Czym się kończy zabranie królowej z ula? Dlaczego powinniśmy dać szansę dzikim zapylaczom? Jak telefony komórkowe wpływają na pszczoły? O podglądaniu najważniejszych owadów na świecie i badaniu ich, opowiada dr hab. Bartosz Piechowicz.
Spotykamy się w pracowni Zakładu Chemii Analitycznej Uniwersytetu Rzeszowskiego. To tutaj stoi chromatograf gazowy, maszyna, do której trafiają próbki roślin, gleby, miodu, pyłku oraz pszczół. Buczy i dmucha powietrzem jak klimatyzator. Informacje przesyła do komputera, który podaje wynik końcowy – stężenie pestycydów w badanych próbkach.
Berenika Steinberg: Mogę zobaczyć pszczoły, które bada chromatograf?
Bartosz Piechowicz: Proszę (otwiera stojącą obok lodówkę i wyjmuje rząd probówek z przezroczystym płynem). W każdej probówce jest 30 pszczół, a właściwie substancje aktywne środków ochrony roślin, które z tych pszczół wyekstrahowaliśmy. Na co dzień siedzę w laboratorium w Weryni pod Rzeszowem, gdzie znajduje się Katedra Fizjologii i Rozrodu Zwierząt. Tam zajmuję się praktycznymi badaniami, przygotowuję próbki, także te. Tutaj zaś odbywa się końcowy etap badań, którym zajmują się moje koleżanki z Zakładu Chemii Analitycznej.
Skąd bierzecie pszczoły?
Były pracownik uczelni – teraz już na emeryturze – jest pszczelarzem i ma pasiekę ulokowaną właśnie na wydziale w Weryni. Miejsce jest doskonałe, w okolicy nie ma żadnych upraw roślin entomofilnych – czyli zapylanych przez pszczoły – które mogłyby być traktowane środkami ochrony roślin. Oczywiście to jest wieś, więc na niewielkich obszarach może być stosowana ochrona chemiczna. Ale będą to przydomowe ogródki, a nie pole rzepaku na skalę przemysłową. Pszczoły zbierają tam pożytek głównie w lesie z roślin dziko rosnących. I właśnie dzięki temu, że nie są narażone na działanie pestycydów, stanowią wymarzone źródło materiału badawczego dla naukowca. Jeśli wywiozę ul w teren i postawię go w uprawie konwencjonalnej – czyli takiej, gdzie są stosowane pestycydy – mam pewność, że wszystko, co znajdę później w pszczołach oraz w ulu będzie pochodziło właśnie z tej uprawy. A jeśli w Weryni wybieram pszczoły z ula i w laboratorium traktuję je jakąś substancją, to wiem, że działa właśnie ona, a nie coś, z czym pszczoły miały wcześniej kontakt.
Zacznijmy w takim razie od badań terenowych.
Co roku wywozimy po cztery ule w uprawy monokulturowe, czyli tzw. konwencjonalne, intensywnie chronione chemicznie. Wcześniej pobieramy z uli próbki, by mieć pewność, że żadna z substancji, których będziemy poszukiwać w uprawie, na pewno w tej rodzinie nie występuje. Ja jestem od upraw malinowych i jabłkowych. Kolega z Torunia zajmuje się rzepakiem, którego duże uprawy znajdują się na Kujawach. Już teraz może pani zaobserwować, że kwitną jabłonie, ale drzewka przemysłowe zaczynają trochę później. Mam taki punkt odniesienia – u moich sąsiadów rośnie duża jabłoń. I kiedy ona zaczyna kwitnąć, wiem, że w ciągu tygodnia będę miał telefon z sadów: „Może pan przywozić ule, zaraz się zacznie”.
I kiedy już pan zawiezie te ule do sadu, co dalej?
W zależności od czasu kwitnienia stoją w uprawie od dwóch do czterech tygodni. Co parę dni jeżdżę pobierać próbki. Dzięki temu mogę ocenić, ile z pestycydów zastosowanych w uprawie znajdę w ulu. A ponieważ w sadzie robi się opryski właściwie co kilka dni, a czasem dzień po dniu, mam również możliwość obserwacji, jak szybko to, co zostanie zastosowane w uprawie, znajdzie się w ulu. To główny temat moich tegorocznych badań.
Jak wygląda pana dzień pracy w sezonie kwitnienia?
Sady, w których prowadzę badania, leżą 120 km od Weryni. Wstaję wcześnie rano i jadę po próbki. Zwykle najpierw zbieram je z uprawy, czyli z gleby, liści i kwiatów. Potem idę do pszczół. Głównie dlatego, że tak jest bezpieczniej. Pszczoły, gdy mają dużo pożytku, są spokojne i można stosunkowo bezpiecznie otwierać ule. Zdarza się jednak, że zaglądanie do ich gospodarstwa może je zestresować. Bezpieczniej wtedy przez jakiś czas unikać z nimi bezpośredniego kontaktu. Pobieranie próbek z uprawy położonej w bliskim sąsiedztwie uli w pełnym pszczelarskim rynsztunku byłoby niewygodne, dlatego denerwowanie pszczół zostawiam sobie na koniec.
zdjęcie: Massimiliano Latella/Unsplash
Jak to wygląda?
W rodzinie pszczelej panuje podział: młode nie wylatują z ula, tylko siedzą w środku i karmią czerw (czyli jajeczka i larwy pszczół), dbają o ul, o odpowiednią temperaturę w gnieździe. Później zamieniają się w strażniczki, które pilnują, czy nic niepokojącego nie dzieje się wokół ula. Dopiero te stare pszczoły, powyżej trzech tygodnia życia, wylatują, by robić zbiór. Jeśli chcę badać czerw oraz pszczoły wewnątrz ula – otwieram ul, wyciągam plaster i zbieram do pojemnika kłębiące się na nim pszczoły. A jeśli chcę badać robotnice bezpośrednio narażone na oprysk – zbieram je pojedynczo z wylotka, czyli z okienka, z którego wylatują na zbiór.
Ile pszczół pan zbiera jednego dnia?
Na jedną próbkę potrzebuję około 30 osobników. Jednorazowo pobieram cztery próbki, więc w sumie będzie to 120 pszczół z czterech rodzin. W samochodzie kładę flakony do lodówki i jadę do Weryni. W lodówce w samochodzie pszczoły hibernują, czyli już raczej nic nie czują, a umierają w zamrażarce już w laboratorium w Weryni. Z jednej strony szkoda każdej pszczoły. Z drugiej – zawsze sobie tłumaczę, że to tylko 0,06% całej rodziny, a zabrane przeze mnie pszczoły i tak nie miałyby przed sobą więcej niż kilka tygodni życia. Królowa składa dziennie nawet 2000 jajeczek, więc szybko potrafi zrekompensować taką stratę.
A potem?
Już w laboratorium ważę pszczoły i wkładam je do liofilizatora – czyli suszę je, odwadniam. Zamieniają się w cienką bibułkę – w tej formie są bardziej podatne na dostęp do rozpuszczalników organicznych, którymi będę ekstrahował pestycydy. Następnie rozcieram tę bibułkę w moździerzu albo homogenizatorze – małym mikserze. Do proszku, jaki z tego powstaje, daję rozpuszczalniki oraz sole, które spowodują, że do rozpuszczalników przenikną głównie substancje aktywne środków ochrony roślin. Cała reszta pszczoły – czyli cukier, białka, tłuszcz, naturalne barwniki, ewentualne resztki wody – zostanie związana z solami. Tak pokrótce wygląda proces oczyszczania. Następnie odparowuję rozpuszczalniki i zamieniam je na inne, odpowiednie do analizy chromatograficznej. W efekcie tego procesu przywożę tutaj, do Rzeszowa, małe naczynko, które widziała pani w lodówce. Znajduje się w nim rozpuszczalnik organiczny – mniej lub bardziej przezroczysta ciecz – z jak najlepiej wyekstrahowaną, możliwie jak największą pozostałością pestycydu.
Czyli w tej probówce w lodówce właściwie nie ma już owada?
Są pestycydy wyjęte z 30 pszczół z jednej rodziny. Samych pszczół tam już właściwie nie ma.
A w jaki sposób bada pan rośliny i glebę?
Podobnie. W każdym przypadku pestycydy są ekstrahowane, by pozostało ich jak najwięcej, a jak najmniej matrycy, z której zostały pobrane. Tutaj powstaje jeszcze pytanie, czy chcę badać, ile pestycydów znajduje się w roślinie, czy na jej powierzchni. W zależności od tego zastosuję różne rozpuszczalniki i trochę odmienne procedury.
A królową też pan wybiera i bada?
Królowej się nie rusza. Jej zabranie to śmierć roju. Poza tym, aby mieć odpowiednią liczbę królowych do analiz, musiałbym zniszczyć wiele uli. Nie mógłbym na podstawie jednego osobnika odpowiednio przeprowadzić badania. Raz, przez przypadek, kiedy pobierałem próbki z ula w uprawie, zdarzyło mi się zabrać królową. To był ul starego typu, bez nadstawki, a więc wszystkie pszczoły znajdowały się w jednej komorze. Wyjąłem ramkę i zgarnąłem wiszący kłąb pszczół – niechcący wybrałem też królową. Zorientowałem się dopiero w laboratorium, kiedy przygotowywałem pszczoły do badania.
Co się stało z jej rodziną?
Pszczoły zaczęły zbierać tylko tyle pożytku, by przeżyć. Podejście do ula na 30 m już było niebezpieczne, ponieważ były bardzo agresywne. Parkowałem samochód 200 m dalej, a po badaniu wracałem, otaczając całą plantację, żeby zgubić wściekłą chmurę pszczół, która latała naokoło mnie. Miałem na sobie kurtkę pszczelarza, rękawice oraz maskę, a do tego zimowe spodnie z dodatkową podpinką – i tak za każdym razem miałem w sobie po 30 żądeł. W końcu pan pszczelarz wprowadził nową królową. Pszczoły ją zaakceptowały i się uspokoiły. W niedługim okresie nastąpiła wymiana robotnic – pszczoły żyją około 6 tygodni, a ulem zajęły się już dzieci nowej królowej.
A co z ulami, które wracają z uprawy? Lądują z powrotem w Weryni?
Tak, ale z nich już nie korzystamy w kolejnych badaniach. No i mamy doskonały jabłkowy lub malinowy miód. Oczywiście jego próbki też trafiają do chromatografu.
I co wychodzi? Trujemy się?
Pestycydy, które nie są obojętne dla naszego organizmu, znajdujemy również w miodzie. Ale ponieważ to produkt już przetworzony przez pszczołę, jest ich odpowiednio mniej niż w samej pszczole, czy w uprawie. Zdarza się, że normy są przekroczone.
Musimy jednak pamiętać, że dla miodu najwyższe dopuszczone poziomy pozostałości są ustalone na znacznie bardziej restrykcyjnych poziomach niż w przypadku owoców i warzyw. Więc nawet jeśli zdarzy nam się zaobserwować takie przekroczenia, jednorazowo musielibyśmy zjeść 10 kg takiego miodu, żeby zaszkodziły nam zawarte w nim substancje owado- czy grzybobójcze. A miód powinno się jeść w rozsądnych ilościach. Dzięki enzymom wprowadzanym przez pszczoły jest bakteriostatyczny, czyli blokuje działanie bakterii. Również tych dobrych, bytujących w naszym przewodzie pokarmowym. Gdybyśmy spożywali go zbyt dużo, moglibyśmy zwyczajnie zaburzyć pracę przewodu pokarmowego.
Czy pestycydy szkodzą pszczołom?
Nawet małe dawki. Ale to już badamy w laboratorium w Weryni na żywych osobnikach z ula, który nigdy nie był w sadzie, więc nie miał wcześniej kontaktu z preparatem, jakim będę je traktował. W laboratorium podaję pszczole preparat, który chcę przebadać i obserwuję jej zachowanie.
Co to za preparaty?
Środki ochrony roślin – te same, z którymi stykają się pszczoły wywożone w uprawę. Dawki też staramy się stosować podobne. W uprawie nie jestem w stanie zaobserwować, w jaki sposób te substancje wpływają na pszczoły, mogę jedynie zbadać ich poziom. W Weryni następuje przełożenie badań w uprawie na badania stricte laboratoryjne, podczas których badamy realny wpływ pestycydów na pojedyncze pszczoły, na ich zachowanie.
Co wam wychodzi?
Na przykład to, że pestycydy powodują u pszczół zaburzenia preferencji zapachu. Są mniej zainteresowane zapachem gniazda. A więc to może być przyczyną, dla której pszczoły nie wracają do uli. Pestycydy mają także wpływ na termoregulację pszczół. Niezależnie od warunków pogodowych, wewnątrz ula temperatura utrzymuje się na stałym poziomie około 36ºC. Jest ona wytwarzana właśnie przez pszczoły. Gdy zaburzymy pszczole jej postrzeganie temperatury, zaczyna albo za mocno grzać, albo za mocno chłodzić. Jeśli będzie to robić jedna pszczoła – nic się nie stanie. Ale jeśli tak będzie działać cała rodzina, czerw może się zbyt wolno albo zbyt szybko rozwijać.
Każda taka zmiana powoduje później u pszczół, które się z tego czerwiu rozwiną, różnego rodzaju zaburzenia. Poza tym pszczoły są pokryte włoskami i przenoszą na tych włoskach do ula pestycydy. A czerw, jak podają dane w literaturze, jest dziesięciokrotnie bardziej podatny na ich działanie niż pszczoła. Nawet najmniejsza dawka może mu zaszkodzić. Albo się w ogóle nie przeobrazi, albo pszczoły, które się z niego urodzą, będą: bardziej podatne na choroby; gorzej zbierały pokarm; gorzej zapamiętywały, jak do niego dolecieć; latały na krótszy dystans.
Na co jeszcze oprócz pestycydów narażone są pszczoły?
O, to jest temat rzeka… Przede wszystkim mamy różnego typu choroby wirusowe, patogeny bakteryjne i pasożyty, z którymi jest największy problem. A więc słynną nosemozę czy warrozę występujące w ulach. Warroza to choroba wywoływana przez roztocza z gatunku Varroa destructor. Pasożytują one na czerwi oraz ciałach pszczół, wyglądają jak malutkie brązowe kropeczki. Żywią się hemolimfą, czyli ich krwią. Co ciekawe, warroza przywędrowała do nas dopiero na przełomie lat 70. i 80. z Azji.
W jaki sposób?
Matkami się handluje, przenosi ule w uprawy położone często dziesiątki kilometrów od rodzimej pasieki. Pszczoły mogą latać wiele kilometrów od rodzimego ula i zdarza się, że rabują osłabione rodziny – w tym osłabione warrozą. Tak same się infekują. A ponieważ nie ma w pełni odizolowanych populacji, praktycznie każda rodzina jest narażona na kontakt z pasożytami. To tylko kwestia czasu. W każdym razie te malutkie brązowe kropeczki są w stanie w krótkim czasie uśmiercić całą pszczelą rodzinę. W tym miejscu muszę wspomnieć o jeszcze jednej ważnej rzeczy. Pszczelarze, żeby pozbyć się tych chorób, sami dodają do uli substancje przeciwpasożytnicze.
I to są te same substancje, którymi się pryska uprawy?
Często są to ich bliscy kuzyni. Muszą przecież zabijać.
