Media type: article

Zwolennicy mięsnej kuchni nieraz powołują się na prehistoryczne zwyczaje homo, jednak dużo wskazuje na to, że nasi przodkowie częściej niż zjadali zwierzęta, sami byli zjadani. Groza, jaką wywoływały w nich drapieżniki, przeniknęła do kultury.

Choć światowe mitologie pełne są potworów i krwiożerczych bóstw, zgodnie z XX-wiecznymi teoriami należy myśleć o nich raczej w kategorii symboli – reprezentujących przede wszystkim pewne procesy psychiczne. W świetle tych koncepcji zmagania ze smokiem można zatem postrzegać jako ukrytą za poetyckimi metaforami walkę duszy o wyzwolenie. Widać jednak wyraźnie, że teorie Carla Gustava Junga czy Josepha Campbella wynikają z ograniczonej perspektywy zachodniej, w której zagrożenie ze strony drapieżników nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Tymczasem nie brakuje powodów, by sądzić, że pewne mityczne monstra należy traktować raczej dosłownie.

Myśliwi czy zwierzyna?

W myśleniu potocznym, a także w dyskusjach naukowych pokutuje antropocentryczny obraz naszych dalekich prehistorycznych przodków. Bestsellerowe książki Roberta Ardreya rozpropagowały „hipotezę łowcy”, wyobrażenie o polujących (na inne zwierzęta i na siebie wzajemnie) człowiekowatych, których następcy – wyposażeni już w dzidy i łuki – zdominowali świat zwierząt, stopniowo uzyskując władzę nad planetą.

Argumenty przemawiające za takim obrazem dziejów są bardzo słabe, a rozumowania wspierające tę hipotezę mogą stać się łatwym celem drwin. Bazują one bowiem w dużym stopniu na XIX-wiecznej teorii przeżytków, a więc takich zachowań i praktyk, które dziś właściwie niczemu nie służą, jednak – jako świadectwa sposobu funkcjonowania z przeszłości – udało im się przetrwać. Nie tylko współczesne wojny, lecz także wszelka skłonność do rywalizacji, w tym rozmaite formuły sportowe – wszystko to, choć nie jawi się dziś jako konieczne do przetrwania, miałoby być „przeżytkiem”, pozostałością dawnej agresywności hominidów, która była dla nich „naturalna”. Jak pragną zwolennicy podobnych koncepcji, bez „hipotezy łowcy” nie można zrozumieć różnych zachowań współczesnego człowieka – polowania, przyjemności z torturowania innych, organizowania igrzysk olimpijskich itp.

Jak jednak zauważyli antropolodzy Donna Hart i Robert W. Sussman w książce Man the Hunted: Primates, Predators, and Human Evolution (Człowiek ścigany. Naczelne, drapieżniki i ewolucja człowieka), równie dobrze można by dowodzić, że to nie łowiectwo, lecz taniec definiuje naturę człowiekowatych. Współcześnie mężczyźni i kobiety w wielu znanych kulturach tańczą dla przyjemności i nie ma to żadnego oczywistego sensu praktycznego. W ramach tej sarkastycznej kontrteorii staje się jeszcze jaśniejsze, dlaczego człowiekowate zeszły z drzew na ziemię i zaczęły chodzić na dwóch nogach w pozycji wyprostowanej – wszystko po to, by móc lepiej tańczyć. Prehistoryczne szczątki wcale nie muszą być fragmentami broni, mogą to być np. pałki perkusyjne itd. Pod pewnymi względami „hipoteza tancerza” ma więcej zalet niż „hipoteza łowcy”. Co więcej, badania anatomiczne dotyczące fizjologii wczesnych człowiekowatych wcale nie potwierdzają, by mięso stanowiło podstawę ich diety. Wielkość i kształt zębów, ich zużycie, biomechanika szczęki analizowanych szczątków australopiteków różnią ich od współczesnych ludzi i nie wskazują na regularne spożywanie mięsa. Skrupulatnie przebadany przypadek Lucy, żeńskiego szkieletu sprzed 3,2 mln lat, wskazuje na to, że żywiła się ona liśćmi, owocami, nasionami i bulwami. Współcześni propagatorzy mięsożerstwa bardzo często zapominają, że ludzki organizm nie „wyspecjalizował się” w trawieniu surowego mięsa – dopiero gotowanie czy pieczenie omija tę kwestię. Nawet obecnie, pomijając mieszkańców Europy Zachodniej, Ameryki Północnej oraz Inuitów, dla większości ludzi mięso stanowi jedynie dodatek do diety. Samo łowiectwo nie było też wystarczającym warunkiem naszego spektakularnego rozwoju. Szympansy przecież także sporadycznie polują, niekiedy nawet z użyciem narzędzi.

Krytycy „hipotezy łowcy” zwrócili uwagę na to, że bazuje ona w większym stopniu na specyficznych zachodnich uprzedzeniach niż na danych paleontologicznych. Chrześcijańska tradycja nauczyła nas postrzegać stan „naturalny” jako „dziki”, „grzeszny” – rezultat grzechu pierworodnego. Z tego powodu wszelkie nieochrzczone, „niecywilizowane” plemiona jawiły się jako niemoralne i prawdopodobnie właśnie dlatego XX-wieczni teoretycy mieli skłonność do postrzegania prehistorycznych małpoludów jako jednostek agresywnych i krwiożerczych. W rzeczywistości łowiectwo to późna aktywność hominidów. Pierwsze mocne świadectwa dotyczące systematycznego polowania na dużą skalę pochodzą sprzed 60–80 tys. lat, podczas gdy człowiekowate liczą jakieś 7 mln lat. W świetle aktualnych danych prawda o przeszłości hominidów wygląda mniej heroicznie i zwycięsko. Wydaje się, że przez większość czasu polowano raczej na naszych przodków – będących nie mięsożercami, lecz źródłem mięsa dla innych drapieżników.

Ludojady ciągle groźne

W dzisiejszym zachodnim świecie dzikie zwierzęta stanowią skromny procent istot żywych, dlatego trudno nam zrozumieć warunki egzystencji człowieka prehistorycznego. Dane pochodzące ze społeczności niezachodnich pomagają jednak precyzyjniej wyobrazić sobie, jak wyglądała pod tym względem przeszłość. Odkrycia etnologiczne pokazują, że dla wielu ludów drapieżniki wciąż są realnym zagrożeniem: od zachodniej Afryki po ­Indonezję prasa ciągle informuje o atakach krokodyli na ludzi. Szczegó­l­nie bogatą historię potyczek z tygrysami ­i leo­pardami ma Azja Południowa. Pantery i tygrysy ludojady były prawdziwym utrapieniem lokalnych społeczności. ­Tygrysicy z Champawat żyjącej na przełomie XIX i XX w. przypisano rekordową liczbę 436 zabójstw. Sundarbany to region, w którym tygrysy regularnie polują na ludzi – mówi się nawet o zjawisku „tygrysich wdów”, spotykanych tam w niemal każdej wsi. W latach 1975–1985 tygrysy zabiły po stronie indyjskiej 425 osób, po bengalskiej zaś 187. Lokalne władze rozdawały maski nakładane na tył głowy, przyjmowano bowiem, że skoro drapieżniki te atakują z ukrycia nieświadome ofiary, na widok oczu w masce powstrzymają się. Inną strategią było rozprowadzenie manekinów, których dotknięcie raziło prądem – miało to oduczyć zwierzęta napadania na człowieka.

Lwy zabijały ludzi we wszystkich regionach afrykańskich, w których występują. W latach 20. XX w. w Ugandzie jeden tylko lew zabił 84 osoby. Na początku lat 90. na granicy Mozambiku i Tanzanii w ciągu 12 miesięcy zarejestrowano 30 zgonów spowodowanych atakami tego ogromnego kota. Również w Indiach lwy siały spustoszenie. Drapieżniki z Parku Narodowego Gir w latach 1978–1991 zaatakowały ludzi 193 razy. Pewnego roku odnotowano aż 40 napaści.

Choć trudno w to uwierzyć, niedźwiedzie zabijają rocznie około 1500 mieszkańców Wyżyny Tybetańskiej. Zagrożeniem są jednak nie tylko drapieżne ssaki. W pierwszej połowie XX w. na wyspie Luzon (Filipiny) badano rdzenną ludność, kiedy ta prowadziła jeszcze nomadyczny tryb życia. Co czwarty z badanych mężczyzn przynajmniej raz został zaatakowany przez pytona. Jeśli przeżywali, to głównie dzięki maczetom. Warany z Komodo żyją na terenach odległych od siedzib ludzkich, niemniej przypadki ich śmiertelnych ataków i tak się zdarzają. Wspomnijmy wyłącznie o sprawie z 1973 r., gdy szwajcarski turysta usiadł, żeby odpocząć – zostały po nim jedynie kawałki jego kamery.

Koszmar prehistorii

Dowody na rzecz teorii, zgodnie z którą w prehistorii drapieżniki notorycznie polowały na człowiekowate, pochodzą z dwóch źródeł: z danych paleontologicznych i z obserwacji naczelnych żyjących w warunkach przypominających te, w jakich egzystowali nasi przodkowie. Badania prowadzone w latach 60. w Afryce wykazały, że australopiteki oraz inne naczelne, takie jak pawiany, stanowiły częsty posiłek tygrysów szablozębnych, hien i lampartów. Pionierem w tym zakresie był paleontolog Charles Kimberlin Brain, który swoje wnioski ogłosił w pracy The Hunters or the Hunted? (Łowcy czy ścigani?). Jedna z czaszek odkrytych w południowej Afryce zawierała zagadkowe otwory, których pochodzenie nie było jasne i dopiero Brain zauważył, że odległość między nimi idealnie odpowiadała rozwartej paszczy prehistorycznego leoparda (także współcześni przedstawiciele tego gatunku w Afryce zabijają gwałtownym przegryzieniem czaszki; napaść jest na tyle cicha i dyskretna, że znane są przypadki ataków, podczas których nie zbudzili się ani ludzie, ani psy; zoolog Jonathan Kingdon wspominał historię wykradzenia niemowlaka leżącego na piersiach śpiącej, nieświadomej niczego matki).

Słynne „dziecko z Taung” – czaszka australopiteka żyjącego 2,5 mln lat temu – przez dziesięciolecia stanowiło przedmiot sporów naukowych. Jednak dopiero względnie niedawno zaczęto się zastanawiać nad przyczyną jego śmierci. Paleontolodzy Lee Berger i Ron Clarke, po analizie śladów pozostawionych na czaszce, stwierdzili, że hominida zabił i porwał (trzymając szponami za głowę) orzeł wymarłego gatunku.

Współczesne hipotezy głoszą, że wczes­ne człowiekowate mogły radzić sobie zbiorowo z obroną przed drapieżnikami tylko za dnia. W nocy nasi przodkowie stawali się właściwie bezradni, ponieważ nie dysponowali tak wyczulonymi zmys­łami jak napastnicy. Pouczające pod tym względem okazało się obserwowanie życia współczesnych pawianów w Botswanie. W ciągu dnia zwierzęta te potrafią nawet zabijać zagrażające im drapieżniki i prowadzić akcje odwetowe. Noce wypełniają jednak wyłącznie krzyki przerażonych, chowających się na drzewach małp, z których wiele – rocznie 8% populacji – ginie na skutek ataków lwów i leopardów. Fakty te jasno pokazują, jak wielkim cudem dla hominidów musiało być odkrycie ognia.

Spośród żyjących w czasach prehistorycznych potworów – wielokrotnie przewyższających nas siłą, szybkością czy jakoś­­cią zmysłów – najniebezpieczniejsze i najczęściej atakujące były wielkie koty, które najliczniej występowały w plejstocenie; te żyjące obecnie należą do zaledwie kilku gatunków, którym udało się przetrwać zmiany klimatyczne. Żeby zdać sobie sprawę ze skali zagrożenia w kontakcie z nimi, przypomnijmy, że smilodon występujący w Nowym Świecie miał kły długości ponad 25 cm i był dwukrotnie cięższy od współczesnych nam lwów afrykańskich. Smilodony wyginęły w Ameryce dopiero 9 tys. lat temu, z czego wynika, że pierwsi Amerykanie musieli je znać.

Kotowate nie były jedynym zmartwieniem hominidów. Pachycrocuta to z kolei wymarły rodzaj hieny, tyle że wielkości lwa, a dowody na to, że zwierzęta te żywiły się hominidami, można znaleźć od Chin po Hiszpanię. Zagrożenie szło również ze strony psokształtnych – amficjony stanowiły coś w rodzaju połączenia psa i niedźwiedzia.

Lista niebezpiecznych mięsożerców byłaby niepełna bez ogromnego niedźwiedzia jaskiniowego, większego od współczesnych grizzly. Spekuluje się, że dopiero jego wyginięcie w Ameryce Południowej umożliwiło osiedlenie się tam człowieka. Wystarczy też wiedzieć, że rozpiętość skrzydeł wymarłych teratornów osiągała 5 m, by uświadomić sobie, że porwanie przez drapieżnego ptaka niekoniecznie było wyłącznie fantazją. Warto wspomnieć również o tym, iż pierwsi ludzie w Australii musieli się spotkać z megalaniami – ponad 9-metrowymi jaszczurkami, które rządziły całym kontynentem… Zdaniem niektórych uczonych to, że człowiekowatym udało się w ogóle przetrwać, zakrawa niemal na cud.

Przywołane fakty nie mają jednak prowadzić do myślenia o współczesnych drapieżnikach jako o bezwzględnych wrogach ludzkości zasługujących na wytępienie. Chodzi raczej o to, żebyśmy mogli lepiej zrozumieć ich rolę w kształtowaniu się człowieka. Narzuca się przy tym przypuszczenie, że życie przez miliony lat w cieniu śmiertelnego zagrożenia ze strony krwiożerczych agresorów mocno oddziaływało na nasz sposób funkcjonowania, a także sam aparat poznawczy.

Walka ze smokiem

Nowy sposób myślenia o świecie, w jakim przyszło żyć człowiekowi prehistorycznemu, pozwala inaczej spojrzeć na starożytną mitologię i w ogóle początki opowieści, a może nawet języka.

Pierwsze historie ludzkości powstawały w czasach, gdy dochodziło do kontaktów z prawdziwymi, niemetaforycznymi bestiami. Przekazy o herosach występujące w niemal każdym zakątku globu, legendy o śmiałkach, którym udało się zabić potwora, należy rozumieć dosłownie. Taki bohater był rzeczywistym zbawicielem.

Joseph Campbell i Mircea Eliade zauważyli, że wiele mitów mówi o poczuciu winy wywołanym zabiciem i spożyciem zwierzęcia. Religioznawcy zignorowali jednak zupełnie wątek strachu przed rozszarpaniem przez dzikie zwierzę, podobnie jak pamięć o bestiach z plejstocenu.

Paul A. Trout w książce Deadly Powers: Animal Predators and the Mythic Imagination (Śmiertelne moce. Zwierzęta drapieżniki i mityczna wyobraźnia) w fascynujący sposób powiązał wiedzę o życiu prehistorycznych hominidów z mitoznawstwem oraz psychoanalizą. Jego zdaniem strach przed byciem zjedzonym jest przeoczonym przez psychologów archetypem. Folklor zna niezliczoną ilość wilkołaków, upiorów, demonów, gorgon, hydr, harpii, spośród których wszystkie dysponują cechami mięsożerców – choćby fizycznymi, takimi jak kły, szpony, skrzydła czy łuski. Współczesne kino i literatura niemal obsesyjnie powracają do tych zabójczych istot.

W latach 60. przeprowadzono ciekawy eksperyment, na który powołuje się Trout. Badano psychologiczną reakcję, oddźwięk, jaki wywoływały w uczestnikach słowa „wąż”, „śmierć”, „gwałt”, „pająk”, „morderstwo” itd. Największy zarejestrowany strach pojawiał się przy słowie „rekin”, którego prawdopodobnie nikt z tej grupy nigdy nie widział i nie zobaczy.

Naśladując potwora

Zdaniem Trouta pierwotne gesty naśladujące drapieżniki miały istotny wpływ na powstanie języka. Aby przetrwać, człowiekowate musiały współpracować, a co za tym idzie – kontaktować się; robiły to poprzez odwzorowanie dźwięków i ruchów agresorów oraz gesty imitujące zagrożenie, wskazujące miejsce potencjalnego ataku.

Stopniowo prowadziło to do bardziej złożonych form komunikacji. Podstawową funkcją pierwszych opowieści była adaptacja do koszmarnych warunków egzystencji. Wczesne mity miały również oswoić obezwładniający strach przed mięsożercami. Umiejętność wyobrażania sobie drapieżnika nie tylko pomagała w rozpoznawaniu zagrożenia, lecz także rozwijała psychologicznie. Opowieści pełniły więc funkcję informacyjną, ale też dodawały otuchy i podbudowywały moralnie. Dla naszych przodków były tym, czym dla Szeherezady – sposobem na przetrwanie.

