własnych przemian lub ich braku, siłą rzeczy będą uproszczeniem skomplikowanej rzeczywistości. To jednak wcale nie oznacza, że są one jałowe. Przypadek mojego przyjaciela Tima, który przyrzekł sobie, że nigdy nie przestanie się zmieniać, pokazuje, jak wielką wartość mogą skrywać takie opowieści. To, czy widzimy zastój, czy fragmentację, jest kwestią bez mała ideologiczną. Być zmiennym to być nieprzewidywalnym i wolnym; to pozostawać nie tylko bohaterem opowieści, w którą układa się życie, lecz także jej autorem. W niektórych przypadkach będzie to oznaczało dramat kruchości, decyzji i przemiany; może też oznaczać niezgodę na skończoność będącą rewersem indywidualności.
Alternatywna perspektywa – wedle której jesteśmy wciąż tą samą osobą – również ma swoje zalety. James Fenton uchwycił niektóre z nich w swoim wierszu Ideał:
„Ja” jest tylko jedno,
„ja” to nie zasłona.
Trzeba dziś szanować tego,
kim się było wczoraj.
To jest moja przyszłość
nie do przekreślenia.
To jest mój ideał
trudny do ziszczenia.
W tym ujęciu życie jest czymś pełnym i zmiennym, a każdemu zdarzają się przygody, które mogą go odmienić, najbardziej jednak liczy się suma przeżyć. Ten sam ja, choćby i zmieniony, chłonął to wszystko, robił te wszystkie rzeczy. Takie spojrzenie pozwala też zadeklarować niezależność – nie od swojego dawnego ja i minionych warunków, ale od mocy obecnych okoliczności i wyborów, których dokonujemy, aby nadać sens naszemu życiu. Opowieść separatorów jest o tym, jak przebudowali swój dom, po drodze stając się architektami. Opowieść kontynuatorów jest historią o nobliwej posiadłości, która pozostanie taka sama bez względu na to, co zostanie na niej wybudowane. Te dwie perspektywy mogą się wydawać bardzo różne, lecz mają wiele wspólnego. Obie pomagają człowiekowi się rozwijać. Mój przyjaciel Tim, stawiając sobie za cel nieustanną zmianę, zapewne ją przyśpieszył. Mój teść poprzez skupienie się na trwałości charakteru mógł pielęgnować i doskonalić swoje najlepsze cechy.
Upływ czasu poniekąd wymusza, byśmy opowiadali sobie jakąś historię: pewne zmiany są nieuniknione i musimy na nie reagować. Młode ciała zachowują się inaczej niż stare; pierwsze dekady życia obfitują w możliwości, których później stopniowo ubywa. Mając 17 lat, codziennie przez godzinę ćwiczyłaś grę na fortepianie i pierwszy raz się zakochałaś, a teraz spłacasz kredyty i oglądasz seriale na Amazon Prime. Absurdem byłoby stwierdzenie, że dziś jesteś tą samą osobą co kilkadziesiąt lat temu. Opowieść, która elegancko dzieli twoją przeszłość na rozdziały, również może być sztuczna. A jednak porządkowanie chaosu ma niezaprzeczalny walor. To coś więcej niż samoukojenie: przyszłość nadciąga i opierając się na przeszłości, musimy zdecydować, jak postępować. Nie da się dopisać dalszego ciągu do nienapisanej historii.
Trwanie przy jednym sposobie myślenia o własnej zmienności bywa ograniczające. Historie, które sobie opowiadamy, z biegiem czasu mogą się dla nas okazać zbyt ciasne. W książce Life is Hard [Życie jest trudne] filozof Kieran Setiya przekonuje, że pewne wyzwania – takie jak samotność, porażki, dolegliwości zdrowotne, żałoba oraz wiele innych – są nieuniknione; tymczasem wychowuje się nas i kształci w optymistycznej tradycji, która każe „skupiać się na tym, co najlepsze”. Z przekonania, że mamy w sobie pewną stałość, płynie m.in. korzyść – dzięki takiemu myśleniu łatwiej nam się otrząsnąć po trudnych zdarzeniach, które zachwiały naszym życiem. Setiya pokazuje jednak, że zamiast wypierać niełatwe doświadczenia, warto sobie zadać pytanie, czy nie uczyniły nas one silniejszymi, życzliwszymi, mądrzejszymi. Mówiąc ogólniej: jeśli bardzo długo patrzyłeś na kwestię ciągłości w jeden sposób, spróbuj na nią spojrzeć inaczej. Pomyśl dla odmiany, że jesteś mniej lub bardziej ciągły, niż ci się zawsze wydawało. Sprawdź, co przed tobą odkryje ta nowa perspektywa.