A więc to nie są specjalne lekarstwa dla pszczół?
Możemy je tak nazwać, bo to są leki weterynaryjne. Ale jeśli odrobacza pani psa albo zabezpiecza przed kleszczami, daje mu pani substancje aktywne z tych samych grup chemicznych, które stosuje się w środkach ochrony roślin. Mogą się różnić składem dodatków, ale substancja czynna bywa ta sama. Wszystko zależy od dawki, od organizmu, jaki zwalczamy i od organizmu, na którym bytuje pasożyt. Z pszczołami trzeba bardzo uważać. Należy tak dobrać preparat, żeby uśmiercił pasożyta i jednocześnie nie zabił pszczoły, która ma bardzo słaby układ detoksykacyjny. A więc między innymi bardzo mało wydajnie rozkłada środki ochrony roślin. Ma mniej genów odpowiedzialnych za detoksykację niż kilka rzędów wielkości mniejsza od niej muszka owocówka!
zdjęcie: Patrick Brinksma/Unsplash
A rodziny w Weryni też są poddawane środkom przeciwpasożytniczym?
Muszą. Ale tych substancji już nie badamy – zakładamy, że to standardowe zabiegi. Nie jest to też tematem naszych badań. Poza tym jest już chyba niewiele miejsc na ziemi, gdzie pszczoły miodne trzymane w pasiekach nie byłyby narażone choćby w małym stopniu na działanie pestycydów. W Weryni pszczoły zbierają pożytki głównie z lasu. Ale w okolicy jest pole, na którym rośnie zboże – oczywiście pryskane. To jest problem, bo pszczoła zboża nie zapyla, ale przecież może tamtędy przelatywać. Być może w upalny dzień będzie chciała zrobić sobie tam śródlądowanie, żeby się napić. Tak więc na pestycydy pszczoły narażone są zewsząd.
W takim razie wymrą?
W warunkach polskich na razie nam pszczół miodnych przybywa, a nie ubywa. Pszczelarstwo jest dotowane przez Unię Europejską. Najwięcej strat w rodzinach pszczelich było w latach 60. i 70., kiedy był boom na stosowanie chemii w uprawach. Teraz ginie ich znacznie mniej, są przepisy regulujące stosowanie pestycydów w okresie kwitnienia roślin entomofilnych. Z drugiej strony, na świecie, w Polsce również, występuje bardzo niepokojące zjawisko masowego ginięcia pszczół, czyli Colony Collapse Disorder. Polega na tym, że z ula znikają pszczoły. Zostaje tylko matka, opiekunki i czerw.
Co to znaczy znikają? Umierają?
To znaczy, że wylatują, nie wracają do pasieki i nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Pszczelarz otwiera ul i nie znajduje w nim zbieraczek. Niektóre młode opiekunki, które zostały w takim ulu, szybciej niż powinny, zostają zbieraczkami. Niestety, kiedy zbyt duża ich liczba zaangażuje się w tę rolę, w ulu może zabraknąć osobników do zachowania odpowiedniej homeostazy. Czyli do czyszczenia, opieki nad czerwiem, wypacania wosku czy zachowania prawidłowej temperatury. Wtedy takie gniazdo po prostu wymiera. Właściwie nie wiadomo do końca, czym jest CCD, bo to jest objaw. Jak u człowieka gorączka, która może występować przy bardzo różnorodnych schorzeniach.
Ale przyczyną są właśnie pestycydy?
Tego też dokładnie nie wiadomo. Jedne badania dowodzą, że pestycydy, inne, że wirusy, bakterie, pasożyty. Jeszcze inne, że to przez telefonię komórkową. Najprawdopodobniej przyczyną jest mieszanka wszystkiego. Takie synergistyczne oddziaływanie różnych czynników.
A w jaki sposób telefonia komórkowa może wpływać na pszczoły?
Oprócz węchu i wzroku pszczoły posługują się magnetoreceptorami. Zaburzając pole elektromagnetyczne, jesteśmy w stanie zaburzyć ich orientację w przestrzeni. Dlatego jako jedną z przyczyn CCD podaje się właśnie maszty telefonii komórkowych. Ale, jak to bywa z badaniami, znajdziemy również publikacje mówiące, że pod wpływem tej telefonii pszczoły produkują więcej miodu niż normalnie! Jednakże wpływ telefonii komórkowej, jako głównej przyczyny CCD można raczej wykluczyć, bo pierwsze epizody masowego ginięcia pszczół pojawiły się długo przed wynalezieniem telefonów komórkowych.
Czytałam, że pszczelarzom przez pestycydy dosłownie umierają pszczoły.
Jeśli chodzi o fungicydy – one nie spowodują, że pszczoła narażona na kontakt z nimi umrze. Skutki, o których mówiłem, będą widoczne w przyszłości. Natomiast owszem, zdarzają się klasyczne zatrucia insektycydami. To wiadomo od razu, bo pszczoły leżą całymi łanami na ziemi. Wtedy można je zebrać, przygotować próbkę i za pomocą metod chromatograficznych sprawdzić, co konkretnie je zatruło. A dzięki temu, że pszczelarz mniej więcej orientuje się, jakie uprawy w okolicy jego pasieki poddawane są zabiegom z zastosowaniem środków ochrony roślin – można namierzyć źródło zatrucia.
Zdarzyło się to kiedyś pszczołom z Weryni?
Nie. Ale czasem zgłaszają się do nas pszczelarze z prośbą o taką analizę. Mieliśmy kiedyś dość spektakularny przypadek. Przyszedł pan, który miał pod lasem postawione dwie pasieki. Obydwie zostały otrute – całe roje leżały przed ulami martwe. Okazało się, że prawdopodobnie zabił je oprysk ochronny stosowany w lasach.
Nie rozumiem. Oprysk na lasy?
Oczywiście. W warunkach naszego kraju lasy to często monokultury i, jak wszystkie monokultury, są narażone na szkodniki. Dlatego, gdy jest to konieczne, robione są opryski z samolotu. Osoby odpowiedzialne za gospodarkę leśną mają obowiązek o tym wcześniej poinformować. Problem polega na tym, że często robią to, wykorzystując jedynie takie media jak Internet. A pszczelarze to zazwyczaj osoby na emeryturze, więc z Internetu na co dzień nie korzystają. Tak właśnie było w przypadku pszczelarza, o którym opowiadam. Ale przepis i tak został złamany, bo oprysk przeprowadzono o 6.00 rano, a więc w godzinach oblotu pszczół. Tego nie powinno się robić. Pszczoły podczas zbierania pożytku w lesie znalazły się w chmurze trucizny. Nie było możliwości, żeby przeżyły.
To w końcu jak to jest? Pszczoły są zagrożone przez pestycydy, czy nie?
Oczywiście, że są. Dlatego jestem za tym, żeby przywracać w rolnictwie aspekt ekologiczny. Niestety, w monokulturach na dłuższą metę nie da się żyć bez szkodliwych dla środowiska środków ochrony roślin. Ale znacznie bardziej toksyczne od pestycydów dla naszego organizmu są mykotoksyny. To jedne z najgorszych toksyn, jakie istnieją, czyli toksyny grzybowe. Będą się rozwijały w owocach, warzywach czy zbożu, gdy nie zastosuje się środków grzybobójczych. Więc lepiej już spożyć niewielkie ilości tych, z roku na rok bezpieczniejszych, coraz bardziej wybiórczo działających biocydów, niż zjeść jabłko z mutagenną i teratogenną patuliną, która zaszkodzi nam nieporównanie bardziej. Ale opryski powinny być stosowane świadomie i z umiarem. Insektycydy nie powinny być stosowane w okresie kwitnienia, a reszta pestycydów w godzinach oblotu pszczół. Coraz powszechniejsza jest też zintegrowana ochrona roślin, w której oprócz chemizacji stosuje się całą masę różnych zabiegów agrotechnicznych, jak chociażby płodozmian. Kiedyś stosowało się go właśnie po to, żeby m.in. pozbyć się z gruntu zimujących szkodników i patogenów. Jeśli na wiosnę nie znalazły rośliny, na których mogły się rozwijać – ginęły. W tej chwili rozwiązuje się to metodami chemicznymi.
Co jeszcze możemy zrobić?
Przede wszystkim dać szansę dzikim zapylaczom.
Cały czas rozmawialiśmy o pszczole miodnej. Ale tych pszczół tak naprawdę mamy setki gatunków. W Polsce jest ich około 450, np. murarki, pszczolinki napiaskowe czy misierki. Większość z nich żyje samotniczo i wszystkie zapylają, tylko nie wytwarzają miodu. W tej chwili coraz częściej zastępuje się pszczołę miodną trzmielem. To też pszczoła socjalna, żyjąca w rodzinie, tyle że złożonej z kilkuset osobników, a nie kilkudziesięciu tysięcy, jak w przypadku pszczoły miodnej. Nie pozyskuje się od niej miodu i nie trzeba się o nią troszczyć zimą. Rodzina trzmieli ginie, gdy kończą się pożytki. Zostają tylko młode, a zapłodnione królowe na zimę znajdują sobie norki, w których hibernują. Jak na razie wśród wszystkich zapylaczy dominuje jednak pszczoła miodna – odpowiada za około 80% całej pracy zapylaczy.
A więc, gdyby jej zabrakło, byłoby kiepsko?
Dlatego, zanim to się stanie, przygotujmy się na to. Dajmy szansę dzikim pszczołom. Stwórzmy miejsca, gdzie będą mogły bytować. W uprawach monokulturowych nie mają gdzie mieszkać i nie przetrwają. Zostawiajmy zadrzewienia śródpolne, enklawy, np. zwały kamieni. Właśnie w takich miejscach dzikie pszczoły lubią zakładać gniazda. Wtedy będą miały szansę przejąć dużą część pracy, którą teraz wykonuje pszczoła miodna. Coraz częściej można kupić, chociażby w Castoramie, gotowe domki dla pszczół bezżądłowych. Ja też postawiłem taki w swoim ogródku. Zbudowałem go razem z synem – młody miał uciechę, a pszczoły mają gdzie mieszkać.
Ale te dzikie pszczoły będą przecież tak samo narażone na pestycydy, jak miodne.
Nie do końca. Z pszczołami miodnymi mamy ten problem, że ich zmienność genetyczna jest bardzo słaba. Królowa żyje nawet pięć lat. Przez ten czas wszystkie pszczoły, które się urodzą w ulu to dzieci jednego czy paru trutni. Natomiast pszczoły dzikie, żyjące samotniczo, wydają nowe pokolenie każdego roku. Dzięki temu mają trzykrotnie lub pięciokrotnie więcej szans na odpowiedni dobór genów, dzięki którym w końcu powstanie osobnik odporny na dany pestycyd.
Poza tym pszczoła żyjąca samotniczo nie potrzebuje dużo pokarmu. Odwiedza mniej kwiatów, więc spada prawdopodobieństwo, że będzie miała kontakt z pestycydami. Ponadto pszczoła samotnicza może, dzięki niewielkim wymaganiom pokarmowym, występować tam, gdzie pokarmu jest mało, a gdzie rodzina pszczela, mająca do wykarmienia każdego dnia 40 tys. osobników, miałaby problem z przetrwaniem. Oczywiście, pszczoły miodne też się uodparniają na pestycydy, ale bardzo powoli. Na szczęście w tej chwili pszczelarze zainteresowali się tym problemem. Do niedawna dobierali pszczoły tak, żeby dawały dużo miodu, były nieagresywne i dobrze przeżywały zimę. Nie przejmowali się chowem wsobnym, który trwał wiele pokoleń. W tej chwili już nie pójdą do kolegi i nie wezmą od niego matki, tylko zwrócą uwagę na jej pochodzenie, ściągną ją z dalszego obszaru. Właśnie po to, żeby zadbać o zmienność genetyczną.
Jeszcze dorzucę jedną rzecz: istnieje cała masa upraw – choćby pomidory czy truskawki – które są znacznie wydajniej zapylane przez inne owady niż przez pszczoły miodne. Bo ważny jest kształt kwiatu – tam, gdzie kwiaty są głębokie, pszczole będzie trudno się dostać, bo ma krótki języczek. Ale rolnicy używają pszczół, bo są najwygodniejsze. Można je wszędzie zabrać i postawić tam, gdzie chcemy. Jestem za „dywersyfikacją” asortymentu zapylaczy. Nie strzelajmy sobie w kolano, opierając się tylko i wyłącznie na pszczołach miodnych. Zresztą, oprócz dzikich pszczół istnieje całe mnóstwo zapylaczy z innych grup systematycznych – chociażby motyle, muchówki, a nawet mrówki. Tylko dajmy im żyć!
Czy pszczoły, które pan bada w laboratorium, cierpią?
Tak. To widać i słychać. Pszczoła jest bardzo wrażliwa. Będzie się inaczej poruszała, zdenerwowana uderzała skrzydełkami. Jej brzęczenie będzie trzy razy głośniejsze. Dawniej dawkę pestycydu ustalaliśmy eksperymentalnie. To były najbardziej przykre momenty, bo przy większej dawce widać było, że ona się po prostu męczy. Dziś opieramy się na wynikach z badań polowych. W tym przypadku już nie obserwujemy, by pszczoła wyraźnie cierpiała. Nie są to dawki, które zabijają. Mają nam jedynie pokazać, czy to, na co pszczoły narażone są w środowisku, w uprawie, w jakiś sposób na nie wpływa.
Co się z nimi dzieje po badaniu?
Niestety, uśmiercamy je. Zamrażamy. To chyba najbardziej humanitarna metoda w przypadku organizmów zmiennocieplnych.
Żal ich panu?
Zawsze. To oczywiście nie jest takie uczucie, jak wtedy, kiedy musiałem uśpić swojego psa, ale jest mi przykro. Zabijanie zwierząt to najbardziej niewdzięczna część mojej pracy.
To dlaczego ich pan po prostu nie wypuści?
Nie mogę. Nie chcemy, żeby wróciły do ula, bo są po pestycydach. Ich pozostałości, które zaniosłyby do swojej rodziny, mogłyby narobić dużo szkody. Przede wszystkim zdyskwalifikowałyby taką rodzinę jako źródło pozyskiwania zwierząt do dalszych badań. Pszczoły z grupy kontrolnej zawsze wypuszczam. W zeszłym roku, już pod koniec sezonu, wypuściłem też pszczoły po badaniu na działanie pola magnetycznego. Ale były tak zdenerwowane, że zamiast polecieć do ula, natychmiast wszystkie mnie zaatakowały. Więc umarły i tak. Wszystkie inne owady, które badam – karaluchy, mączniki, świerszcze – po wszystkim wrzucam do odpowiedniej klatki w laboratorium i tam dożywają swoich dni.
Ale z pszczołami tak nie mogę zrobić. Gdybym mógł je odizolować i wiedziałbym, że przeżyją… Ale tak się nie da. Nie stworzę sztucznego ula oddzielonego od środowiska.
Bartosz Piechowicz:
Doktor habilitowany biologii, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Rzeszowskim. Bada czynniki przyczyniające się do dobrostanu pszczół, a także to, co tym owadom szkodzi.
Pomiędzy różnymi czynnościami i obowiązkami nierzadko można wiele zrobić. Dlaczego by więc nie przeznaczyć choćby paru tych chwil na odpoczynek?