Ludzie uwielbiają opowieści o herosach zabijających potwory – nie z powodu wrodzonej skłonności do makabry, nie żeby celebrować śmierć, ale z ciągłej potrzeby egzorcyzmowania pierwotnego lęku przed drapieżnikami. Trwające przez długie okresy zagrożenie z ich strony wywarło wpływ na konstrukcję poznawczą człowieka, którego percepcja nastawiona jest na wykrywanie mięsożercy. Ponadto ukształtowało jego wyobraźnię, bezustannie tworzącą – profilaktycznie – obrazy fantastycznych bestii. Jednak i tutaj doszło do paradoksów obecnych także dzisiaj. Choć mit i opowieść to narzędzia adaptacyjne, źle wykorzystane mogą prowadzić do spotęgowania grozy poprzez jej imaginatywne zwielokrotnienie. Jak twierdzi Trout, w historii nierzadko tak właśnie się działo. Opowieści przekazujące mądrość dotyczącą przetrwania i pokonania strachu same stawały się jego źródłem.

Współczesna sytuacja na Zachodzie doprowadziła do tego, że bardziej boimy się drapieżników ludzkich. Chociaż – statystycznie rzecz biorąc – ataki seryjnych morderców nie są częste, wyprodukowaliśmy i wciąż tworzymy niezliczone filmy i książki, które można traktować jako narzędzia do wykrycia ewentualnego niebezpieczeństwa. Stanowią one źródło refleksji na temat tego, co sami zrobilibyśmy w sytuacji zagrożenia, stymulując rozwój wyobraźni i rozwiązań praktycznych.

Traumatyczne kontakty z bestiami epoki lodowcowej doprowadziły – pisze dalej Trout – do zmitologizowania drapieżników w czterech głównych kategoriach: jako potwory, bogów, dobroczyńców i wzory do naśladowania.

Ten lęk oraz towarzyszące mu ubóstwienie mięsożerców, od których zależała egzystencja, mógł z kolei doprowadzić do chęci… naśladowania drapieżnika. Według frapującej teorii Trouta dopiero tym należałoby wyjaśniać potrzebę polowania i agresję wewnątrzgatunkową. Różnorodne kultury na wiele rozmaitych sposobów ujawniały to pragnienie: wojownicy przebierali się za zwierzęta, w pewnych plemionach afrykańskich kapłani składający ofiarę wkładali skórę leoparda, azteccy zaś podczas tego rytuału używali noży imitujących kły jaguara. Metody polowania – np. skradanie się, tropienie, zasadzka – miałyby wynikać z obserwacji drapieżników. Ludzkość, która zdominowała Ziemię, jest rezultatem tego naśladownictwa. Zwierzęta stworzyły „ludzkość”, my zaś zrobiliśmy z nich bogów. Wiele znanych bóstw to po prostu drapieżniki, jak jaguary Majów czy tygrysy wśród plemion indyjskich. Antropomorfizacja zwierząt, dopatrywanie się w ich działaniu celowych aktów dobroci wytworzyły świadomość skomplikowanych relacji między hominidami a bós­twami zwierzęcymi. Mity stanowią nie tylko zapis tych domniemanych powiązań, lecz także ich tradycyjne uświęcenie. Wciąż niezgłębioną tajemnicą pozostaje dla wielu zjawisko religijnej ofiary, zwłaszcza tej krwawej – ze zwierząt i z ludzi. Pisarka Barbara Ehrenreich przypuszczała, że tego rodzaju dary składane bogom były pozostałością po prehistorycznym zwyczaju oddawania jedzenia ubóstwionym drapieżnikom, tak by nasycone nie zabijały ludzi.

Strach ma (ciągle) wielkie oczy

Konieczność obrony przed mięsożercami połączona z ich uważną obserwacją i naśladowaniem doprowadziły do sytua­cji, w której wskoczyliśmy na sam szczyt łańcucha pokarmowego. Człowiekowate, będące przez miliony lat ofiarami, same stały się drapieżnikami. Skok ten nie pozwolił nam jednak na wyzbycie się prehistorycznych lęków.

I oto kolejny paradoks. Stopniowo, stając się podobnymi do drapieżników, hominidy zaczęły bać się same siebie. Doszło do kolejnego sprzężenia zwrotnego: nowe­­ źródła strachu doprowadziły do nowych wizji mitologicznych mających go o­swoić. Fantastyczne smoki i gorgony zostały zastąpione przez obrazy „półdzikich” barbarzyńców; wszelka odmienność etniczna posłużyła jako pretekst do tworzenia niepokojących wyobrażeń (antropolog William Arens w książce Mit ludożercy wykazał, że kanibalizm jest w znacznie mniejszym stopniu realnym zjawiskiem niż faktem fantazmatycznego, spontanicznego przypisywania go obcym ludom). Proces ten, niekontrolowany – np. poprzez instytucje – w wymiarze indywidualnym może prowadzić do paranoi, a w skali społecznej – do wybuchu paniki, narastania ksenofobii oraz konfliktów.

Trout wprowadza nowy ciekawy wątek do dyskusji dotyczącej domniemanej wrodzonej agresywności człowieka. Jego zdaniem ludzkość, wyłączając pojedyncze jednostki, nie ma krwiożerczych instynktów. Problem naszej agresywności sprowadza się raczej do nadmiernej kontr­ofensywy wobec przedmiotu wypartego pierwotnego strachu.

Być może tego strachu, który w skrajnych przypadkach mocno utrudnia nam życie, nigdy się nie pozbędziemy. Ewolucja przystosowała nas do tego, by tak reagować. Mimo że pierwotny lęk z jednej strony prowadzi do mitologicznych rojeń o wszędzie czających się wrogach, a w konsekwencji do przemocy i wojen, z drugiej – w szerokiej perspektywie ewolucyjnej – umożliwił i wciąż umożliwia nam przetrwanie. Teorie Trouta są oczywiście spekula­tyw­ne, cechuje je podstawowa wada większości koncepcji psychoanalitycznych i socjobiologicznych – niesprawdzalność. Sceptyk może zbyć je jako historyjkę o niepoznawalnych początkach ludzkości. Niemniej bez wątpienia zaletą koncepcji Trouta jest wyjaśnienie, dlaczego zarówno w „pierwotnych” mitologiach, jak i we współczes­nej popkulturze wciąż roi się od bestii, dlaczego powstają takie filmy, jak Park Jurajski czy Szczęki, dlaczego horrory, thrillery i gry wideo bez końca eksplorują te tematy. Po argument wspierający tę teorię można by sięgnąć do naszych… snów. Statystycznie rzecz biorąc, bardziej prawdopodobne jest, że umrzemy nie w wyniku ataku drapieżnika, lecz w wypadku samochodowym, z powodu choroby serca lub raka. Czy nie jest jednak tak, że od najwcześniejszych lat śnimy koszmary o bestiach, które nas ścigają i chcą pożreć? Dlaczego wciąż boimy się ciemności? Może rzeczywiście, choć żyjemy w oświetlonych i bezpiecznych aglomeracjach, nasze ciała i umysły wciąż przeżywają pradawny strach przed wymarłymi potworami.

Smilodon, ilustracja: Natka Bimer
Smilodon, ilustracja: Natka Bimer

Nawet jedna igła może pomóc przywrócić równowagę nie tylko na poziomie fizycznym, lecz także emocjonalnym i duchowym. W pozornie prostym nakłuciu zawiera się cała wiedza o tym, jak skomplikowaną siecią połączeń jest człowiek.

Agnieszka Rostkowska: Akupunktura to wschodnia technika lecznicza stosowana od ponad 2 tys. lat. Jak ma się ona do najnowszych badań i odkryć medycyny zachodniej?

Izabela Miętka: O akupunkturze wspomina już słynny Kanon medycyny chińskiej Żółtego Cesarza, czyli księga datowana na IV w. p.n.e., do dziś uznawana za podstawę całego systemu tradycyjnej medycyny chińskiej. Można w niej znaleźć ilustracje pierwszych narzędzi, których używano, bo wówczas nie były to jeszcze igły – zamiast nakłuwania stymulowano konkretne punkty na ciele na zasadzie akupresury, czyli ucisku. Z Kanonu… oraz innych klasycznych dzieł wciąż korzystamy, są tłumaczone i objaśniane tak, aby były użyteczne dla współczesnego człowieka. Zajmują się tym wybitni sinolodzy, m.in. prof. Elisabeth Rochat de la Vallée, która interpretuje je, odwołując się do historycznego kontekstu. Medycyna chińska cały czas się rozwija – obecnie musimy uwzględniać wszystko to, co dzieje się w medycynie zachodniej, m.in. nowe leki i procedury, np. związane ze wspieraniem płodności i z leczeniem bólu.

Bierzemy też pod uwagę specyfikę poszczególnych regionów świata. Przykładowo mieszkańcy Nepalu żyją w nieogrzewanych domach, więc kiedy przebywałam tam na stażu, większość pacjentów leczyłam z tzw. zimna, bo wskutek wychłodzenia mieli aż fioletowe języki. A jednocześnie były w nich spokój i równowaga emocjonalna, prawie niespotykane u ludzi z krajów Europy Zachodniej, których trzeba leczyć głównie ze skutków stresu. Współczesna medycyna chińska rozwija się w kierunku medycyny komplementarnej, czyli łączenia wiedzy z tradycji wschodniej i zachodniej. Są sytuacje, w których jedynym wyjściem jest operacja, ale akupunktura może pomóc pacjenta do niej przygotować, np. głęboko rozluźnić jego ciało, w tym narządy wewnętrzne, by w czasie zabiegu nie doszło do ich perforacji. Albo zmniejszyć poziom lęku i stresu, jako że za pomocą tej techniki możemy regulować również emocje.

Podczas wizyty studyjnej w jednym ze szpitali w Hajfie w Izraelu obserwowałam zespół akupunkturzystów, którzy uczestniczyli w codziennym obchodzie lekarskim. Wraz z lekarzami podejmowali oni decyzję, czy na daną dolegliwość – np. na nudności będące skutkiem ubocznym zabiegu chirurgicznego – można zalecić pacjentowi akupunkturę zamiast leków. W Państwie Środka tradycyjnej medycyny chińskiej naucza się na uniwersytetach, a w niektórych szpitalach poszczególne piętra przypisano konkretnym technikom leczenia, np. na pierwszym stosuje się ziołolecznictwo, na drugim – akupunkturę itd.

A od kiedy akupunktura jest wykonywana w Polsce?

Wiedzę o niej sprowadził do Polski prawdopodobnie około XVII w. jezuita Michał Boym, który zgłębiał ją na misji w Chinach. Upowszechnili ją natomiast dopiero prof. Zbigniew Garnuszewski, który w 1978 r. otworzył w Warszawie pierwszą w Polsce państwową poradnię akupunktury, oraz Marek Kalmus, założyciel Polskiego Towarzystwa Tradycyjnej Medycyny Chińskiej, który zapraszał do Krakowa wybitnych specjalistów, m.in. Claude’a Diolosę, by nauczali tej sztuki polskich terapeutów. Jest to więc u nas dziedzina młoda, ale bardzo prężnie się rozwijająca – obecnie w naszym kraju działa kilka szkół akupunktury – i coraz popularniejsza, co widać po liczbie zarówno studentów, jak i pacjentów.

Od jakiego wieku można ją stosować?

Tego typu zabiegi można wykonywać już u noworodków, chociaż w ich przypadku najpierw próbujemy akupresury, np. w formie masażu pediatrycznego Tuina. Moim najmłodszym pacjentem było dziecko mające zaledwie tydzień – wspierałam głównie jego układ trawienny oraz laktację jego mamy, która regularnie korzystała z tej metody również w trakcie ciąży. Pomagałam też 6-tygodniowemu maluszkowi, który w wyniku bardzo ciężkiego przebiegu porodu prawie bez przerwy płakał. Wystarczył jeden zabieg, by się uspokoił. Nie ma też górnej granicy wieku, by korzystać z akupunktury.

Teraz powiedzmy sobie szczerze: to nieprawda, że akupunktura nigdy nie boli!

To zależy od progu bólu, a także nastawienia pacjenta. Ten sam punkt akupunkturowy może jedną osobę tak zaboleć, że aż krzyknie, a druga nic nie poczuje. U kobiet ta wrażliwość zmienia się wraz z fazą cyklu – największa jest na kilka dni przed miesiączką. Oczywiście są i punkty bardziej bolesne ze względu na swoje położenie, np. na palcach. Tradycyjnie dążymy do tego, by uzyskać tzw. De Qi, czyli odczucie „rozpierania” w danym punkcie, ale nie musi ono być bolesne czy nieprzyjemne. Akupunkturzysta ma możliwość regulacji jego intensywności, np. może wykonywać wkłucia delikatniej albo poprosić pacjenta, by w momencie wbicia igły wziął wdech. Igły – zawsze jednorazowe i sterylne – wbijamy najczęściej na głębokość jedynie kilku milimetrów. Choć są również miejsca, takie jak łydka, brzuch czy – jak w przypadku rwy kulszowej – pośladek, gdy rekomendowana jest większa głębokość, nawet 1–1,5 cm, w zależności od grubości tkanki tłuszczowej. Igły można włożyć dosłownie na kilka sekund: tak robimy zwykle u dzieci, ale niektórzy akupunkturzyści stosują taką szybką technikę także u dorosłych. Najczęściej jednak zostawiamy je na 3 minuty lub 21 minut – wtedy pacjent może sobie w spokoju poleżeć, co w dobie nieustannego pośpiechu jest wartością dodaną.

Zawsze się leży?

Nie, akupunktura może być też wykonywana na stojąco, np. jeśli ktoś przychodzi z tak silnym bólem pleców, że trudno mu się położyć, albo na siedząco, kiedy nakłuwamy tzw. punkty ruchome, czyli takie, którymi potrzebujemy poruszać dla dodatkowej stymulacji, m.in. w przypadku sztywnego karku czy bólu lędźwiowego odcinka kręgosłupa.

To przypomina suche igłowanie, jedną z popularnych technik zachodniej fizjoterapii.

Pozornie tak, ale to zupełnie inna technika. Suche igłowanie bazuje na tzw. punktach spustowych, a one nie są tożsame z punktami akupunkturowymi. Akupunktura ortopedyczna pozwala miejscowo rozluźnić mięśnie, jej celem jest jednak zlokalizowanie głębszego problemu, który stoi za tym napięciem. W medycynie chińskiej patrzymy znacznie szerzej: nie tylko na dolegliwości ciała, lecz także na ich przyczyny – na trzech poziomach: fizycznym, emocjonalnym i duchowym. Są nawet takie techniki akupunktury, w których używa się dokładnie trzech igieł – po jednej dla każdego z tych poziomów. Niezależnie od tego, którego poziomu dotkniemy, to i tak poruszymy całym systemem, bo według medycyny chińs­kiej człowiek to sieć połączeń, a poziom fizyczny jest jak lustro natury emocjonalnej i duchowej. Terapeuci medycyny Wschodu zwracają więc uwagę na to, że dwóch pacjentów może mieć dokładnie tę samą dolegliwość, ale zupełnie inną jej przyczynę, a tym samym odmienną ścieżkę leczenia. Dlatego diagnozując daną osobę, zawsze patrzą jej w oczy – czasem od razu widać, czy jest w nich iskra, błysk, czy przeciwnie: ktoś jest nieobecny albo ma oczy tak smutne, że wiemy, iż funkcjonuje już tylko siłą woli. Chińczycy mówią też, że przez oczy patrzy Shen.

To w medycynie chińskiej bardzo ważny termin, trudno jednak znaleźć jego definicję.

W języku angielskim najczęściej tłumaczy się go jako spirit, w polskim rzeczywiście niełatwo znaleźć dobre słowo – „duch”, może „dusza”. Chińczycy uważają, że aby pojawił się nowy człowiek, Shen musi się połączyć z Jing, czyli – upraszczając – z ciałem fizycznym. Porównują Shen do cesarza, który zarządza ciałem oraz zachodzącymi w nim procesami. Mawiają również, że Shen mieszka w sercu, a dokładnie: że serce to pałac cesarza, oraz że niezwykle istotne jest, by serce było puste.

Puste? A nie pełne miłości?

Shen samo w sobie jest pełne miłości, rozumianej nie jako afekt, zakochanie się, lecz jako miłość uniwersalna, pełna ufności i pragnienia czynienia dobra. Ta pustka serca nie oznacza więc braku miłości czy braku emocji, tylko dbałość o to, żeby żadnych emocji nie przechowywać zbyt długo, ale pozwolić im przepłynąć i odejść. Medycyna chińska łączy konkretne emocje z poszczególnymi organami, np. złość z wątrobą, lęk z nerkami, smutek z płucami. Po stracie kogoś bliskiego może doskwierać nam kaszel – krótki i intensy­wny albo chroniczny, nawet przez kilka miesięcy – nie dlatego, że zmarzliśmy na pogrzebie, ale właśnie z tego powodu, że w naszych płucach jest rozpacz czy żal. Ostatecznie jednak wszystkie emocje dotykają serca. Jeśli jest ono cały czas nimi przepełnione, to tracimy równowagę. Ważne więc, by ich nie zatrzymywać, tylko oczyścić je, dać im ujście, posprzątać w pałacu cesarza – ­czasem oznacza to wypłakanie się, czasem rozmowę z kimś ­bliskim, a czasem wyjście na spacer. Serce ma mieć miejsce dla Shen, czyli tak naprawdę dla nas samych. Shen jest też zakorzenione w większym porządku, bo według medycyny chińskiej człowiek to mikrosystem, który jest częścią makrosystemu. Współcześnie jednak o tym zapominamy; wydaje nam się, że wiele zależy tylko od nas, od jednostki, a przecież nasze ścieżki są ze sobą powiązane. Zazwyczaj intuicyjnie wiemy, czujemy, czy podążamy swoją ścieżką – np. zawodowo robimy coś, co jest „nasze” – czy też z niej zbaczamy. O tym często informuje nas ciało, wysyłając sygnały w postaci konkretnych dolegliwości. Wtedy pomocna okaże się akupunktura właśnie na poziomie Shen. Podobnie będzie w przypadku trudnych przeżyć i traum, takich jak wypadek czy strata kogoś bliskiego. Wszystkie aspekty – fizyczny, emocjonalny i duchowy – są więc ze sobą ­połączone. Naszym zadaniem jako terapeutów jest dostrzec początek tej układanki.