Akty autonarracji mają charakter rekurencyjny. Opowiadam sobie historię na swój temat po to, aby zsynchronizować się z własną opowieścią; później, w miarę jak się zmieniam, nieuchronnie poddaję ją kolejnym modyfikacjom. Ta bezustanna praca nad jej ulepszaniem sama w sobie może być źródłem ciągłości w naszym życiu. Jeden z uczestników projektu Up mówi Aptedowi: „Zrozumienie, kim jestem, zajęło mi praktycznie 60 lat”. Niemiecki filozof Martin Heidegger twierdził, że tym, co wyróżnia istoty ludzkie, jest zdolność do „zajęcia stanowiska” w kwestii tego, czym i kim jesteśmy; w istocie nie mamy innego wyjścia, jak tylko wciąż zadawać pytania o to, co znaczy istnieć i czym jest życie postrzegane jako całość. Zadawanie pytań, a także wypróbowywanie odpowiedzi, jest dla nas tym, czym dla drzewa wzrost – nieodłącznym elementem ludzkiej tożsamości.
Ostatnio do mojego syna zaczęło docierać, że się zmienia. Zauważył, że wyrósł z ulubionej koszuli. Pokazuje mi też, że w swoim dziecięcym łóżeczku leży na skos. Przyłapany na chodzeniu po domu z prawdziwymi nożyczkami oznajmił: „Jestem teraz dużym chłopcem i mogę ich używać”. Mijając ulubione miejsce na plaży, mówi do mnie: „Pamiętasz, jak bawiliśmy się tu ciężarówkami? Te czasy były super”. Nie jest również tak, że przez całe życie był tylko Peterem: kiedy się urodził, mówiliśmy na niego „Tyci”, a teraz nazywam go „Panem Dużym”. Świadomość własnego wzrostu sama w sobie jest kolejnym etapem wzrastania; Peter staje się w coraz większym stopniu istotą dwojaką: drzewem i pnączem. Podczas gdy drzewo rośnie, pnącze wije się wokół niego, znajdując oparcie w kolejnych, nowych punktach. To proces, który będzie trwał przez całe życie. Zmieniamy się do samego końca, a razem z nami zmienia się nasze postrzeganie tej zmiany.
Pierwotnie tekst ukazał się w magazynie „The New Yorker” (10.10.2022). Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Nie wolno się bać, strach zabija duszę.
Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.
Frank Herbert
Życie większości ludzi jest rządzone pragnieniem i lękiem.
Każde pragnienie jest potrzebą dodania czegoś do siebie, by być sobą w pełni. Każdy strach jest lękiem przed utratą czegoś i przez to stania się mniejszym, bycia umniejszonym.
Eckhart Tolle
Kto się boi wróbli, nie posieje prosa.
przysłowie uzbeckie
Bo nad strach okropniejsza Niemoc Strachu.
Witold Gombrowicz
Wszystkie dzieci rodzą się artystami. Sztuka polega na tym, by pozostać nimi do końca życia.
Pablo Picasso
Uprawiajcie jakąkolwiek sztukę, muzykę, śpiew, taniec, teatr, rysunek, malarstwo, rzeźbę, poezję, literaturę, piszcie eseje, reportaże – nieważne, czy dobrze, czy źle, nie dla pieniędzy ani sławy, ale by doświadczać stawania się, by odkryć, co tam masz w środku, by twoja dusza rosła. Poważnie! Zacznijcie teraz, od razu, bierzcie się za sztukę i róbcie to przez resztę waszego życia.
Kurt Vonnegut
Słowa nie uzdrawiają. Sztuka uzdrawia!
Alejandro Jodorowsky
Leczenie jest przywracaniem do równowagi zaburzonych żywiołów w żywym ludzkim ciele.
Leonardo da Vinci
Zrozum, żaden czyn nie jest aktem samym w sobie […]. Kiedy podnosisz kamień i rzucasz nim, trafiając lub chybiając celu, nie jest to koniec całej historii. Gdy podnosisz kamień, ziemia staje się lżejsza, a twoja dłoń cięższa. Kiedy nim ciśniesz, gwiazdy reagują w swym biegu. W miejscu upadku zmienia się wszechświat. Na równowagę całości składają się pojedyncze zdarzenia.
Ursula Le Guin
Czyż to nie jest cudowne, że istnieją poranki?
Lucy Maud Montgomery
Koń ma cztery nogi i też się potknie.
przysłowie litewskie
To nie moja świnia i nie moje pole.
przysłowie łotewskie
Kto marnuje swój czas, ten okrada sam siebie.
przysłowie estońskie
– […] trzeba wierzyć. Wierzyć. Cóż innego nam pozostaje?