Chód to kontrolowany upadek do przodu, umiejętność, której opanowanie zajęło nam mnóstwo czasu, a którą, zapominając o tym, jak jest niezwykła, traktujemy jak oczywistość.
Dzięki medytacji w marszu odnajdujemy dostęp do tej samej przestrzeni świadomości, do której trafiliśmy, medytując w pozycji siedzącej, leżącej i stojącej. Duch tej praktyki i jej ukierunkowanie nie różnią się od poprzednich, ale zmieniają się instrukcje pomocnicze, ponieważ tym razem jesteśmy w ruchu. Ostatecznie jednak to ta sama praktyka.
Najważniejsza różnica między medytacją w marszu a zwykłym spacerem polega na tym, że donikąd nie zmierzamy. Formalna medytacja w marszu nie obejmuje żadnego miejsca docelowego. Podążanie dokądś zastępujemy pełną obecnością tam, gdzie właśnie jesteśmy, gdy wykonujemy kolejny krok. Nigdzie się nie wybieramy. Naszym celem nie jest nawet następny krok. Docieramy stale tylko i wyłącznie do bieżącej chwili.
Chodzenie daje nam sposobność bycia w ciele w nieco inny sposób niż w pozycji siedzącej lub leżącej. Kierując świadomość ku stopom, wczuwamy się w ich kontakt z podłożem przy każdym kroku, jak gdybyśmy delikatnie go dotykali i jakby ono odwzajemniało naszą delikatność. Istnieje niezliczona ilość doznań, proprioceptywnych i innych, które możemy w trakcie tej medytacji włączyć w pole świadomości.
Gdy umysł nas opuszcza, a robi to tak samo w czasie medytacji w marszu jak podczas każdej innej, sprawdzamy, dokąd się udał, czym się zajął i, jak poprzednio, łagodnie sprowadzamy go z powrotem, by znów był z nami w tej chwili, w czasie tego oddechu, tego kroku. Donikąd się nie wybieramy, postarajmy się więc zminimalizować okazje do rozproszenia, pokonując powoli w tę i z powrotem ten sam odcinek. Nie musi on być długi. Dziesięć kroków zupełnie wystarczy. Tak czy inaczej, praktykując medytację w marszu, nie zajmujemy się zwiedzaniem okolicy. Rozluźniamy oczy i kierujemy wzrok przed siebie. Nie musimy wpatrywać się w stopy. W tajemniczy sposób stopy wiedzą, gdzie się znajdują, a świadomość może je wypełnić i towarzyszyć każdej fazie wykonywanego kroku chwila po chwili, nie zapominając przy tym o całym maszerującym, oddychającym ciele.
Chodzenie można praktykować w dowolnym tempie, a to w codziennym życiu daje nam całą gamę zastosowań. Bez trudu możemy przejść od uważnego marszu do uważnego biegu, wspaniałej odrębnej formy praktyki. W takim przypadku oczywiście porzucamy chodzenie po krótkim odcinku, podobnie jak wtedy, gdy postanowimy wybrać się na długi uważny spacer lub szybki formalny marsz. Natomiast gdy przedstawiamy praktykę formalnego uważnego chodzenia na zajęciach MBSR, chodzimy bardzo powoli, by porzucić odruch szybkiego poruszania się oraz by wyostrzyć kontakt z sensorycznym wymiarem chodzenia i jego związkiem z całym poruszającym się, oddychającym ciałem, nie mówiąc o klarowniejszym wglądzie w stan umysłu.
Zaczynamy od stanięcia na końcu wybranego odcinka i obejmujemy świadomością całe ciało. Pole świadomości może zlać się z całym krajobrazem teraźniejszości. W pewnym momencie, znów niepozbawionym tajemnicy, uświadamiamy sobie, że pojawił się impuls inicjujący ruch podniesienia stopy. […] W tym przypadku odnotowujemy pojawienie się impulsu uniesienia stopy, zanim faktycznie ją uniesiemy, uniesiemy świadomie.
Zaczynając od ruszającej w górę pięty, wlewamy świadomość w ruch całej stopy i nogi zginającej się najpierw w górę, potem wysuwającej do przodu, a następnie opadającej na podłoże przed nami – zwykle pierwsza styka się z nim pięta. Gdy cała wykroczna stopa dotyka już podłoża, zauważamy, jak przenosi się na nią ciężar z nogi zakrocznej, po czym unosi się uwolniona od obciążenia pięta, cała stopa, i teraz, gdy cały ciężar spoczywa już na nodze wykrocznej, ruch powtarza się po przeciwległej stronie; cykl trwa: uniesienie, ruch w przód, stawianie, uniesienie, ruch w przód, stawianie…
W czasie każdego fragmentu marszu możemy uświadamiać sobie całe spektrum związanych z nim doznań: uniesienie pięty, wahadłowy ruch nogi w przód, dotknięcie podłogi piętą nogi wykrocznej, przeniesienie ciężaru ciała z nogi zakrocznej i płynne połączenie wszystkich tych elementów w całość. Poszczególne etapy marszu dają się skoordynować z oddechem lub po prostu z obserwacją, co dzieje się z oddechem, gdy ciało się porusza. To będzie oczywiście zależało od tempa marszu. Chodząc powoli, stawiamy małe kroki. To zwykłe chodzenie, wyróżnia je jedynie wolne tempo. Nie ma potrzeby nadmiernego podkreślania czy stylizowania w jakikolwiek sposób poszczególnych faz ruchu.
Mówimy o normalnym chodzeniu. Cała różnica polega na tym, że chodzimy powoli i uważnie. Jednym ze sposobów skoordynowania oddechu i cyklu stawiania kolejnych kroków jest wdech w chwili odrywania pięty nogi zakrocznej od podłoża, a następnie wydech, w czasie którego nie wykonujemy żadnego ruchu, zatrzymując się na chwilę; następny wdech robimy, gdy cała stopa odrywa się od podłogi, a noga rusza w przód i wydech, gdy dotykamy podłoża piętą nogi teraz wykrocznej; następny wdech, gdy z tyłu unosi się pięta drugiej nogi, stopa nogi wykrocznej ląduje całą powierzchnią na podłożu i na nią teraz przenosi się ciężar ciała. Robimy wydech i wraz z nim zawieszamy na chwilę ruch. W czasie następnego wdechu przenosimy nogę zakroczną do przodu i kontynuujemy ten cykl chwila po chwili, oddech za oddechem, krok za krokiem. Jeśli takie podejście wydaje się nam zbyt sztuczne, wymuszone czy męczące, oddychajmy po prostu swobodnie.
Następny element to ręce. Co robimy z rękoma? Może po prostu starajmy się mieć świadomość ich obecności? Mogą swobodnie być zwieszone po obu stronach ciała, możemy spleść dłonie na plecach, z przodu, trzymając nisko lub bliżej piersi. Pozwólmy im odnaleźć najdogodniejsze ułożenie, dające poczucie spoczywania, spokoju, przynależności i udziału w doznaniu ruchu całego ciała.
Wszystkie te instrukcje mają najwyżej pomocniczy charakter. Naturalnie istnieje cała gama rozmaitych metod, z którymi możemy eksperymentować podczas medytacji w marszu. Podobnie jak w przypadku innych formalnych praktyk medytacyjnych, ostatecznie nie istnieje żadna jedynie słuszna forma medytacji w marszu. Mamy więc pełną swobodę eksperymentowania z każdym wariantem, który najskuteczniej pomoże nam w utrzymaniu pełnej obecności w trakcie chodzenia. Praktyka ta polega po prostu na chodzeniu, uświadamianiu sobie, że właśnie to robimy, a także wolnym od konceptualizowania, wnikliwym, bezpośrednim odczuwaniu, czym jest fizyczny ruch. Innymi słowy, ćwiczymy chodzenie i świadome w nim uczestnictwo. Świadomość podąża za każdym krokiem, jest w każdym kroku, dokładnie tam, bez wybiegania naprzód.
W tradycji zen mówi się: kiedy idziesz, po prostu idź. Znacznie łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. To samo dotyczy zresztą siedzenia. Jest tak, ponieważ, jak się przekonamy, umysł i tak będzie robił swoje, a wtedy może się okazać, że ciało maszeruje, a umysł jest zajęty zupełnie czym innym. Nasze zadanie w praktyce uważnego chodzenia polega na tym, by umysł i ciało towarzyszyły w danej chwili dokładnie temu, co właśnie się dzieje. Jak w każdej dowolnej chwili to, co się dzieje, jest niewiarygodnie złożone. Dlatego chodząc, podejmujemy próbę utrzymania doznań związanych z tym ruchem w samym centrum pola świadomości, a kiedy nasz umysł traci ten kontakt, nawiązujemy go od nowa. W tym względzie uważne chodzenie nie różni się od innych praktyk uważności. Praktykując je, możemy więc dostroić pole świadomości w dowolny sposób, od skupienia na obserwacji doznań płynących ze stóp po rozszerzenie obejmujące świadomością wolną od preferencji rozległy krajobraz teraźniejszości.
Nie dotarliśmy jeszcze do formalnej instrukcji poświęconej praktyce miłującej dobroci, ale zapowiadając ją, warto choć w kilku słowach wspomnieć, że medytację tę można połączyć również z uważnym chodzeniem. Aby to zrobić, z każdym krokiem przywołujemy osoby, które chcielibyśmy włączyć w energię dobroci.
Z każdym kolejnym krokiem możemy też ciągle od nowa przywoływać tę samą osobę. Inna możliwość to przywołanie grupy osób w pewnej kolejności, przywoływanie ich imion po kolei przy użyciu formuły miłującej dobroci: oby ta osoba była szczęśliwa i oby tamta osoba była szczęśliwa, oby tej osoby nie spotkała żadna krzywda i oby tamtej osoby nie spotkała żadna krzywda. Po zapoznaniu się z rozdziałem poświęconym tej praktyce będziemy dokładniej wiedzieć, na czym ona polega. Połączenie chodzenia i medytacji miłującej dobroci wypada najlepiej, gdy poruszamy się powoli i uważnie, całkowicie obecni we własnym ciele.
Fragment książki Jona Kabat-Zinna Obudź się. Jak praktykować uważność w codziennym życiu, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2020. Skróty i usunięcia przypisów pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Wiemy, że śpią nawet chełbie, nicienie czy muszki owocowe. Żeby drzemać, organizm nie musi nawet mieć mózgu. Choć poznaliśmy najdziwniejsze obyczaje senne wielu gatunków, istota zjawiska pozostaje tajemnicą.
Sen towarzyszy nam od momentu, gdy przebywamy w łonie matki. Spędzamy wówczas w ten sposób nawet 95% czasu. Wiemy mniej więcej, co dzieje się nam, dorosłym podczas nocnego odpoczynku i co się stanie, jeśli zostaniemy go pozbawieni. I choć temu zagadnieniu bez wątpienia badacze poświęcili wiele nieprzespanych nocy, ewolucyjna funkcja snu pozostaje jedną z największych zagadek współczesnej biologii. Wciąż nie znamy ostatecznej odpowiedzi na najważniejsze pytania: dlaczego sen w ogóle istnieje oraz czy wszystkie zwierzęta śpią?
Deprywacja snu może doprowadzić do śmierci. Wiemy o tym za sprawą eksperymentów, które dzisiaj uznalibyśmy za wyjątkowo okrutne. Zainicjowała je w XIX w. rosyjska badaczka z Sankt Petersburga, biochemiczka i neronaukowczyni Maria Manasseina, jedna z pierwszych kobiet, które ukończyły medycynę w Imperium Rosyjskim. To ona odkryła, że za fermentację odpowiadają enzymy, które można wyizolować z drożdży, nie jest zaś ona wynikiem działania niematerialnych i niefizycznych zjawisk zwanych siłami witalnymi – jak wcześniej sądzono. Jednak to nie Manasseina, lecz niemiecki chemik Eduard Buchner otrzymał za to odkrycie Nagrodę Nobla w 1907 roku. Świadom eksperymentów Rosjanki, powtórzył wyniki jej badań, opisał je i opublikował, ale nigdzie o niej nie wspomniał…
Manasseina w ramach innego eksperymentu próbie pozbawienia snu poddała szczenięta: 10 psów w wieku od dwóch do czterech miesięcy utrzymywanych w stanie ciągłej aktywności, aż w końcu wszystkie spotkała śmierć. Młodsze szczeniaki umarły szybciej niż starsze.
Wyniki autopsji zwierząt wykazały, że brak snu wpłynął niszczycielsko na ich mózgi. W 1894 r. podczas Międzynarodowego Kongresu Medycznego w Rzymie Manasseina ogłosiła: całkowity brak snu jest dla zwierząt bardziej śmiertelny niż całkowity brak pożywienia. Tym samym stała się pionierką badań nad snem, kładąc podwaliny pod nową gałąź nauk medycznych, czyli somnologię.
Kolejnych istotnych odkryć w tej dziedzinie dostarczyły inne przerażające eksperymenty, które przeprowadził niemal sto lat później – w latach 80. XX w. – ekspert od narkolepsji Allan Rechtschaffen z Uniwersytetu w Chicago. Tym razem wraz z zespołem wybrał do tego celu szczury. W specjalnie zaprojektowanych klatkach przetrzymywali pary zwierząt, które poddawano takim samym czynnikom stresującym, ale tylko jedno z nich miało możliwości zaśnięcia. Szczury kontrolne przespały w czasie eksperymentu 70% tego, ile by mogły, gdyby miały pełną swobodę, a eksperymentalne tylko 9%, co doprowadziło do ich śmierci po około 15 dniach.
Sekcja zwłok zwierząt wprawiła naukowców w konsternację. Okazało się, że pomiędzy szczurami kontrolnymi a tymi, które zmarły z powodu braku snu, nie było wiele różnić. Mało tego – naukowcy nie znaleźli żadnych oznak wskazujących przyczynę śmierci. Co prawda pozbawione snu gryzonie były chude, miały szorstkie i pożółkłe futro oraz powiększone nadnercza, ale to było wszystko. Nie zidentyfikowano żadnej anatomicznej przyczyny śmierci. Naukowcy próbowali ustalić, jaki wpływ na funkcjonowanie mózgu ma sen, ale bez skutku. Nie pomogło to rozwikłać zagadki, jaką jest znaczenie snu dla organizmu.
Wiemy, że śpią nie tylko kręgowce, lecz także takie zwierzęta jak karaluchy, chełbie, nicienie albo muszki owocowe. O śnie muszek, np. wywilżn karłowatych czy nicieni Caenorhabditis elegans, dwóch ulubionych organizmów modelowych naukowców m.in. ze względu na łatwość hodowli w warunkach laboratoryjnych, wiadomo całkiem sporo. Nicienie wykorzystują krótkie drzemki do wzrostu i naprawy tkanek albo regeneracji po stresie. U muszek owocowych pozbawienie możliwości snu powoduje, że zaczynają umierać po niespełna 10 dniach, a żadna nie jest w stanie przetrwać dłużej niż 20 dni, choć normalnie żyją prawie sześć razy dłużej. Deprywacja snu powoduje zmiany w ich jelitach, które na skutek nieprzespanych nocy stają się pełne reaktywnych form tlenu, czyli tzw. wolnych rodników tlenowych. Zwykle powstają one przy oddychaniu czy w wyniku pracy układu odpornościowego, a z organizmów regularnie usuwają je enzymy antyoksydacyjne. Gdy liczba wolnych rodników tlenowych gwałtowanie wzrasta, stają się niezwykle niebezpieczne dla zdrowia – powodują uszkodzenia DNA, białek oraz lipidów. U ludzi konsekwencje tego stanu rzeczy mogą prowadzić do nadciśnienia, chorób nowotworowych albo cukrzycy. Co ciekawe, jeśli pozbawionym snu muszkom pozwoli się spać normalnie, potrzebują około 15 dni, aby poziom wolnych rodników tlenowych w ich organizmach ponownie zbliżyły się do wyjściowego. Po takim czasie wywilżny są w stanie ponownie wytrzymać pozbawienie snu. Jeśli nastąpi to wcześniej, umierają.