Jak więc go szukamy? Jak wygląda diagnoza przed akupunkturą?

Kiedy do gabinetu wchodzi pacjent, patrzymy w jego oczy, a także na postawę i strukturę całego ciała – czy jest odżywione, nawodnione, spięte czy rozluźnione. Następnie słuchamy, co sam opowie nam o swoim samopoczuciu oraz dolegliwościach i objawach, które go sprowadziły. Potem badamy puls: jego jakość, czy jest przyśpieszony, czy spowolniony, pusty czy pełny. Pusty to inaczej słabo wyczuwalny – występuje m.in. w przypadkach tzw. niedoboru krwi, który po pewnym czasie staje się widoczny również w wynikach badań jako anemia. Natomiast puls pełny może być napięty, np. wskutek stresu lub gdy organizm walczy z infekcją. Później prosimy pacjenta, by pokazał język. Patrzymy na jego grubość, kształt, kolor oraz na to, czy jest na nim nalot, który – w zależności od rodzaju – może sygnalizować m.in. zaburzenia układu pokarmowego albo problem z zatokami. Na podstawie tak przeprowadzonej diagnozy wybieramy kanały, tzw. meridiany – to nimi płynie Qi, energia życiowa – i znajdujące się na nich konkretne punkty, które będziemy nakłuwać.

Ile ich mamy?

Głównych kanałów – 12, a punktów – 365. Meridiany różnią się od siebie m.in. długością. Najdłuższy jest kanał pęcherza moczowego, który zaczyna się w kąciku oka, biegnie do góry przez głowę, szyję i całe plecy, po tylnej części nogi, aż do małego palca stopy. Tylko na tym kanale znajduje się aż 67 punktów, przy czym nie wszystkie dotyczą pęcherza, część – innych organów. Podobnie długie są kanały pęcherzyka żółciowego i żołądka. Ale mamy też krótkie, np. kanał serca zaczyna się pod pachą i biegnie po ręce, kończąc się na małym palcu dłoni. Tego meridianu używamy jednak rzadko, bo to tak, jakbyśmy dotykali samego Shen. Nawet w pierwszych księgach poświęconych medycynie chińskiej zwracano uwagę, że do leczenia cesarza potrzebny jest wyjątkowo wyspecjalizowany lekarz.

Czyli nakłuwając dane kanały, przywracamy w nich prawidłowy przepływ energii, Qi, a tym samym równowagę w poszczególnych narządach?

W uproszczeniu – tak, co jest również związane z tzw. zegarem narządów. Medycyna chińska zakłada, że każdy z meridianów ma w ciągu doby dwie godziny największej aktywności. Ten obieg rozpoczyna kanał płuc, dla którego wspomniany czas przypada między godz. 3.00 a 5.00 rano, co też wyjaśnia, czemu na oddziałach pulmonologii pacjenci właśnie wtedy zaczynają ­silnie kaszleć. Potem – między godz. 5.00 a 7.00 – swój szczyt osiąga kanał jelita ­grubego, dlatego to idealny czas na to, by wstać i się wypróżnić. Pomiędzy 7.00 a 9.00 jest czas kanału żołądka, czyli optymalna pora na śniadanie. Od 9.00 do 11.00 w najlepszej formie znajduje się śledziona, która w medycynie chińskiej – poza swoimi funkcjami fizjologicznymi – odpowiada za aktywność intelektualną, więc to dobry czas na egzamin lub rozmowę rekrutacyjną. W przedziale 11.00–13.00 następuje szczyt aktywności serca. Następne dwie godziny to czas jelita cienkiego, czyli organu decydującego, które składniki zostają przyswojone, a które nie, w szerszym rozumieniu: co jest dla nas dobre, a co nie, dlatego to najlepszy czas na podejmowanie wszelkich decyzji. Między godz. 15.00 a 17.00 swoje maksimum osiąga pęcherz moczowy, z kolei między 17.00 a 19.00 – nerki, a ponieważ w medycynie chińskiej są one związane ze strachem, w tym czasie może nam się pogorszyć samopoczucie. Od 19.00 zaczyna się czas osierdzia odpowiadającego za nasze relacje z ludźmi, to zatem dobra pora na randkę bądź spotkanie z przyjaciółmi. Potem, między godz. 21.00 a 23.00, następuje czas tzw. potrójnego ogrzewacza, który jest nie tyle narządem, ile raczej siecią połączeń w całym organizmie odpowiadającą m.in. za metabolizm wody i termoregulację. To jest też najlepszy czas, by położyć się spać, bo o 23.00 zaczyna się okres maksimum pęcherzyka żółciowego, który może nam utrudnić zaśnięcie. Obieg ten zamyka wątroba, naj­aktywniejsza w przedziale 1.00–3.00, która w tych właśnie godzinach będzie nas budzić, jeśli np. przechowujemy w niej za dużo frustracji i złości. Nieprawidłowe funkcjonowanie nawet jednego organu prowadzi do zaburzenia całego obiegu.

Podstawą tego obiegu jest ruch, przepływ Qi?

Tak, ten przepływ Chińczycy od wieków obrazują na rycinach anatomicznych: człowiek przyjmuje na nich pozycję stojącą i wznosi ręce ku górze. W ten sposób zostaje symbolicznie ukazany jako istota żyjąca pomiędzy ziemią, czyli yin, a niebem – yang, a więc dwoma różnymi jakościami, między którymi zachodzi ruch. Yin i yang są jak dwa bieguny, które dążą do równowagi, a jednocześnie trwa między nimi swoista gra. Wspomnianych już 12 głównych meridianów również dzieli się na yin i yang. Patrząc na tę postać człowieka stojącego na ziemi z rękami wzniesionymi ku niebu, zobaczymy, że kanały yin zaczynają się w dolnych częściach ciała i energia płynie nimi ku górze, kanały yang zaś mają swój początek w górnych częściach ciała – w tym przypadku na palcach dłoni – i energia płynie nimi w dół. Na końcówkach palców rąk i nóg następuje zmiana kierunku. A wszystko sprowadza się do tego, by pomiędzy yin i yang była równowaga.

Mówi się, że kobieta ze swojej natury jest bardziej yin, a mężczyzna yang.

Tak, ale każdy ma w sobie oba te pierwiastki. Chińczycy porównują to do dwóch stron wzgórza: yin to ta zacieniona, yang – słoneczna. Bywa, że współczesnym kobietom trudno w pełni poczuć swój potencjał yin, bo np. muszą w pracy rywalizować z mężczyznami. Akupunktura może go wspierać, co ma znaczenie wtedy, gdy kobieta podejmuje starania o dzieci. I podobnie mężczyzn akupunktura może wspomóc w stawaniu w sile yang. Prawidłowo funkcjonujące yang zawsze chce opiekować się yin i być dla niego jak rozświetlające je słońce. Dlatego zdarza się, że parom starającym się o dziecko wykonuję zabieg akupunktury razem – to zbliża, łączy. Oczywiście diagnozuję ich osobno, bo i mężczyzna, i kobieta potrzebują jako jednostki wrócić do równowagi, a fazy yin i yang dodatkowo zmieniają się w cyklu kobiety.

Także narządy dzielą się na yin i yang.

Narządy yin to te, których funkcja wiąże się z przechowywaniem, np. wątroba przechowuje krew, a nerki przechowują tzw. Esencję, czyli rodzaj bazy energii, którą dostaliśmy od naszych rodziców i uzupełniamy codziennie odżywczym jedzeniem i snem odpowiedniej jakości. Natomiast narządy yang są związane z aktywnością, z działaniem; w medycynie chińskiej mówimy o nich również, że lubią być puste, jak chociażby żołądek – przetrawi jedzenie i czeka w gotowości na kolejną akcję. Ale są też narządy łączące w sobie funkcje yin i yang; nazywamy je „cudownymi”. To np. pęcherzyk żółciowy, który zarówno przechowuje, jak i produkuje żółć, a także macica, naczynia krwionośne, kości oraz mózg. Mamy także „cudowne” kanały, a dokładnie osiem meridianów, które powstają jako pierwsze, dając początek wszystkim innym. One mogą posłużyć do tzw. niezwykłych regulacji, czyli zabiegów akupunktury wykonywanych bardzo rzadko, w ściśle określonych, wyjątkowych sytuacjach. Przykładem może być kanał Chong Mai, za którego pomocą możemy przywracać „ustawienia fabryczne” organizmu, czyli przypomnieć mu, jak to wszystko działało, zanim pojawiła się dysharmonia. Pamiętajmy, że nasz organizm ma liczne mechanizmy samoregulacji.

A czy akupunkturą możemy pomóc także zwierzętom?

Oczywiście, istnieją całe atlasy na temat akupunktury dla psów i kotów, ale można ją stosować nie tylko u zwierząt domowych – doskonale sprawdza się np. u koni. Mój znajomy weterynarz akupunkturą „naprawił” nawet jeża, który nie mógł chodzić!

Jest też coś, co moglibyśmy określić mianem „akupunktury na wynos”.

Tak, to niewielkie plasterki, do których przyczepiona jest igła o długości około milimetra. Przeznaczone są do uszu, bo w akupunkturze istnieją takie mikrosystemy, w których np. nakłuwamy tylko ucho. Ale można je przyklejać również w innych miejscach, jeśli istnieje wskazanie, by w ten sposób wzmocnić, niejako przedłużyć działanie zabiegu w gabinecie – np. w przypadku kaszlu. Pozostawia się je na dzień, dwa, czasem na kilka dni; są niewyczuwalne, więc można z nimi chodzić, a nawet uprawiać sport. Stosuje się je sporadycznie, a przyklejać je powinien terapeuta.

Jak jeszcze oprócz akupunktury możemy zadbać o siebie na wiosnę?

Wiosna to dobry czas na oczyszczanie organizmu po zimie. Medycyna chińska wiąże tę porę z wątrobą i pęcherzykiem żółciowym – podobnie jak w dobowym zegarze, również do każdej z pór roku przyporządkowane są bowiem najaktywniejsze w tym czasie narządy. Funkcjonowanie tych właś­nie narządów wspomoże już trzydniowy detoks, choćby w postaci spożywania samych warzyw. Warto skorzystać z pojawiających się wiosną kiełków, np. dodać je do zupy lub innej ciep­łej potrawy. Medycyna chińska zachęca do jedzenia gotowanych potraw o każdej porze roku, bo to wspomaga nasz układ pokarmowy, który dzięki temu lepiej trawi. Zimą intuicyjnie jemy najwięcej ciepłych dań, takich jak rosół, rozgrzewamy się też przyprawami, do których należą cynamon czy imbir. Może to jednak doprowadzić do przegrzania układu pokarmowego, w medycynie chińskiej powiedzielibyśmy: nagromadzenia gorąca. ­Pojawiające się wiosną zielone warzywa, np. szpinak czy sałata, „wyciągną” ten nadmiar gorąca, oczyszczą nas i wzmocnią. Zazwyczaj im bliżej lata, tym więcej spożywamy ­zimnych produktów – schłodzonych ­napojów, ­lodów – które osłabiają nasz układ pokarmowy i odpornościowy. Zwróćmy uwagę, że mieszkańcy najgorętszych krajów arabskich w upał dla ochłody piją gorącą herbatę miętową! Według medycyny chińskiej lato jest tą porą, w której powinniśmy zgromadzić w ciele ciepło, żeby potem jesienią oraz zimą nie marznąć i nie chorować. Chodzi o to, żeby dbać o wewnętrzną równowagę cały rok, abyśmy akupunktury stosować nie musieli, lecz jedynie mogli, np. profilaktycznie czy też doraźnie. W tradycji chińskiej wiosna to czas nadziei, dalekich horyzontów, możliwości bez granic. Warto to wykorzystać!

zdjęcie: archiwum prywatne Izabeli Miętki
zdjęcie: archiwum prywatne Izabeli Miętki

Izabela Miętka:

Filozofka i socjolożka, terapeutka medycyny chińskiej, akupunkturzystka. Absolwentka Instytutu Avicenny, szkoliła się m.in. w Nepalu, Izraelu i Niemczech. Wykładowczyni na Międzynarodowych Kongresach Medycyny Chińskiej (Cambridge, Graz, Kraków).

1. Wybierasz film na wieczór. Co sobie włączysz?

a) Pasję Mela Gibsona.

b) Top Gun, Mission: Impossible albo Rain Man.

c) Pokaz slajdów ze zdjęciami zrobionymi własnoręcznie w Puszczy Knyszyńskiej.

d) Nie oglądasz filmów i nie masz urządzeń do ich odtwarzania, bo dbasz o swoje bezpieczeństwo.

2. Wychodzisz na spacer w chłodny dzień. Co zakładasz na głowę?

c) Poroże jelenia.

a) Koronę cierniową.

d) Folię.

b) Kask lotniczy lub motocyklowy.

3. Zabierasz partnera/partnerkę na romantyczną kolację. Dokąd idziecie?

b) Na pokład cruisera.

d) Nie masz partnera/partnerki, przyrządzasz sobie coś z wyhodowanej w mieszkaniu rzeżuchy.

a) Wszystko jedno, bo to będzie wasza ostatnia kolacja.

c) Na święte ognisko w sercu Puszczy Solskiej.

4. Jedziesz na wakacje. Jaki środek lokomocji wybierasz?

d) Czołg własnej konstrukcji.

b) F-16, motocykl, szybki samochód.

c) Grzbiet tura.

a) Bose, krwawiące stopy.

5. Jakie imię dajesz swojemu kotu?

c) Prasłowianin.

a) Dolor.

d) Jaszczur.

b) Tom.

[ZAGADKA]

Jeśli Twoją odpowiedzią było najczęściej:

a) Jesteś wiarą w cierpienie. Zadręczasz się i umęczasz, aby zasłużyć na szczęś­cie, przy czym ono również będzie udręką. Dlatego polecamy uśmiechnąć się jednak od czasu do czasu i spojrzeć na jasną stronę życia.

b) Jesteś wiarą w Toma Cruise’a. Twoim celem była scjentologia, ale czar gwiazdora sprawił, że zostałeś wyznawcą jego samego. Polecamy obejrzeć inne filmy, np. z Leonardem DiCaprio, Anną Dymną albo naturszczykami.

c) Jesteś wiarą w prasłowiańskie siły natury, gusła i Wielką Lechię. Owszem, być może płynie w tobie krew druidów zmieszana z dziką juchą, jednak dieta wegańska będzie lepsza – dla ciebie i dla świata.

d) Jesteś wiarą w reptilian. To barwne i oryginalne, lecz nieco wyklucza cię z międzyludzkich relacji. Staraj się pamiętać, że nie każda osoba obok ciebie jest kosmicznym jaszczurem, który chce opanować Ziemię!

[ZAGADKA]

Planeta jest jedna, a ludzi na niej – osiem miliardów. Niektórzy z nich są artystami zastanawiającymi się niedawno w Zielonej Górze, jak odnowić przyjaźń i ustanowić poprawne stosunki z Ziemią.

Pewnego niewiarygodnie cie­p­łego i słonecznego listopadowego dnia demografowie ogłosili, że rzesza mieszkających na Ziemi ludzi właśnie przekroczyła 8 mld. Ta szczęśliwa albo, jak kto woli, hiobowa wieść zastała mnie w drodze do Zielonej Góry. Przypadek? Nie sądzę. Jechałem tam na biennale, które poświęcono renegocjowaniu stosunków między ludźmi a Ziemią. Jest nas 8 mld, a Ziemia tylko jedna; dysponując taką przewagą, możemy sobie pozwolić na prowadzenie pertraktacji z pozycji siły. I to właśnie robimy, choć jest to siła drwala energicznie piłującego gałąź, na której się rozsiadł.

Trzeba natychmiast zaprzestać piłowania, bo będzie nieszczęście! Łatwo powiedzieć. Drwalowi płacą za tę robotę, a człowiek musi zarobić na chleb, żeby go zjeść i… mieć siłę piłować dalej. Ktoś inny żyje ze sprzedaży pił, bez wątpienia z rączkami z niebiodegradowalnego plastiku. Do tego potrzebujemy gałęzi, na której siedzimy; idzie zima, czymś trzeba palić. No i piłowanie weszło nam w krew, a siły nawyków, jak wiadomo, lekceważyć nie należy.

Od pewnego czasu świat sztuki szuka odpowiedzi na pytania o to, jak te nawyki zmienić oraz w jaki sposób uzdrowić stosunki ludzko-ziemskie. Temperaturę debaty podgrzewa ta podnosząca się na planecie. Nie da się rozmawiać o współczes­nej sztuce, nie wypowiadając co chwila s­łowa „antropocen”; natkniemy się na nie na prawie co drugiej szanującej się wystawie. Na zielonogórskim biennale odbywającym się pod znamiennym tytułem ­Odnowa/Renewal antropocenu również nie mogło zabraknąć.