– W co?
– W Boga. I w dobro, które tkwi w ludziach.
– Czy pan nigdy nie wątpił?
– Owszem, często. Jakżebym inaczej mógł wierzyć?
Erich Maria Remarque
Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy w nie więcej osób.
Oscar Wilde
Nie wierzę w brak czasu. Zawsze jest czas na ten krótki błysk, na ten znak: jesteś dla mnie ważna.
Agnieszka Osiecka
Wiara w fatum sprowadza na ziemię fatum. A wiara w wolność sprowadza na ziemię wolność.
Józef Tischner
Wiara i nadzieja są cnotami bliźniaczymi. Nadzieja nie jest „matką głupich”, ale wtajemniczeniem mądrych.
Jan Twardowski
Drogi Boże, czy Ty zawsze wkładasz prawidłowe dusze do prawidłowych ludzi?
I nigdy się nie mylisz, co?
z listu dziecka – cyt. za Ryszardem Kapuścińskim
Drzemie w nas wciąż nadmiar lęku, słabości, poczucia niższości. Człowiek pewny swojej ojczyzny nie będzie szalał na jej punkcie. Człowiek pewny swojej wiary nie będzie wszędzie węszył jej prześladowań. I odwrotnie. To niepewność własnych przekonań budzi agresję obronną u wszystkich stworzeń, które atakują, nie widząc innego ratunku.
Adam Boniecki
O zieleni można nieskończenie.
Julian Tuwim
Wszelka, mój bracie, teoria jest szara,
Zielone zaś jest życia drzewo złote.
Johann Wolfgang Goethe
To, co możliwe w młodości, tego nie można na ogół mieć w pełnych rozmiarach i wszystkich formach. Dlatego niemal wszyscy są ofiarami złudzenia, że „utracili młodość”, która przecież mogła być o tyle lepsza. Nie, nie mogła.
Leszek Kołakowski
Wyjątkowa rozmowa z Eusebiem Palladinem, twórcą głośnej autobiograficznej książki Krzyk nieznośnej ciszy poświęconej życiu w nawiedzonym domu.
Tomasz Wiśniewski: Jak się to wszystko zaczęło?
Eusebio Palladino: Któregoś dnia nabrałem oczywistego poczucia obecności. Nagle wiedziałem, że w moim mieszkaniu zadomowiło się sporo istot, których natury nie mogłem poznać. Gdy myłem zęby, czułem się obserwowany. Wstydziłem się myć czy przebierać.
Czy udało się Panu zobaczyć te zjawy?
Nie. Za wszelką cenę unikały kontaktu ze mną. Używałem luster, kryształów, kul, rozmaitych technik „wywoływania duchów”, szamanizmu – wszystkich tradycyjnych, jak się okazuje, przesądnych metod – bez oczekiwanych rezultatów. Wiedziałem tylko, że tych zmor jest wiele i z jakichś powodów traktują moje mieszkanie jak swoje, organizując w nim spotkania, zapraszając gości, obchodząc swoje święta.
Rozumiem, że najadł się Pan przy tym sporo strachu?
Tak, dochodziło do licznych załamań nerwowych, chociaż najczęściej czułem coś w rodzaju… upokorzenia.
Bo nikt nie lubi nieproszonych, obcych w swoim domu?
Pod względem prawnym to złożona sytuacja; nie mogłem liczyć na pomoc państwa. Jednak upokorzenie wynikało z czegoś innego. Ja sam mam osobowość ekstrawertyczną, lubię rozmawiać. Od pewnego momentu nie bałem się, lecz chciałem już tylko się dowiedzieć, czego ode mnie chcą i dlaczego wybrały moje mieszkanie. Ale te zjawy, żyjąc ze mną, wciąż milczały i kompletnie mnie ignorowały.
Wiemy z filmów, że istnieją pogromcy duchów.
Najczęściej to niestety naciągacze z infantylnymi wyobrażeniami o ożywionych postaciach w białych prześcieradłach. W rzeczywistości byty, które nazywamy duchami, są znacznie bardziej subtelne, nieokreślone i niewyobrażalne.
Nie myślał Pan o wyprowadzce?
Nie spocznę w swoich wysiłkach, dopóki nie poznam prawdziwej natury tych istot i celu pobytu w moim mieszkaniu. Ich obecność stała się ważną częścią mojego życia. Szczerze mówiąc, nie potrafię już wyobrazić sobie siebie bez nich. Choć zabrzmi to niedorzecznie, mam ochotę nazwać je… moją rodziną. Jest coś jeszcze. Ich uparte ignorowanie moich prób nawiązania kontaktu zmusiło mnie do postawienia sobie pytania, na które za wszelką cenę muszę znaleźć odpowiedź: czy moje istnienie jest tak nieistotne? Czy zjawy są bardziej rzeczywiste ode mnie?