Muszki owocowe i nicienie C. elegans to co prawda dość proste pod względem ewolucyjnym organizmy, ale ze scentralizowanym – podobnie jak u nas – układem nerwowym. A co ze zwierzętami, które mózgu nie mają? Czy one też śpią? Z artykułu opublikowanego w 2020 r. w magazynie „Science Advances” dowiedzieliśmy się, że drzemkom oddają się nawet tak mało skomplikowane organizmy jak stułbie pospolite. A przecież ich komórki nerwowe rozsiane są po całym ciele i nigdzie nie łączą się ze sobą w większej liczbie. Na dodatek zaobserwowano u nich czterogodzinne cykle czuwania i snu, a wystawienie ich na działanie melatoniny, hormonu stosowanego jako środek nasenny, zwiększyło długość i częstotliwość odpoczynku. Inny związek chemiczny, wpływający na układ nerwowy kwas gamma-aminomasłowy (GABA), powodujący uspokojenie, rozluźnienie i uczucie senności, spotykany także u ludzi i wielu innych zwierząt, znacznie zwiększył długość snu u stułbi. Okazało się również, że gdy stułbie nie mogły się zdrzemnąć, wstrzymywały podziały komórkowe w swoim ciele.
Jedno odkrycie szczególnie zaskoczyło badaczy. Związek taki jak dopamina, który u człowieka odpowiada m.in. za czuwanie, spowodował, że stułbie smacznie zasypiały. Wraz ze wzrostem złożoności kolejnych organizmów na naszej planecie w procesie ewolucji niektóre ze związków otrzymywały zatem nową rolę, jak chociażby wspomniana dopamina. Jednak najistotniejsza konkluzja płynąca z tych badań to odkrycie, że sen może być regulowany przez inne tkanki i komórki niż te budujące układ nerwowy. Zatem aby spać, wcale nie potrzeba mózgu. Oznacza to, że sen mógł pojawić się w świecie zwierząt jakiś miliard lat temu. Natomiast jego wpływ daleko wykracza poza układ nerwowy, w którym dawniej poszukiwaliśmy wszystkiego, co może być związane ze snem.
W zrozumieniu ewolucyjnej roli snu nie pomaga nam ogromne zróżnicowanie stanów odpoczynku i snu w królestwie zwierząt, w tym w obrębie samych ssaków. Naukowcy ukuli jednak kilka teorii na temat ewolucji snu. Większość z nich ma charakter fizjologiczny: śpimy, aby oszczędzać energię. Teoria regeneracyjna zakłada natomiast, że sen zapewnia odpoczynek i regenerację organizmu, utrwalanie tego, czego nauczyliśmy się na jawie, pozwala marzyć, wzmacnia odpowiedź immunologiczną i przeprowadza detoksykację mózgu. Z kolei teoria adaptacyjna sugeruje, że sen to sposób na trzymanie nas z dala od niebezpieczeństw, takich jak drapieżniki polujące w ciemnym lesie.
Jedna z najciekawszych hipotez próbująca wyjaśnić, dlaczego zwierzęta śpią, odnosi się do faktu, że od zarania dziejów na Ziemi występują okresy dnia i nocy. W tym czasie w cyklach dobowych drastycznym zmianom ulegają temperatura i natężenie światła, wymuszające na organizmach konieczność szybkiej adaptacji. Utrzymanie organizmu w stanie czuwania i wyposażenie go w cechy dające przewagę w obu tych niszach byłoby niezwykle kosztowne pod względem energetycznym i skomplikowane pod względem ewolucyjnym. Wczesne i całe późniejsze życie na naszej planecie musiało stawić czoła temu dylematowi: jak dostosować się do dnia, a jak do nocy. Ewolucja znalazła sposób na czasowe wymuszenie zmiany zachowania, czyli sen.
Z ewolucyjnego punktu widzenia potrzeba snu nie podlega dyskusji. Wszystkie dotychczas przebadane pod tym kątem zwierzęta – nawet te, które są aktywne z przerwami w dzień i w nocy, mają włączone zegary dobowe i potrzebują jakiejś formy snu. Różnorodność jego wzorców pokazuje, że jakakolwiek jest ostateczna przyczyna snu, niekoniecznie wymaga on jednego przedłużonego (około ośmiogodzinnego) okresu odpoczynku, ale w takiej czy innej formie jest on obecny.
U wielu zwierząt występują okresy spokoju behawioralnego, odpowiadające stanowi przypominającemu sen. Jednak czas jego trwania może być bardzo różny. Ogólna zasada w świecie ssaków jest taka, że większe gatunki śpią krócej niż mniejsze. Zatem nie każde zwierzę potrzebuje tyle samo odpoczynku co człowiek. Są takie, które zadowalają się drzemkami znacznie krótszymi od naszych, inne zaś śpią od nas znacznie dłużej. Do tej pierwszej grupy należą słonie – wystarczy im tylko trzy, cztery godzin snu dziennie, przy czym mogą czuwać nawet do 46 godzin bez żadnych konsekwencji dla ich organizmów. Choć prawdziwymi rekordzistami są kaszaloty, przesypiające w sumie niecałe dwie godziny w ciągu doby, w postaci krótkich drzemek po 10–15 minut. Do najdłużej śpiących należą małe nietoperze, potrafiące odpoczywać nawet do 20 godzin na dobę. Jednak nawet wśród tych latających ssaków długość snu jest bardzo zróżnicowana między gatunkami i są wśród nich takie, których sen trwa „tylko” około 14 godzin na dobę. Okazuje się, że w wypadku gatunku ludzkiego czas snu również jest bardzo zmienny i waha się od mniej niż pięciu godzin do ponad dziesięciu, co zapewne wynika z różnic genetycznych.
Niektóre zwierzęta w czasie snu zachowują się w niezwykły sposób. Przykładem takich stworzeń są żaby szklenicowate z Amazonii, zwane szklanymi ze względu na przezroczystą skórę na spodzie ciała, przez którą można dostrzec ich narządy wewnętrzne takie jak serce, wątrobę i przewód pokarmowy. W czasie snu gromadzą one krew w wątrobie, aby być mniej widocznymi dla drapieżników. Wydry morskie, obecnie zwane kałanami morskimi, czasami śpią na plecach, trzymając towarzysza lub towarzyszkę za łapkę. Najprawdopodobniej robią to po to, aby zapobiec oddalaniu się od siebie na otwartym oceanie lub po prostu dlatego, że to lubią. Kaszaloty w czasie krótkich drzemek śpią w niesamowity sposób, ustawiając ciało w pozycji pionowej z ogonami do dołu. Wyglądają wtedy jak gigantyczne spławiki zanurzone w wodzie. Gdy robią to w grupach, tworzy się w ten sposób wspaniały spektakl przyrody.
Ptaki takie jak albatrosy, fregaty, szlamniki, rycyki, dubelty czy jerzyki, które odbywają trwające niekiedy długie miesiące wędrówki, śpią w locie połową mózgu. Podobnie robią kaczki i gęsi, które drzemią, pływając po wodzie lub w spokojnym miejscu na brzegu, a także wieloryby i delfiny. Natomiast foki śpią na zmrożonej krze lodowej obiema półkulami, pod wodą zaś potrafią drzemać jedną półkulą. Opisane tutaj zjawisko nazywamy snem jednopółkulowym wolnofalowym. W jego trakcie jedna półkula generuje wolne fale, podczas gdy druga stale zachowuje pewien poziom czujności. Pozwala to ssakom morskim pływać, a ptakom latać. Naukowcy odkryli szczątkową formę takiego snu także u ludzi, ale jego rola pozostaje tajemnicą.
Innym intrygującym aspektem snu, odkrytym również u delfinów i wielu gatunków wielorybów, jest to, że w przypadku tych zwierząt faza snu REM, w której występują szybkie ruchy gałek ocznych, jest bardzo krótka albo nie występuje w ogóle. W jej trakcie u tych pływających ssaków następuje utrata napięcia mięśniowego, co mogłoby być niebezpieczne. Pewnie dlatego zwierzęta te zminimalizowały, a niektóre może nawet porzuciły w drodze ewolucji fazę snu REM. Dzięki temu zapewniają sobie stałą zdolność poruszania się, unikania drapieżników, utrzymywania kontaktu z innymi członkami grupy i – co może najważniejsze – mogą przebywać w pobliżu powierzchni wody, by w razie potrzeby szybko zaczerpnąć powietrza.
Z szybko rosnącej liczby badań wiemy, że zanieczyszczenie sztucznym światłem (ALAN; ang. artificial light at night) może wpływać negatywnie na rozmnażanie się wielu organizmów, ich rytmy biologiczne i dzienną aktywność, w tym na sen. Jego oddziaływanie jest jednak bardzo skomplikowane do uchwycenia, interpretacji i prób generalizowania, gdyż nawet na podobne do siebie gatunki potrafi wpływać w odmienny sposób. I tak np. podczas jednego z eksperymentów badacze za pomocą kamer na podczerwień monitorowali zachowanie sikor, modraszek i bogatek w budkach lęgowych, w których zamontowali wcześniej źródło światła w postaci LED. Obserwowali je nocą – najpierw gdy było ono wyłączone, a potem gdy zostało włączone. Stwierdzili, że bez żadnej wątpliwości sen obu sikor został zakłócony i znacznie się skrócił, przy czym w wypadku bogatek efekt ten był znacznie bardziej zauważalny niż u modraszek. Te pierwsze wchodziły do budek na nocleg zdecydowanie później i więcej czasu zajmowało im zasypianie, budziły się natomiast wcześniej i szybciej opuszczały budki o poranku.
Poddane podobnemu eksperymentowi jak opisany powyżej samice bogatek, które spędzały noc w oświetlanej budce, spały o połowę krócej niż zazwyczaj. Taka niewyspana samica jest bardziej narażona na różne niebezpieczeństwa, jak ataki drapieżników, ponieważ unikanie tak sprawnych łowców jak koty czy krogulce wymaga nie lada koncentracji.
Zbyt krótka w stosunku do potrzeb drzemka powoduje powstanie długu snu. I dotyczy on zwłaszcza tych zwierząt, które żyją w oświetlonych miastach.
Mimo braku pełnego zrozumienia ewolucji snu jedno jest pewne – jest on niezwykle ważny. Zatem sen to nie strata czasu, lecz biologiczny imperatyw, z którym nie powinniśmy walczyć, ale oddawać mu się z przyjemnością. Za każdym razem, gdy poczujemy taką potrzebę. No prawie…
Zmiana klimatu zachodzi zbyt wolno, by ludzie wpadali w panikę, ale zbyt szybko, by ją zignorować. Gaia Vince, brytyjska popularyzatorka nauki opowiada, jak sobie radzić z migracjami, dopóki mamy wybór.
To właśnie przemieszczanie się grup ludności ukształtowało naszą cywilizację – przekonuje Gaia Vince, dziennikarka i autorka książki Stulecie nomadów. Jak wędrówki ludów zmienią świat. Również obecne migracje mogą okazać się korzystne zarówno dla przybyszy, jak i krajów, które ich przyjmą. Jednak żeby tak się stało, musimy zacząć działać natychmiast.
Natalia Domagała: W swojej najnowszej książce Stulecie nomadów twierdzisz, że migracje nas uratują, ponieważ to one sprawiły, że znajdujemy się w tym miejscu, w którym jesteśmy. Dlaczego zdecydowałaś się skupić na migracjach i spojrzeć na zmiany klimatyczne pod tym kątem?
Gaia Vince: Większość swojej kariery poświęciłam na przyglądanie się związkom między systemami ludzkimi, które tworzymy poprzez ewolucję kulturową, a systemami ziemskimi: klimatem, geografią i geologią naszej planety. Przez ostanie lata zmieniliśmy te zależności tak bardzo, że wkroczyliśmy w antropocen, erę ludzi. Moja pierwsza książka [Adventures in the Anthropocene. A Journey to the Heart of the Planet We Made – przyp. red.] dotyczyła tego, jak ludzie reagowali na wyzwania spowodowane zmianami klimatycznymi. Mimo że wiele krajów Zachodu i Globalnej Północy jeszcze nie dostrzegało tych zmian, ich skutki i spowodowane nimi ekstremalne zjawiska pogodowe były już odczuwalne na Globalnym Południu. Wtedy rozmawialiśmy o łagodzeniu tych konsekwencji i przystosowaniu się do nowych okoliczności, chcąc upowszechnić fakt, że niebawem to samo stanie się w kolejnych częściach świata. Teraz to się zmieniło. Doświadczamy już zmian klimatycznych w Europie i Stanach Zjednoczonych – w tzw. zamożnym świecie. Chociaż nasi przywódcy zaczęli mówić o zapobieganiu emisji i ograniczaniu jej, a także toczą się rozmowy na temat adaptacji klimatycznej, nikt nie porusza kwestii, o której piszę wprost: że w wielu częściach świata i dla wielu ludzi warunki do życia stają się zbyt ekstremalne.
Nie będzie można się do nich przystosować. Ludzie będą musieli się przenieść, a my w ogóle się nad tym nie zastanawiamy. Tamta książka narodziła się z frustracji, Stulecie nomadów zaś traktuje o tym, jak doszliśmy do sytuacji, w której ludzie stali się dominującą siłą i w jaki sposób zmienili planetę. To historia naszej ewolucji kulturowej, od tropikalnej małpy afrykańskiej do gatunku rozproszonego po całym globie. Żyjemy wszędzie: od Arktyki po Antarktydę, od pustyń po tropiki, od bagien po wybrzeża – jesteśmy nawet w kosmosie, na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. To opowieść o naszej migracji i historycznych wędrówkach, które odbywaliśmy na różne sposoby i dzięki współpracy w ciągu ostatnich 200–300 tys. lat. O tym, jak to się stało, że jako gatunek odnieśliśmy tak spektakularny sukces. Obecnie znajdujemy się w sytuacji, w której wizja przemieszczania się ogromnych mas ludzi wydaje się przerażająca. A jednak to właśnie migracje nas ukształtowały. Chodzi więc o próbę połączenia tych dwóch rzeczy i powiedzenie: nie panikujmy, zastanówmy się, jak możemy sobie z tym poradzić. Ponieważ możemy – wciąż mamy wybór.
Jakie są czynniki, które sprawią, że część planety stanie się niezdatna do życia, być może nawet wcześniej, niż nam się wydaje?