Jadwiga Sawicka, "Komunikaty emocjonalne" (plakat), 2022 r.
Jadwiga Sawicka, „Komunikaty emocjonalne” (plakat), 2022 r.

Holo- czy antropo-?

W podstawówce wbijano mi do głowy, że żyjemy w holocenie – epoce geologicznej, która zaczęła się niecałe 12 tys. lat temu, wraz z końcem wielkiego zlodo­wacenia. Odbierając tę lekcję, nie wiedziałem, że już wtedy wśród geologów naras­tały wątpliwości. Na przełomie wieków ubrał je w słowa, a właściwie w jedno słowo, holenderski noblista w dziedzinie chemii Paul Crutzen. Uczony publicznie argumentował, że holocen już się skończył i weszliśmy w epokę antropocenu.

Termin ten zrobił ogromną karierę, choć w świecie naukowym wywołał też kontrowersje. W celu ich wyjaśnienia powołano nawet specjalny zespół badawczy do spraw antropocenu przy Międzynarodowej Komisji Stratygrafii – ciele, które formalnie decyduje, w jakiej epoce żyjemy. Dziwią się Państwo, że tak fundamentalna kwestia pozostaje w gestii jakiejś komisji? Pomyślmy raczej, co by było, gdyby taka komisja nie istniała i każdy zmieniał nazwy epok na podstawie swojego widzimisię.

W 2016 r., po latach wytężonej pracy, zespół roboczy przedstawił raport, zawiadamiając, że badania potwierdzają hipotezę o końcu holocenu, i rekomendował ogłoszenie początku antropocenu. Od tego czasu komisja rozpatruje to zalecenie. Pozwólmy komisarzom i komisarkom pracować w spokoju. Żyliśmy w holocenie tysiące lat, więc kilka więcej nie zrobi różnicy; w kwes­tii epok geologicznych pośpiech nie jest najlepszym doradcą.

Tymczasem, niezależnie od formalnego wyroku komisji, tkwimy w antropocenie po uszy. Z naukowego punktu widzenia za miarę jego epokowości uznaje się skalę wpływu człowieka na ekosystem planety. Różnica między tymi dwiema epokami polega na tym, że o ile w okresie holocenu wpływ ten był powierzchowny i nietrwały, o tyle w przypadku antropocenu ma już charakter geologiczny. Choćbyśmy jutro wszyscy ulotnili się jak kamfora, śladów naszego pobytu na Ziemi nie da się już ukryć. Na każdy metr kwadratowy powierzchni globu, włącznie z oceanami, przypada dziś kilogram wylanego przez człowieka betonu, a jego lanie przecież tylko się wzmaga.

Do stworzonych przez przyrodę klejnotów dołączają nowe, takie jak fordyt spotykany na terenie wielkich zakładów motoryzacyjnych w Detroit. Ten półszlachetny pseudokamień, cieszący się zresztą uznaniem jubilerów, powstaje w procesie fosylizacji odpadów lakierów samochodowych. Skorupa ziemska jest drenowana z nagromadzonych w niej przez miliony lat złóż, a jednocześnie „wzbogaca się” o osady z odkładających się zanieczyszczeń. Po Pacyfiku dryfuje wyspa plastikowych odpadów wielkości małego kontynentu. Łączna biomasa ludzi i zwierząt hodowlanych stanowi 96% biomasy wszystkich żyjących obecnie na Ziemi ssaków, z kolei masa technosfery – czyli ogółu rzeczy powstałych wskutek działalności człowieka – przekroczyła niedawno masę całej ożywionej przyrody na świecie. O antropogenicznych zmianach w składzie atmosfery czy grubości pokrywy lodowcowej lepiej nie mówić, bo strach nawet o tym myśleć.

Podnieść temperaturę na całej planecie to nie lada wyczyn, co najmniej tak tytaniczny jak podniesienie poziomu wody w oceanach. Termoformowanie należało tradycyjnie do przywilejów istot boskich, ale w tym względzie ludzie stali się równi bogom; przy czym osiągnięcia te mało kogo napawają dumą, przeciwnie – wywołują panikę: co myśmy narobili! Antropocen już zaczyna odbijać się nam czkawką, która według pesymistów ma potencjał przejścia w agonalne charczenie ginącego gatunku.

Justyna Górowska, "Łuska" (wideo, 36″), 2018 r.
Justyna Górowska, „Łuska” (wideo, 36″), 2018 r.

Odtrutka

Odtrutką na toksyczny wpływ antropocenu może być myślenie ekologiczne. I bynajmniej nie chodzi wyłącznie o przyrodę. Popatrzmy na zielonogórskie biennale. Jego kuratorki, Joanna Sokołowska i Marta Gendera, zaproponowały spojrzenie na świat jako na złożony, postnaturalny ekosystem, w którym wszystko powiązane jest siecią wzajemnych oddziaływań; w tej wizji świata nie ma rzeczy ani osób nieistotnych. „Każda komórka, organizm i organizacja, dom, ulica, miasto, planeta są w tej perspektywie połączone i ważne – piszą na swojej stronie internetowej kuratorki. – Z tego punktu widzenia stan klimatu jest powiązany ze sprawiedliwością społeczną i ekonomiczną, a jakość życia społeczności zależy od statusu jej mniejszości i sfeminizowanych prac opiekuńczych. Indywidualne zdrowie psychiczne rezonuje natomiast nie tylko z żałobą klimatyczną, ale także z technokapitalizmem czy ciągle żywym dziedzictwem patriarchatu”.

Druga wojna światowa obeszła się z Zieloną Górą relatywnie łagodnie – to jedno z tych miast na Ziemiach Odzyskanych, które Polska „odzyskała” mniej więcej w jednym kawałku. Zielona Góra nie jest więc pozbawiona melancholijnego poniemieckiego uroku, a poza tym cieszy się ona mianem polskiej stolicy cierpkiego środkowoeuropejskiego wina, na co wskazują m.in. niezliczone figurki Bachusów z brązu zaludniające tamtejsze ulice. Skąd jednak pomysł, żeby urządzać tu międzynarodowe biennale? Ta pozorna ekstrawagancja ma głębokie zakorzenienie w historii powojennej sztuki.

W PRL-u na Ziemiach Odzyskanych artystom pozwalano na trochę więcej. Zasied­lane przez osadników tereny były swego rodzaju polskim Dzikim Zachodem. Władze Polski Ludowej chciały zademonstrować, że potrafią zagospodarować te ziemie nie tylko w sensie ekonomicznym, lecz także kulturalnym. Nie mogły jednak odwołać się do miejscowych tradycji, bo te – jak na złość – były niemieckie; nie mogąc czerpać z przeszłości, stawiały więc na przyszłość. Dzieje powojennej awangardy pozostają w związku z tym mocno wpisane w poniemiecki pejzaż dawnych Prus, Pomorza Zachodniego i Dolnego Śląska, a do najciekawszych epizodów tej historii należą te, które rozgrywały się we Wrocławiu, w Elblągu, Koszalinie, Osiekach czy właśnie w Zielonej Górze.

Ala Savashevich, „Święto wiosny” (wideo), 2020–2022, zdjęcie: Alicja Kielan

Tutaj w połowie lat 60. narodziło się biennale sztuki Złote Grono. Za winiarską nazwą kryła się wyrafinowana intelektualnie i zarazem radykalnie awangardowa impreza, jedno z najważniejszych forów dyskusji o nowych ideach artystycznych w ówczesnej Polsce. Stan wojenny spowodował zakończenie projektu, ale już w 1985 r. w Zielonej Górze powstało Biennale Sztuki Nowej – następca Złotego Grona, choć niekoniecznie jego kontynua­tor. Była to pierwsza od 13 grudnia 1981 r. ogólnopolska impreza, dla której niezależne środowiska artystyczne zawiesiły bojkot oficjalnych instytucji. W Zielonej Górze spotkali się weterani konceptualizmu z poprzedniej dekady, artyści, którzy wychynęli z głębokiego undergroundu, oraz gniewna młodzież spod znaku nowej ekspresji. Do głosu doszły klimaty postpunkowe, mistycyzm i absurdalny obrazoburczy humor. Biennale Sztuki Nowej przetrwało jedynie przez dekadę z kawałkiem, ale zapisało się w środowiskowej pamięci: posłużyło jako prolog do kolejnego rozdziału w historii polskiej sztuki.

Ekstremalny ekosystem

Reaktywowane dwa lata temu biennale w Zielonej Górze nawiązuje do tradycji tamtych imprez i jednocześnie jest już zupełnie inne. Weźmy choćby osoby uczestniczące w projekcie – w Złotym Gronie i BSN ponad 80% z nich było męż­czyznami, teraz znakomitą większość stanowią kobiety. To fakt, który sygnalizuje coś więcej niż nowy poziom poczucia instytucjonalnej poprawności politycznej – w grę wchodzi ewolucja wrażliwości. Kuratorki postulują zmianę, lecz nie wzywają do rewolucji, która z zasady kojarzy się z przemocą. Siłą niczego się już nie wskóra; ­zamiast walczyć z rzeczywistością, trzeba ją odnawiać, uzdrawiać, opiekować się światem i sobą nawzajem – tak można streścić przesłanie zielonogórskiego biennale, pełnego prac o macierzyństwie, Ziemi, trosce, a także – oczywiście – o wojnie.

Spora część uczestników i uczestniczek pochodzi z Ukrainy. Cień wojny pada dziś na wszystko, a więc również na sztukę; wśród pokazanych w Zielonej Górze prac były i te zrealizowane dosłownie pod rosyjskim ostrzałem. Ale nawet one mieściły się w nurcie szeroko pojętego podejścia ekologicznego, które stało się myślą przewodnią wystawy. I nie chodzi tu o naiwny­ pacyfizm – przed brutalną napaścią trzeba się bronić, nikt tego nie neguje, a już na pewno nie osoby uczestniczące w biennale. Wojna nie jest jednak wyłącznie tea­trem działań zbrojnych: ludzie nie tylko na niej giną i zabijają, lecz także szukają schronienia, wspierają się nawzajem, starają się przeżyć i ocalić innych. Wojna w perspektywie biennale to kolejny ekosystem, wprawdzie ekstremalny, ale nadal wpisany w ekologię współczesności.

Chciałbym powiedzieć, że dawno nie widziałem wystawy tak przesyconej empatią i troską, nie byłaby to jednak prawda – wystaw zrobionych w podobnym duchu powstaje ostatnio wiele i bez wątpienia będzie jeszcze więcej. To nie znaczy, że mam ich dość. Przeciwnie, uczę się dzięki nim wrażliwości alternatywnej do tej, w której zostałem wychowany jako biały cis mężczyzna z Polski. Celem nie jest wcale to, by z białych cis mężczyzn zrobić kozły ofiarne. Mamy wprawdzie sporo za uszami, lecz taka ofiara nikogo przecież nie przebłaga ani niczego nie odkupi. Rzecz raczej w tym, że o ile brutalny, zdobywczy patriarchat był świetny w kolonizowaniu Ziemi i rozpoczynaniu antropocenu, o tyle nie potrafi on już doprowadzić tej epoki do finału, który byłby czymś innym niż końcem świata.

Jeżeli zatem liczymy na happy end albo przynajmniej znośną kontynuację ery człowieka, musimy spróbować czegoś innego. Czego? Z zapartym tchem przyglądam się współczesnej sztuce, która intensywnie szuka odpowiedzi na to pytanie w naukach ekologów, nowych technologiach i pradawnych rytua­łach, w dyskursach kobiet i mniejszości, w tradycjach skolonizowanych społeczności, a także w dyskursach istot pozaludzkich, w szumie drzew, mowie zwierząt, wody, ziemi – czyli w głosach wszystkich tych, których w patriarchacie nie słuchano. W XX w. artyści opętani byli duchem innowacji, wynajdowali coraz to nowe formy, style oraz „izmy”. We współczesnej sztuce z formalnego punktu widzenia nic nowego się nie dzieje, wszystko już było; teraz głębokie artystyczne zmiany zachodzą na poziomie etyki, wrażliwości i empatii. Nie mam pewności, czy sztuka jest w stanie zbawić świat doby antropocenu, ale na razie wygląda na to, że antropocen zbawia sztukę. Uznajmy to za pierwszy, mały, jednak obiecujący krok w stronę antropocenu z, nomen omen, ludzką twarzą.

Irmina Rusicka, „Grób dla mamy (druk pigmentowy, papier muzealny), 2021 r.

Pewien człowiek w nic nie wierzył. Twierdził, że w nic nie musi wierzyć, bo wszystko wie. Wszelka jego działalność opierała się na skrupulatnie zweryfikowanej wiedzy.

Zawsze przed wyjściem z domu sprawdzał w komputerze pogodę. Długo patrzył przez okno, by upewnić się, czy słońce nadal świeci; czy ulice, po których chodził wczoraj, nie przestały istnieć. Otwierał okno, by przekonać się, czy po wyjściu będzie miał czym oddychać.

Przed posiłkiem starannie czytał składy użytych produktów, by mieć pewność, że nie dojdzie do zatrucia. W prywatnych lecznicach co dzień zlecał badania potwierdzające jego zdolności trawienne. Przynajmniej raz w tygodniu kartkował najnowsze publikacje, żeby dowiedzieć się, czy z punktu widzenia najnowszych ustaleń ssaki nadal potrzebują pożywienia.

Wszystko to zabierało sporo czasu, ale jego zdaniem było konieczne. Co ciekawe, był to człowiek religijny – dysponował bowiem dowodem na życie pośmiertne.

Problem polegał jednak na tym, że co chwila musiał sprawdzać poprawność tego dowodu. Niekiedy dopadały go wątpliwości. A jeśli któreś z ogniw w jego rozumowaniu było błędne?

Wkrótce zaczął mieć problem z tym, co widział, słyszał i czuł. Może zmysły płatały mu figle i świat, jaki postrzegał, w istocie różnił się od rzeczywistości? I nie chodziło przy tym tylko o jego zmysły, lecz o niepokojącą możliwość, że cała ludzkość postrzega świat przez jakieś wrodzone ciemne czy różowe okulary, których nie może z siebie zdjąć.

Był coraz bardziej nerwowy. Dni się nie wydłużały, a jego świat rozpadał się na coraz większą liczbę danych, których prawdziwość należało weryfikować i kontrolować.

W końcu się poddał.

Któregoś dnia po prostu podszedł do swojej żony i powiedział: „Kochanie, wierzę, że istniejesz”.

Mała gwiazda, duży kłopot

Astronomowie z Instituto de Astrofísica de Canarias poinformowali, że odkryli dwie planety krążące wokół gwiazdy GJ 1002 – czerwonego karła w gwiazdo­zbiorze Wieloryba. Obie są co najmniej wielkości Ziemi, obie krążą w ekosferze swojej macierzystej gwiazdy, a zatem w takiej od niej odległości, która pozwala na obecność płynnej wody na powierzchni planety. Teoretycznie mogłoby zatem istnieć na nich życie podobne do ziemskiego. Jednak jeśli sprawie przyjrzeć się bliżej, to choć hipotetycznie życie na odkrytych globach jest możliwe, w praktyce musiałoby pokonać wiele trudności.

Zacznijmy od tego, że gwiazda GJ 1002 jest mała (12% masy Słońca) i emituje niewiele energii, więc zdatne do zamieszkania ciała niebieskie muszą krążyć w niedalekiej od niej odległości. Bliskość gwiazdy macierzystej powoduje, że może zajść zjawisko obrotu synchronicznego – oznacza to, że planeta jest zwrócona zawsze tą samą stroną ku swojemu słońcu. Powoduje to ziąb i ciemność po jej jednej stronie, a nieznośny upał po drugiej.

Ktoś mógłby pomyśleć, że na jasnej półkuli globu przynajmniej rośliny miałyby jak w raju, nie jest to jednak prawda. Czerwone karły dają czerwone światło, którego energia jest dość niska. Rośliny musiałyby się dostosować do szerszego spektrum świetlnego, co – jak twierdzi Nancy Y. Kiang z NASA – spowodowałoby, że listowie byłoby czarne. Przypuszczalnie nie wszystkim by się to podobało.

Można by też się spodziewać, że skromna gwiazda cicha jest i spokojna. To też błąd. Czerwone karły są nadzwyczaj skore do rozbłysków, czyli potrafią wyemitować nagle olbrzymią porcję energii. To znaczy, że na planetach krążących wokół takiej gwiazdy co rusz wysiadałby Internet. A to już wyjątkowo zniechęcające.

Nie ma co jednak wylewać łez nad hipotetycznymi mieszkańcami układu ­­GJ 1002. Przypuszczać możemy, że jeżeli jest tam jakieś życie, to przecież ewoluowało ono, krocząc niejako pod rękę z lokalnymi warunkami. Zapewne tamtejsi patrioci kochają swoje czarne trawniki, czerwone, niespokojne słońce i niespodziewane ­przerwy w transmisji danych.