Śpiewając, staramy się uśmiechać. Dajemy tym samym sygnał otoczeniu, że mimo wydobywanych dźwięków czujemy się dobrze, a nasze zamiary nie są wrogie.
Wbrew pozorom udawanie koloraturowego sopranu czy gromkiego basu przez osoby nieobdarzone talentem wokalnym jest strategią słuszną. Przykre doświadczenie słuchania naszego śpiewu zostanie wówczas zniwelowane przez efekt komiczny i może mieć też walor edukacyjny.
Nie jest tajemnicą, że struny głosowe można wyćwiczyć. Im gorzej nam idzie na początku, tym więcej powinniśmy śpiewać. Czyli im słabiej śpiewamy, tym śpiewamy częściej – proste.
Staramy się jak najrzadziej być w sytuacji, że to my sami słuchamy naszego śpiewu, np. na nagraniu. Szok może być zbyt duży, grozi nam nawet rozpad osobowości.
Każdy okrzyk bólu staramy się przekształcić w ćwiczenie wokalne. Ludzie w końcu stracą rozeznanie i dzięki temu zawsze będziemy mogli się wytłumaczyć, że akurat nie śpiewamy, tylko coś nas boli.
Śpiewając, rytmicznie uderzamy w otaczające nas przedmioty albo w siebie (uda, brzuch, policzki). Wywołany hałas zagłuszy nasze wokalizy i będziemy mogli śpiewać do woli.
Dziś kolor nadziei i ekologii, dawniej zarówno życia, jak i śmierci, flirtu oraz pecha. Zieleń ma liczne odcienie i wiele znaczeń.
O zieleni traktuje jedna z buddyjskich przypowieści. Pewnej nocy małemu chłopcu we śnie ukazuje się bóstwo, które mówi mu, że aby zyskać wszystko, czego mógłby kiedykolwiek zapragnąć, musi tylko zamknąć oczy i nie wyobrażać sobie barwy morskiej zieleni. Historia ta ma dwa możliwe zakończenia. W jednym chłopiec w końcu odnosi sukces i doświadcza oświecenia; w drugim ciągłe niepowodzenia tak go pochłaniają, że z czasem popada w obłęd i traci życie.
Dziś zieleń najczęściej łączymy z kojącymi obrazami terenów wiejskich i z „zielonym” – przyjaznym środowisku – nurtem polityki. Chociaż zdarza nam się zzielenieć z zazdrości, zasadniczo kolor ten kojarzy się ze spokojem, niekiedy odbierany jest wręcz jako luksusowy i stylowy. Art déco – trend dominujący w sztuce okresu międzywojennego – miał szczególną słabość do odcienia szmaragdowego; powrócił on do łask w nowym milenium, gdy Pantone ogłosił go kolorem roku 2013. Cztery lata później to zaszczytne miano przypadło innej, bardziej stonowanej, liściastej zieleni, nazywanej w języku angielskim greenery.
Staroegipski hieroglif, którym zapisywano nazwę tego koloru, przypominał z wyglądu łodygę papirusu – rośliny, którą Egipcjanie darzyli dużym szacunkiem. W języku łacińskim rzeczownik oznaczający zieleń to viridis. Ma on wspólny rdzeń z wieloma innymi słowami związanymi ze wzrostem, a nawet z życiem jako takim: virere – „zielenić się” lub przenośnie „być pełnym wigoru”; vis – „siła”; virilis – „dojrzałość” itd. Wiele kultur kojarzy ten kolor pozytywnie, z ogrodami i wiosną. Dla muzułmanów, dla których „raj” jest niemal synonimem „ogrodu”, zieleń nabrała szczególnego znaczenia mniej więcej w XII wieku, choć już prorok Mahomet nazywał ją jednym ze swych dwóch – obok bieli – ulubionych kolorów. W Koranie mówi się, że szaty noszone w raju i rozstawione wśród drzew jedwabne sofy mają barwę liści. Z kolei w średniowiecznej poezji islamskiej niebiańską górę Qaf, niebo ponad nią i wody u jej podnóża przedstawia się w odcieniach zieleni. Dlatego też kolor ten obecny jest na flagach wielu krajów, w których dominują muzułmanie, w tym Iranu, Bangladeszu, Arabii Saudyjskiej i Pakistanu.