Nazywam je czterema jeźdźcami antropocenu: pożar, powódź, upał i susza. To ekstremalne zjawiska, które odbierają ludziom środki do życia, a nawet samo życie, niszczą infrastrukturę i uniemożliwiają uprawianie ziemi. Kiedy emitujemy gazy cieplarniane, zakłócamy proces uwalniania energii słonecznej z powrotem w przestrzeń kosmiczną. Gazy zatrzymują tę energię, w wyniku czego występują fale upałów, silniejsze prądy i burze, gwałtowne erozje linii brzegowych i powstają tzw. rzeki atmosferyczne – zjawiska, którymi do niedawna nie zajmowała się nasza codzienna meteorologia, a teraz stają się znacznie bardziej regularne. Często mamy do czynienia z następowaniem tuż po sobie różnych kataklizmów, jak miało to miejsce w Indiach i Pakistanie w 2022 roku, gdy po miesiącach nieznośnych upałów i susz nastąpiły nagłe, gwałtowne opady i powodzie, które w ciągu około tygodnia zmusiły do wysiedlenia 33 mln ludzi. Następnie doszło do osunięć, które zmyły infrastrukturę i budynki mieszkalne, spowodowały erozję gleby i zniszczyły uprawy. To samo całkiem niedawno wydarzyło się we Włoszech, w regionie Emilia-Romania. Kiedy tego rodzaju zjawiska występują jedno po drugim, ludzie nie mają na tyle siły i odporności, by podnieść się po pierwszym, zanim zostaną dotknięci kolejnym. Pożegnaliśmy czasy przewidywalnego klimatu na rzecz ekstremalnych zjawisk pogodowych, które nie zdarzają się raz na sto lub tysiąc lat, tylko często.
Już teraz doświadczamy tych intensywnych zjawisk, mimo że temperatura wzrosła od 1,2 do 1,35 stopnia Celsjusza powyżej średniej sprzed epoki przemysłowej, a przecież prawdopodobnie przekroczymy wzrost o 1,5 stopnia w ciągu najbliższych kilku lat, z pewnością do 2030 roku. Będzie coraz cieplej, możemy się spodziewać, że w połowie stulecia przekroczymy dwa stopnie. Obecna trajektoria może doprowadzić do wzrostu o trzy, a być może nawet cztery stopnie pod koniec stulecia. Modele, które przewidują, co to oznacza dla naszej planety, pokazują, że nie będzie się dało żyć między zwrotnikami i nawet dalej. To obszar rozciągający się od południowych Włoch, Hiszpanii, fragmentów obu Ameryk po część Chin. Na południu sięga aż do Patagonii, południowej Afryki, Australii. Ta duża część świata jest domem dla ogromnych populacji. Dodajmy do tego linie brzegowe, delty rzek i wiele największych miast na świecie, w których warunki również będą zbyt ekstremalne, więc kolejne rzesze ludności nie będą w stanie tam żyć. Aby przetrwać, będą musieli przenieść się do miejsc, które są najmniej dotknięte ociepleniem klimatu – do północnych szerokości geograficznych: Europy Północnej, Kanady, na Syberię i Arktykę. Niektóre miejsca na tym skorzystają, choć wszędzie wystąpią ekstremalne warunki. Kanada została dotknięta naprawdę silnymi falami upałów, przekraczającymi 40 stopni. Miały tam miejsce pożary lasów i straszne powodzie. Obszary położone dalej na północy będą jednak w stanie lepiej dostosować się do nowych warunków niż tropiki. To będą miejsca, w których można się schronić.
Wspomniałaś, że te zmiany stworzą nowe możliwości dla tych części świata, które są obecnie zbyt zimne lub niedostępne, jak np. miasteczko Churchill w kanadyjskiej prowincji Manitoba. Jak rozwiną się takie północne regiony?
Teraz, kiedy jesteśmy połączeni ekonomicznie i kulturowo w globalnej gospodarce, strefy te mogą stać się ważne ze względów handlowych. Cofający się lód w Arktyce powoduje otwarcie nowych dróg morskich i wydłuża okres wegetacji. Już teraz z kosmosu możemy zaobserwować zazielenianie się Arktyki. To naprawdę oczywisty znak tego, że nasza planeta się ociepla. Te miejsca staną się bardziej przyjazne do życia, ale będą wymagały przystosowania, ponieważ przez tysiąclecia pozostawały skute lodem. Takie miasta jak Churchill w Manitobie mają spory potencjał rozwojowy. Miasteczko znajduje się w strategicznie ważnym miejscu w Zatoce Hudsona, gdzie będą przebiegały szlaki handlowe między Azją a obiema Amerykami i Europą Północną. Jest również połączone koleją ze Stanami Zjednoczonymi. Te więzy transportowe naprawdę są kluczowe. Obecnie Churchill to niewielki ośrodek turystyczny, do którego przyjeżdżają osoby chcące zobaczyć niedźwiedzie polarne. Niestety tych ssaków będzie coraz mniej, jeśli w ogóle jakieś przeżyją – nie sądzę, by przetrwały ten wiek. Churchill ulegnie całkowitemu przeobrażeniu, ale to właśnie ono może stać się miejscem migracji. Kanada ma już program potrojenia swojej populacji w nadchodzących dziesięcioleciach, aby wzmocnić gospodarkę. Jeśli zwiększy się siłę roboczą, wzrośnie produktywność, więc jest to obiecująca perspektywa. Skandynawia i takie miejsca jak np. Szkocja również mogą na tym skorzystać.
Piszesz, że jeśli podejdziemy do migracji w sposób fragmentaryczny i pozwolimy tym, których na to stać, kupić sobie bezpieczeństwo w mniej dotkniętych ekstremalnymi zjawiskami klimatycznymi północnych częściach świata, ryzykujemy, że powstaną jeszcze większe nierówności i w konsekwencji wszyscy nie przetrwamy. Jak możemy podejść do migracji klimatycznej w bardziej sprawiedliwy sposób i jakie zmiany są do tego potrzebne na poziomie globalnym?
Już teraz widzimy te nierówności. Na przykład Nowa Zelandia będzie jednym z bezpieczniejszych miejsc, dlatego bogaci preppersi [osoby przygotowujące się na potencjalny kryzys – przyp. red.] masowo kupowali tam ziemię, co zostało powstrzymane przez nowozelandzki rząd. Problem jest jednak znacznie szerszy: na całym świecie obserwujemy pojawianie się nierówności w związku ze zmianami klimatu. Jeśli weźmiemy pod uwagę, które kraje wyemitowały najwięcej gazów cieplarnianych, a później spojrzymy na to, które doświadczają najdotkliwiej skutków zmian klimatu, zaobserwujemy wielką niesprawiedliwość społeczną. Musimy zrobić coś, aby pomóc dużej liczbie ludzi z Globalnego Południa, tym populacjom, które będą musiały szukać schronienia, i zastanowić się nad sposobem zarządzania migracją na skalę globalną. To problem ogólnoświatowy, wymaga więc globalnego zarządzania. Sugeruję utworzenie agencji ONZ do nadzorowania tej kwestii – mającej rzeczywisty wpływ i reprezentującej interesy różnych finansujących ją państw, oraz uprawnionej do realnej pomocy w relokacji.
W przypadku migracji najważniejszym zagadnieniem nie jest bezpieczeństwo, choć większość państw tak ją postrzega. Ważniejsze są względy ekonomiczne, związane z siłą roboczą, z tym, gdzie ludzie przenoszą się w poszukiwaniu pracy. Jest to również kwestia humanitarna, dlatego powinniśmy lepiej zarządzać przemieszczaniem się ludności i je koordynować. Myślę, że jedynie globalna instytucja mogłaby kompleksowo nadzorować ten proces. Potrzebujemy również inicjatyw zarządzanych przez konkretne społeczności i władze miast, ludzi, którzy zajmą się tą sprawą, ponieważ ma ona związek z miejscami pracy, mieszkalnictwem, zdrowiem publicznym i dostępem do edukacji. Te wszystkie kwestie są najlepiej zarządzane na poziomie lokalnym. Musimy o tym porozmawiać i zaplanować to tak, aby nie powstał ogromny kryzys. Obecnie w przypadku wielu w miarę bezpiecznych klimatycznie krajów na północy mamy do czynienia z ogromnym problemem demograficznym: nie rodzi się wystarczająco dużo dzieci, aby utrzymać starzejące się społeczeństwa, występują tam również poważne niedobory siły roboczej. Jedynym realnym sposobem na rozwiązanie tego problemu jest migracja. W moim kraju, w Wielkiej Brytanii, pracowników brakuje z różnych przyczyn, częściowo w wyniku Brexitu, który oznaczał zamknięcie granic. Doprowadziło to do ogromnego spadku gospodarczego i niedoboru siły roboczej w wielu dziedzinach, od rolników po kierowców ciężarówek, dentystów, lekarzy, nauczycieli, pracowników branży hotelarskiej itd. Odpowiednio nadzorowana migracja następuje stopniowo. Najlepiej, jeśli ludzie przenoszą się po zakończeniu szkoły. To czas, w którym zazwyczaj i tak opuszczają swoje domy rodzinne i zmieniają miejsca zamieszkania. Wtedy w pewnym sensie migrują, aby pójść na uniwersytet lub do pracy. Myślę, że jest to najlepszy moment na przeprowadzkę, wtedy najłatwiej podjąć edukację lub praktyki zawodowe w innym kraju. Tacy ludzie tworzą sieci kontaktów, pomagają sprowadzić członków swoich rodzin i stają się obywatelami, którzy rozwijają gospodarkę.
Widzimy to w praktyce, zwłaszcza w takich miejscach jak Londyn. A co powiedziałabyś światowym liderom i ludziom, którzy są sceptyczni wobec migracji? Jakie dodatkowe korzyści z niej płyną?
Migracja przynosi potwierdzone korzyści ekonomiczne. Pomaga pobudzić gospodarkę, tworzy miejsca pracy, zwiększa liczbę zatrudnionych oraz ma ożywczy wpływ na kulturę i wspiera innowacje. Miasta będące centrami migracji są najbardziej innowacyjne w dziedzinach takich jak rozwój kultury i nauki oraz szczególnie produktywne gospodarczo właśnie z powodu tej synergii – są większe niż suma ich części. Jeśli chcemy, by nasze gospodarki się rozwijały, musimy zapewnić swobodny przepływ pracowników. Niektórzy ekonomiści uważają nawet, że gdyby znieść wszystkie granice – czego nie sugeruję – natychmiast podwoiłoby się globalne PKB, tylko dlatego, że pozwoliłoby to na przepływ siły roboczej.
Masowa migracja jednak – w tym stopniu, jaki przewidujemy – nie musi od razu być pasmem sukcesów. Zaobserwujemy te korzyści, ale to może zająć trochę czasu, być może nawet całe pokolenia. Nie możemy sobie jednak pozwolić na popełnianie błędów, musimy to dobrze zaplanować i sprawnie tym zarządzać. To oznacza inwestycje, zapewnienie wystarczającej liczby mieszkań, dostępu do opieki zdrowotnej, edukacji, infrastruktury i transportu – tych wszystkich rzeczy, których potrzebują obywatele. Wiele rządów nie gwarantuje tego swoim obecnym mieszkańcom, nie mówiąc już o przybyszach. Należy się tym zająć, aby nie doszło do konfliktu o zasoby. Oczywiście wiele z przybywających osób przywiezie część usług ze sobą: będą wśród nich nauczyciele, pracownicy przedszkoli, opieki społecznej, szpitali, urzędnicy, budowniczowie. Ogromnie ważna jest również strona społeczna i kształtowanie idei zintegrowanego, otwartego społeczeństwa, które nie traktuje imigrantów jak obcych pozostających na obrzeżach lokalnych społeczności. W przypadku Polski staną się oni częścią tego, co teraz oznacza polskość – będą nowymi Polakami. W Niemczech będą nowymi Niemcami, nowymi berlińczykami, a w Wielkiej Brytanii – nowymi Brytyjczykami. Takie podejście jest bardzo ważne i wymaga stworzenia narracji, której obecnie brakuje.
Mamy do czynienia z bardzo toksyczną, wprowadzającą podziały, fałszywą narracją na temat migrantów. Jest to naprawdę niebezpieczne, ale nie zaskakujące, ponieważ nie pierwszy raz w dziejach obserwujemy wzrost populizmu. Populistyczni przywódcy bardzo łatwo zrzucają winę za brak sukcesów lub niepowodzenia swojej polityki na zmarginalizowaną grupę pozbawioną głosu, niezależnie od tego, czy są to ludzie o odmiennym kolorze skóry, imigranci ekonomiczni czy wyznawcy innych religii. Jednak moim zdaniem największym skandalem jest zrzeczenie się odpowiedzialności przez centrowych, lewicowych i umiarkowanie prawicowych przywódców, którzy nie kwestionują takiego podejścia, prezentując fakty i budując nową narrację wokół imigracji. Pomysł, że granice służą temu, aby utrzymać ludzi poza naszym krajem, pojawił się stosunkowo niedawno. Wcześniej miały one na celu zatrzymywanie ludzi w kraju – władcy lub królowie chcieli, aby więcej poddanych pracowało na polach, w fabrykach lub wstępowało do wojska. Nie martwili się napływem ludności, przeciwnie. Po drugiej wojnie światowej istniały programy mające na celu zwiększenie migracji, aby pomóc w odbudowie zniszczonych krajów. W Wielkiej Brytanii mamy pokolenie Windrush, obywateli byłych kolonii, którzy zostali sprowadzeni, aby pomóc w przekształceniach narodowej służby zdrowia. W Ameryce i Australii również istniały różnego rodzaju programy pomagające ludziom w migracji.
To od nas zależy, w jaki sposób mówimy o migracji, jaką tworzymy na jej temat narrację. Wpadamy w pułapkę, myśląc, że zawsze było tak, jak jest obecnie. Inne rozwiązania wydają nam się zbyt trudne lub zbyt radykalne. Wystarczy jednak spojrzeć nieco szerzej, by zauważyć, że jeszcze całkiem niedawno wszystko wyglądało zupełnie inaczej, i znowu może tak być. Jeśli nie podoba ci się pomysł masowej migracji, jakie inne rozwiązanie proponujesz? Jeśli nie podoba ci się pomysł zarządzania ludźmi i tworzenia nowych, większych społeczności w bezpieczniejszych miejscach, to czy sugerujesz, że możemy nastawiać nasze dzieci przeciwko migrantom? Stawianie murów, zawracanie łodzi i wysyłanie ich do Rwandy – czy jaki by nie był najnowszy pomysł – nie zadziała. Skoro to się nie sprawdza w przypadku kilku tysięcy osób, na pewno nie będzie skuteczne, gdy przybędą ich miliony.
Szacuje się, że do końca stulecia nawet 2 mld ludzi będą zmuszone do migracji. Do 2050 roku liczba ta wyniesie od setek milionów do półtora miliarda. W pewnym sensie to my decydujemy, ile tych osób będzie, ponieważ od nas zależy to, jak szybko złagodzimy skutki zmian klimatycznych, ograniczymy emisje i pomożemy krajom dostosować się do nowych warunków. Istnieje wiele strategii adaptacyjnych, które mogą sprawić, że ludzie nie będą musieli opuszczać swoich domów, ale ich też nie wcielamy w życie. Dziś jeszcze możemy zdecydować, jakie działania chcemy podjąć, ale jeśli nie zrobimy nic, niebawem nie będzie wyboru, a ludzie będą musieli opuścić wiele krajów. Obecnie około 1% powierzchni lądów na świecie nie nadaje się do zamieszkania z powodu samych upałów, pomijając pozostałych jeźdźców antropocenu. Do 2060–2070 r. upały prawdopodobnie spowodują, że nie będzie można żyć na 20% powierzchni Ziemi, na obszarze, który obecnie zamieszkuje około jedna trzecia światowej populacji. Teraz na świecie żyje 8 mld ludzi, w latach 60. i 70. XXI w. być może będzie ich nawet 10 mld. Mówimy o 3 mld ludzi, którzy znajdą się w miejscach nienadających się do życia z powodu samych upałów, a do tego dojdą powodzie, pożary i brak żywności. Musimy potraktować to poważnie, zaplanować, co robić, i o tym rozmawiać. Dlatego napisałam tę książkę.