Frymuśny radiowy błysk

Skrótowiec FRB pochodzi od angielskich słów fast radio burst, ale jako że niniejszy artykuł ukazuje się w polskiej wersji „Przekroju”, pozwolimy sobie przetłumaczyć tę nazwę na „frymuśny radiowy błysk”. Oczywiście nie jest to idealne tłumaczenie, bo angielskie fast to nie to samo, co polskie „frymuśny”, lecz mamy prawo do takiej translatorskiej dowolności choćby z tego powodu, że błyski FRB rzeczywiście takie są. Są także, rzecz jasna, szybkie, a nawet bardzo szybkie, bo trwają zaledwie kilka milisekund, ale frymuśne są również – bez cienia wątpliwości. Pojawiają się nagle w różnych punktach nieba i nikt właściwie nie ma pojęcia, skąd się biorą. Są słabiutkie, bo przylatują do nas z daleka, z innych galaktyk, dlatego niezbędna jest wyjątkowo czuła aparatura, żeby je rejestrować. Jednak w miejscu swoich narodzin jawią się jako potężne: cokolwiek jest ich przyczyną, potrafi w kilka milisekund wyemitować tyle energii, ile Słońce przez kilka dni – czyli frymuśnie dużo.

Po raz pierwszy FRB zarejestrowano w australijskim obserwatorium Parkes. Jest to dość – nie bójmy się tego słowa – frymuś­na budowla, składająca się z murowanej ­rotundy z trzema rzędami okien, do której dachu przyczepiono olbrzymią wklęs­łą ażurową czaszę radioteleskopu. Kiedy czasza wycelowana jest pionowo w niebo, ­całość wygląda jak wielki rydz z wygiętym do góry kapeluszem. Rydze swoją drogą ros­ną w Australii, przybyły tam z Europy i ku radości Australijczyków pochodzenia polskiego, ukraińskiego oraz włoskiego weszły w szczęśliwą symbiozę z sosną kalifornijską, która z kolei przywędrowała na ten kontynent z Ameryki Północnej.

Ale nie odbiegajmy zanadto od tematu, wróćmy do naszych frymuśnych błysków. Po raz pierwszy wychwycili je astronomowie w 2007 r., kiedy przeglądali archiwalne zapisy pomiarów, szukając czegoś zupełnie innego. Od tego czasu naukowcy z różnych ośrodków badawczych zarejestrowali setki FRB, szukając już właśnie ich.

Lecąc ku nam przez przestrzeń kosmiczną, frymuśne błyski napotykają po drodze elektrony i te spotkania zostawiają na nich ślady. Można z tych śladów odczytać, że sygnały przybyły z daleka, spoza Drogi Mlecznej, co z kolei znaczy, że ich oryginalna moc w miejscu narodzin była olbrzymia, odpowiadająca kilkuset milionom Słońc. Żadna gwiazda nie byłaby w stanie generować takiej wartości w sposób ciągły. Nie bez powodu są to więc tylko błyski, które wytwarzają się jedynie w wyniku chwilowego zaistnienia odpowiednich warunków.

FRB zazwyczaj występują pojedynczo (przynajmniej w tej skali czasowej, w której je obserwujemy), ale żeby było bardziej frymuśnie, są od tej zasady wyjątki. Błysk FRB 121102 mruga np. w niezbyt regularnych odstępach przez 90 dni, a potem na 66 dni zamiera. I znowu przez 90 dni nadaje. I znowu milknie. Jednak znakomita większość FRB się nie powtarza: na ponad 1000 zarejestrowanych źródeł zaledwie 29 błysnęło więcej niż raz. A z tych 29 wyłącznie jeden – FRB 180916 – mruga ze ścisłą regularnością, w odstępach wynoszących 16,35 dnia.

Jeśli chodzi o przyczyny frymuśnych błysków, mamy tylko domysły. Niektórzy uważają, że takie zjawisko mogłaby wywoływać gwiazda neutronowa w silnym polu magnetycznym. Ale to nic pewnego.

Choć naukowcy nie wiedzą, jak te sygnały powstają, już zaprzęgli je do pracy. Ponieważ błyski zmieniają się w zależności od tego, przez co przelatują, astronomowie z amerykańskiego instytutu Caltech obmyślili, że mogą dzięki nim ustalić, jakie są w Drodze Mlecznej proporcje pomiędzy zwykłą a ciemną materią. Wyszło im, że ciemnej jest w naszej Galaktyce ponad 90%. Czyli więcej, niż wynosi wszechświatowa średnia, jednak mimo wszystko mniej niż w odkrytej ostatnio ciemnej galaktyce karłowatej FAST J0139+4328, o której piszemy obok (czy jest to galaktyka frymuśna, niech Czytelniczki i Czytelnicy ocenią sami).

ilustracja: Marian Eile
ilustracja: Marian Eile

Jowisz kontra Saturn

Z dniem 31 stycznia oficjalna liczba księżyców Jowisza wzrosła o 12 i wynosi teraz 92. Znaczy to, że Jowisz wyprzedził w tej konkurencji Saturna, którego liczba odkrytych naturalnych satelitów to 83. Lecz wyścigu nie należy jeszcze uważać za zakończony. Miejmy nadzieję, że Saturn chowa w zanadrzu jakieś księżyce i wkrótce objawi je astronomom.


Niewidzialna galaktyka

Porządny radioteleskop to jednak nie byle co! Dysponując takim urządzeniem, można znaleźć obiekty, które wcale albo prawie wcale nie świecą. Chińscy naukow­cy np. za pomocą swojego największego na świecie, półkilometrowego radioteleskopu FAST znaleźli ostatnio galaktykę karłowatą nieemitującą żadnego świat­ła w paśmie widzialnym.

To odkrycie, jeśli zostanie potwierdzone, może przyczynić się do postę­pu badań nad ciemną materią – dziwną, hipotetyczną substancją oddziałującą ze zwykłą materią wyłącznie grawitacyjnie. Ciemna materia potrzebna jest astronomom do wyjaśnienia, dlaczego wirujące z olbrzymią prędkością galaktyki nie rozlatują się we wszystkich kierunkach. To jej potężna grawitacja trzyma je w ryzach.

Jeżeli jednak uwzględnić ciemną materię w modelu wszechświata, pojawia się kolejna zagadka: z obliczeń wynika, że powinniśmy obserwować znacznie więcej galaktyk karłowatych niż liczba, którą udaje nam się dostrzec. Gdzie zatem one są?

Niewykluczone, że znaleziony przez astronomów z Chińskiej Akademii Nauk obiekt jest odpowiedzią na to pytanie. Karłowate galaktyki mogą być w kosmosie bardzo liczne, tyle że ich nie widać. Ta, o której tu piszemy, składa się w 98% z ciemnej materii. Pozostałe 2% to głównie chmura gazu, na gwiazdy zaś przypada 10. część promila masy całości. I są to gwiazdy, które świecą tylko w podczerwieni i ultrafiolecie. Nic dziwnego, że nie sposób takiej galaktyki dojrzeć.

Chińscy badacze uważają, że odkryta przez nich galaktyka znajduje się na bardzo wczesnym etapie swojego istnienia. Większość jej gwiazd dopiero uformuje się z gazowego obłoku. Jednak czym jest ciemna materia, która stanowi grawitacyjny fundament tej oraz innych galaktyk, wciąż możemy jedynie spekulować. To trochę tak, jakbyśmy znali światła miasta, a nie wiedzieli nic o budynkach, ulicach ani samochodach.


Jak bardzo pomylił się Bard

Aż 100 mld dolarów straciła firma Google 8 stycznia za sprawą Kosmicznego Teleskopu Jamesa Webba. A było to tak: podczas streamingu na żywo Google prezentował opracowaną przez siebie sztuczną inteligencję – chatbota o imieniu Bard. W toku audycji Bardowi zadano m.in. pytanie o odkrycia dokonane właśnie dzięki teleskopowi Webba. Sztuczna inteligencja, wiele się nie namyślając, wymieniła wśród tych osiągnięć pierwsze w historii zdjęcie planety spoza Układu Słonecznego. Problem w tym, że tę fotografię świat ujrzał w 2004 r., a rzeczony teleskop działa dopiero od roku.

Ta pomyłka wystarczyła, żeby wartość koncernu Alphabet Inc., którego częścią jest Google, spadła nagle o 100 mld dolarów. Co jednak warte odnotowania, Bard tego dnia odpowiedział poprawnie na mnóstwo innych pytań, ale żadna z tych dobrych odpowiedzi nie zdołała poprawić jego wizerunku ani o centa. Tacy właśnie są bowiem ludzie.


Wyziewy nad Edenem

Naukowcy z NASA ogłosili, że dzięki sondzie o nazwie Orbiting Carbon Observatory-2 (OCO-2) potrafią z orbity mierzyć emisje dwutlenku węgla konkretnych zakładów przemys­ł­owych. Aby przetestować nowe możliwości, na początek skupili się na – jakżeby inaczej – Elektrowni Bełchatów. Pod względem emisji CO2 jest to niekwestionowany przodownik w Europie, więc można powiedzieć: cel łatwy i oczywisty. Naukowcy twierdzą, że udało się im wykryć nawet najdrobniejsze fluktuacje w emisjach, zgodne z godzinowymi zmianami w produkcji energii oraz przerwami technicznymi.

Swoją drogą tyle nieprzychylnych słów pada ostatnio pod adresem Elektrowni Bełchatów, że wypadałoby dla równowagi powiedzieć coś miłego o mieście, które pechowo dzieli z nią nazwę. Na przykład: czy widzieli Państwo kiedyś, jak wspaniały herb ma Bełchatów? Przedstawia on Adama i Ewę w Edenie, pod drzewem poznania dobra i zła. Naprawdę bardzo oryginalny!

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

W południowo-wschodniej Azji leży kraj doskonale uporządkowany. Jego miasta są zbudowane symetrycznie. Budynki mieszkalne, gospodarcze i przemysłowe to identyczne bloki w formie sześcianów. Przyrodę – na ile to było możliwe – również „zgeometryzowano”. Lasy się tu przycina, chwasty usuwa, łąki kosi, a wzgórza i doliny wyrównuje.

Gdy tylko udało mi się przekroczyć granicę tego kraju, dostrzeg­łem, że jego obywatele i obywatelki chodzą w takich samych uniformach. Każdy mijany przeze mnie mężczyzna był łysy. Ale najbardziej zdziwiło mnie to, że kobiety też były ogolone. Pomyślałem, że te podobieństwa wizualne są rezultatem zjawiska nazywanego przez antropologów „mimetycznym pożądaniem” – wynikają z pragnienia naśladowania, które doprowadziło do takiego ujednolicenia społeczeństwa. Myliłem się jednak.

Okazało się, że była to regulacja odgórna. Realizowany program polityczny tego państwa zakładał, że wszyscy muszą wyglądać tak samo. Brak różnic miał pełnić funkcję profilaktyczną, zapobiegać konfliktom i frustracjom wynikającym z zawiści. Ponoć jeśli ktoś urodził się ze zbyt rzucającymi się w oczy cechami fizycznymi, korzystano z medycyny estetycznej (na koszt państwa).

Dzięki tym wysiłkom zniwelowano wszelkie różnice społeczne i zapewniono powszechny spokój oraz porządek. Nikt nie był bogaty, nikt nie był biedny; nikt nie był piękny, nikt nie był brzydki. Ale czy tej zewnętrznej harmonii towarzyszyła harmonia wewnętrzna? Nie jestem pewien. Rozmawiając z tymi ludźmi, miałem wrażenie, że komunikuję się z bezdusznymi robotami. Niewykluczone jednak, że było ono skutkiem moich zaburzeń i chaosu świata, który przywiozłem ze sobą.

Istnieje takie miłe uczucie wyraźnego widzenia, kiedy wychodzi się od optyka z nowymi okularami albo gdy pociąg wyjeżdża z tunelu i znów robi się jasno. To samo czujemy, jeśli uda się nam poznać – i urealnić – nasze głębokie przekonania na swój temat.

W tych samych okolicznościach różni ludzie mogą się zachowywać zupełnie inaczej. Wyobraźmy sobie taką sytuację: w pracy jedna osoba gratuluje drugiej zrealizowanego projektu. W odpowiedzi na miłe słowa ktoś odpowie: „To nie moja zasługa, ale całego zespołu” – bo według niego każdą pochwałę trzeba przyjmować ze skromnością. Ktoś inny stwierdzi: „Dziękuję, solidnie się nad tym napracowałam” – w przeświadczeniu, że należy otwarcie doceniać swoje osiąg­nięcia. Trzecia osoba z kolei poczuje się zawstydzona i wyjaśni, że nie zrobiła nic wielkiego, będzie bowiem pewna, że nie zasługuje na komplementy, a wszystkie jej dokonania są dziełem przypadku.

Nasze przekonania kształtują się przez całe życie i stanowią ważną część tożsamości. Mają również związek z nawykami myślowymi. Dzięki nim nie musimy za każdym razem na nowo zastanawiać się nad tym, jaki jest nasz stosunek do siebie czy innych ludzi. Oszczędza to czas i energię, ale nie zawsze nam służy. Jeżeli mamy tendencję do postrzegania wszystkiego w czarnych barwach, to zawsze będziemy skupiać się tylko na tym, co negatywne, tworząc ponure opowieści na temat świata albo siebie.

Tymczasem owe opowieści o nas samych, nazywane też autonarracjami, mają wielki wpływ na to, jak siebie postrzegamy, jakie decyzje podejmujemy i jakie mamy nastawienie do przyszłości. Psycholog prof. Jerzy Trzebiński tłumaczy to tak: „Gdy ważne dla danej osoby sprawy są interpretowane w ramach autonarracji, powstaje ukryta tendencja dopasowywania się treści, zamiarów, planów i decyzji jednostki, a nawet jej uczuć, do struktury rozwijającej się historii. Autonarracje kształtują więc zachowania jednostki”.

Jeśli nie zastanawiamy się głębiej nad swoimi przekonaniami, być może nie od razu będziemy w stanie jasno je określić. Jednym ze sposobów na ich lepsze poznanie jest prosta metoda psychologiczna polegająca na kończeniu zdań, np.: „Praca stanowi dla mnie…”, „Kiedy coś mi się uda, mówię sobie…”, „Porażka to dla mnie…” albo „Mój stosunek do pieniędzy mogę określić w trzech słowach…”.

Może się okazać, że nasze przekonania wcale nam się nie podobają i zamiast nas wspierać, odbierają chęć do działania. Nie wzmacniają naszego poczucia włas­nej wartości, lecz powodują, że myślimy o sobie źle, unieważniamy swoje potrzeby i emocje. Kiedy zdamy sobie sprawę z przeświadczeń, które w sobie nosimy, możemy zacząć pracować nad ich zmianą – ten proces pozwoli spojrzeć na siebie i rzeczywistość z innej perspektywy, a do szarego pejzażu wpuścić trochę żywych barw.

Przekonania działają trochę jak samospełniające się przepowiednie – wpływają nie tylko na nasze postrzeganie siebie i świata, lecz także na to, jak się zachowujemy, jak budujemy relacje i jakie decyzje podejmujemy. Dr Alia Crum, psycholożka ze Stanford University, przekonuje: „Nasze umysły nie są pasywnymi obserwatorami, którzy po prostu postrzegają rzeczywistość taką, jaka jest; w zasadzie nasze umysły zmieniają rzeczywistość. Innymi słowy: rzeczywistość, której doświadczymy jutro, po części jest efektem sposobu myślenia, który mamy dziś”.

Weźmy popularne mniemanie: „Nie mam ręki do pieniędzy”. Jeśli ktoś w ten sposób myśli o finansach, prawdopodobnie nie próbuje kontrolować kosztów, zakupy robi impulsywnie, a rachunki płaci po terminie. Prędzej pożyczy od kogoś pieniądze, niż przyjrzy się swoim wydatkom. Jeżeli z kolei kieruje się pozytywnym poglądem: „Błędy i porażki to naturalny sposób uczenia się i rozwoju”, nie załamie się z powodu niepowodzenia. Pewnie będzie mu smutno, ale gdy emocje opadną, spokojnie przeanalizuje sytuację i wyciąg­nie wnioski.

Mentalne okulary

Rzeczywistość jest na tyle skomplikowana, że nasz mózg musi nieraz iść na skróty, by poradzić sobie z nadmiarem informacji. Czasem upraszcza, czasem coś dopowiada, bazując na przeszłych doświadczeniach i zakodowanych obrazach. Kiedy wchodzimy do sypialni, nie musimy za każdym razem odtwarzać jej wyglądu. Dopóki nikt tam niczego nie poprzestawia, mózg skorzysta z zapamiętanego widoku. Dopiero gdy potkniemy się o fotel, który dzieci odrobinę przestawiły w czasie zabawy, odnotujemy, że stał w innym miejscu.

Podobnie dzieje się wtedy, gdy patrzymy w głąb siebie. Mentalne oko także korzysta z bazy danych mózgu i dopóki nic lub nikt nie przestawi w nas jakiegoś emocjonalnego fotela, działamy na pamięć. Choć nasze przekonania mogą rozciągać się od krańcowo negatywnych (np. „Już nic dobrego mnie nigdy nie spotka”, „Jestem bezwartościowym człowiekiem”) aż do skrajnie pozytywnych („Świat jest piękny”, „Ludzie są dobrzy”), to możemy je w pewnym stopniu kształtować.