Na Zachodzie zieleń była szczególnie związana z dworskimi rytuałami wiosny. Na przykład 1 maja dworaków w wielu miejscach obowiązywał zwyczaj s’esmayer, czyli „umajenia się”, co w praktyce oznaczało noszenie liściastej korony lub girlandy albo innego widocznego elementu zielonej odzieży. Ci, którzy byli pris sans verd, to jest nie mieli na sobie żadnych zielonych dodatków, narażali się na głośne kpiny. Prawdopodobnie z powodu takich rytuałów, a także związanych z nimi nieuchronnie flirtów, które niekiedy mogły powodować kłopoty, zieleń stała się również synonimem młodości i młodzieńczego afektu. W języku angielskim przenośne znaczenie słowa green jako braku doświadczenia funkcjonowało już w średniowieczu. Minne, germańska bogini, która podobnie jak Kupidyn lubiła złośliwie strzelać do ludzi strzałami miłości, zwykle nosiła zieloną suknię, podobnie jak młode płodne kobiety – tak na przykład interpretuje się strój panny młodej na obrazie Jana van Eycka Portret małżonków Arnolfinich, namalowanym około roku 1445.
Mimo tych pozytywnych skojarzeń zieleń miała, przynajmniej na Zachodzie, pewien problem z wizerunkiem. Wynikało to częściowo z dawnych nieporozumień związanych z mieszaniem kolorów. Platon, starożytny grecki filozof urodzony w połowie V wieku p.n.e., uparcie twierdził, że πράσινος (prasinos) – ciemna zieleń w odcieniu zbliżonym do pora – powstaje przez zmieszanie dwóch barw: πύρρον (pyrron), koloru płomienia, i μέλας (mélās) – czerni. Demokryt, twórca atomistycznej teorii materii, uważał, że χλωρός (chlóros) – odcień bladozielony – to efekt połączenia czerwieni i bieli. Zielony, podobnie jak czerwony, był dla starożytnych jednym z kolorów pośrednich między białym a czarnym; na poziomie językowym czerwień i zieleń często wręcz ze sobą mylono: istniejące w średniowiecznej łacinie słowo sinople jeszcze w XV wieku mogło oznaczać oba. W 1195 roku przyszły papież Innocenty III w jednym ze swoich traktatów dokonał reinterpretacji roli zieleni w boskim porządku. Pisał, że należy ją „wybierać na święta i dni, w których ani biel, ani czerwień, ani czerń nie są odpowiednie, albowiem jest to kolor pośredni między tymi trzema barwami”. Teoretycznie orzeczenie to nadało zieleni na Zachodzie znacznie większą rangę, jednak praktycznie nadal występowała ona dość rzadko: w heraldyce jej obecność nigdy nie przekroczyła 5 procent. Jednym z powodów tego stanu rzeczy jest długoletnie tabu dotyczące tworzenia zielonych barwników i pigmentów poprzez mieszanie błękitu z żółcienią. Nie chodziło tylko o utrzymujące się przez wieki błędne rozumienie natury barw – co poświadczają choćby wspomniane powyżej twierdzenia Platona – lecz także o głęboką i trudną dziś do zrozumienia niechęć do łączenia różnych substancji. Alchemicy, którzy rutynowo trudnili się mieszaniem ze sobą poszczególnych „elementów”, budzili nieufność. W sztuce średniowiecznej farby na obrazach kładziono zwykle, nie mieszając ich ze sobą, a artyści nie usiłowali ukazywać perspektywy poprzez cieniowanie. W przemyśle tekstylnym obowiązywały skomplikowane ograniczenia cechowe oraz istniał wysoki stopień specjalizacji: w wielu krajach farbiarzom zajmującym się barwnikami niebieskimi i czarnymi nie wolno było używać w pracy czerwonych i żółtych substancji barwiących. Przyłapanie rzemieślnika na farbowaniu tkanin na zielono poprzez zanurzenie ich najpierw w barwniku błękitnym uzyskanym z urzetu, a następnie w żółtym, pochodzącym z rezedy, mogło gdzieniegdzie mieć dla niego poważne reperkusje, włącznie z wysokimi grzywnami i wygnaniem. Pewne rośliny – takie jak naparstnica i pokrzywa – dawały wprawdzie zielony barwnik bez potrzeby mieszania ze sobą różnych składników, lecz otrzymywany z nich odcień nie był tym bogatym, nasyconym kolorem, który chcieli kupować wpływowi ludzie o dobrym smaku. O skutkach tego stanu rzeczy świadczy choćby zdawkowy komentarz uczonego Henriego Estienne’a z 1566 roku: „We Francji jeśli widzi się dobrze urodzonego człowieka w zielonym stroju, można sądzić, że postradał on zmysły”.