Uderzające jest to, jak w książce przedstawiasz zmiany, które zajdą podczas Twojego życia. Masz oś czasu ilustrującą to, co działo się, gdy się urodziłaś, i to, co wydarzy się w ciągu życia Twoich dzieci.
Nie mówimy o dalekiej przyszłości; mówimy o życiu naszych dzieci i naszym własnym. W 2050 r. wciąż tu będziemy, to jest nasz świat, nie tylko naszych dzieci i wnuków. Problem polega na tym, że zmiana klimatu zachodzi zbyt wolno, by ludzie mogli ją zarejestrować, wpaść w panikę i coś z nią robić, ale jednocześnie dzieje się zbyt szybko, by ją zignorować.
Jak będzie wyglądał nasz świat w przyszłości? Jak zmieni się nasz sposób życia, polityka, ekonomia?
Stoimy w obliczu ogromnych przemian, nie ma od tego ucieczki. Zbyt długo zwlekaliśmy, musimy się do tego przyznać i w tej kwestii działać pragmatycznie. To będzie czas fundamentalnych, ogromnych i zakrojonych na szeroką skalę zmian we wszystkim, o czym wspomniałaś. Jeśli chodzi o klimat, najbardziej zaludnione obecnie regiony na Ziemi będą musiały stać się jednymi z najmniej zaludnionych. Ludzie nie będą musieli się całkowicie przenosić, ale te miejsca nie będą w stanie utrzymać dużych populacji. Są rejony, które już teraz nie nadają się do zamieszkania, a w których ludzie świetnie sobie radzą, np. Katar czy Dubaj. Ludzie żyją tam w całkowicie przystosowanym świecie, w zamkniętych, klimatyzowanych centrach handlowych i hotelach. Taki styl życia może wieść niewielka, zamożna populacja. Być może w innych miastach, np. w Bombaju, bogaci będą żyć właśnie w taki sposób. Z pewnością jednak 30 mln mieszkańców bombajskich slumsów już nie będzie w stanie przetrwać w tym miejscu. To miasto leży nad oceanem, już teraz jest narażone na sztormy i fale upałów. W slumsach panuje od sześciu do dziesięciu stopni wyższa temperatura niż w pozostałej części miasta. Nie można wszędzie zainstalować klimatyzacji, a ludzie po prostu nie dadzą rady żyć w takich warunkach.
Będziemy świadkami rozbudowy istniejących miast i powstawania zupełnie nowych, dostosowanych do zmieniających się okoliczności. Infrastruktura będzie musiała sobie poradzić z ekstremalnymi ulewami, upałami i suszami. Kanały burzowe, naprawdę dobrze sprawdzające się w przypadku powodzi, pojawią się w miejscach o umiarkowanym klimacie, a nie tylko w regionach, w których występują monsuny. Będziemy zmuszeni znacznie lepiej magazynować wodę i odbijać ciepło słoneczne poprzez najprostsze działania, takie jak malowanie dachów na biało. W budownictwie będziemy musieli stosować materiały odporne na różne warunki pogodowe, światło i ciepło. Przechodzimy również ogromną transformację zmierzającą do zredukowania do zera emisji gazów cieplarnianych, co oznacza, że nie możemy dalej budować w ten sam sposób i z tych samych komponentów. Nie będziemy już używać betonu ani cementu, tylko innych surowców, takich jak np. drewno klejone krzyżowo. Będziemy musieli wykazać się większą wyobraźnią – budynki same będą musiały generować potrzebną nam energię, poddawać recyklingowi odpady i oczyszczać powietrze.
Nasze miasta będą musiały być zrównoważone nie tylko pod względem środowiskowym, ale też społecznym. Będziemy tworzyć wielokulturowe społeczeństwa, w obrębie których populacje z różnych części świata muszą koegzystować tak, aby mogły budować gospodarkę, w której młodzi ludzie mają swoje cele i możliwości ich realizacji, ich tożsamość nie jest kwestionowana, mogą mieć złożone tożsamości i nadal być uważani za pełnoprawnych obywateli. To wpływa na wszystko, począwszy od sposobu projektowania samego miasta i jego architektury. Istnieją badania, które pokazują, że optymalne są budynki mieszkalne o wysokości od czterech do sześciu pięter. Takie właśnie bloki mamy w wielu europejskich stolicach. Gęsta zabudowa, w której wszystko jest zintegrowane, dzięki czemu można chodzić pieszo lub jeździć na rowerze, z obszarami handlowymi, przemysłowymi i rozrywkowymi zgrupowanymi blisko siebie, przyczynia się do powstawania znacznie bardziej spójnego społeczeństwa. Musimy myśleć o przestrzeniach publicznych, w których ludzie będą się integrować i budować więzi społeczne. To są kwestie, przez które wiele rządów czuje się zagrożonych, ponieważ nie ma kontroli nad grupami społecznymi i koalicjami obywatelskimi tworzonymi przez ludzi. Jednak takie koalicje są absolutnie niezbędne. Historia naszego gatunku pokazuje, że jesteśmy hiperspołeczni, hiperpołączeni, a sekretem naszego sukcesu jest współpraca przy rozwiązywaniu problemów. W pojedynkę nie jesteśmy w stanie nic zrobić, a teraz stoimy przed największym wyzwaniem, z jakim przyjdzie nam się zmierzyć.
Dobrym przykładem tego, jak polityka może pomóc, jest decyzja, którą Unia Europejska podjęła bardzo wcześnie po rozpoczęciu inwazji Rosji na Ukrainę, aby umożliwić ludziom uciekającym z kraju ogarniętego wojną życie, pracę, podróżowanie oraz dostęp do opieki zdrowotnej i edukacji w całej Unii. Ta decyzja uratowała miliony istnień, ale zrobiła też coś więcej – dała ludziom możliwość działania, zamiast stawiać bariery czy zamykać ich w ośrodkach dla uchodźców. Oznaczało to, że mogli pomagać sobie nawzajem i nawiązywać kontakty, aby pomóc krewnym i przyjaciołom.
Pozwoliło to również krajom, które ich przyjęły, na udzielenie im pomocy, ponieważ mogli tam legalnie przebywać. Ludzie zjednoczyli się, pomagali sobie w szukaniu pracy, zmniejszając tym samym obciążenie państw i wspierając się w tym strasznym czasie. Będziemy świadkami straszliwych katastrof, straumatyzowani ludzie będą uciekali z różnych miejsc, więc wszystko, co możemy zrobić, aby im to ułatwić, pomoże i im, i nam. Wielu Ukraińców stanie się częścią naszej społeczności – będą bawić się z naszymi dziećmi, będą naszymi kolegami i koleżankami w pracy, zaopiekują się nami na starość. Jakie są minusy takich działań w porównaniu z zamykaniem ludzi w czymś w rodzaju więzienia, zabranianiem im wychodzenia i legalnego zarabiania w oczekiwaniu na przyznanie statusu, którego sami ciągle im odmawiamy? Takie podejście powoduje bardzo silny podział w społeczeństwie na „ich” i „nas”. Można zrobić to o wiele lepiej.
Świat, w którym żyjemy, nie powstał przez przypadek. Wszystko zostało wymyślone przez ludzi jako wspólna idea i wcielone w życie. Dzisiejszy świat nie jest doskonały – jest rozdarty przez nierówności, naznaczony ubóstwem, bardzo zanieczyszczony. Nawet kiedy rano odwożę dzieci do szkoły, mijamy sznury samochodów emitujących obrzydliwe zanieczyszczenia. Rzeki są martwe, morza przełowione, zmiana klimatu przeraża. Nie jest to idealny stan rzeczy, moglibyśmy zrobić o wiele więcej, by było lepiej. Zacznijmy od wyobrażenia sobie, jak wyglądałby dobry świat, jak wyglądałby dobry antropocen. W jakim świecie chciałabyś żyć, gdy będziesz starsza? Jaki chcesz zostawić w spadku swoim dzieciom? Dla mnie i dla większości ludzi podstawą są czyste powietrze, czysta woda, bezpieczne i zielone miasta, pełne możliwości i miejsc pracy, produktywne i tętniące życiem. To są rzeczy, których potrzebujemy dla bezpiecznej, szczęśliwej przyszłości. Jak możemy to osiągnąć? Jakie kroki trzeba podjąć już teraz? Musimy o tym rozmawiać, planować, uzgadniać, a następnie wprowadzać w życie. Nie możemy tego zrobić, jeżeli najpierw nie spojrzymy w przyszłość i jej sobie nie wyobrazimy.
Przedstawiłaś kilka sugestii, jak możemy polepszyć naszą sytuację klimatyczną. Poza migracją w książce wspominasz o geoinżynierii i różnych rozwiązaniach opartych na nauce. Co jeszcze możemy zrobić?
Nadal mamy sporo możliwości, ale niestety już nie tak wiele jak kiedyś. Gdybyśmy zaczęli działać w latach 80. XX w., kompromisy byłyby znikome, a w niektórych przypadkach naprawdę żadne. Kiedy sprawiamy, że średnia temperatura wzrasta – tak jak to robimy w tej chwili – zmuszamy setki milionów ludzi do życia w warunkach, w których nie da się funkcjonować. Nie dzieje się to ot tak, po prostu. Można powiedzieć, że to również jest forma geoinżynierii: wprowadzamy do atmosfery dwutlenek węgla, co skutkuje zatrzymaniem ciepła. Moglibyśmy jednak spróbować innej geoinżynierii, np. umieścić w atmosferze cząsteczki odbijające ciepło. Najprawdopodobniej byłyby to siarczany – wiemy, że mają działanie chłodzące, ponieważ zaobserwowaliśmy, że erupcje wulkanów powodują miniepoki lodowcowe. Siarczany są traktowane jako zanieczyszczenia generowane przez przemysł ciężki. Faktycznie w dużym stężeniu są bardzo niebezpieczne dla zdrowia, dlatego obecnie ograniczamy ich emisję. Paradoksalnie to działanie przyczynia się do tego, że jeszcze silniej odczuwamy skutki zmian klimatycznych. Jest to jeden z powodów, dla których Chiny, które w dużej mierze oczyściły swój przemysł ciężki właśnie z siarczanów, doświadczają znacznie poważniejszych skutków globalnego ocieplenia. Wracając do geoinżynierii: ilość siarczanów, którą musielibyśmy rozpylić w stratosferze, żeby przeciwdziałać tym skutkom, jest niewielka w porównaniu z ilościami generowanymi przez przemysł i nie miałaby wpływu na nasze zdrowie, zwłaszcza że ta ilość pozostawałaby w wysokich warstwach atmosfery. Takie działanie nie byłoby łatwe, wymagałoby globalnych negocjacji i planowania. Jakie przepisy byłyby potrzebne? Kto mógłby to robić i z jakiego miejsca? Jak zrekompensowalibyśmy krajom lub populacjom negatywne skutki, które mogą odczuć? Z jaki sposób zdecydujemy, jak długo to musi potrwać? Jak dużo tych siarczanów rozpylać? Z dyplomatycznego punktu widzenia jest to naprawdę poważna decyzja. Sama technologia również nie została sprawdzona w takiej skali. To byłoby kolejne ogromne wyzwanie, a na razie nikt nawet nie przeprowadza tego typu eksperymentów.
Myślę, że jest to działanie, które część krajów najpewniej zdecyduje się wprowadzić w życie w ciągu kilku najbliższych dekad, być może nawet wcześniej, ponieważ warunki klimatyczne stają się nie do zniesienia. To sposób na obniżenie temperatury do akceptowalnego dla człowieka poziomu. Oznaczałoby to, że ludzie mogliby pozostać tam, gdzie żyją obecne, nie musieliby migrować, mogliby dalej uprawiać ziemię. Dzięki temu w wielu regionach byłoby bezpieczniej.
Zbliżamy się również do kolejnych punktów krytycznych w ziemskim systemie klimatycznym, co stawia nas w bardzo niebezpiecznym położeniu. Przekroczyliśmy już punkt krytyczny ekosystemu raf koralowych. Znajdują się one teraz w procesie wyniszczania i nie odrodzą się przez tysiące, a nawet miliony lat. Topnienie pokrywy lodowej Antarktydy Wschodniej może sprawić, że poziom mórz podniesie się o kolejne metry. Już teraz obserwujemy ogromne zaburzenia Golfsztromu, prądu zatokowego na Atlantyku, oraz cyrkulacji oceanicznej, która go wspiera i sprawia, że da się żyć w Europie Północnej. Jednak jest to kolejny punkt krytyczny, który niebawem możemy przekroczyć.
Prawdopodobnie lada moment niektóre państwa zdecydują się na wykorzystanie geoinżynierii. Czy chcemy, aby została ona wdrożona w trybie awaryjnym, tak jak działaliśmy podczas pandemii COVID-19? Gdy stanęliśmy w obliczu ogromnego kryzysu, wprowadzono drakońskie ograniczenia społeczne, które miały na celu ratowanie życia. Wtedy jednak działaliśmy w trybie krótkoterminowym, a skutki zmian klimatycznych mają długotrwały charakter. Mogę sobie wyobrazić scenariusz, w którym geoinżynieria będzie stosowana jako środek nadzwyczajny, i myślę, że byłby to błąd. Powinniśmy zawczasu otwarcie o tym dyskutować, rozważać zalety i wady, a następnie jako globalne społeczeństwo zdecydować, czy będziemy z tego korzystać, czy nie. Jeśli postanowimy to wykluczyć – w porządku. Tylko wtedy będziemy musieli się zastanowić, jaka jest alternatywa. Podejmijmy demokratyczne decyzje. Jeśli jednak wdrożymy geoinżynierię, rozważmy, na jakich warunkach, kiedy i kto ma się tym zająć. Jak długo będziemy to robili? To nie powinno być działanie niedemokratyczne, tak jak to się dzieje obecnie.
Z twojej książki wynika, że nie mamy czasu na niektóre z tych debat i negocjacje w skali globalnej. Musimy działać szybko. Co już teraz możemy zrobić na poziomie indywidualnym?