Dobrze jest podjąć ten wysiłek – choćby dlatego, że z negatywnymi, często nieuświadomionymi przeświadczeniami idą w parze trudne emocje: wstyd, złość, upokorzenie, smutek. Nieraz tłumimy je w sobie, by nie czuć się jeszcze gorzej, jednak chociaż głowę czasem udaje się oszukać, z ciałem jest już dużo trudniej. „Proces tłumienia wpływa również na reakcje ­fizjologiczne – w książce Istota człowieczeństwa wyjaśnia prof. Michael S. Gaz­zaniga, neuropsycholog z University of California. – Nadal doświadczasz wzmożonej aktywności sercowo-naczyniowej. Możesz ukrywać swój gniew, obrzydzenie lub strach, ale twoje serce mimo to musi pracować na najwyższych obrotach i zużywa się dużo szybciej niż wtedy, gdy nie doświadczasz negatywnych emocji. Reinterpretacja natomiast może zmieniać nasze reakcje fizjologiczne, obniżając poziom napięcia, jakiego doświadczamy w stresujących sytuacjach. Jeśli będziemy w stanie zmienić swoją postawę wobec negatywnego bodźca w taki sposób, że przestaniemy go postrzegać jako negatywny, to nie będziemy niepotrzebnie zaciągać kredytu w swoim sercowo-naczyniowym rachunku bankowym” (tłum. Agnieszka Nowak).

W zmianie nie chodzi o rewolucję, lecz o urealnianie przekonań, które bywa trudną, ale satysfakcjonującą pracą. Przypomina – jeśli pozostajemy przy tematyce wnętrzarskiej – samodzielne skręcanie mebli: na początku na podłodze leży masa śrubek i mnóstwo niepasujących do siebie elementów. Jednak gdy cierpliwie dobierzemy każdą śrubkę do właściwej nakrętki, w końcu z chaosu powstanie solidny kredens.

Cztery ja

Aby lepiej zrozumieć rolę przekonań w naszym życiu, warto sobie uświadomić, jak jest skonstruowana nasza tożsamość. John Kihlstrom i Stanley Klein z University of California wyróżniają cztery rodzaje ja:

ja pojęciowe – przekonania, które mamy o sobie, spojone teorią na temat przyczyn tego, jacy jesteśmy, np. „Jestem osobą kreatywną i zaradną, bo tak wychowali mnie rodzice”;

ja jako narracja – zbiór opowieści, które opowiadamy sobie oraz innym, tworząc rodzaj autobiografii, np. „Urodziłam się w Gdańsku, ale wychowałam w Sopocie i właśnie to miasto uważam za najważniejsze”;

ja jako obraz – zbiór wszelkich informacji o naszym ciele z uwzględnieniem sposobu, w jaki siebie postrzegamy, np. „Mam duże szare oczy, dlatego wszystkim się podobam”;

ja jako indywidualny zestaw cech, wspomnień i do­świadczeń – bardzo pojemny zbiór, z którego korzystamy, gdy chcemy się z kimś podzielić daną opowieścią, np. „Pamiętam dzień, gdy się poznaliśmy. Bardzo wtedy padało, ochlapałam sobie buty i spodnie, gdy próbowałam przeskoczyć przez kałużę, ale tylko machnęłam na to ręką, bo nigdy się takimi rzeczami nie przejmuję”.

Nasze różne ja dają więc o sobie znać w zależności od sytuacji. Co ważne, one także wzajemnie na siebie wpływają. Złe wspomnienia lub trudne przeżycia z domu rodzinnego mogą się przyczynić do utrwalenia negatywnych przekonań i tworzenia ponurych opowieści o włas­nym życiu. Z kolei pozytywne sytuacje pozwalają skorygować nasze pejoratywne nastawienie i nadać narracjom bardziej optymistyczny wydźwięk. Wszystko to wymaga jednak czasu i wydeptania nowej ścieżki w mózgu.

Michael S. Gazzaniga dodaje do tej układanki kolejny element, który nazywa Interpretatorem. To właśnie ten mechanizm przetwarza dane od wszystkich naszych ja i tworzy z nich opowieści, których nadrzędnym celem jest zachowanie logicznego sensu nawet wtedy, gdy narracje nie mają potwierdzenia w rzeczywistości. Jeśli więc zastanawiacie się, dlaczego tak dobrze umiecie sami siebie oszukiwać, oto odpowiedź. „Interpretator ma jeszcze inne zadania. Ów system, który próbuje złożyć w sensowną całość niezliczone informacje bombardujące nasz mózg – interpretując nasze reakcje poznawcze i emocjonalne na to, co spotykamy w otoczeniu, pytając o związki między obiektami i zjawiskami, formułując hipotezy i poszukując porządku w chaosie – tworzy także nieprzerwaną narrację dotyczącą naszych działań, emocji, myśli i marzeń. Jest klejem, który spaja naszą opowieść i sprawia, że każdy z nas czuje się wewnętrznie spójnym, racjonalnym podmiotem” (tłum. Agnieszka Nowak).

Stąd bierze się np. dysonans między tym, jak sami siebie postrzegamy, a tym, jak widzą nas inni. Nasz własny obraz jest spójny z tym, co mamy w środku, i jedynie w małym stopniu zależy od komunikatów płynących z zewnątrz. Dlatego nie wystarczy ciągle prawić komplementów komuś o niskim poczuciu wartości, by zmienić jego podejście do życia. Co ciekawe, potwierdzają to nie tylko intuicja i codzienna obserwacja, lecz także badania psychologiczne. Interesujący przykład przytacza David Robson w książce The Expectation Effect: How Your Mindset Can Transform Your Life. W opisanym przez niego badaniu naukowcy pokazali grupie studentów film, na którym widać nastolatków w szkole podczas przerw między lekcjami. Śledzili następnie ruch gałek ocznych badanych. Wyniki eksperymentu pokazały, że ci z nich, którzy byli bardziej pewni siebie i dobrze czuli się w towarzystwie, wypatrywali w tłumie przede wszystkim uczniów uśmiechniętych i swobodnie wchodzących w inter­akcje z innymi. Z kolei osoby samotne, niepewne i zalęknione prawie w ogóle takich przyjaznych postaci nie zauważyły. Koncentrowały się za to na twarzach zagniewanych i niesympatycznych. Wyglądało to tak, jakby każda z grup oglądała zupełnie inny film.

Popraw ostrość

Przekonania tkwią w nas głęboko i niełatwo je całkowicie zmienić, ale można je urealniać i przebudowywać krok po kroku. W tym procesie przydaje się narzędzie psychologiczne, które poznałam dzięki psychoterapeutce dr Annie Kieszkowskiej-Grudny. To okulary SHARP, które ja nazywam strategią jasnego oka.

Kiedy żyjemy w cieniu przewlekłego stresu, życie wydaje się nam mozolnym trudem, a siebie postrzegamy jako beznadziejnych i bezwartościowych. Nasz sposób patrzenia na świat przypomina koszmar krótkowidza, który zgubił okulary – bez nich wszystko jest niewyraźne. Okulary SHARP pozwalają wyostrzyć wewnętrzny wzrok. „Jeśli jesteśmy przygnębieni, to w danej sytuacji prawdopodobnie będziemy skupiali się wyłącznie na negatywach i poczujemy się jeszcze gorzej. To jak noszenie »ponurych okularów«. Dlatego warto poprawić ostrość naszego »poznawczego widzenia«. Zauważanie pozytywów wpłynie na sposób naszego myślenia i odczuwania” – wyjaśnia Kieszkowska-Grudny.

Żeby ta metoda była skuteczna, powinniśmy stosować ją codziennie. Składa się ona z pięciu kroków, a każdy z nich odpowiada jednej literze akronimu SHARP (ang. ostry, wyraźny):

– wyznacz czas (ang. set time): każdego dnia zarezerwuj sobie chwilę na to, by uchwycić pozytywne momenty, np. codziennie wieczorem pomyśl, co dobrego się zdarzyło, albo przeanalizuj trudną sytuację, by dostrzec to, co było w niej – mimo wszystko – dobre;

– poluj (ang. hunt): wyszukuj i doceniaj nawet najmniejsze przejawy pozytywnych zdarzeń – czasem wystarczy uśmiech przypadkowej osoby;

– uznaj (ang. acknowledge): nie wszystko musi iść dobrze, ale zamiast koncentrować się na niepowodzeniach, zastanów się np. nad tym, co możesz zrobić lepiej następnym razem; uznaj też trudne emocje, które pojawiają się wraz z porażką;

– rejestruj (ang. record): zapisuj w dzienniku lub kalendarzu informacje o pozytywnych sytuacjach;

– planuj (ang. plan): znajdź czas na zrobienie czegoś przyjemnego.

Strategia jasnego oka pozwala skupiać się na faktach i analizować, co się właściwie zdarzyło, jak się z tym czujemy i jak inaczej moglibyśmy się w danej sytuacji zachować. Otwiera nas więc na nowe możliwości i zmienia nasz sposób patrzenia z tunelowego i jednostronnego (postrzeganie wszystkiego w ciemnych barwach) na przestrzenny i wieloaspektowy. Poza tym zaczynamy zauważać, że na tę samą sytua­cję można spojrzeć z kilku różnych stron, przestajemy ją więc oceniać w kategoriach sukcesu czy porażki; ważne staje się to, co z niej dla siebie wyciągniemy.

Taki sposób myślenia buduje w nas przekonanie o własnej sprawczości i odpowiedzialności, a także uwalnia od ciężaru perfekcjonizmu – doświadczenia i okoliczności nie muszą być idealne, by umożliwiały rozwój. Jeśli zaczniemy zauważać, że rzeczy nie są tylko albo czarne, albo białe, jeśli w swoje widzenie świata (i siebie) wpuścimy odrobinę innych kolorów, łatwiej będzie nam dostrzec to, co w nas wartościowe.

 


Urealnianie swoich przekonań o sobie

Uzupełnij zdanie dowolną liczbą przymiotników, które najlepiej oddają to, co czujesz i myślisz na swój temat. Wypisz zarówno określenia pozytywne, jak i negatywne, nie oceniając ich na tym etapie w żaden sposób:

Jestem… (mądra, przedsiębiorcza, wrażliwy, introwertyczny, beznadziejna, słaby etc.)

Następnie przy każdym z przymiotników zapisz cyfrę w skali od 1 do 10, gdzie 1 oznacza nieznaczną, a 10 bardzo silną wiarę w to przekonanie.

Przykładowo:
Jestem mądra – 4
Jestem wrażliwa – 8
Jestem asertywna – 3
Jestem beznadziejna – 7

Teraz podziel kartkę na trzy części: w jednej zapisz przekonania, które uważasz za jednoznacznie negatywne i takie, które podkopują twoją wiarę w siebie; w drugiej wpisz przekonania neutralne albo takie, co do których nie jesteś pewny/pewna, czy bardziej przeszkadzają, czy wzmacniają; w trzeciej zanotuj przekonania jednoznacznie pozytywne i wzmacniające.

Spójrz na tak stworzoną mapę przekonań i odpowiedz na poniższe pytania:

Jak rozkładają się twoje przekonania o sobie? Jakie dominują?

Co ta mapa powiedziała ci o tobie? Co cię na niej zaskoczyło?

Jakich przekonań chcesz się pozbyć zupełnie, jakie wzmocnić, a jakie osłabić?

Narysuj nowe trzy zbiory, w które wpiszesz przekonania z mapy według tego klucza.

Oto dwie strategie, by zacząć urealniać własne przekonania na swój temat:

1. Poproś zaufaną osobę lub osoby, by także oceniły twoje przekonania na twój temat w skali od 1 do 10. Nie pokazuj im jednak swojej skali. Ważne, żeby zostały przez nie ocenione te same przekonania, które ty oceniałeś/oceniałaś.

Czy oceny twoje i twoich przyjaciół na twój temat bardzo się różniły? Jak wiele było rozbieżności?

Jak często twoi przyjaciele mieli na twój temat silniejsze przekonania pozytywne niż ty sam/sama?

Co musiałoby się wydarzyć, żebyś mógł/mogła zobaczyć siebie w pozytywnym świetle z taką samą mocą, z jaką widzą cię twoi przyjaciele?

2. Zacznij samodzielną pracę z własnymi przekonaniami i zasta­nów się:

Jakie realne sytuacje wskazują, że faktycznie możesz uznać, że nie jesteś dość mądra, kompetentny, wrażliwy etc.?

Czy są to pojedyncze sytuacje, czy wydarzenia powtarzające się?

Co możesz zrobić, by się nie powtarzały?

W jaki inny sposób możesz je sobie opowiedzieć, by zabrzmiały bardziej neutralnie lub realistycznie?

Przykład:

Zamiast: „Znów mi się nie udało, jestem beznadziejny” możesz powiedzieć: „To już trzecia sytuacja, w której drobny błąd formalny sprawił, że moja aplikacja na wyższe stanowisko nie została rozpatrzona. Następnym razem zrobię listę niezbędnych załączników, sprawdzę, czy na pewno wszystkie dołączyłem, i poproszę kogoś zaufanego, by również sprawdził, czy wszystko jest w porządku”.

A może w rzeczywistości niewiele już mamy wspólnego ze swoim dawnym ja? Odpowiedź nie jest oczywista, ale jeśli czegoś możemy być pewni, to tego, że jedyną stałą jest zmienność.

Niewiele pamiętam z czasów, kiedy miałem cztery lata. Dziś, gdy sam jestem ojcem czterolatka, trochę mnie to niepokoi. Robię z synem dużo ciekawych rzeczy; ostatnio budujemy z klocków Lego repliki znajomych miejsc (kawiarnia, łazienka) i doskonalimy „przewrotkę” – biorę go na barana i chwytam za ręce, a on wykonuje salto w tył i ląduje na ziemi. Ile jednak z tych radosnych chwil zapisze się trwale w jego pamięci? Z tego samego okresu własnego życia pamiętam czerwony lakier na paznokciach surowej opiekunki; srebrną wieżę stereo w naszym mieszkaniu; ­pewien korytarz wyłożony pomarańczową wykładziną; kilka skąpanych w słońcu ­roślin doniczkowych; wreszcie prze­błysk twarzy ojca, który zapewne przedostał się do mojej pamięci z jakiegoś zdjęcia. Te oderwane kadry nie łączą się w spójny obraz. Nie rzucają też światła na żadną wewnętrzną rzeczywistość. Nie pamiętam własnych uczuć, myśli ani cech osobowości – podobno byłem wesołym, gadatliwym dzieckiem, lubiącym monologować przy kolacji, ale wiem to jedynie z opowieści. Kiedy patrzę na swojego syna, pogodnego chłopca pełnego dziecięcej energii, nieraz robi mi się przykro na myśl, że w przyszłości mógłby nie pamiętać siebie takiego, jaki jest teraz.

Człowiek zwielokrotniony

Gdybyśmy mogli wyraźniej zobaczyć siebie z czasów dzieciństwa, może potrafilibyśmy lepiej zrozumieć przebieg i charakter swojego życia. Czy w wieku czterech lat jesteśmy tą samą osobą, którą będziemy, mając lat 24, 44 albo 74, czy też w miarę upływu czasu zmienimy się zasadniczo? Wszystko jest już ustalone czy może czekają nas zaskakujące zwroty? Niektórzy ludzie mają poczucie, że przez lata dokonała się w nich głęboka zmiana. Takim osobom przeszłość wydaje się obcą krainą, pełną dziwnych zwyczajów, gustów, wartości. (Ci chłopcy! Tamta muzyka! Te ubrania!) Inni z kolei odczuwają silną więź ze swoimi dawnymi ja – dla nich przeszłość pozostaje domem. Moja teściowa, mieszkająca niedaleko swoich rodziców w mieście, w którym się wychowała, upiera się, że jest taka sama, jaka była zawsze, i do dziś z wielkim żalem wspomina swoje szóste urodziny, na które nie dostała obiecanego kucyka. Jej brat ma zgoła odmienny pogląd na swoje dotychczasowe życie: wyróżnia w nim kilka odrębnych epok, a każda z nich to osobny zbiór postaw, okoliczności, znajomych. „Przeszedłem przez wiele drzwi” – usłyszałem od niego. Ja również tak czuję, chociaż większość ludzi, którzy mnie dobrze znają, twierdzi, że w ogóle się nie zmieniam.

Spróbuj sobie przypomnieć, jak przed laty wyglądał twój typowy jesienny dzień. Pewne rzeczy były dla ciebie bardzo ważne (dziewczyna? Depeche Mode?), inne (polityka? dzieci?) w ogóle cię nie interesowały. Niektóre istotne zdarzenia (studia? wojna? małżeństwo? mityngi AA?) były dopiero przed tobą. Czy tamto ja, które dziś przywołujesz w pamięci, wydaje ci się tobą, czy kimś obcym? Czujesz się tak, jakbyś wspominał swoje wczoraj czy jakbyś czytał powieść o fikcyjnej postaci?

Jeśli to pierwsze, prawdopodobnie jesteś kontynuatorem, jeśli drugie – separatorem. Może być też tak, że chciałbyś być jednym albo drugim, ale trudno ci zmienić perspektywę. W wierszu Tęcza William Wordsworth napisał, że „dziecię jest ojcem człowieka”. Słowa te są często przytaczane jako stwierdzenie faktu, w zamyśle poety jednak wyrażały pewną ambicję: „I daj mi Boże, niech w jednym kole/Rodzeństwa uczuć dni me zespolę” [tłum. Stanisław Koźmian]. Innymi słowy: dobrze by było, gdyby nasze dzieciństwo i dorosłość łączyły się ze sobą jak dwa krańce tęczy, lecz to zespolenie może być iluzją zależną od miejsca, w którym stoimy. Na zjazd absolwentów szkoły średniej ludzie wybierają się m.in. po to, by przez chwilę wczuć się w swoje dawne ja – przypominają się żarty sprzed lat, odżywają stare przyjaźnie i zauroczenia. Ale podróż w czasie kończy się z chwilą opuszczenia sali gimnastycznej. Człowiek uświadamia sobie, że jednak się zmienił.