Artyści mieli do czynienia z zielonymi pigmentami marnej jakości. Niderlandzki artysta Samuel van Hoogstraten napisał w latach siedemdziesiątych XVI wieku: „Chciałbym, abyśmy dysponowali zielonym pigmentem tak dobrym jak czerwony lub żółty. Terre verte jest zbyt słaba, zieleń hiszpańska zbyt surowa, a popiół [verditer] nie dość trwały”.
Od wczesnego renesansu, kiedy tabu związane z mieszaniem zaczęło zanikać, aż do końca XVIII wieku, kiedy to szwedzki chemik Carl Wilhelm Scheele odkrył nowe zielenie na bazie miedzi, artyści, chcąc używać zielonych farb, musieli sami tworzyć własne mieszanki.
Nie było to łatwe zadanie. Grynszpan miał skłonność do wchodzenia w reakcje z innymi pigmentami, a nawet samoistnie czerniał, a terre verte była blada i mało świetlista. Szesnastowieczny malarz Paolo Veronese, który przez większość swojej kariery pracował w Wenecji i był, podobnie jak Tycjan, niezwykle zdolnym i zaradnym kolorystą, słynął z tego, że potrafił wydobyć z opornych pigmentów jasne, zielonkawe barwy. Jego metoda polegała na zastosowaniu precyzyjnej mieszanki trzech różnych pigmentów w dwóch warstwach i zabezpieczeniu zielonych obszarów warstwami werniksu, by nie mogły ze sobą wchodzić w reakcje. Jednak nawet jemu zdarzały się niekiedy wpadki z zielenią. Jeszcze w XIX wieku artyści mieli problemy z uzyskaniem niezawodnej zielonej barwy. Na przykład trawa na pierwszym planie obrazu Georges’a Seurata Niedzielne popołudnie na wyspie Grande Jatte wydaje się w wielu miejscach uschnięta z powodu słabych pigmentów. Obraz ten, jeden z najbardziej znanych przykładów techniki pointylistycznej i dzieło, które zapoczątkowało ruch neoimpresjonistyczny, powstał w połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku, co pokazuje, jak jeszcze niedawno malarze zmagali się ze swoimi materiałami. Zapewne szczególne trudności, jakie rzemieślnicy i konsumenci mieli z zielenią, przyczyniły się do powstania symbolicznego połączenia tego koloru z kapryśnością, trucizną, a nawet złem. Skojarzenie z trucizną miało przynajmniej pewne uzasadnienie, gdy w XIX wieku opracowano nowe pigmenty na bazie arseninu miedzi, które szybko zyskały popularność. Zieleń Scheelego i jej bliska kuzynka – nosząca różne nazwy: zieleń Veronesa, zieleń szmaragdowa, zieleń schweinfurcka i zieleń brunszwicka – były odpowiedzialne za wiele zgonów, ponieważ niczego niepodejrzewający klienci stosowali je do malowania domów, przyodziewania potomstwa i pakowania wypieków, nieświadomi, że nowy, ekscytujący odcień zawiera śmiertelne dawki arszeniku. Pozostałe zarzuty stawiane zielonemu były jednak wynikiem błahych uprzedzeń. Na Zachodzie od XII wieku zieleń zaczęto wizualnie kojarzyć z diabłem i demonicznymi stworzeniami, prawdopodobnie wskutek wypraw krzyżowych i narastającego antagonizmu między chrześcijanami i muzułmanami, dla których kolor ten był święty. W czasach Szekspira uważano, że zielone kostiumy przynoszą pecha na scenie, a przekonanie to utrzymywało się aż do XIX wieku. Na przykład w 1847 roku pewien francuski dramaturg zagroził, że wycofa swoje dzieło z Comédie-Française, gdy jedna z aktorek odmówiła założenia zielonej sukni, przeznaczonej przez niego dla postaci, którą miała grać. Być może ostatnie słowo na temat irracjonalnej niechęci do tego koloru powinno należeć do Kandinskiego, który w swojej książce O duchowości w sztuce pisał: „zieleń jest jak tłusta, zdrowa, bez ruchu leżąca krowa, która może już tylko przeżuwać, wybałuszając tępe gały na świat”.
Fragment książki Kassii St Clair Sekrety kolorów, wyd. Buchmann, Warszawa 2022. Tytuł, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Pytacie mnie w listach, jak przygotowuję nowe gatunki poetyckie. No dobrze, nie pytacie, ale i tak Wam powiem: trzeba wziąć trochę liter, spacji, znaków interpunkcyjnych i dokładnie wymieszać. Dodać świeżo wyciśnięty sok z wiersza klasyka albo zmieloną dziecięcą rymowankę. Dusić długo na wolnym ogniu. Podawać z dodatkiem farby drukarskiej. I już, gotowe!