Sprawy, o których rozmawiamy, to systemowe problemy globalne, więc nasza sprawczość indywidualna jest ograniczona. Dotyczą one całej planety i muszą być rozwiązywane na tym poziomie. Wciąż jednak mamy pewien wpływ. Członkowie Młodzieżowego Strajku Klimatycznego zapoczątkowanego przez Gretę Thunberg czy Extinction Rebellion tworzą zwykli ludzie, którzy wychodzą na ulice i mówią światowym liderom wprost: „To ma znaczenie! To jest dla nas ważne i musimy coś z tym zrobić teraz!”. I oni mają wpływ. Nawet jeśli zakazuje im się wstępu na światowe szczyty klimatyczne COP, ich obecność wywiera presję na obradujących tam liderów. Myślę, że to właśnie aktywiści działający na rzecz ochrony środowiska w dużej mierze sprawili, że udało nam się uzyskać obietnice, takie jak porozumienie paryskie, zobowiązanie do utrzymania wzrostu temperatury poniżej dwóch stopni i próby utrzymania go poniżej półtora stopnia. Nawet jeśli nie uda nam się tego zrobić, te porozumienia mają znaczenie. Ustalenia z ostatniego COP [2023 – przyp. redakcji] to naprawdę niezwykła i rewolucyjna decyzja bogatych krajów, aby pomóc w pokryciu strat i szkód spowodowanych zmianami klimatu w biedniejszych rejonach świata. Nie sądzę, by ludzie rozumieli, jak rewolucyjny jest to pomysł – kraje, które też zmagają się z kryzysem klimatycznym, zgadzają się, że mają obowiązek pomóc innym państwom. To pokazuje, że mamy świadomość, iż jest to problem ogólnoświatowy. Jesteśmy jednym gatunkiem, a prawdziwe granice wytycza geografia, nie polityka. Granice między państwami to odgórna decyzja, która może ulec zmianie. Możemy również zmodyfikować sposób ich działania i ich znaczenie, a także zasady, na których pozwalamy na przepływ towarów, pieniędzy, zasobów, elektryczności, linii telefonicznych itd. W tej chwili bardzo go ograniczamy. Niebawem zrozumiemy, że prawdziwe granice narzucają klimat i geografia – nie możemy żyć w oceanie ani na pustyni. Możemy żyć tylko tam, gdzie faktycznie jest to możliwe.
Na poziomie indywidualnym możemy głosować na kogoś, kto jest wizjonerskim, odważnym liderem i naprawdę rozumie te problemy. W przypadku braku takich osób – a spójrzmy prawdzie w oczy: niestety w tej chwili bardzo ich brakuje – głosujmy na polityków, którzy uważają kryzys klimatyczny za swój priorytet. Jeśli masz środki, które chcesz ulokować, nie inwestuj ich nierozważnie w umierające branże paliw kopalnych. Oprócz tego, że jest to nierozsądne z moralnego, etycznego i ekologicznego punktu widzenia, to również kiepska inwestycja finansowa, ponieważ na niej nie zyskasz. O wiele mądrzej jest lokować kapitał w przemysł przyszłości, biotechnologię i odnawialne źródła energii, które będą kluczem do rozwiązania globalnych problemów. A na co dzień jedz więcej roślin i mniej mięsa. To są naprawdę ważne rzeczy, które możemy zrobić.
Gaia Vince jest brytyjską dziennikarką zajmującą się tematyką środowiska oraz autorką. Jej prace pojawiały się w BBC, „The Guardian”, „New Scientist”, „Nature magazine”, gdzie była redaktorką, oraz w wielu innych publikacjach. Jej książka, Stulecie nomadów (wyd. Krytyka Polityczna), dotyczy migracji w obliczu zmian klimatycznych. Napisała również inne książki na temat zmian klimatycznych, w tym nagrodzoną książkę Adventures in the Anthropocene: A Journey to the Heart of the Planet We Made.
Na tym wyjątkowym festiwalu są muzyka, kino i literatura, ale najważniejsze jest po prostu bycie razem. Wspólne celebrowanie wolnego czasu i odpoczynku – w ruchu i zupełnym bezruchu. Tegoroczna, szósta już edycja festiwalu LABA, organizowanego przez Fundację PRZEKRÓJ oraz stowarzyszenie Otwarty Jazdów, odbędzie się w dniach 7–8 września i będzie, jak co roku, pełna wspaniałych ludzi, śmiechu, a także ciekawych wydarzeń dla dzieci i dorosłych. Tymczasem zapraszamy na przegląd zdjęć z LABY 2023.
Więcej informacji o Festiwalu Czasu Wolnego LABA 2024 znajdziecie na stronie wydarzenia na Facebooku.
Łatwo popadamy w rutynę. Jeździmy do pracy tą samą drogą, zakładamy podobne ubrania, jemy te same potrawy i reagujemy w podobny sposób. Jak to zmienić?
Na praktykę uważności wg Magdaleny Róży Skoczewskiej – na żywo, tu i teraz, w kontakcie ze sobą – zapraszamy podczas wrześniowego Festiwalu LABA 2024.
„Przekrój” poleca masterclass „Sri Sri Lemurrian Yoga” z Darshakiem Hathi ‒ nauczycielem z Indii. Zanurz się w łagodnej i harmonijnej praktyce duchowej.
Warsztaty „Sri Sri Lemurrian Yoga” odbędą się w dniach 23‒25 sierpnia w Warszawie. To sześciogodzinny kurs, na którym dowiesz się o korzyściach płynących z praktyki jogi lemuriańskiej, a co najważniejsze – doświadczysz ich.
Joga lemuriańska to unikalna linia łagodnej i przystępnej jogi, opracowana tysiące lat temu przez tamilskich siddhów z legendarnej Lemurii. Charakteryzuje się rytmicznością i delikatnością, a jej praktykowanie pozwala łączyć się z esencją własnego „ja”.
Jest odpowiednia dla każdego, bez względu na wiek i poziom sprawności fizycznej. Dostosowuje się ją do indywidualnych potrzeb, zapewniając bezpieczną i harmonijną praktykę wszystkim uczestnikom.
Umożliwia płynne przejścia między pozycjami, co skutecznie energetyzuje i podtrzymuje witalność.
Jest idealna dla tych, dla których kontrola oddechu stanowi wyzwanie. Dzięki prostocie i relaksacji przyczynia się do komfortowego i skupionego doświadczania praktyki.
Subtelna i łatwa ‒ promuje stan medytacyjny i duchową błogość bez jakichkolwiek negatywnych skutków ubocznych.
Kurs prowadzony jest w języku angielskim z tłumaczeniem na język polski.
Miejsce: Pałac Staszica, ul. Nowy Świat 72, Warszawa
Czas: 23‒25 sierpnia, godz. 18.30–20.30
Rejestracja: app.evenea.pl/event/masterclassyoga
Darshak Hathi: Trener, mentor i mówca motywacyjny. Prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia na rzecz Wartości Ludzkich (IAHV), prowadzącego działania w obszarze zrównoważonego rozwoju i rozwiązywania konfliktów. Jednocześnie pełni funkcję dyrektora międzynarodowego w Fundacji Art of Living, w której przez ponad dwie dekady odgrywał zasadniczą rolę, zarządzając relacjami organizacji z władzami w Indiach oraz na całym świecie. Współpracował z przywódcami politycznymi, doradzając w rozmaitych kwestiach społecznych. Brał udział w delegacjach pokojowych, m.in. w Kolumbii, Nepalu i Wenezueli. Obecnie współpracuje z wieloma rządami i przedsiębiorstwami, oferując rozwiązania w zakresie dobrostanu psychicznego.
Według Thomasa Nagela nasze rozumienie świadomości nie zmieniło się zasadniczo od czasów Arystotelesa. Rozważania tego amerykańskiego filozofa wskazują, że konieczne jest stworzenie nowego obrazu świata, w którym uwzględniona zostanie fundamentalna rola zjawisk psychicznych.
Zaproponowany przez Kartezjusza podział na dwie substancje ‒ duszę, której cechą było myślenie, i materię, którą cechuje istnienie w przestrzeni ‒ obowiązujący przez wieki, współcześnie ma sporo przeciwników. Dzisiejsze materialistyczno-fizykalistyczne teorie (chociażby te Daniela Dennetta) głoszą, że stany mentalne, myśli, pragnienia, doznania i wyobrażenia, słowem: wszelkie stany psychiczne, składają się jedynie ze stanów fizycznych. Świadomość to nic innego jak zjawiska zachodzące w mózgu i można je wyjaśnić za pomocą metod opracowanych do opisu materii.
Jednakże Thomas Nagel twierdzi, że narzędzia wykorzystywane przez fizykę i chemię, powstałe do opisu materii nieożywionej, nie sprawdzają się w próbach opisu istoty świadomości. Jako racjonalista odrzuca religijne wyjaśnienia dotyczące podziału na materialne i duchowe, ale zarazem twierdzi, że materializm poniósł klęskę w próbach wyjaśnienia świadomości. Zależność umysłu od ciała jest oczywista. Jeśli spadnie mi cegła na nogę, poczuję ból. Jeśli ugryzę jabłko, poczuję jego smak. Gdy myślę, pewne procesy fizyczne i chemiczne zachodzą w moim mózgu. Pytanie polega jednak na tym, czy umysł jest tym samym, co fizyczno-chemiczny stan mózgu. Henri Bergson przekonywał, iż z tego, że A jest zależne od B, wcale nie wynika, że A jest tym samym co B. Jeśli kapelusz wisi na haku, to rzeczywiście poruszając hakiem, poruszamy kapeluszem – lecz absurdem byłoby twierdzić, że kapelusz jest hakiem. Zdaniem Nagela to, że praca świadomości zależy od mózgu, nie posuwa do przodu naszego rozumienia sensu świadomości.
Jak to jest być nietoperzem?
Amerykański filozof początkowo również był fizykalistą, porzucił jednak to stanowisko, czego wyrazem jest jego klasyczny już dziś tekst Jak to jest być nietoperzem?, w którym argumentował, że świadomości nie da się zredukować do materii. Według Nagela świadome życie – człowieka czy innych zwierząt – polega na subiektywnym poczuciu bycia sobą, czego nie uwzględniają teorie materialistyczne i redukcyjne. Te koncepcje wyjaśniają mechanikę zachowań czy nawet myślenia, ale już nie istoty samoświadomości. Doświadczenie subiektywne oparte jest na jakimś wyjątkowym punkcie widzenia, który opis obiektywny, materialistyczny zawsze pomija. My, istoty świadome, doświadczamy świata „od wewnątrz” i „tylko dla siebie”.
Aby zilustrować ten problem, Nagel sięgnął po przykład nietoperzy. Gatunek ten bez wątpienia ma jakąś formę świadomości i jest względnie blisko z nami spokrewniony (gdyby analizować, powiedzmy, osę, można byłoby mieć wątpliwości, że dysponuje jakimikolwiek doznaniami, ale w przypadku ssaka taki sceptycyzm jest mniej uzasadniony). Zarazem nietoperz – mimo łączącego nas pokrewieństwa – z powodu swojego specyficznego postrzegania świata, które opiera się na echolokacji, jawi się nam jako wręcz obca forma życia. Percepcja polegająca na odbieraniu wysyłanych pisków, które odbijają się od przedmiotów, jest zupełnie inna od naszej. To musi sprawiać, że coś takiego jak „świat wewnętrzny” nietoperza – jego bycie sobą – jest dla nas czymś zupełnie niepojętym i niewyobrażalnym.
Nawet jeśli wyobrazimy sobie, że mamy ciało nietoperza, polujemy na owady i zwisamy głową w dół, wciąż będzie to tylko wyobrażenie o byciu nietoperzem uformowane przez nasz umysł. Zoolodzy mogą opisywać specyfikę nietoperza, jego reakcje czy zachowania – wszystko to będzie jednak odwoływać się do tego, co przypomina nasze własne zachowania. Nie mamy dostępu do tego, jak nietoperz doznaje świata. Nawet gdyby zoologiczna wiedza na temat jego mózgu i percepcji była absolutna, to badacze i badaczki korzystający z niej i dysponujący ogromną wyobraźnią mogą zaledwie stwierdzić, że przypuszczają, jak to jest być nietoperzem. W dalszym ciągu nie będą tego pewni. Nigdy nie doświadczą subiektywnego poczucia związanego ze świadomością tego zwierzęcia. Subiektywne doświadczenie bycia jest pierwotne, nieprzekazywalne i nie daje się wyjaśnić za pomocą terminów fizycznych, chemicznych czy biologicznych. Jedyne, co możemy stwierdzić, to że z całą pewnością być nietoperzem jest jakoś.
Filozof proponuje też inny eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie kosmitów, którzy próbują opisać gatunek ludzki. Rejestrowałyby nasze zachowania, pragnienia, określony sposób postrzegania świata, doznania zmysłowe, ale żaden z ich opisów nie byłby w stanie uchwycić naszego specyficznego poczucia bycia sobą, naszej wewnętrznej perspektywy czy samoświadomości. Niemożność ta nie dotyczy tylko nietoperzy i kosmitów, osób głuchych czy niewidomych od urodzenia, ale każdego z nas. Nietoperze i kosmici to przypadki graniczne, które mają w całej ostrości ukazać to, że istnieją fakty i pojęcia, których nie potrafimy zrozumieć i których nie da się oddać w naszym języku. Nagel podkreślał, że nie chodzi jedynie o prywatne doznania poszczególnych jednostek, ale również o typy doznań specyficzne dla danych gatunków. To podobieństwa między doznającymi podmiotami umożliwiają wzajemne zrozumienie – do pewnego stopnia – i przyjmowanie cudzych punktów widzenia.
Czekolada w mózgu
Neurofizjologia może opisywać zachodzące w ciele zjawiska towarzyszące naszym doznaniom, ale wciąż będą to wyłącznie opisy zewnętrzne wobec doznań przeżywanych przez nas bezpośrednio. Wyobraźmy sobie, że pewnemu człowiekowi podczas operacji śni się drzewo. Jeśli lekarz zajrzy mu do mózgu, nie znajdzie w nim żadnego drzewa. Co więcej, nawet gdyby jakieś tam rosło – wyobraźmy to sobie na potrzeby tego wyjaśnienia – chirurg nie miałby żadnego powodu, aby utożsamić je z drzewem, którego nasz nieprzytomny pacjent doznawał we śnie.
Nagel w książce Co to wszystko znaczy? w podobny sposób analizuje zagadnienie wrażeń smakowych, a ściślej: zastanawia się nad smakiem czekolady. Topi się ona na języku, kubki smakowe odbierają chemiczną informację, która poprzez nerwy biegnie do mózgu, a w nim zachodzą odpowiednie zmiany. Tak powstaje doznanie. Możemy zaobserwować jego istnienie – neuroobrazowanie pozwoli nam powiedzieć o tym, że dane doznanie powstało. Jednak samo doznanie nadal nie jest możliwe do poznania. Znajomość zawartości czaszki nie równa się poznaniu sfery mentalnej jej właściciela. Nagel wyjaśnia, że nawet gdyby jakiś naukowiec posunął się tak daleko, by spróbować badanego mózgu, a nawet dalej – gdyby okazało się, że smakuje on czekoladowo ‒ wciąż byłoby to jedynie doznanie smakowe tego naukowca. Przeskok między subiektywnym doznaniem a obiektywnością jest niemożliwy. Nawet najbardziej drobiazgowa i skomplikowana analiza stanów fizycznych mózgu nie jest tożsama z poznaniem specyficznych, subiektywnych doznań, które w tym mózgu powstają.