Z drugiej strony niektórzy pragną się odciąć od swojej przeszłości; obciążeni balastem dawnego lub zamknięci w klatce obecnego ja marzą o życiu złożonym z wielu części. W opasłej autobiograficznej powieści Moja walka Karl Ove Knausgård – mężczyzna w średnim wieku, który chce być lepszym człowiekiem, niż był za młodu – zadaje sobie pytanie, czy używanie tego samego nazwiska przez całe życie w ogóle ma sens. Patrząc na własne zdjęcie zrobione krótko po narodzinach, zastanawia się, co ten mały człowieczek, który „wywija rączkami i nóżkami, z buzią wykrzywioną od krzyku”, ma wspólnego z 40-letnim ojcem i pisarzem, którym jest teraz, albo z „siwy[m], zgarbiony[m] star[cem], który za czterdzieści lat może będzie trząsł się i ślinił w domu starców”. Może należałoby zatem co pewien czas zmieniać imię? „Płód mógłby na przykład nosić imię Jens Ove, niemowlę – Nils Ove, […] chłopak w wieku od dziesięciu do dwunastu lat – Geir Ove, od trzynastu do siedemnastu – Kurt Ove, […] od dwudziestu trzech do trzydziestu dwóch – Tor Ove, od trzydziestu trzech do czterdziestu sześciu – Karl Ove i tak dalej, i tak dalej”. W takim układzie „imię reprezentowałoby wtedy wyjątkowość danego wieku, drugie imię oznaczałoby ciągłość, a nazwisko przynależność do rodziny” [tłum. Iwona Zimnicka].

Mój syn ma na imię Peter. Myśl, że mógłby kiedyś zmienić się do tego stopnia, że potrzebowałby nowego imienia, napawa mnie trwogą. Ale przecież Peter z każdym kolejnym dniem uczy się i kształtuje; jak więc miałby pozostawać wciąż tym samym człowiekiem? Żywię wobec niego sprzeczne aspiracje: rozwijaj się, bądź sobą. Któż jednak wie, jak on sam będzie postrzegał siebie? Filozof Galen Strawson uważa, że niektórzy ludzie są po prostu bardziej „epizodyczni” niż inni; żyją z dnia na dzień, nie patrząc na swoje życie jak na fabułę, i dobrze im z tym. „Siebie umieszczam bliżej epizodycznego końca tego spektrum – pisze Strawson w eseju The Sense of the Self [Poczucie ja]. – Nie odczuwam własnego życia jako narracji i mało mnie zajmuje moja przeszłość”.

Być może Peter wyrośnie na osobę epizodyczną, która żyje chwilą, nie zastanawiając się nad tym, czy jego życie bardziej przypomina spójną całość, czy zbiór części. Cokolwiek się wydarzy, nie zdoła uciec od paradoksów zmienności, które co rusz wkradają się do naszego życia. Wspominając wstydliwy postępek sprzed wielu lat, mówimy sobie: „Zmieniłem się!”. (Tylko czy na pewno?) Zniecierpliwieni zachowaniem przyjaciółki obsesyjnie powracającej do wydarzeń z odległej przeszłości, stwierdzamy: „To było w poprzednim życiu, teraz jesteś inną osobą!”. (Ale czy rzeczywiście?) Przebywając na co dzień ze znajomymi, partnerami, rodzicami, dziećmi, zastanawiamy się, czy są to wciąż ci sami ludzie, czy może zaszły w nich zmiany, które uchodzą naszej – lub ich własnej – uwadze. Mimo całej pracy nad sobą stale się przekonujemy, że samych siebie nie przeskoczymy (a skoro tak, to po co się starać?). A jednak zdarza nam się wspominać nasze dawne ja nie bez pewnej fascynacji, tak jakby chodziło o poprzednie wcielenie. Ludzkie życie jest długie i trudne do objęcia wzrokiem. Czego możemy się dowiedzieć, zadając sobie pytanie, czy zawsze byliśmy tym, kim jesteśmy?

Dynamika burzy

Na pytanie o ciągłość ludzkiego doświadczenia w jego aspekcie empirycznym da się odpowiedzieć w sposób naukowy. W latach 70. XX w. zatrudniony na University of Otago w Nowej Zelandii psycholog Phil Silva pomógł zainicjować projekt badawczy obejmujący tysiąc trzydzieści siedmioro dzieci. Uczestników – wszyscy byli mieszkańcami miasta Dunedin lub okolic – badano najpierw, gdy skończyli 3 lata, a potem jeszcze w wieku 5, 7, 9, 11, 13, 15, 18, 21, 26, 32, 38 i 45 lat. Przy czym badacze często przeprowadzali wywiady nie tylko z nimi, lecz także z ich rodzinami oraz przyjaciółmi. W 2020 r. czworo psychologów związanych z tym projektem – Jay Belsky, Avshalom Caspi, Terrie E. Moffitt i Richie Poulton – podsumowało dotychczasowe wnioski w książce The Origins of You: How Childhood Shapes Later Life [Korzenie ja. O tym, jak dzieciństwo kształtuje dalsze życie]. Uwzględnili w niej wyniki kilku podobnych badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – odwołują się więc do zmian zaobserwowanych w ciągu kilkudziesięciu lat u około 4000 osób.

John Stuart Mill napisał kiedyś, że młody człowiek jest jak „drzew[o], które roś­nie i rozwija się na wszystkie strony zgodnie z dążeniem sił wewnętrznych, które czynią je żywą istotą” [tłum. Amelia Kurlandzka]. Obraz ten przywodzi na myśl ogólny wzrost, na który wpływ będą miały gleba i klimat, a który można też wspomóc metodą ostrożnych, dobrze przemyślanych cięć. Autorzy The Origins of You… proponują bardziej chaotyczną metaforę. Twierdzą, że ludzie są jak układy burzowe. Każda pojedyncza burza ma własną dynamikę i określony zestaw cech, a jej przyszłość zależy od licznych czynników atmosferycznych oraz ukształtowania terenu. Na to, jak się rozwinie Harvey, Allison, Ike czy Katrina, może wpłynąć m.in. „ciśnienie atmosferyczne w innym miejscu” albo „czas, jaki huragan spędza na morzu, zbierając wodę, zanim dotrze do brzegu”. Donald Trump w 2014 r. powiedział swojemu biografowi, że po sześćdziesiątce jest tym samym człowiekiem, którym był, kiedy szedł do pierwszej klasy. Autorzy pracy zwracają uwagę, że akurat w jego przypadku łatwo dać temu wiarę. Burze są jednak kształtowane przez świat zewnętrzny i przez inne burze; tylko egocentryczny układ burzowy może sądzić, że jego indywidualny charakter jest czymś absolutnym i niezmiennym.

Próby zrozumienia ludzkiej pogody – np. wykazania, że maltretowanie dzieci odciska piętno na całym ich późniejszym życiu – są przewidywalnie niedokładne. Jednym z problemów jest to, że wiele badań dotyczących ludzkiego rozwoju ma charakter retrospektywny: badacze najpierw przyglądają się temu, jak ludzie radzą sobie w chwili obecnej, a następnie spoglądają w przeszłość, by dowiedzieć się, jak wyglądała ich droga do tego miejsca. Takie próby są jednak najeżone trudnościami. Weźmy chociażby zawodność pamięci: niektórzy nie potrafią sobie przypomnieć nawet podstawowych faktów sprzed kilkudziesięciu lat. (Wielu rodziców nie jest w stanie określić, czy u dziecka zdiagnozowano ADHD; niektórzy ludzie nie pamiętają, czy byli dobrze traktowani przez rodziców). Inny problem dotyczy wyboru uczestników. Retrospektywne badanie dorosłych osób lękowych może wykazać, że wiele z nich przeszło przez rozwód rodziców – co jednak ze wszystkimi dziećmi, które też miały rozwiedzionych rodziców, ale nie rozwinął się u nich lęk, a więc nie zostały włączone do grupy badawczej? W badaniach retrospektywnych trudno ustalić rzeczywiste znaczenie każdego pojedynczego czynnika. Duża wartość projektu w Dunedin wynika zatem nie tylko z jego długiego czasu trwania, lecz także z faktu, że jest on prospektywny. Najpierw było 1000 losowo wybranych dzieci, a dopiero później obserwowano zachodzące zmiany.

Prospektywnie nastawieni badacze z Dunedin zaczęli od kategoryzacji trzylatków zakwalifikowanych do udziału w eksperymencie. Z każdym odbyli półtoragodzinną rozmowę i na jej podstawie oceniali 22 różne aspekty osobowości dziecka: nerwowość, impulsywność, upór, uważność, przyjazność, komunikatywność itd. Uzyskane w ten sposób wyniki posłużyły im do wyróżnienia pięciu ogólnych typów. Około 40% dzieci uznano za „dobrze przystosowane”, z typową mieszanką dziecięcych cech osobowości. Jedna czwarta badanych okazała się „pewna siebie” – nadzwyczaj śmiała w kontaktach z nieznajomymi oraz w nowych dla siebie sytuacjach. „Rezerwę”, czyli nieprzystępność, z początku przejawiało 15%. Mniej więcej jedno na dziesięcioro było „zahamowane”, podobny odsetek określono mianem „słabo kontrolujących się”. Dzieci zahamowane były na tle innych nieśmiałe i bardzo wolno przełamywały lody; słabo kontrolujące się jawiły się z kolei jako porywcze oraz kłótliwe. Na tej kategoryzacji, przeprowadzonej przez obcych ludzi po krótkich rozmowach, oparto rozpisaną na pół wieku w przyszłość dalszą część badania.

Gdy uczestnicy mieli 18 lat, ujawniły się już pewne prawidłowości. Dzieci pierwotnie opisane jako pewne siebie, nieprzystępne lub dobrze przystosowane wprawdzie nadal demonstrowały wskazane cechy, ale w mniejszym natężeniu. Te przypisane do grupy zahamowanych lub słabo kontrolujących się zachowały natomiast swoje wczesne skłonności: pierwsze w wieku 18 lat pozostawały nieco z boku, były „wyraźnie mniej przebojowe i zdecydowane niż cała reszta”; z kolei dzieci słabo kontrolujące się mówiły o sobie, że są impulsywne i lubią ryzyko, były też „najmniej skłonne ze wszystkich młodych dorosłych do unikania groźnych, ekscytujących i niebezpiecznych sytuacji oraz do zachowywania się w sposób przemyślany, ostrożny, uważny lub zaplanowany”. Nastolatkowie z tej ostatniej grupy częściej wpadali w złość i postrzegali siebie jako ofiary niesprawiedliwego traktowania.

Badacze dostrzegli możliwość uproszczenia kategorii wyjściowych. Tych nastolatków, których droga nie wydawała się z góry określona, wrzucono do jednego worka. Następnie skupiono się na dwóch mniejszych grupach, które różniły się najbardziej. Jedna z nich odsuwała się od świata – jej członkowie wiedli życie, które zdecydowanie mogło być dla nich satysfakcjonujące, ale niewątpliwie cechowały je ostrożność i wycofanie. Druga podobnej wielkości grupa zderzała się ze światem. W kolejnych latach naukowcy odkryli, że zaliczone do niej osoby częściej zwalniano z pracy, częściej również miewały one problemy z hazardem. Ich skłonności były trwałe.

Ta trwałość wynika po części z siły oddziaływania temperamentu nazywanego przez autorów „maszyną projektującą inną maszynę, która następnie wpływa na rozwój”. Ową drugą maszyną jest otoczenie społeczne danej osoby. Człowiek, który stale zderza się ze światem, będzie odpychał innych, a ich zachowania, nawet gdy stoją za nimi dobre intencje, interpretował jako rewanż; takie negatywne sprzężenie zwrotne tylko pogłębi jego konfrontacyjną postawę. Jednocześnie osoba ta będzie – jak to ujmują psycholodzy – szukała dla siebie niszy, czyli preferowała takie sytuacje społeczne, w których jej cechy ulegają wzmocnieniu. Dobrze przystosowana absolwentka szkoły podstawowej może się cieszyć na myśl o rozpoczęciu nauki w liceum; niewykluczone, że już w pierwszych tygodniach dołączy do jakiejś paczki. Jej koleżanka, która odsuwa się od otoczenia, w przerwie obiadowej zapewne będzie wolała czytać książki. Z kolei jej zderzający się ze światem brat – w tej grupie przeważają osoby płci męskiej – najlepiej odnajdzie się w sytuacjach niebezpiecznych.

Wpływając w ten sposób na własny rozwój – piszą autorzy – budujemy sobie życie, które sprzyja utrwalaniu się naszej osobowości. Są jednak metody na wyrwanie się z tego kręgu. Ludzie zmieniają się m.in. pod wpływem bliskiej relacji z drugim człowiekiem. Badanie prowadzone w Dunedin wskazuje, że osoby ze skłonnością do zderzania się ze światem nieraz zaczynają podążać w bardziej pozytywnym kierunku, jeżeli zwiążą się z właś­ciwą osobą lub znajdą odpowiedniego nauczyciela. Współtworzenie prywatnego świata z drugim człowiekiem wpływa na nie korzystnie. Nawet jeśli znaczna część historii została już napisana, zawsze można spróbować ją trochę przerobić.

Współtworzenie zmiany

Projekt zrealizowany w Dunedin wiele mówi o dalekosiężnych konsekwencjach różnic między dziećmi. Ale jak podobne badania mają się do bardziej osobistych pytań o naszą ciągłość lub zmienność? To zależy, co mamy na myśli, gdy pytamy, kim jesteśmy. W końcu jesteśmy czymś więcej niż tylko swoimi skłonnościami. Każdego da się przypisać do wielu rozmaitych kategorii, co nie znaczy, że można nimi objąć całą tożsamość człowieka.

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na teorię, według której to, kim jestem, zależy nie od tego, jaki jestem, lecz od tego, co robię. Wyobraźmy sobie dwóch braci, którzy dzielą ze sobą pokój i mają podobne osobowości: obaj są inteligentni, twardzi, władczy i ambitni. Jeden z nich zostaje senatorem stanowym i rektorem uniwersytetu, drugi zaś szefem mafii. Czy zbieżne temperamenty czynią ich podobnymi ludźmi? Badacze, którzy prześledzili życiorysy Williama Bulgera i Jamesa „Whiteya” Bulgera – bostońskich braci, z których jeden kierował pracami senatu stanu Massachusetts, a drugi przestępczym podziemiem – niekiedy wskazują, że więcej ich łączyło, niż dzieliło. („Obaj są bardzo mocni w swoich dziedzinach” – odnotował autor podwójnej biografii). Takie postawienie sprawy może jednak budzić uzasadniony sceptycyzm, wymaga bowiem od nas, abyśmy całkiem zignorowali diametralnie różne życiorysy braci. U bram raju nikt raczej nie pomyli Williama z Jamesem.

Bracia Bulgerowie są niezwykli, bo uosabiają dwa skrajne przypadki. Ale przecież nam wszystkim zdarzają się zaskakujące wybory, które wpływają na dalszy bieg życia. W 1964 r. filmem Seven Up! w reżyserii Michaela Apteda rozpoczęto serię dokumentalną o losach kilkunastu Brytyjczyków. Twórcy odwiedzali ich co siedem lat, począwszy od siódmego roku życia. (Najnowsza część zatytułowana 63 Up ukazała się w 2019 r.). Apted zamyślił sobie ten projekt jako społeczno-ekonomiczne studium o „dzieciach, które mają wszystko, i tych innych, które nie mają nic”. Z biegiem czasu do tego klarownego podziału wdarł się jednak chaos indywidualności. Jeden z bohaterów zaangażował się w politykę i działalność kościelną; drugi zaczął pomagać sierotom w Bułgarii; jeszcze inni uprawiali teatr amatorski, badali fuzję jądrową, zakładali zespoły rockowe. Jeden sam został dokumentalistą i zrezygnował z udziału w projekcie. Prawdziwe życie, nieokiełznane w swoich szczegółach, wzięło górę nad schematycznymi zamiarami filmowców.

Na to, kim jesteśmy, wpływają też rzeczy pozornie błahe. Pod koniec lata wraz z ojcem i wujkiem brałem udział w rodzinnej uroczystości. Siedzieliśmy przy stole w ogrodzie i prowadziliśmy luźną rozmowę, która po jakimś czasie zeszła na serial Star Trek. Po raz pierwszy wyemitowano go w telewizji w roku 1966 i od tamtej pory ojciec i wujek oglądali go wiele razy w najróżniejszych odsłonach; zwłaszcza mój tata uważał się za wiernego fana. Podczas gdy impreza trwała w najlepsze, recytowaliśmy z pamięci monolog rozpoczynający pierwotną wersję („Kosmos. Ostatnia granica. Oto przygody statku ­kosmicznego »Enterprise«”), a potem ­gratulowaliśmy sobie znakomitego wykonania. Star Trek to linia ciągła w życiu mojego taty. Mamy skłonność do bagatelizowania tego rodzaju dziwactw i namiętności, ale one także kształtują nasze ja. ­Kiedy Leopold Bloom, bohater Ulissesa Jamesa Joyce’a, przemierza­ dubliński cmentarz, odczuwa niedosyt, czytając ogólniki na płytach nagrobnych; jego zdaniem epitafia powinny być dokładniejsze. „Taki a taki, kołodziej” – wyobraża sobie Bloom. Albo na kamieniu z wyrytą patelnią: „Dobrze dusiłam baraninę” [tłum. Maciej Słomczyński]. Poproszeni o opisanie siebie często mówimy dość ogólnie, krępujemy się opowiadać o szczegółach ze swojego życia. Przyjaciel wygłaszający mowę na naszym pogrzebie dobrze by jednak zrobił, wspominając o tym, że graliśmy na gitarze, zbieraliśmy stare telefony, uwielbialiśmy Agathę Christie i drużynę New York Mets. Zbiory detali są jak odciski palców. Niektórzy z nas przez całe życie mają jeden zestaw odcisków; inni w tym samym czasie zmieniają je kilkakrotnie.