Utwór Moja piosnka II to jeden z najbardziej znanych wierszy Cypriana Kamila Norwida. Powstał w 1854 r. w Nowym Jorku, ale popularność zyskał dopiero pół wieku później, kiedy Zenon Przesmycki opublikował go na łamach czasopisma „Chimera”. Jest tu tęsknota za ojczyzną, ale też idealizowanie utraconego kraju. Oto w dalekiej Polsce z szacunku dla „darów nieba” podnosi się z ziemi byle kruszynę chleba, a bliźniego wita z wysokiego C: „Bądź pochwalony”. Zróbmy z tego gatunek, trzymając się ściśle wersyfikacji oryginalnej. I wyobraźmy sobie, że piszemy hen, hen, na obcej ziemi.
Do kraju tego, gdzie lipa i brzoza, Gdzie w dali bocian i gęsi gęganie, I koń, i koza… …Tęskno mi, Panie!
Do kraju tego, w którym kiedyś żyli Rdzenni Lachowie, czystej krwi Polanie, Ciągnie mnie, czyli: …Tęskno mi, Panie!
Do kraju tego, gdzie każdą ustawę Pisze się w nocy albo na kolanie W poselskiej ławie… …Tęskno mi, Panie!
Do kraju tego, który grabił Turczyn, Który deptali Szwedzi i Germanie, Te wszystkie skurczy… …Tęskno mi, Panie!
Do kraju tego, w którym disco polo Rozbrzmiewa zamiast klasyki i jazzu, aż uszy bolą: …Tęskno mi, Jezu!
W Ameryce Północnej żyją różne gatunki węży, których ciała są pokryte kolorowymi poprzecznymi paskami. Niektóre z tych zwierząt nie stanowią zagrożenia, lecz inne to naprawdę zabójcze bestie. Żeby uniknąć tragedii, amerykańskie dzieci uczą się rymowanek o kolorach jadowitych węży, np. Red touches yellow – kills a fellow, czyli w wolnym tłumaczeniu: „Czerwony dotyka żółtego – niestety umrzesz, kolego” (to przypadek jednego z węży koralowych). W Polsce takich gadów brak, ale przecież żywot można tu zakończyć na inne sposoby… Przed niebezpieczeństwami czyhającymi nad Wisłą niechaj przestrzega ostrożnik.
Szeroka, ruchliwa ulica – nie wchodź, bo będzie kaplica!
Trupia czaszka u słupa – wnet zamienisz się w trupa!
Fiolet w szkle – przekręcisz się!
Cienki lód na jeziorze – zamieszkasz wśród ryb, niebożę!
Włączona suszarka w wannie – przedstawisz się Świętej Pannie!
Na torach utknie ci but – już jesteś, bracie, kaputt!
Palnik nie płonie i czujesz odór – będziesz rośliny wąchać od spodu!
Podczas szczytu klimatycznego w Montrealu państwa członkowskie ONZ uchwaliły, że do 2030 r. pozostawią jedną trzecią lądów i mórz wyłącznie do dyspozycji dzikiej przyrody. Czyli na dwóch trzecich planety rządzić ma homo sapiens, na jednej trzeciej – pozostałe 9 mln gatunków. Żeby tylko ludzie dotrzymali słowa.
Serhij Sydorenko, ukraiński dżudoka i medalista paraolimpiady, po 30 latach odzyskał wzrok – dzięki operacji przeprowadzonej przez lekarzy ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego.
Udostępniony pod koniec jesieni program ChatGTP, który prowadzi zajmujące rozmowy i pisze teksty na dowolny temat, w ciągu dwóch miesięcy oczarował 100 mln użytkowników. Sztuczna inteligencja, a taka naturalna.
Z okazji 200. rocznicy urodzin ojca genetyki, Gregora Mendla, czescy naukowcy ogłosili wyniki testów DNA jego szczątków. Znaleźli warianty genów związane z cukrzycą, chorobami serca i nerek oraz epilepsją. Diagnoza może trochę spóźniona, jednak autorzy badania uważają, że sam Mendel byłby zachwycony takim prezentem urodzinowym.
W imieniu ptaków, psów i innych zwierząt dzikich oraz domowych dziękujemy wszystkim miastom, które nie urządziły sylwestrowego pokazu fajerwerków.
W Hiszpanii weszło w życie prawo nakazujące koncernom tytoniowym pokrycie kosztów sprzątania niedopałków. Tymczasem w Czechach naukowcy z Uniwersytetu Tomáša Baty w Zlinie opracowali metodę przetwarzania ich w nanowłókna do oczyszczania wody. Jak mawiają Czesi: všechno zlé je pro něco dobré, czyli po hiszpańsku: no hay mal que por bien no venga.
Koncern paliwowy Exxon już w latach 70. XX w. dzięki finansowanym przez siebie badaniom precyzyjnie przewidział tempo ocieplenia klimatu spowodowanego działalnością człowieka. Ukrył jednak tę wiedzę, a nawet uruchomił kampanię reklamową, która miała wzbudzić nieufność wobec ustaleń naukowców – pisze „Science”.
Eryk Goczał, 18-letni uczeń jednego z krakowskich liceów, w listopadzie odebrał prawo jazdy, a już w styczniu wygrał Rajd Dakar w kategorii SSV, czyli lekkich pojazdów terenowych.
Z kolei Australijka Erchana Murray-Bartlett przebiegła cały swój kraj z północy na południe, pokonując codziennie – przez 150 dni z rzędu – dystans maratonu. Jej stopy spuchły o cały rozmiar buta, spaliło ją słońce, przemoczył deszcz. Biegaczkę pokąsały też – jak opowiadała – komary, mrówki i pająki, co trochę zakrawa na niewdzięczność, bo pokonując kolejne kilometry, zbierała pieniądze na ochronę australijskiej przyrody. No ale skąd maleństwa miały to wiedzieć?
Po sześciu latach na stanowisku premierki Nowej Zelandii Jacinda Ardern ogłosiła rezygnację ze względu na postępujące wypalenie zawodowe. Ustąpiła w tym samym stylu, co sprawowała obowiązki – mądrze, z klasą, bez najmniejszych objawów odurzenia władzą.
Początek nowego roku według chińskiego kalendarza księżycowego. Według rachuby słonecznej moment ten przypadł nieco później, na 4 lutego, w święto Li Chun. Tak czy owak, nowy rok już trwa, a rządy sprawuje w nim astrologiczny królik. Zatem jeśli ktoś nie pojmuje, skąd wzięło się w nim nagle tyle łagodności, harmonii i spokoju – to może być powód.
Naukowcy z Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie opracowali metodę wytwarzania wegańskich jogurtów z makuchów (czyli wytłoczyn po nasionach lnu oraz innych roślin oleistych), które zazwyczaj się wyrzuca, choć zawierają dużo białka, a także innych dobroci. Nie marnuje się i w dodatku podobno smaczne.
Marie Kondo, autorka bestsellerów o sztuce sprzątania, oznajmiła, że od kiedy ma trójkę dzieci, przestała dbać o porządek. „W pewnym sensie się poddałam – przyznała. – Ale na obecnym etapie mojego życia to jest dla mnie właściwa droga”.
Zielona kometa C/2022 E3 (ZTF) osiągnęła punkt najbliższy Ziemi i była widoczna gołym okiem na nocnym niebie. Jej okres obiegu wokół Słońca wynosi 50 tys. lat, lecz niektórzy eksperci uważają, że to ostatnia wizyta tego ciała niebieskiego w Układzie Słonecznym. Czy rzeczywiście? Poinformujemy w wiosennym wydaniu „Przekroju” w 52023 r.
Australia zalegalizowała terapie z użyciem grzybów psychodelicznych i MDMA jako potencjalnie ratujące życie przy leczeniu stresu pourazowego i lekoopornej depresji.
Piłkarz grający na pozycji pomocnika w reprezentacji Czech Jakub Jankto poinformował, że jest gejem. Klub Sparta Praga, którego barwy reprezentuje na co dzień, ogłosił pełne wsparcie dla swojego zawodnika, podobnie zrobiły inne kluby europejskie. Dołączamy do wyrazów szacunku.
Dwaj tureccy bracia zostali uratowani po 200 godzinach spędzonych pod gruzami – przeżyć pomogły im suplementy dla kulturystów. Takich cudownych historii jest więcej, ale trzęsienie ziemi w Turcji i Syrii to przede wszystkim tragedie. Zginęło co najmniej 50 tys. osób. W Turcji ofiar byłoby mniej, gdyby nie trawiąca kraj korupcja, która pozwala deweloperom budować domy niespełniające zaleceń dla strefy sejsmicznej. W Syrii ratunek utrudniła wojna.
Ekstremalne zjawiska pogodowe. Najzimniejszy wiatr zarejestrowany kiedykolwiek w Stanach Zjednoczonych (temperatura odczuwalna: –72°C). W Polsce rekordowo ciepło w Nowy Rok (19°C).
Powłoka ozonowa się odbudowuje i – jak twierdzą eksperci – w ciągu kilkudziesięciu lat zregeneruje się zupełnie. Wspólny wysiłek ma wielką przyszłość.