Nagel podkreśla, że metoda naukowa polegająca na porzuceniu subiektywnych poglądów czy ocen dotyczących opisywanych zjawisk jest uzasadniona w każdym innym przypadku. Gdy – powiedzmy – jako botanik opisuję drzewo, dążę do obiektywnej charakterystyki, a mój opis musi brać w nawias wszystko to, co to drzewo dla mnie znaczy. Jednak w przypadku badania świadomości taka procedura badawcza jest niemożliwa do zastosowania. Jak bowiem – pyta filozof – opisywać istotę doświadczenia specyficznego dla danego człowieka, skoro ten opis polegałby na (udawanym) zapomnieniu tego, co jest w niej specyficznie ludzkie? Taki opis nie tylko nie przybliżałby nas do poznania umysłu, ale nawet więcej: odsuwałby nas od tego. W swoim artykule Jak to jest być nietoperzem? Nagel nie dochodzi jednak do wniosku, że materialistyczne teorie umysłu są z konieczności fałszywe. Problem polega na tym, że nie jesteśmy w stanie ich stosować w przekonujący sposób. Być może doznania, myśli i wyobrażenia są procesami fizycznymi czy chemicznymi, lecz nie potrafimy tych procesów zrozumieć i opisać, brakuje nam do tego odpowiednich pojęć (aby mieć nowe narzędzia do badań, trzeba najpierw mieć nowe pojęcia, za pomocą których można stworzyć nowe teorie i metody).
Pewną trudność teoretyczną sprawia już to, że z łatwością mogę sobie wyobrażać, iż moje wyobrażenia i stany mentalne nie wywołują żadnych zmian w mózgu, i odwrotnie – że modyfikacje mojego mózgu mogą nie wywoływać żadnych zmian w mojej rzeczywistości wewnętrznej. Zazwyczaj to, że potrafimy sobie coś wyobrazić, ani nie potwierdza, ani nie neguje jakiejś prawdy naukowej, ale w tym przypadku rozważamy samą zdolność do wyobrażenia i myślenia. Zadowalająca materialistyczna teoria umysłu powinna wyjaśniać, dlaczego relacja umysł‒ciało wydaje się przygodna. Zdaniem Nagela nie dość, że nie sposób wykazać, iż stany mentalne wynikają ze stanów fizycznych, to jeszcze problemem pozostaje fakt, że ścisły związek umysłu i ciała nam samym nie jawi się jako bezpośrednia oczywistość. Już Kartezjusz zauważał, że związek duszy z materią nie jest konieczny: skoro cechą duszy jest myślenie, a cechą materii bycie w przestrzeni, nie wydaje się absurdem istnienie zarówno ciała bez duszy, jak i duszy bez ciała. Absurdem zaś jest ‒ przykładowo ‒ woda, której wzór chemiczny to nie H2O. Ten wzór chemiczny jest daną substancją. Tego samego nie można powiedzieć o stanach mentalnych: one nie są tożsame z określonym stanem biochemicznym.
Umysł we wszechświecie
Zdaniem Nagela nasz świat wewnętrzny jest naszą podstawową realnością, a ciągłe marginalizowanie tego faktu – nawet jeśli daje perspektywę badawczą, która przynosi pewne pożytki w naukach o ludzkim o umyśle i jego funkcjonowaniu – daje nam jedynie fragmentaryczny obraz rzeczywistości. Według amerykańskiego myśliciela namysł nad specyfiką świadomości wiąże się z pytaniami od zarania stawianymi przez filozofię i naukę. Ich podsumowanie zawarł w swojej ostatniej książce Umysł i kosmos. Zwraca uwagę, że sam fakt, iż umysł potrafi poznawać świat, jest czymś zdumiewającym i zagadkowym. Dotychczasowe teorie naukowe nie są w stanie przekonująco wyjaśnić istnienia świadomych umysłów zdolnych do poznania obiektywnej rzeczywistości. Teorie mówiące o pochodzeniu świadomości, z którymi można się spotkać w literaturze inspirowanej darwinizmem, wskazują rolę, jaką świadomość i umysł miały odegrać w procesie przystosowania się do środowiska i do reprodukcji. Racjonalność czy myślenie miałyby pomóc w poruszaniu się, wynajdywaniu pożywienia, unikaniu drapieżników, budowaniu schronień – we wszystkim, co ułatwia przetrwanie. Nagel stwierdza jednak, że takie myślenie to błędne koło: jeśli nasze władze poznawcze i rozum sprowadzają się do walki o przetrwanie, to nie możemy bezwzględnie ufać tej teorii (ani żadnej innej). Jeśli wszelkie nasze myśli i rozumowania są „skrzywione” tym dążeniem do przetrwania, to nie ma żadnego czystego umysłu, czystej racjonalności, a także obiektywnej nauki.
Teoria o adaptacyjnym pochodzeniu rozumności podważa wszelką rozumność, z której nie możemy rezygnować, jeśli chcemy uprawiać naukę. Sama możliwość zgłębiania wiedzy przez umysł jest zdaniem Nagela faktem nie dość uwzględnianym przez teorie głównego nurtu nauki. Umiejętność rozumowania, czyli zdolność do rozróżniania prawdy od fałszu, ujawnia jakiś rodzaj pokrewieństwa pomiędzy strukturą umysłu a strukturą świata. Nagel wraca w tym punkcie do platońskiej koncepcji, zgodnie z którą tylko dzięki podobieństwu między umysłem a kosmosem jesteśmy w stanie poznawać ten drugi (Platon w ten sposób dowodził też nieśmiertelności duszy: skoro potrafimy poznawać wieczne idee i prawa rządzące światem, sami mamy w sobie coś wiecznego). Amerykański filozof podkreśla jednak, że nie wraca do dawnego antropocentryzmu i nie pozycjonuje człowieka w centrum wszechświata, bo świadomość dotyczy wielu innych stworzeń żyjących na Ziemi – wszelkich istot doświadczających jakichkolwiek stanów mentalnych, zarówno człowieka, jak i nietoperza, ośmiornicy czy osy.
Kwestia wartości
Nagel zwraca jednak uwagę na jeszcze jeden problem, z którym muszą zmierzyć się wszystkie interpretacje wyrastające z teorii ewolucji: świadome umysły żyją w świecie znaczeń, ludzie posługują się pojęciami dobra i zła, które jawią im się jako obiektywne.
Potrafimy rozpoznać – twierdzi autor książki – że cierpienie jest złem nie tylko wtedy, gdy sami go doświadczamy (czyli kiedy mamy w tym ewolucyjny interes), lecz także wtedy, gdy doświadcza go ktoś inny. Według Nagela nie tylko prawdy matematyczne czy dotyczące fizyki mogą być obiektywne – obiektywne są również prawdy moralne. Zadawanie komuś bezcelowego cierpienia jest złem samym w sobie. Dla amerykańskiego filozofa świat ludzkich wartości nie wynika z subiektywnych reakcji i nie jest racjonalizacją naszych pragnień czy obaw związanych z biologicznymi interesami gatunku.
Jeśli kogoś boli głowa i chcę tej osobie podać aspirynę, robię tak dlatego, że potrafię rozpoznać ból głowy jako coś obiektywnie złego ‒ twierdzi Nagel. Rozumuję, że zło jest złem, co wymaga podjęcia pewnego działania. Nie muszę tego robić, ponieważ spodziewam się odwzajemnienia, nie muszę niczego przy tym czuć. Rozpoznanie obiektywnych prawd moralnych – takich jak ta, że zadawanie bezcelowego bólu to zło – stanowi pretekst do działania i jego uzasadnienie. To, że jako człowiek zastanawiam się nad właściwym i niewłaściwym działaniem, czyli nad kwestiami, które nie pokrywają się z moim przetrwaniem czy przekazaniem genów, stanowi znaczącą trudność w ramach teorii ewolucyjnych. Ludzką świadomość cechuje dostęp do świata wartości – a to wielki problem teoretyczny, z którym współczesne pojęcia naukowe nie potrafią sobie poradzić.
Zgodnie ze standardową próbą wyjaśnienia w kategoriach ewolucyjnych moralność pomaga w przetrwaniu gatunku i jego reprodukcji, np. zapewnia troskę o potomstwo, minimalizuje konflikty w grupie, motywuje do wspólnych działań. Ale czy historia ludzkości to jedynie historia reprodukujących się organizmów? Nie dysponujemy przekonującym wyjaśnieniem, dlaczego zło jawi nam się jako obiektywne: problem nie polega na tym, czy istnieje obiektywne dobro czy zło, ale na tym, że potrafię ocenić daną sytuację moralnie niezależnie od tego, czy w niej uczestniczę, że w danej sytuacji potrafię dostrzec aspekt moralny, z którym nie mam żadnego interesu albo który nie ma żadnego aspektu praktycznego. Z punktu widzenia teorii inspirowanych darwinizmem moglibyśmy zupełnie obejść się bez pojęć dobra i zła i posługiwać się wyłącznie tym, co jest skuteczne bądź nieskuteczne dla przetrwania. Nasze zachowania i rozumowania mogłyby być podporządkowane tylko celom praktycznym, lecz wyraźnie tak nie jest.
Umiejętność rozpoznawania dobra i zła w świecie jest jednak dla nas na tyle istotna, że wymaga poważniejszego potraktowania. Mimo to porządek natury, który wyłania się ze współczesnych teorii naukowych, nie wyjaśnia, skąd biorą się ludzkie osądy i zachowania moralne. Nauka w przyszłości musi zmierzyć się z pytaniami: dlaczego wszechświat i ewolucja tworzą byty zdolne do rozumowania moralnego? W jaki sposób zachowania świadomych istot wynikają z przyjmowanych przez nie wartości? Można też sformułować jeszcze inne pytania, np. dlaczego działania tych istot na pewnym etapie rozwoju zaczynają dotyczyć dobra lub zła stworzeń nieobdarzonych świadomością? Jak to możliwe, że ‒ dajmy na to ‒ dbamy o stare drzewa? Zazwyczaj nie przebiega to w ramach praktycznego rozumowania: że, przykładowo, wyginiemy bez nich. Stare drzewa cenimy z uwagi na nie same – bo samo ich istnienie jawi nam się jako wartościowe. I znów nie chodzi o to, czy nasza ocena jest prawdziwa czy fałszywa; na gruncie współczesnej nauki niezrozumiałe jest to, że w ogóle dokonujemy takich ocen. A co z wszelkimi formami przyjaźni międzygatunkowej? Jaki sens ewolucyjny ma dokarmianie czy pojenie wron i gołębi? Nagel przyznaje, że można wyobrazić sobie, iż prawdy moralne to iluzje, które ewolucja wytworzyła, aby realizować interesy naszego gatunku. Pytanie jednak, czy nie jest to naciągana i niezbyt przekonująca teoria.
Początki życia
Rozważania Nagela nad świadomością prowadzą do wniosku, że konieczna jest rewizja dotychczasowych teorii dotyczących początków życia. Popularny naukowy obraz świata najczęściej tłumaczy je następująco: w jakiś (przypadkowy) sposób doszło do powstania mikroorganizmów w wyniku procesów chemicznych i fizycznych. Nagel stwierdza wprost, że to zdumiewające, jak taki pogląd można uznawać za oczywisty. Przeskok z materii nieożywionej do ożywionej i świadomej jest zupełnie niezrozumiały. I dalej: teorie ewolucyjne wyjaśniają powstanie biologicznego organizmu, ale nie świadomego bytu. Biorąc zaś pod uwagę kluczową rolę świadomości w życiu organizmów żywych, pełna teoria powinna uwzględniać świadomość.
Nie chodzi jednak o to, żeby odrzucać ewolucję, lecz o to, by nowe teorie, która muszą powstać, uwzględniały powstanie i rozwój umysłu: przedstawiały go nie jako rezultat przypadku, ale jako coś koniecznego. Teorie na temat początków życia muszą traktować umysł równie poważnie jak materię czy czasoprzestrzeń. Krytyka tego rodzaju tylko pozornie zbliża Nagela do zwolenników pseudonaukowej teorii inteligentnego projektu, którzy w historii życia na Ziemi widzą dowód działalności siły nadprzyrodzonej. Nagel przyznaje rację krytykom neodarwinizmu i uważa, że wskazane przez nich poważne problemy dotyczące wyjaśnienia pochodzenia życia należy uczciwie przemyśleć; niesprawiedliwie jest je odrzucać wyłącznie dlatego, że wynikają z pobudek religijnych.
Ale ani wyjaśnienia materialistyczne, ani religijne – jak zauważa filozof – nie spełniają naszych wymagań racjonalności. Koncepcję opartą na działaniu Boga Nagel chwali za to, że stara się rozwiązać problemy, które pomijają teorie materialistyczne. Niemniej ostatecznie je odrzuca, i to nie tylko z powodu swojego ateizmu. Problem z teoriami korzystającymi z pojęcia „Stwórcy” polega bowiem na tym, że sięgają po takie pojęcia jak „zamysł” czy „intencja”. Innymi słowy, stosują pojęcie „boskiego umysłu” wzorowanego na ludzkim. W tej perspektywie umysł Boga i jego wola miałyby wyjaśniać porządek natury. Tyle że my właśnie nie wiemy, czym jest umysł. Nie sposób wyjaśniać tajemnicy świadomości ludzi i zwierząt jeszcze bardziej tajemniczą teorią istnienia świadomości boskiej. Również tutaj natykamy się na błędne koło.
Zdaniem filozofa konieczne jest wypracowanie nowego stanowiska. Jednym z kierunków, w którym mogłaby pójść nauka w przyszłości, jest powrót do zapomnianego arystotelesowskiego pojęcia „przyczyn celowych”. Dla starożytnego filozofa ten rodzaj przyczyn odwoływał się do przyszłego „przeznaczenia” danego bytu, motywu jego zaistnienia. Krytycy tego pojęcia uznają je za przejaw antropomorfizmu: twierdzą, że tylko ludzkie działania mogą mieć cel. Zwolennicy twierdzą zaś, że bez idei celu obserwowalnego zjawiska niemożliwe jest jego zrozumienie. Powstanie danej rośliny można wyjaśniać określonymi zjawiskami – wysiewem nasion, fotosyntezą, zwiększeniem objętości komórek – ale w ten sposób w ogóle nie dotykamy kwestii, po co ona powstała.
Według tej propozycji Nagela narodziny życia na Ziemi nie były zjawiskiem przypadkowym, lecz celowym. Podobnie jak w przypadku teorii inteligentnego projektu, świadomość i umysł miałyby raczej stanowić coś oczekiwanego w historii wszechświata, a nie efekt uboczny procesu ewolucji. W tej perspektywie zaś żywe umysły jawią się – jak to ujmuje Nagel – jako budzenie się kosmosu z bardzo długiego snu.
Słońce, przyroda, uśmiechy i pełen relaks – 7 i 8 września 2024 r. na warszawskim Jazdowie odbędzie się coroczny Festiwal Czasu Wolnego LABA, organizowany przez Fundację PRZEKRÓJ i Partnerstwo Otwarty Jazdów. Zapraszamy do obejrzenia wspomnień z edycji 2023!
W ubiegłym roku w programie mieliśmy kilkadziesiąt warsztatów, gier terenowych, spotkań i zajęć – dla dużych i małych. Uczestnicy mogli m.in. wziąć udział w bezpłatnych zajęciach jogi, warsztatach literackich i plastycznych, wieczornej potańcówce przy ludowej muzyce na żywo albo odwiedzić mieszkające na Jazdowie pszczoły i kury.
Po więcej informacji na temat tegorocznej edycji zapraszamy na stronę wydarzenia na Facebooku.