Koncentracja na faktach z własnego życia może zakłamywać odczucia na temat naszej ciągłości lub zmienności. Galen Strawson – filozof, który podkreśla, że nie postrzega swojego życia w kategoriach opowieści – zasłynął argumentami przeciwko ideom wolnej woli oraz odpowiedzialności moralnej; utrzymuje, że nie mamy wolnej woli i ostatecznie nie jesteśmy odpowiedzialni za swoje uczynki. Lecz jego ojciec, Peter Strawson, również filozof, był znany m.in. z tego, że bronił tych pojęć. Galen Strawson może nas przekonywać, że jego życie z perspektywy pierwszoosobowej jawi się jako „epizodyczne”. W ujęciu trzecioosobowym hipotetycznego biografa jest on jednak częścią dłuższej opowieści, obejmującej życie więcej niż jednego człowieka. Możemy czuć się nieciągłymi wewnątrz, ale być ciągłymi na zewnątrz – i odwrotnie. Od podobnych sprzeczności zapewne nie ma ucieczki. Chyba na każde życie da się spojrzeć z obu stron.

Znam dwóch Timów. Ich odczucia na temat własnej ciągłości są przeciwstawne. Tim numer jeden, mój teść, jest przekonany, że od drugiego roku życia, czyli od 70 lat, ma tę samą jowialną, rozdyskutowaną osobowość. W dodatku właściwie od zawsze interesowały go te same rzeczy: czytanie, druga wojna światowa, Irlandia, Dziki Zachód, drużyna New York Yan­kees.­ To jedna z najbardziej wewnętrznie spójnych osób, jakie znam. Tim numer dwa – mój przyjaciel z liceum – postrzega swoje życie jako skrajnie nieciągłe i ma po temu wszelkie powody. Kiedy go poznałem, był tak chudy, że ze względu na niedowagę nie pozwolono mu zostać honorowym krwiodawcą. Dręczony i wyśmiewany przez większe dzieci, pocieszał się tym, że jego rodzice urośli stosunkowo późno. Koledzy nie kryli sceptycyzmu. Tymczasem po ukończeniu szkoły średniej Tim nagle zmienił się w potężnego mężczyznę o posturze bohatera filmów akcji. Studiował fizykę i filozofię, potem pracował w laboratorium neurobiologicznym, a jeszcze później został oficerem piechoty morskiej i wyjechał do Iraku; po powrocie zainteresował się branżą finansową, lecz ostatecznie zrezygnował z niej na rzecz studiów informatycznych.

„Zmieniłem się bardziej niż większość ludzi, których znam” – stwierdził. Podzielił się ze mną żywym wspomnieniem rozmowy, którą odbył z matką, gdy siedzieli w samochodzie przed wjazdem do warsztatu: „Miałem wtedy 13 lat, rozmawialiśmy o tym, jak ludzie się zmieniają. Moja mama, która jest psychiatrą, powiedziała mi, że po trzydziestce ludzie już tak bardzo się nie zmieniają. Zaczynają akceptować siebie takimi, jakimi są. A mnie, może dlatego, że byłem wtedy nieszczęśliwy i nosiłem w sobie dużo złości, ten pomysł wydał się obraźliwy. Przyrzekłem sobie w tamtej chwili, że nigdy nie przestanę się zmieniać. I nie przestałem”.

Czy ci dwaj Timowie mają pełny obraz siebie? Teścia znam dopiero od 20 lat, ale nawet przez ten czas wyraźnie się zmienił, stał się bardziej cierpliwy i współczujący. Z tego, co mi wiadomo, w jego wcześniejszym życiu też dało się wyróżnić kilka rozdziałów. Z drugiej strony mój przyjaciel z liceum pod jednym zasadniczym względem nie zmienił się wcale. Odkąd go znam, pozostaje wierny idei zmiany. W jego przypadku prawdziwą metamorfozą byłaby stabilizacja; nieustanna zmiana jest rodzajem ciągłości.

Mit nieciągłości

Galen Strawson zauważa, że istnieje wiele rozmaitych sposobów myślenia o upływającym czasie. „Jedni żyją w trybie narracyjnym” – twierdzi – podczas gdy inni „w ogóle nie są skłonni patrzeć na swoje życie jak na historię czy rozwój”. Nie da się jednak tych różnic sprowadzić wyłącznie do podziału na kontynuatorów i separatorów. Niektórzy żyją epizodycznie w imię „dyscypliny duchowej”, a innym nie przyświeca w tym żadna idea. Prezentyzm może być „zarówno odpowiedzią na ekonomiczne ubóstwo – na przytłaczający brak możliwości – jak i na ogromne bogactwo”. Dalej Strawson pisze tak: „Są ludzie, którzy bujają w obłokach, mistycy dryfujący przez życie, i są tacy, którzy ciężko pracują w swoim tu i teraz. […] Niektórzy są kreatywni, lecz nie mają ambicji ani dalekosiężnych celów, więc tworzą drobne rzeczy jedna po drugiej, względnie popełniają wielkie dzieła w sposób niezamierzony, przez przypadek lub akumulację. Niektórzy są z natury bardzo konsekwentni, choć niekoniecznie muszą zdawać sobie z tego sprawę; taki rodzaj stałości może wzmacniać poczucie ciągłego ja. Jeszcze inni są niezmienni w swoim braku konsekwencji, a co za tym idzie, stale odczuwają własną zagadkowość i fragmentaryczność”.

Historie, które sobie opowiadamy na temat własnych przemian lub ich braku, siłą rzeczy będą uproszczeniem skomplikowanej rzeczywistości. To jednak wcale nie oznacza, że są one jałowe. Przypadek mojego przyjaciela Tima, który przyrzekł sobie, że nigdy nie przestanie się zmieniać, pokazuje, jak wielką wartość mogą skrywać takie opowieści. To, czy widzimy zastój, czy fragmentację, jest kwestią bez mała ideologiczną. Być zmiennym to być nieprzewidywalnym i wolnym; to pozostawać nie tylko bohaterem opowieści, w którą układa się życie, lecz także jej autorem. W niektórych przypadkach będzie to oznaczało dramat kruchości, decyzji i przemiany; może też oznaczać niezgodę na skończoność będącą rewersem indywidualności.

Alternatywna perspektywa – wedle której jesteśmy wciąż tą samą osobą – również ma swoje zalety. James Fenton uchwycił niektóre z nich w swoim wierszu Ideał:

„Ja” jest tylko jedno,
„ja” to nie zasłona.
Trzeba dziś szanować tego,
kim się było wczoraj.
To jest moja przyszłość
nie do przekreślenia.
To jest mój ideał
trudny do ziszczenia.

W tym ujęciu życie jest czymś pełnym i zmiennym, a każdemu zdarzają się przygody, które mogą go odmienić, najbardziej jednak liczy się suma przeżyć. Ten sam ja, choćby i zmieniony, chłonął to wszystko, robił te wszystkie rzeczy. Takie spojrzenie pozwala też zadeklarować niezależność – nie od swojego dawnego ja i minionych warunków, ale od mocy obecnych okoliczności i wyborów, których dokonujemy, aby nadać sens naszemu życiu. Opowieść separatorów jest o tym, jak przebudowali swój dom, po drodze stając się architektami. Opowieść kontynuatorów jest historią o nobliwej posiadłości, która pozostanie taka sama bez względu na to, co zostanie na niej wybudowane. Te dwie perspektywy mogą się wydawać bardzo różne, lecz mają wiele wspólnego. Obie pomagają człowiekowi się rozwijać. Mój przyjaciel Tim, stawiając sobie za cel nieustanną zmianę, zapewne ją przyśpieszył. Mój teść poprzez skupienie się na trwałości charakteru mógł pielęgnować i doskonalić swoje najlepsze cechy.

Upływ czasu poniekąd wymusza, byś­my opowiadali sobie jakąś historię: pewne zmiany są nieuniknione i musimy na nie reagować. Młode ciała zachowują się inaczej niż stare; pierwsze dekady życia obfitują w możliwości, których później stopniowo ubywa. Mając 17 lat, codziennie przez godzinę ćwiczyłaś grę na fortepianie i pierwszy raz się zakochałaś, a teraz spłacasz kredyty i oglądasz seriale na Amazon Prime. Absurdem byłoby stwierdzenie, że dziś jesteś tą samą osobą co kilkadziesiąt lat temu. Opowieść, która elegancko dzieli twoją przeszłość na rozdziały, również może być sztuczna. A jednak porządkowanie chaosu ma niezaprzeczalny walor. To coś więcej niż samoukojenie: przyszłość nadciąga i opierając się na przeszłości, musimy zdecydować, jak postępować. Nie da się dopisać dalszego ciągu do nienapisanej historii.

Trwanie przy jednym sposobie myślenia o własnej zmienności bywa ograniczające. Historie, które sobie opowiadamy, z biegiem czasu mogą się dla nas okazać zbyt ciasne. W książce Life is Hard [Życie jest trudne] filozof Kieran Setiya przekonuje, że pewne wyzwania – takie jak samotność, porażki, dolegliwości zdrowotne, żałoba oraz wiele innych – są nieuniknione; tymczasem wychowuje się nas i kształci w optymistycznej tradycji, która każe „skupiać się na tym, co najlepsze”. Z przekonania, że mamy w sobie pewną stałość, płynie m.in. korzyść – dzięki takiemu myśleniu łatwiej nam się otrząsnąć po trudnych zdarzeniach, które zachwiały naszym życiem. Setiya pokazuje jednak, że zamiast wypierać niełatwe doświadczenia, warto sobie zadać pytanie, czy nie uczyniły nas one silniejszymi, życzliwszymi, mądrzejszymi. Mówiąc ogólniej: jeśli bardzo długo patrzyłeś na kwestię ciągłości w jeden sposób, spróbuj na nią spojrzeć inaczej. Pomyśl dla odmiany, że jesteś mniej lub bardziej ciągły, niż ci się zawsze wydawało. Sprawdź, co przed tobą odkryje ta nowa perspektywa.

Akty autonarracji mają charakter rekurencyjny. Opowiadam sobie historię na swój temat po to, aby zsynchronizować się z własną opowieścią; później, w miarę jak się zmieniam, nieuchronnie poddaję ją kolejnym modyfikacjom. Ta bezustanna praca nad jej ulepszaniem sama w sobie może być źródłem ciągłości w naszym życiu. Jeden z uczestników projektu Up mówi Aptedowi: „Zrozumienie, kim jestem, zajęło mi praktycznie 60 lat”. Niemiecki filozof Martin Heidegger twierdził, że tym, co wyróżnia istoty ludzkie, jest zdolność do „zajęcia stanowiska” w kwestii tego, czym i kim jesteś­my; w istocie nie mamy innego wyjścia, jak tylko wciąż zadawać pytania o to, co znaczy istnieć i czym jest życie postrzegane jako całość. Zadawanie pytań, a także wypróbowywanie odpowiedzi, jest dla nas tym, czym dla drzewa wzrost – nieodłącznym elementem ludzkiej tożsamości.

Ostatnio do mojego syna zaczęło docierać, że się zmienia. Zauważył, że wyrósł z ulubionej koszuli. Pokazuje mi też, że w swoim dziecięcym łóżeczku leży na skos. Przyłapany na chodzeniu po domu z prawdziwymi nożyczkami oznajmił:­­ ­„Jestem teraz dużym chłopcem i mogę ich używać”. Mijając ulubione miejsce na plaży, mówi do mnie: „Pamiętasz, jak bawiliśmy się tu ciężarówkami? Te czasy były super”. Nie jest również tak, że przez całe życie był tylko Peterem: kiedy się ­urodził, mówiliśmy na niego „Tyci”, ­a teraz nazywam go „Panem Dużym”. Świadomość własnego wzrostu sama w sobie jest kolejnym etapem wzrastania; Peter staje się w coraz większym stopniu ­istotą dwojaką: drzewem i pnączem. Podczas gdy ­drzewo rośnie, pnącze wije się ­wokół niego, znajdując oparcie w kolejnych, nowych punktach. To proces, który będzie trwał przez całe życie. Zmieniamy się do samego końca, a razem z nami zmienia się ­nasze postrzeganie tej zmiany.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Pierwotnie tekst ukazał się w magazynie „The New Yorker” (10.10.2022). Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Nie wolno się bać, strach zabija duszę.
Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.

Frank Herbert

*

Życie większości ludzi jest rządzone pragnieniem i lękiem.
Każde pragnienie jest potrzebą dodania czegoś do siebie, by być sobą w pełni. Każdy strach jest lękiem przed utratą czegoś i przez to stania się mniejszym, bycia umniejszonym.

Eckhart Tolle

*

Kto się boi wróbli, nie posieje prosa.

przysłowie uzbeckie

*

Bo nad strach okropniejsza Niemoc Strachu.

Witold Gombrowicz

*

Wszystkie dzieci rodzą się artystami. Sztuka polega na tym, by pozostać nimi do końca życia.

Pablo Picasso

*

Uprawiajcie jakąkolwiek sztukę, muzykę, śpiew, taniec, teatr, rysunek, malarstwo, rzeźbę, poezję, literaturę, piszcie eseje, reportaże – nieważne, czy dobrze, czy źle, nie dla pieniędzy ani sławy, ale by doświadczać stawania się, by odkryć, co tam masz w środku, by twoja dusza rosła. Poważnie! Zacznijcie teraz, od razu, bierzcie się za sztukę i róbcie to przez resztę waszego życia.

Kurt Vonnegut

*

Słowa nie uzdrawiają. Sztuka uzdrawia!

Alejandro Jodorowsky

*

Leczenie jest przywracaniem do równowagi zaburzonych żywiołów w żywym ludzkim ciele.

Leonardo da Vinci

*

Zrozum, żaden czyn nie jest aktem samym w sobie […]. Kiedy podnosisz kamień i rzucasz nim, trafiając lub chybiając celu, nie jest to koniec całej historii. Gdy podnosisz kamień, ziemia staje się lżejsza, a twoja dłoń cięższa. Kiedy nim ciśniesz, gwiazdy reagują w swym biegu. W miejscu upadku zmienia się wszechświat. Na równowagę całości składają się pojedyncze zdarzenia.

Ursula Le Guin

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

*

Czyż to nie jest cudowne, że istnieją poranki?

Lucy Maud Montgomery

*

Koń ma cztery nogi i też się potknie.

przysłowie litewskie

*

To nie moja świnia i nie moje pole.

przysłowie łotewskie

*

Kto marnuje swój czas, ten okrada sam siebie.

przysłowie estońskie

*

– […] trzeba wierzyć. Wierzyć. Cóż innego nam pozostaje?
– W co?
– W Boga. I w dobro, które tkwi w ludziach.
– Czy pan nigdy nie wątpił?
– Owszem, często. Jakżebym inaczej mógł wierzyć?

Erich Maria Remarque

*

Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy w nie więcej osób.

Oscar Wilde

*

Nie wierzę w brak czasu. Zawsze jest czas na ten krótki błysk, na ten znak: jes­teś dla mnie ważna.

Agnieszka Osiecka

*

Wiara w fatum sprowadza na ziemię fatum. A wiara w wolność sprowadza na ziemię wolność.

Józef Tischner

*

Wiara i nadzieja są cnotami bliźniaczymi. Nadzieja nie jest „matką głupich”, ale wtajemniczeniem mądrych.

Jan Twardowski

*

Drogi Boże, czy Ty zawsze wkładasz prawidłowe dusze do prawidłowych ludzi?
I nigdy się nie mylisz, co?

z listu dziecka – cyt. za Ryszardem Kapuścińskim

*

Drzemie w nas wciąż nadmiar lęku, słabości, poczucia niższości. Człowiek pewny swojej ojczyzny nie będzie szalał na jej punkcie. Człowiek pewny swojej wiary nie będzie wszędzie węszył jej prześladowań. I odwrotnie. To niepewność włas­nych przekonań budzi agresję obronną u wszystkich stworzeń, które atakują, nie widząc innego ratunku.

Adam Boniecki

*

O zieleni można nieskończenie.

Julian Tuwim

*

Wszelka, mój bracie, teoria jest szara,
Zielone zaś jest życia drzewo złote.

Johann Wolfgang Goethe

*

To, co możliwe w młodości, tego nie można na ogół mieć w pełnych rozmiarach i wszystkich formach. Dlatego niemal wszyscy są ofiarami złudzenia, że „utracili młodość”, która przecież mogła być o tyle lepsza. Nie, nie mogła.

Leszek Kołakowski

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski