„Tędy. Prosto. To niedaleko” – rzucił kierowca. Podziękowałam za podwózkę. Autobus nie dojeżdżał do Nowych Gniewniewic, lecz przed Starymi Grochalami skręcał do Cybulic Małych.
Należało więc sobie radzić. Liczyć na to, że kierowcy zauważą gest ręki, poczują zew przygody, wcisną hamulec, z pobocza poderwie się kurz, dłoń zaprosi do środka. Na tylnym siedzeniu nie będzie zbyt wiele miejsca, ale to nie szkodzi. Można przesunąć torby z zakupami, zabawki dziecka i ubrania na zmianę, podkulić nogi, przytulić się do drzwi. Oczy chłoną Mazowsze: Nowe Grochale, Nową Małą Wieś, Małą Wieś przy Drodze.
I jest – ktoś się zatrzymał. Z nosem przy szybie opowiadałam: wyruszam dziś śladami pierwszej zorganizowanej wycieczki na polskim niżu. Patrzyłam w lusterko na minę kierowcy – czy jest pod wystarczająco dużym wrażeniem. On jednak milczał. „Wie pan – ciągnęłam niezrażona – ta wycieczka odbyła się 117 lat temu! Prawie 400 osób ruszyło do Puszczy Kampinoskiej. Wyobraża pan sobie taką wycieczkę dziś?” „Nie” – odpowiedział krótko. W Nowych Gniewniewicach samochód gwałtownie wyhamował przed wąską asfaltówką odbijającą z głównej drogi w prawo. Tędy. Prosto. To niedaleko. „Powodzenia” – w lusterku dostrzegłam nieoczekiwaną zmianę mimiki kierowcy. Chciałam wierzyć, że to był uśmiech.
Jeszcze kilkaset metrów. Na końcu drogi wał przeciwpowodziowy. Ze wzniesienia widać ją jak na dłoni. Królowa Wisła. Stoję przed nią onieśmielona. O tej porze roku – a był początek maja – Wisła płynęła szeroko. Minie jeszcze kilka tygodni, a spod wody wyłonią się wyspy, łachy i mielizny. Wiślane plaże zaroją się od ludzi. Pozimowe ciała, blade i niedogrzane, będą chłonąć ciepło z piasku. Wieczorami zapłoną ogniska, dym podrażni oczy. W letnie miesiące wrócimy nad Wisłę, będziemy znowu u siebie.
Jaka była Wisła 2 czerwca 1907 r., kiedy parowce „Kopernik” i „Nadwiślanin” dobiły do przystani w Nowych Gniewniewicach? Czy rozlewała się równie szeroko? A może spod wody wyłonił się już skrawek plaży? Jak wysoki był brzeg? Zadawałam sobie te pytania, stojąc nad Wisłą w tym samy miejscu, co oni przed laty, i próbując sobie wyobrazić, jak mogła przebiegać zorganizowana przez Polskie Towarzystwo Krajoznawcze wycieczka, w której wzięło udział aż 387 osób. „Młodzież i starsi, chłopcy i dziewczęta, ludzie różnego stanu i zawodu” – relacjonowano na łamach czasopisma „Świat”.
Wynajęto dwa parostatki, gdy okazało się, że tak wiele osób na własne oczy chce zobaczyć Puszczę Kampinoską. Spłynęło aż 400 zgłoszeń! „Przeciągły ryk syreny odbija się echem w murach Powiśla. Po chwili znikają mury, znikają mosty; dwie smugi czarnego dymu snują się pośród żółtych wybrzeży. Na pokładach obu statków rojno, gwarno, wesoło” – wycieczka musiała być nie lada wydarzeniem towarzyskim, skoro poświęcono jej dwukolumnowy artykuł w poczytnym przedwojennym tygodniku „Świat”. Na pokładzie ekscytacja mieszała się ze zniecierpliwieniem. Jak długo jeszcze. Kiedy dobijemy. Gdzie ta puszcza. Znowu stoimy na mieliźnie. Uff, płyniemy. Co się dzieje. Dlaczego statek nie płynie. Mielizna, no tak. Podróż umilał śpiew naprędce skleconego przez PTK chóru, na pokładzie sprzedawano mapy Puszczy Kampinoskiej i okazjonalne pocztówki.
To była wycieczka jak spektakl – całość wyreżyserowana przez Polskie Towarzystwo Krajoznawcze powołane w 1906 r. z inicjatywy Aleksandra Janowskiego, Kazimierza Kulwiecia, Zygmunta Glogera i Mikołaja Wisznickiego na fali odwilży w zaborze rosyjskim. Organizacja miała łączyć ponad zaborowymi podziałami, a jej motto brzmiało: „Przez poznanie do umiłowania kraju”. „Poznanie kraju” nie było jedynie teoretycznym postulatem – realizowano je w praktyce. Obejrzano wycieczki po Polsce, w których uczestniczyło czasem nawet kilkaset osób, publikowano literaturę krajoznawczą, w tym czasopisma „Ziemia” i „Orli Lot”, organizowano prelekcje o historii i geografii ziem polskich i budowano schroniska górskie.
Jednym z najbardziej aktywnych członków PTK był wspomniany pedagog i krajoznawca Aleksander Janowski, który wraz z Kazimierzem Kulwieciem wyreżyserowali i poprowadzili ten niezwykły spektakl, jakim była pierwsza zorganizowana wycieczka na niżu polskim. Występują w nim osoby wcielające się w rolę jeszcze mało znaną – turystów. Turystów, którzy wyruszają w drogę dla przyjemności, a nie z konieczności, i którzy korzystają z nowego wynalazku epoki przemysłowej – czasu wolnego. Scenografię ma stanowić nadwiślańska i puszczańska przyroda. To na jej tle początkujący turyści będą przeżywać zachwyt i rozczarowanie, nieodłączne składowe turystycznego doświadczenia.
Wreszcie parowce dobiły na miejsce: „ani mostka, ani podjazdu, ani ludzkiej siedziby”. Tłum wysypał się na brzeg. Miejscowi chłopi czekali w gotowości. Na furmanki zapakowano bagaże.
W drogę! „Przez zarośla, wydmy, pagórki, snują się one, spieszą do owej »puszczy«. Takiego korowodu pewnie nie widziały te strony”.
Ruszyłam śladem tej wycieczki: przez łąki w Gniewniewicach, Drogą Kościelną w Leoncinie, przez Teofile do Starej Dąbrowy, częściowo żółtym szlakiem imienia Aleksandra Janowskiego liczącym 21 kilometrów, a wyznaczonym przez krajoznawcę Lechosława Herza, który Puszczę Kampinoską zna jak mało kto. Chciałam zobaczyć, jak w ciągu 117 lat zmienił się miejscowy krajobraz: co się w nim zapisało, a co zostało bezpowrotnie wymazane.
Gdy szykowałam się do wycieczki, pakowałam w papier kanapki z jajkiem, bez których trudno mi sobie wyobrazić krajoznawczą przygodę, gdy nalewałam do termosu herbatę, zupełnie nie licząc na to, że w południe będzie jeszcze ciepła, gdy szukałam w pośpiechu butów na grubej podeszwie i pędziłam na przystanek autobusowy – wyobrażałam sobie początek wycieczki. Spacer przez gniewniewickie łąki, jak oni wtedy. Przed siebie. Trawa sięga za kolana. Można się w niej położyć i schować przed światem. A potem wstać i iść dalej, a świat nie rości sobie do nas żadnych pretensji, niczego od nas nie chce.
Ta romantyczna wizja nie miała się zrealizować i po kilku minutach spaceru odczułam frustrację, o której pisał chociażby Henry David Thoreau w eseju Sztuka chodzenia. Pisarz i filozof przewidywał w drugiej połowie XIX w., że zawłaszczenie przestrzeni jest kwestią czasu. Własność będzie święta, a granice nieprzepuszczalne. „[…] przyjdzie pewnie czas, kiedy wszystko podzielone będzie na tak zwane parki, w których niewielu znajdzie wyszukaną i ograniczoną przyjemność spacerowania – czas, kiedy wszystko będzie ogrodzone płotami, kiedy wymyśli się pułapki i inne urządzenia służące do tego, by zmusić ludzi do chodzenia głównymi drogami, kiedy chodzenia po ziemi oznaczać będzie wkraczanie na czyjąś posiadłość” (przeł. P. Madej). Kiedy mijałam tujopłot, przechodziłam pod ogrodzeniem z drutu, szłam miedzą i wzdłuż betonowego płotu, zastanawiałam się, czy Thoreau nie miał racji, gdy nawoływał z rewolucyjnym żarem: „Ludzie powinni podpalić swoje żywopłoty, a las zostawić w spokoju!”.
Pierwsi turyści bardzo pragnęli zobaczyć puszczę. Niewykluczone, że wyobraźnia podsuwała im utrwalone w kulturze i sztuce obrazy: puszczańskich ostępów, rozłożystych drzew, leśnej gęstwiny. Może chcieli widzieć ją dziką i tajemniczą, a siebie jako pionierów, którzy odkrywają białe plamy na mapie. Dziś trudno wyobrazić sobie, że można mieć takie oczekiwania wobec Puszczy Kampinoskiej, do której z Warszawy można dostać się w zaledwie pół godziny autobusem podmiejskim. Kampinos jest dziś dla wielu nieco większym parkiem, przestrzenią rekreacji. Opcją drugiego wyboru, gdy nie ma czasu, żeby pojechać do „prawdziwej” puszczy, np. Białowieskiej.
Jednak w 1907 r., kiedy Polska była raczej wspomnieniem i projektem na przyszłość niż okrzepłym bytem państwowym, wycieczka do znajdującej się w zaborze rosyjskim Puszczy Kampinoskiej musiała stanowić wielkie wydarzenie. Pisze o tym krajoznawczyni Maria Kann w swojej książce Wierna puszcza (1972), przytaczając słowa jednej z uczestniczek wycieczek organizowanych przez Aleksandra Janowskiego Marii Mickiewicz: „Byliśmy bardzo spragnieni polskości. […] – Wyprawy z »Wujem« dawały nam uczucie swobody. W lesie czy na statku można było porozmawiać o dziejach naszego kraju”. To nie mogło się podobać carskim władzom. I nie podobało się, o czym również wspomina Maria Kann: „Zdarzały się przypadki aresztowania krajoznawców, a na porządku dziennym było przymusowe odsyłanie wycieczkowiczów do miejsca zamieszkania jako… włóczęgów”.
W tamtą majową sobotę szłam więc przez Teofile i Leoncin po śladach przedwojennych krajoznawców i krajoznawczyń, mijając zakłady przetwórstwa mięsnego, stację paliw, piaskarnię, halę fabryczną z intrygującym napisem „kosmetyka samochodowa”, sklep z plastikowymi wieńcami pogrzebowymi i z odzieżą prawdopodobnie wyprodukowaną w Państwie Środka. Nad głową szybował samolot – lotnisko w Modlinie znajduje się nieopodal.
Jeszcze trzy kilometry, jeszcze dwa, wyłoni się puszcza. A tymczasem, chcąc odwrócić uwagę od nowoczesnych dekoracji i ich trudnej w odbiorze estetyki, wyobrażałam sobie, w jakim nastroju mogli być uczestnicy wycieczki. Czy świadomość, że robią coś niezwyczajnego i wręcz pionierskiego, wywoływała radość? Ekscytację? Z zaciekawieniem wpatrywali się w miejscowy krajobraz? A może jednak byli dotknięci tym, że polska wieś ani spokojna, ani wesoła? A już na pewno nie zasobna. Kazimierz Sporzyński relacjonował na łamach tygodnika „Świat”: „Gdzie ujrzysz schludny domek, sad porządny, ziemi dobrej szmat spory, powita cię gospodarz niemiec. Dokoła zaś niskie, ciasne, brudne rozsiadły się nasze strzechy włościańskie, na glebie lichej, na piaskach, na glinach” (pisownia oryginalna). Czy ten widok skłonił ich do rozmowy o tym, jak świat jest urządzony, że mogłoby być sprawiedliwiej i dla wielu lepiej? A może bardziej interesowało ich, kiedy wreszcie dotrą do wymarzonej puszczy?
Puszcza odsłaniała się wycieczkowiczom stopniowo. Najpierw zobaczyli „pierwsze sosenki”, potem las zaczął gęstnieć. Bagna, wydmy, kępy olsu. Gdzieniegdzie niewielkie śródleśne polany. Ścieżki tak piaszczyste, że zapadali się w nie po kostki, a koła furmanek – aż po osie. Po godzinie marszu dotarli na skraj puszczy, gdzie zatrzymali się na odpoczynek na niewielkiej polanie (w pobliżu tego miejsca krzyżują się dziś szlaki żółty i zielony, o czym wspomina Lechosław Herz na swoim blogu Mazowsze z sercem). Na zdjęciu z wycieczki opublikowanym w „Świecie” siedzą na kocach w grupkach, po dwie–trzy osoby: panie w kapeluszach i sukniach do kostek, panowie w eleganckich garniturach, pod krawatem. Dookoła sosny, proste i strzeliste, ich wierzchołki wybiegają poza kadr. Z relacji opublikowanej w „Świecie” wynika, że niektórzy uczestnicy nie kryli rozczarowania. „To jest puszcza?” – pytali z przekąsem.
Nie oni pierwsi i nie ostatni powątpiewali w „puszczańskość” Puszczy Kampinoskiej. „Z przyrodniczego punktu widzenia Puszcza Kampinoska przestała być puszczą z chwilą, gdy człowiek począł ją eksploatować i zalesiać” – pisał w latach 30. ubiegłego wieku prof. Roman Kobendza, botanik i wraz z Jadwigą Kobendziną inicjator utworzenia w 1959 r. Kampinoskiego Parku Narodowego. W Sadze Puszczy Białowieskiej Simona Kossak nie przebiera w słowach: „Las wyhodowany przez człowieka tak się ma do puszczy, jak krowa do żubra, jak kundel wiejski do wilka, jak Puszcza Notecka, Kampinoska i Niepołomicka do Puszczy Białowieskiej. Jak tombak do złota”.
Kossak nie wspomina jednak, że degradację Puszczy Kampinoskiej z wilka do kundla poprzedziła kilkuwiekowa eksploatacja. Pod koniec XVIII w. intensywnie rozwijała się na tym terenie gospodarka leśna. Kampinoskie sosny były pożądanym towarem na rynkach drzewnych, w przemyśle stoczniowym wykorzystywano je do budowy masztów. W połowie XIX w. zaczęto prowadzić intensywne prace melioracyjne, które potrwały do lat 70. XX wieku. Puszczę pocięła sieć kanałów odwadniających: Łasica, Zaborowski, Kromnowski, Olszowiecki i Ł-9. Należy jeszcze wspomnieć o powstaniu styczniowym i dwóch wojnach światowych. O tym, że podczas pierwszej wojny będąca pod okupacją niemiecką Puszcza Kampinoska straciła 2324 hektary drzewostanów, a podczas drugiej wycięto kolejne 2378 hektarów.
Większość borów sosnowych porastających wydmy – o czym pisze Lechosław Herz w swoim przewodniku po Puszczy Kampinoskiej – pochodzi z monokulturowych zalesień, których dokonywali m.in. Niemcy podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. „Antropogeniczne pochodzenie Puszczy Kampinoskiej to jej wstydliwe dziedzictwo, z którym nie do końca potrafimy sobie poradzić” – piszą Szymon Jastrzębowski i Tomasz Związek w książce Puszcza Kampinoska. Opowieści o wydmach, mokradłach i sosnach. Twórcy Kampinoskiego Kolektywu Przewodnickiego „ZaPuszczeni” proponują, by zaakceptować Puszczę Kampinoską taką, jaka jest. W Puszczy Kampinoskiej zobaczyć to, czego nie dostrzegała Simona Kossak, ale potrafiła docenić Jadwiga Kobendzina: „Białowieża ma wspanialsze, pierwotne drzewostany, ale jej teren jest wyrównany, płaski i monotonny. Puszcza Kampinoska przewyższa ją bogactwem ukształtowania powierzchni oraz zmiennością szaty roślinnej”.
Zaciekawienie się Puszczą Kampinoską może nie przyjść od razu i naturalnie. Stąd podążanie tropem wycieczki sprzed 117 lat. Niech przedwojenni krajoznawcy i krajoznawczynie będą przewodnikami po kampinoskich krajobrazach.
W Gniewniewicach można stanąć nad brzegiem Wisły, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać 11 tys. lat temu. Koryto Prawisły liczyło wówczas w najszerszym miejscu nawet 18 km – to mniej więcej tyle, ile z Warszawy Centralnej do Konstancina-Jeziorny albo z Lotniska Chopina do Rembertowa. Pierwsze osady powstaną dopiero za kilka tysięcy lat. Na razie woda rozlewa się po horyzont, z rzadka spod powierzchni wystają łachy piasku. Prawisła podąża na północ, ale napotyka czoło lądolodu skandynawskiego, który grubym płaszczem pokrywa Polskę, choć nie dociera na południe, zatrzymuje się około 50 km od terenu dzisiejszej Puszczy Kampinoskiej. Prawisła kieruje się więc ku zachodowi wzdłuż krawędzi lądolodu. To jest dobry moment, żeby otworzyć oczy i zerknąć na mapę. Oto kampinoski przekładaniec: pas wydm, pod nim pas bagien, znowu pas wydm i pas bagien. Od lewej do prawej, równoleżnikowo. W tej powtarzalności form geologicznych można znaleźć ukojenie. Z mapy wzrok niech znowu powędruje na rzekę i w głąb czasu. Z piaszczystych łach i kęp na Prawiśle zachodni wiatr formuje wydmy. Potem wyrośnie na nich las, pierwsze pojawią się brzozy, wierzby karłowate i sosny. W dawnym korycie Prawisły powstaną bagna. Puszcza Kampinoska wzięła się z wody, wiatru i piasku. Spoiwem był czas.
Kazimierz Kulwieć wraz z grupą młodzieży dotarli do Starej Dąbrowy, po drodze zbierając okazy botaniczne. Musieli więc wspiąć się na wzniesienie biegnące tuż nad wsią – pasmo wydm parabolicznych o wysokości sięgającej 30 metrów. Po drodze mogła zachwycić ich dąbrowa świetlista, snopy światła słonecznego między grubymi pniami, półmrok w poszyciu, chłód ziemi. Może zadzierali wysoko głowy, by dojrzeć czubki sosen masztowych, podziwiali ich proste pnie. Czy dotarli do torfowiska, dziś wchodzącego w obszar ochrony ścisłej Biela, a Kazimierz Kulwieć wyjaśniał im, jakie wymagania środowiskowe mają rosnące tu olsza czarna i brzoza omszona?
Zadawałam te pytania już nie wiem komu: sobie czy kamieniowi w Starej Dąbrowie, do której dotarłam po czterech godzinach spaceru przez wszystkie strefy puszczańskie: taras zalewowy, wydmy, bagna i taras wysoki. Kamień rzecz jasna milczał i tylko wbita w niego tablica informowała, że to na cześć i ku pamięci pierwszej zbiorowej wycieczki Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Więc to tu. Tu zaczęła się 117 lat temu turystyka nizinna. Rozglądam się dookoła: dąbrowa świetlista, bór sosnowy, wydmy i torfowiska. Powstałe z wody, piasku, wiatru. I czasu.
Wszystkie kultury widzą w podróży metaforę życia i poszukiwania sensu. Na Wschodzie jej wyrazem jest słowo tao, po chińsku „droga” lub „ścieżka”. W buddyzmie praktyka medytacji zwykle określana jest jako ścieżka – ścieżka uważności, ścieżka właściwego zrozumienia, ścieżka koła prawdy (dharma).
Tao i dharma oznaczają również sposób istnienia rzeczy, prawo rządzące wszystkim, co istnieje i nie istnieje. Wszystkie zdarzenia, niezależnie od tego, czy na zewnątrz jawią się nam jako dobre czy jako złe, w istocie pozostają w harmonii z tao. Naszym zadaniem jest nauczyć się dostrzegać tę fundamentalną harmonię oraz żyć i podejmować decyzje w zgodzie z nią. Często jednak nie jest tak całkiem jasne, co jest słuszne. Pozostawia to wiele miejsca dla wolnej woli i szlachetnego działania, ale również dla napięcia i kontrowersji, nie wspominając już o całkowitym zagubieniu.
Praktykując medytację, w istocie uznajemy, że w tej chwili jesteśmy na drodze życia. Ścieżka rozwija się w tej i w każdej kolejnej chwili. Medytacja słusznie uważana jest bardziej za „drogę” niż za technikę. Jest to droga bycia, droga życia, droga słuchania, droga podążania ścieżką życia i bycia w harmonii z tym, co jest. Po części oznacza to uznanie, że niekiedy, często w bardzo decydujących momentach, naprawdę nie mamy pojęcia, dokąd zmierzamy ani nawet gdzie jest ścieżka. Chociaż zarazem możemy bardzo dobrze wiedzieć, gdzie jesteśmy w danej chwili (nawet jeśli jest to świadomość zagubienia, pomieszania, rozwścieczenia albo braku nadziei). Z drugiej strony często zdarza się, że wpadamy w pułapkę nadmiernej pewności, iż naprawdę wiemy, dokąd zmierzamy, szczególnie jeśli popycha nas osobista ambicja i bardzo mocno czegoś pragniemy. Jest to ślepota powstająca z samoutrwalających się przymusowych działań, które budzą w nas przeświadczenie o posiadaniu wiedzy, podczas gdy naprawdę wiemy mniej, niż się nam zdaje.
Woda życia, bajka ze zbioru braci Grimm, mówi, jak to zwykle bajki, o trzech braciach, księciach. Dwaj starsi bracia są chciwi i egoistyczni. Najmłodszy jest dobry i rozważny. Ich ojciec, król, cierpi na śmiertelną chorobę. Starzec, który w tajemniczy sposób pojawia się w pałacowym ogrodzie, pyta braci o przyczynę smutku, a gdy dowiaduje się, w czym leży problem, sugeruje, że lekarstwem może być woda życia. „Jeśli król się jej napije, znowu będzie zdrowy, ale trudno ją znaleźć”.
Najpierw najstarszy brat otrzymuje pozwolenie i rusza na poszukiwanie wody życia dla ojca, żywiąc cichą nadzieję, że w ten sposób pozyska jego względy i sam zostanie królem. Dosiada konia i prawie natychmiast spotyka przy drodze krasnoludka, który zatrzymuje go i pyta, gdzie się tak spieszy. Zniecierpliwiony książę traktuje krasnoludka lekceważąco i protekcjonalnie, nakazując mu zejść z drogi. Wychodzi z założenia, że zna drogę po prostu dlatego, iż wie, czego szuka. Lecz tak nie jest. Ten brat nie potrafi pohamować swojej arogancji i ignoruje wiele możliwości, jakie mogą pojawić się w życiu.
Oczywiście krasnoludek w bajkach nie jest jakąś fizyczną istotą, lecz symbolem wyższych mocy duszy. W tym przypadku samolubny brat nie jest w stanie zbliżyć się do swej wewnętrznej mocy i doświadczać siebie z dobrocią i mądrością. Z powodu jego arogancji krasnoludek sprawia, że ścieżka wprowadza go w coraz bardziej zwężający się wąwóz, w którym w końcu nie może już ani posuwać się do przodu, ani cofnąć, ani skręcić; jednym słowem: utyka. I tam pozostaje, podczas gdy historia toczy się dalej.
Gdy pierwszy brat nie wraca, drugi z książąt rusza spróbować szczęścia. Spotyka krasnoludka, traktuje go w ten sam sposób i kończy tak jak pierwszy brat. Ponieważ symbolizują oni różne części tej samej osoby, można powiedzieć, że niektórzy ludzie nie są w stanie niczego się nauczyć.
Po jakimś czasie trzeci brat rusza po wodę życia. Spotyka krasnoludka, który pyta go, dokąd się tak spieszy. On jednak, w odróżnieniu od swych braci, zatrzymuje się, schodzi z konia i opowiada krasnoludkowi o chorobie ojca i poszukiwaniu wody życia, przyznając, że nie ma pojęcia, gdzie szukać ani w którym kierunku ruszyć. Na to krasnoludek oczywiście odpowiada: „Och, ja wiem, gdzie można znaleźć wodę życia” i mówi mu, gdzie ona jest i jak ma postępować, żeby ją zdobyć. Wszystko to jest bardzo skomplikowane. Książę słucha uważnie i zapamiętuje polecenia.
W tej bardzo kunsztownej opowieści pojawia się wiele wątków, których zbadanie pozostawiam zainteresowanym czytelnikom. Tutaj chodzi jedynie o to, że czasami dobrze jest przyznać się przed sobą, iż nie zna się drogi, i być otwartym na pomoc z nieoczekiwanej strony. Dzięki temu uzyskujesz dostęp do wewnętrznych i zewnętrznych energii i sprzymierzeńców, których stwarza twoja własna serdeczność i bezinteresowność. Oczywiście samolubni bracia również są wewnętrznymi przejawami psychiki. Ta opowieść pokazuje nam, że uleganie zwykłym ludzkim skłonnościom do zaabsorbowania własną osobą i arogancji, ignorowanie szerszego porządku rzeczy prowadzi ostatecznie do życiowego impasu, w którym nie będziesz mógł posunąć się do przodu, cofnąć ani skręcić. Historia trzech braci mówi nam, że trwając przy takiej postawie, nigdy nie znajdziesz wody życia i utkniesz być może na zawsze.
Praktyka uważności wymaga, byśmy uszanowali i uznali naszą własną „energię krasnoludka”, zamiast rzucać się na oślep w wir różnych spraw, z umysłem zupełnie pozbawionym kontaktu z ogromnymi częściami nas samych, kierowanym przez ciasne ambicje i pragnienie osobistego zysku. Ta historia mówi nam, że tylko wówczas możemy osiągnąć pomyślność, gdy w swoim postępowaniu świadomi jesteśmy istniejącego stanu rzeczy, co oznacza również gotowość do przyznania, że nie wiemy, dokąd zmierzamy. Najmłodszy brat musi przebyć długą drogę, zanim będzie można uznać, że wie, jak się sprawy mają (z jego braćmi na przykład). Boleśnie doświadcza perfidii i zdrady i płaci wysoką cenę za swą naiwność, nim w końcu posiądzie pełnię swej energii i mądrości. Symbolicznie ukazuje to scena końcowa, w której jedzie środkiem drogi wyłożonej złotem, poślubia księżniczkę (o której wam nie mówiłem) i zostaje królem (całkowicie dojrzałym człowiekiem) – nie w królestwie swego ojca, lecz we własnym.
Fragment książki Jona Kabat-Zinna Gdziekolwiek jesteś, bądź, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2022. Skróty i usunięcia przypisów pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Pod koniec czerwca 2023 r. pizzeria Ria w Kramatorsku została trafiona przez rosyjską rakietę. Przypadek sprawił, że wśród gości restauracji był wybitny polski fotograf, Wojciech Grzędziński. Jego zdjęcie przedstawiające kobietę uwięzioną pod gruzami obiegło świat. Do 17 sierpnia fotografie z wojny w Ukrainie można obejrzeć na wystawie w Leica Gallery w Warszawie.
Wchodzisz do galerii i musisz wejść w obraz. Na kotarze wyświelone jest z rzutnika zdjęcie tłumu ludzi. Trzeba rozsunąć kotarę, przedrzeć się przez nich. W środku kilkadziesiąt zdjęć, kilka ekranów i tkaniny z tekstami. Oglądamy zranionych ludzi, miasta w gruzach, steranych żołnierzy i dymy na horyzoncie całkiem ładnego krajobrazu. Dzięki lakonicznym reporterskim podpisom wiadomo, gdzie i kiedy dane zdjęcie zostało zrobione, czasem podana jest też informacja o imieniu człowieka znajdującego się na fotografii lub o tym, na jaką sytuację właściwie patrzymy. Niewiele. Za to na tkaninach można przeczytać 20 dłuższych historii, fragmenty rozmów, poznajemy dużo liczb. Teksty i zdjęcia. Wspólnie opowiadają historie – i rozrywają serce.
Wystawa jest piękna. To nie tylko moje zdanie. Kilka znajomych osób, które już zdążyły ją obejrzeć, także ją tak określiło. A przecież wojna, jej obrazy nie mogą być piękne – więc szybko cofam to słowo. Dziwi dopisek przy wejściu na wystawę: „Wszystkie fotografie przedstawiają rzeczywiste, niearanżowane sytuacje i wydarzenia”. Wydawało mi się, że to rozumie się samo przez się. Ale może właśnie trzeba to doprecyzować.
***
Wojciech Grzędziński: To są zdjęcia informacyjne, opisujące i pokazujące rzeczywistość. Razem z fenomenalnymi tekstami Pawła Reszki stanowią w pewnym sensie dawną formę opowiadania historii. Dawną, bo dzisiaj nie ma jej w prasie. Wystawa jest opowieścią, dokumentalnym zapisem wojny w Ukrainie, od początku konfliktu w 2014 r. – co odzwierciedlone jest w tekstach Pawła. Moje zdjęcia zaczynają się od 2016 r., aż do końca kwietnia bieżącego roku.
To podróż przez wojnę i powtarzalność tych historii. Niezależnie od czasu i miejsca, w którym się wydarzają, opowiadają ciągle o tym samym. Jak spojrzysz na to szerzej, w kontekście nie tylko tego samego kontynentu czy kręgu kulturowego, to wojna jest zawsze tym samym. Towarzyszy mi naiwna nadzieja, że uda mi się zwrócić na to uwagę.
Joanna Kinowska: Jak się czujesz, wiedząc, że robisz zdjęcia, których ludzie nie chcą oglądać?
To wrażenie – że robię zdjęcia, których ludzie nie chcą oglądać – mam już od bardzo dawna. Nie chodzi o to, że te zdjęcia są brzydkie czy dramatyczne, ale o to, że po prostu istnieją. Ludzie nie chcą oglądać rzeczy, które zmuszają ich do refleksji i wytrącają ich z poczucia komfortu. Można fotografować bezdomnych na ulicy, przemoc domową, która ma miejsce dwie przecznice dalej, ubóstwo albo przeciwnie: zaniedbane dzieci z bogatych domów – i ludzie też nie będą chcieli na to patrzeć, bo jest to coś, co nie przystaje do wyidealizowanego i komercyjnego wizerunku naszego świata. A my lubimy być samozadowoleni i samospełnieni – tyle że nie jest to sposób patrzenia, w którym dziennikarstwo fotograficzne się odnajduje.
Ile wojen fotografowałeś?
Nie wiem, nie chcę tego liczyć. Niedawno za to zdałem sobie sprawę z tego, że w tym roku w sierpniu minie 18 lat, od kiedy wyjechałem na pierwszą wojnę, taką, na której do mnie strzelano. To był Liban w 2006 roku.
Mnóstwo czasu. Czy jest coś takiego, co cię szczególnie poruszyło na wojnie w Ukrainie?
Jest mnóstwo rzeczy, które mnie tam poruszyły. Mam takie poczucie, że w tej wojnie zetknąłem się w pewnym sensie z tematami tabu. Chodzi o rozkład rodzin, o to, jak wojna niszczy najbardziej podstawową komórkę społeczną.
W mojej idealistycznej wizji wojny akurat rodzina w takiej sytuacji się zespala. Ty pokazujesz, że takie jest tylko moje wrażenie.
Myślę o różnych historiach, np. takiej, że małżonkowie byli zamknięci w kanciapach kilkanaście metrów od siebie. Ją gwałcili, a on nie mógł wtedy nic zrobić. Jak taka rodzina ma się po czymś takim podnieść? Ona pyta: „Czy ty wiedziałeś, co ze mną robili?”. Wyraz twarzy tego mężczyzny mówi wszystko…
Albo jak za kilka lat będzie funkcjonować rodzina mojej przyjaciółki, która poszła walczyć? Samotna matka, trzy córki. Teraz wychowuje je babcia. Jak one będą dalej żyć?
Albo chłopak, dwadzieścia parę lat, poznał dziewczynę, jedzie na wojnę, wraca bez trzech kończyn. Bez trzech kończyn! Albo jak ma sobie poradzić gość, który zaciągnął się do wojska, przyjechał na przepustkę po dwóch miesiącach, w mundurze, z karabinem – i zastał swoją dziewczynę z innym. Jak tacy ludzie mają normalnie funkcjonować? Zetknąłem się z wieloma historiami, w których rodziny przestają sobie radzić na bardzo podstawowym poziomie. Oczywiście zdarzają się też przykłady piękne, gdzie człowiek wraca oślepiony i bez kończyn, bo coś przy nim wybuchło, ale kamizelka go uratowała. I jego żona jest przy nim.
Z jednej strony mówisz, że wojna zawsze jest tym samym, różne są tylko jej odcienie, a z drugiej strony zdaje się, że w przypadku Ukrainy jesteś w szczególny sposób poruszony historiami. A przecież takie same lub bardzo podobne musiały zdarzać się też i w Libanie, i w Afganistanie, na poprzednich wojnach, których doświadczałeś.
Nie było wcześniej wojny, na której bym spędził dwa lata życia. Ta wojna jest też inna niż wszystkie dotychczasowe – jej dokumentacja w postaci zdjęć i rejestracji video jest szeroko dostępna, każdy ma kamerę w telefonie albo inne gadżety, kamerki GoPro, drony. W sferze publicznej jest na te nagrania przestrzeń. Dzięki temu widzisz więcej – tego na poprzednich wojnach nie było. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki. I wszystko to jest potwornie odhumanizowane, Rosjanie to orki, to nie są ludzie. Jedna i druga strona używa tych samych chwytów psychologicznych. A przecież po obydwu stronach frontu cierpią rodziny. To jest trudne do zaakceptowania dla Ukraińców, że cierpienie matek po obu stronach jest dokładnie tym samym cierpieniem.
„By złamać obywatelski opór, Rosja zaczęła bombardowania, w których cierpiała ludność cywilna. Bomba lotnicza spadła na dom Iriny Maniukiny w Białej Cerkwi 5 marca 2022 roku. 200-tysięczne miasto, położone około 90 km na południowy zachód od Kijowa, z dala od linii frontu, nagle przestało być bezpiecznym, dobrym do życia miejscem.
Nie było ofiar śmiertelnych, ale Katia, 16-letnia córka Iriny, oraz kilku sąsiadów zostało rannych. Irina wróciła do zrujnowanego mieszkania. Usiadła przy stojącym w salonie instrumencie i zaczęła grać” – Paweł Reszka (cytat z wystawy Tu jest wojna).
Zacząłeś fotografować konflikt w Ukrainie w 2016 roku. Dokąd najpierw pojechałeś i dlaczego?
Byłem w Doniecku. Z własnej woli, bez żadnego zlecenia, z założeniem, że chcę opowiedzieć historię. Wtedy zrobiłem materiał o żołnierzach. Siedziałem w okopach, pierwszy raz doświadczyłem, jak nad głową przelatują pociski. Powietrze przeszywa wtedy świst. Wcześniej tylko o tym słyszałem, teraz już to wiem.
Wróciłem tam w 2018 roku. Szukałem tematu i temat znalazł mnie. Pracowaliśmy z Magdą Chodownik [reporterka, dziennikarka multimediowa – przyp. red.]. Poznawaliśmy ludzi, którzy nam pomagali, a my się z nimi zaprzyjaźniliśmy. To, jak to wszystko wtedy szło, jest możliwe tylko na Wschodzie. Wzięliśmy na stopa człowieka, a on otworzył przed nami swój świat i swoje serce. To zaowocowało jednym z lepszych, jeśli nie najlepszych z materiałów fotograficznych, jakie w życiu zrobiłem. Trochę to jest dziwna wymiana dobrych uczynków, które nas zawiodły po drodze do domu Haliny, w którym zostaliśmy ostrzelani. Mieliśmy to szczęście, że trafiło w dom obok nas.
W domu obok byli ludzie, których uratowaliście.
Tak, była tam Svietlana, udało się też pomóc jej synowi, Andriejowi. Svetlanie nie byłem w stanie pomóc sam na miejscu. Teraz bym już pewnie to potrafił zrobić. Ale udało się nam wezwać pomoc i przeżyli.
Trzeba mieć specjalne predyspozycje, żeby fotografować wojny – umiejętność nawiązania relacji, poradzenie sobie z tym, co się przywozi. Ale też dobrze jest znać zasady pierwszej pomocy.
Pierwsza pomoc szczególnie teraz jest bardzo ważna. Tak naprawdę zdaję sobie sprawę z tego dopiero od niedawna. Podczas sytuacji ze Svietlaną byłem bezradny, ale to było kilka lat temu. Teraz mówimy o specjalistycznej, frontowej pierwszej pomocy. Na kursie medycyny wojskowej uczą np., jak używać celoxu, to jest taka tkanina, która w uproszczeniu tamuje krwotok. Dalej: jak założyć stazę [opaskę uciskową – przyp. red.], jak ją popuszczać, jakie antybiotyki trzeba mieć, jak ich użyć, jak segregować rannych. Jest mnóstwo małych, ale bardzo ważnych rzeczy, o których trzeba wiedzieć.
Jest takie określenie: fotograf wojenny, wokół którego narosło wiele wątpliwości i nieścisłości. Czy to określenie jest w ogóle adekwatne przy tak medialnie „ogranej” wojnie jak w Ukrainie?
Nie lubię tego określenia i się z nim w ogóle nie identyfikuję. Moim zdaniem to chyba mit minionych czasów. Kim jest fotograf wojenny? Żyje tylko z wojny? Zawsze się czułem i czuję nadal fotoreporterem. Człowiekiem, który opowiada historie: czasem fotografuje na wojnie, ale czasem u siebie we wsi, a czasem idzie do premiera.
Teraz jestem specjalistą od fotografii wojennej. A co będzie za pół roku? Czy jeśli otworzyłbym swój zakład, studio, to byłbym fotografem portrecistą? Nie. Tak samo byłbym fotografem. Tym samym gościem. Każda kolejna etykieta kanalizuje i zamyka, ludzie nie szukają inspiracji poza nią. To jest problem dotyczący zarówno rynku, jak i samych fotografów. A to przecież wspaniałe, że fotografia jest bardzo szerokim, otwartym medium. Jest językiem, w którym możesz się wyrażać. Jak umiesz mówić tylko „a, b, c, d”, to daleko nie zajdziesz. Ale jeśli nie tylko znasz alfabet, ale jeszcze umiesz składać litery w słowa w różnych językach, to twoja wypowiedź fotograficzna może być szeroka.
Od lat fotografujesz koncerty i muzyków, portretowałeś prezydenta, później także innych polityków, zajmujesz się fotoreportażem, robisz zdjęcia podczas ważnych i mniej ważnych wydarzeń. Czy jest coś, w czym czujesz się najlepiej?
Może inaczej, powiem ci, kiedy czułbym się idealnie. Byłoby tak wtedy, kiedy bym nie musiał walczyć i zabiegać o robienie zdjęć w żadnej z tych dziedzin. Gdybym miał taki poziom równowagi w życiu, żeby móc fotografować to, co jest ważne i wspiera szczytne idee, ale także to, co jest po prostu przyjemne – i jednocześnie mógłbym się utrzymać, robiąc jedno i drugie. Jestem zawodowym fotografem, żyję z robienia zdjęć. Chyba nie chciałbym, a nawet nie umiałbym zajmować się przez cały czas fotografią wojenną. To potwornie drenuje energetycznie. Dlatego tak ważne jest zachowanie równowagi między bardzo trudnymi i angażującymi tematami a fotografią, którą lubi się robić, czymkolwiek, co pozwala głowie odetchnąć.
Nie ukrywasz, że zachorowałeś na depresję.
Tyle że depresja nie była wynikiem tylko i wyłącznie wojny.
A jednak patrzenie na ogrom zła odciska swoje piętno.
Obrazy nie są niewinne. Słyszę czasem taką złotą radę: „dbaj o siebie”. To jest tak naiwne! Bo jak konkretnie masz o siebie zadbać? Możesz robić ćwiczenia fizyczne, możesz uciekać w alkohol, co nie jest zbyt zdrowe, możesz być królem Tindera. Nie ma jednego przepisu. Mnie głowę zeruje natura, przebywanie w niej. Otwarta woda bardzo dobrze na mnie działa, najlepiej morze. Chciałbym kiedyś mieszkać z widokiem na morze. Teraz mam widok na sąsiadów i kawałek jeziora. Jestem zatopiony w sąsiedzkiej komitywie wiejskiej, a to kotwiczy. Widzę z tarasu, jak sąsiedzi wchodzą do domu, oni widzą mnie. Dbamy o siebie nawzajem. Każdego dnia.
„– Jak oni mogą na to pozwalać?
– Kto?
– No ten pieprzony Zachód. Przecież muszą rozumieć, że Putin się nie zatrzyma – zapytał nagle jeden z żołnierzy.
– Nie wiem. Sam tego nie rozumiem. Ale powiedz im, żeby o nas pamiętali – poprosił – bo my tu już ostatkiem sił…” – Paweł Reszka (cytat z wystawy Tu jest wojna).
Powtarzasz, że opowiadasz historie. Czy można je uszeregować i ocenić, która z nich jest ważniejsza?
Czym fotografia jest dla ciebie? Czy jest to medium służące do poznawania, odkrywania czy może do rozmowy? A może do zdobywania pracy czy popularności? Funkcji fotografii jest tak dużo, że może być ona wszystkim. Dla mnie to niesamowite narzędzie do poznawania, odkrywania i opowiadania historii. Bardzo mnie cieszy to, że zrobiłem zdjęcia sąsiadom, a oni ich użyli na zaproszeniu ślubnym. To jest przepiękne!
Albo ostatnio na wyjeździe fotografowałem znajomych. Tydzień wcześniej urodziła im się córeczka. Takie maleństwo! Dopiero co w domu. Kruszynka. Siedzę na podłodze, mam dwa aparaty, fotografuję. Jednocześnie mam taką myśl, że fotografuję coś tak absolutnie pięknego, rodzące się życie, a przecież tym samym aparatem półtora miesiąca wcześniej fotografowałem śmierć. To samo narzędzie. Piękne medium.
„Dwudziestego siódmego czerwca 2023 roku Rosjanie, przy użyciu kierowanego pocisku Iskander K, uderzyli w restaurację Ria Pizza w Kramatorsku, popularne miejsce spotkań mieszkańców, wolontariuszy, dziennikarzy i wojskowych.
W wyniku eksplozji półtonowej głowicy pocisku restauracja została zrównana z ziemią, grzebiąc pod zwałami betonu gości i obsługę.
Według oficjalnych danych ponad 60 osób zostało rannych, a 13 poniosło śmierć – w tym siedmioro pracowników restauracji i dwoje dzieci. […] Irina, kelnerka z restauracji, przeżyła atak i została wydobyta spod gruzów” – Paweł Reszka (cytat z wystawy Tu jest wojna).
Byłeś w tamtej restauracji… Jaka była pierwsza Twoja myśl po eksplozji?
Gdzie mam aparat? Działał. Sprawdziłem ręce, nogi – były na swoim miejscu. Kluczyki do samochodu też. Teraz trzeba się było wygrzebać. I zacząłem fotografować. Temat sam mnie znalazł. Dziś się śmieję, że mam urodziny dwa razy w roku. To był piękny słoneczny dzień w Kramatorsku.
Etyka zawodu jest tu zerojedynkowa. Nie ma nikogo do pomocy – to pomagasz. Jeśli są służby, to wykonujesz swoją pracę: fotografujesz.
Pierwsza rzecz, którą robisz, to oczywiście pomagasz. Najpierw wolontariusze zaczęli działać. Natychmiast. Ci, którzy wyszli spod gruzów, zaczęli pomagać innym. Wyjąłem bandaże z apteczki z samochodu, to zawsze potrzebna rzecz. Pomoc medyczna pojawiła się natychmiast, więc ja mogłem tłumaczyć, co się stało, bo tego brakowało. I dokumentowałem, na tyle, na ile mogłem. Taka jest moja rola, miałem pełne prawo tam być, dotknęło mnie to bezpośrednio. Dla mnie robienie zdjęć jest odruchem. Jeżeli nie mógłbym tego sfotografować, to po cholerę miałbym tam być? Jestem po to, żeby opowiedzieć historię. W tamtej sytuacji – historia znalazła mnie. I po to właśnie mam aparat.
Akcja „This must stop” dotyczy zabijania dziennikarzy relacjonujących wojnę w Gazie. Statystyki są zatrważające i wielu dziennikarzy zaangażowało się w akcję informacyjną. Dobrze, że możemy widzieć, co dzieje się na wojnie, mamy do niej dostęp. Ale pokłosiem tego jest liczba osób pracujących w mediach, które na tych wojnach tracą życie. Od lat się o tym mówi, że dziennikarze stali się celem, a kamizelka z napisem Press nie znaczy już tego, co miała znaczyć.
Przeciwnie nawet. Tak jak mówisz – jest celem ataku.
Czy też się tak czujesz w Ukrainie?
Tak. Prawda jest taka, że będąc blisko… Jak to jeden z żołnierzy w Czasiw Jarze [miasto w obwodzie donieckim – przyp. red.] powiedział mi pod koniec kwietnia tego roku: są trzy rodzaje ludzi, których się nie bierze do niewoli: tankisty, snajpery i żurnalisty.
To jak to jest ze strachem?
Nie ma strachu. Pojawia się, jak ci lata żelastwo nad głową, wtedy trzeba uciekać. W Czasiw Jarze cały czas coś latało, w którymś momencie przestawały już robić wrażenie na mnie spadające odłamki. Strzelali w skład amunicji, obok którego się znajdowaliśmy. Dobrze, że trafili za budynek, a nie w skład.
Gdyby tak było, teraz byśmy nie rozmawiali.
Takich sytuacji, przez które moglibyśmy teraz nie rozmawiać, jest dużo. Ale wiem, co robię. Wiem, że mogę zginąć, że mogę wrócić poharatany. Mam tego świadomość.
Kiedy wybierasz się na zdjęcia, myślisz o tym? Jest to część rachunku: jechać nie jechać?
Nie, bo gdyby tak było, to bym nigdy nie pojechał.
Kiedy powiesz „stop”?
Nie odpowiem na to pytanie, jest zbyt osobiste. Możemy rozmawiać o wojnie, o pracy, ale to nie jest o mnie. Dużo osób tego nie rozumie.
To inaczej: powiedziałeś, że wojna to w gruncie rzeczy ciągle jest to samo, a Ty przez lata masz już te wojny opowiedziane, masz zdjęcia. Skoro tak, to po co dalej to robić?
A czy wojna się już skończyła?
Czy masz poczucie misji? Wierzysz, że fotografia może coś zmienić?
Mam świadomość, że świata pewnie nie zmieni, ale wierzę, że jest trybikiem tej zmiany, częścią czegoś większego. Powstają zdjęcia piękne jak obrazy i są to obrazy wojny. Mamy tyle obrazów, które wywierają wrażenie. Zdjęcie autorstwa Tylera Hicksa przedstawiające buty rozjechane na drodze – tyle zostało z żołnierza – jest porażające! [można zobaczyć je tutaj – w zestawie 10 zdjęć 2023 roku według „Time’a” – przyp. red.] Ono nie zatrzyma wojny, ale zwraca uwagę, może do kogoś to trafi. Ale znowu – może to do kogoś trafić, jeśli jako fotograf masz duże zasięgi.
Zdjęcia z Ria Pizza w Kramatorsku mogłem wysłać prywatnie do kilku gazet, zarobiłbym na nich więcej. Ale wiedziałem, że jeśli je wyślę do mojej agencji Anadolu, to one będą potem wszędzie. Następnego dnia były publikowane na pierwszych stronach gazet na całym świecie. W takiej sytuacji widzisz wyraźnie, że masz wpływ, żeby choć trochę zmienić bieg wojny. Masz w rękach narzędzia, za pomocą których możesz sprawić, że ludzie będą mniej cierpieć. Jeśli masz taką możliwość, to dlaczego tego nie robić? I tak płacisz za to cenę, oczywiście, ale masz taką możliwość. I mam wrażenie, że gdybym nie miał tego poczucia, to nie mógłbym już jeździć na wojnę. Mając tę sprawczość – ciągle mogę.
Szukasz lekarstwa na zmęczenie i niepokój? Połóż się na ziemi i spróbuj poczuć jej wsparcie.
Cenimy je na całym świecie dokładnie tak samo, ale rozumiemy – trochę inaczej. O zasadach zdrowia według ajurwedy opowiada duchowy nauczyciel Gurudev Sri Sri Ravi Shankar.
Czym jest zdrowie? Zdrowie to pełen pakiet – ciało wolne od chorób; oddech wolny od drżenia; umysł wolny od stresu; intelekt wolny od zahamowań; pamięć wolna od obsesji; ego, które obejmuje wszystko, i dusza wolna od smutku.
Tak jak tylko zdrowy pąk może rozkwitnąć w piękny kwiat, jedynie zdrowy człowiek może osiągnąć swój cel. W sanskrycie zdrowie to swaasthya, co oznacza bycie ugruntowanym w sobie. Wedle starożytnych pism wedyjskich istniejemy na pięciu poziomach: jako ciało fizyczne, jako energia życiowa – czyli prana, jako umysł, który obejmuje nasze myśli i emocje, jako subtelne ciało intuicyjne, będące siedzibą świadomości, oraz na najsubtelniejszym poziomie – jako sedno radości.
Choroby pojawiają się, gdy postępujemy wbrew temu, co naturalne, jako skutek doznań lub jako karma. Na przykład wiemy, że nie powinniśmy jeść pewnego produktu o określonej porze, a jednak to robimy. Albo wiemy, że nie powinnismy pozwalać na kumulowanie stresu, a jednak przepracowujemy się. Zdolność naszych zmysłów do cieszenia się rzeczami jest ograniczona, więc kiedy z tym przesadzamy, pojawia się choroba. Jeśli brakuje równowagi między jedzeniem, ruchem a odpoczynkiem, rośnie ryzyko, że zachorujemy.
Często pomijanym aspektem zdrowia jest związek między oddechem, siłą życiową a dobrostanem. Oddech to synonim życia. Głównym celem praktyk takich jak medytacja i pranayama jest zwiększenie prany, czyli energii życiowej. Nasza siła życiowa jest subtelniejsza niż emocje, ale koncentrując się na najsubtelniejszych aspektach, dbamy również o te bardziej materialne. Oddychając świadomie, świadomie sterujemy swoją siłą życiową, równocześnie wzmacniając ciało.
Oddech kryje w sobie sekrety pozostawania w zdrowiu. Zazwyczaj wykorzystujemy tylko niewielką część pojemności naszych płuc, tymczasem wiele zanieczyszczeń w organizmie jest uwalnianych przez oddech, a każda emocja odpowiada określonemu rytmowi oddechu, co bezpośrednio wpływa na wszystkie części ciała.
Wystarczy się skupić, by zrozumieć to połączenie. Kiedy jesteśmy szczęśliwi, mamy poczucie, że rośniemy, a kiedy jesteśmy nieszczęśliwi, czujemy się, jakbyśmy się kurczyli. Chociaż doświadczamy tych emocji i wrażeń, często ignorujemy korelację. Kiedy zatem trudno nam bezpośrednio zapanować nad umysłem, możemy to zrobić pośrednio, właśnie poprzez oddech.
Energię uzyskujemy głównie z czterech źródeł: po pierwsze z pożywienia, po drugie ze snu i odpoczynku, po trzecie z oddechu, w tym technik oddechowych – takich jak sudarshan kriya [technika opracowana przez Ravi Shankara – przyp. red.], które mogą naenergetyzować każdą komórkę ciała – oraz po czwarte z przyjemnego stanu umysłu, osiąganego poprzez medytację. Wszystkie te elementy są kluczowe dla naszego dobrostanu.
Jedzenie jest podstawowym źródłem energii dla ciała i umysłu. Podobnie jak na czas oddychania, jedząc, powinniśmy zwracać uwagę na to, czym odżywiamy nasze ciało. Istnieje taka hinduska modlitwa – annadata sukhi bhava, co oznacza, „oby ten, kto uprawia nasz pokarm, ten, kto go nam dostarcza, i ten, kto nam gotuje, byli zdrowi i żyli w dostatku”. Jeśli rolnik jest nieszczęśliwy i niedomaga, wtedy kraj nie może być szczęśliwy i zdrowy. Jaisa ann waisa mann – stajemy się tym, co jemy. Zdrowe jedzenie to nie tylko towar, ale recepta na zdrowe życie, a naturalne rolnictwo to nie tylko metoda uprawy żywności, ale sposób na okazanie szacunku i dbanie o Ziemię.
Warunkiem koniecznym dla zdrowia jest odpoczynek. Przeznaczajmy co roku tydzień na serwisowanie samych siebie. W tym czasie bądźmy blisko natury, wstawajmy ze słońcem, praktykujmy jogę i świadome techniki oddechowe, jedzmy z rozwagą, śpiewajmy, zachowajmy powściągliwość i uważnie obserwujmy otoczenie. Wyciszmy się – przebywanie w ciszy nas odnawia i napełnia entuzjazmem oraz jasnością. Sprawia, że uśmiechamy się z samego wnętrza.
Warto dowiedzieć się więcej o umyśle, świadomości i źródłach zniekształceń percepcji. Każdy z nas jest z natury dobry, ta cnota bywa jedynie przesłonięta stresem albo nieporozumieniami. Wszystko, co musimy zrobić, to ją odkryć – podobnie jak pokój, który był ciemny przez lata, może zostać oświetlony w jednej chwili. Wystarczy włączyć lampę.
Pierwotnie tekst ukazał się na stronie artofliving.org.
W gwarnej atmosferze tegorocznej edycji słynnych szwajcarskich targów ekspozycje prac trzech polskich artystek – Ewy Partum, Erny Rosenstein i Marii Pinińskiej-Bereś – skłaniały do zatrzymania się, by uważniej spojrzeć na sztukę.
Targi nie sprzyjają spokojnemu kontemplowaniu dzieł sztuki. Podczas takich wydarzeń – a odbywające się w czerwcu słynne szwajcarskie targi sztuki Art Basel są niewątpliwie najważniejszym z nich – setki galerii w ciągu zaledwie kilku dni, w nijakich centrach wystawowych prezentują tysiące prac, bez podania szerszego kontekstu ich powstania. W takich warunkach nie sposób zobaczyć wszystkich wystawionych dzieł ani tym bardziej dogłębnie doświadczyć sztuki.
Zainteresowani polską sztuką uczestnicy targów międzynarodowych mogą spodziewać się, że nie zabraknie na nich znanych już nazwisk. Prace Wilhelma Sasnala, Mirosława Bałki czy Moniki Sosnowskiej cieszą się rozpoznawalnością i mają status „stałych bywalców”, zarówno na targach Art Basel w Miami czy The Armory Show w Nowym Jorku. Choć i tym razem w Bazylei nie zabrakło wspomnianych artystów, to podczas tegorocznej edycji Art Basel odwiedzający mogli podziwiać także prace kilkorga mniej znanych polskich twórców, a przede wszystkim – fantastycznych XX-wiecznych artystek, które nie doczekały się jeszcze światowej sławy. Zamiast zwyczajowo prezentować pojedyncze prace, wystawcy zaproponowali w tym roku większe ekspozycje historyczne, które zostały zaplanowane w taki sposób, aby – mimo gwarnej atmosfery targów – zachęcić do uważnego spojrzenia na sztukę.
W sekcji Feature zaprezentowano 16 dzieł z XX wieku. Wśród obrazów Leonory Carrington z Wendi Norris Gallery i rzeźb Jeana Tinguely’ego – miejscowej legendy z Galerie Mueller – znalazły się fotografie, filmy i prace na papierze Ewy Partum, wystawione przez praską galerię Hunt Kastner. Twarz Ewy Partum, namalowana w różnych technikach, spoglądała na przechodniów z ekranu telewizora wyświetlającego pracę Zmiana. Mój problem jest problemem kobiety (1979). Partum zasłynęła jako artystka konceptualna, prezentująca sztukę w przestrzeni publicznej. Umieszczenie telewizora na zewnętrznym rogu stoiska, w miejscu, w którym przecinały się trasy odwiedzających, było genialnym posunięciem kuratorskim: telewizor stał się publicznym dziełem sztuki, a wzrok Partum skłaniał oglądających, by przystanęli, odwzajemnili spojrzenie artystki i weszli do jej świata.
Urodzona w 1945 r. Partum jest znana w Polsce jako jedna z reprezentantek pierwszego pokolenia polskiej neoawangardy. W Europie zyskała sławę dzięki wkładowi w sztukę feministyczną i konceptualną. Wiele jej prac zawiera gry językowe i zaciera granice między sztukami wizualnymi a poezją, jak chociażby zainicjowany na początku lat 70. cykl Poems by Ewa; część tych prac została zaprezentowana na targach. W swoich „wierszach” Partum przyciskała do papieru wargi umalowane jasnoczerwoną szminką, wypowiadając jednocześnie słowa. Pozostawiała w ten sposób wizualny ślad języka i dźwięków. Partum rozesłała do artystów na całym świecie egzemplarze jednej z pierwszych prac cyklu, zatytułowanej Mój dotyk jest dotykiem kobiety (1971), tworząc wysyłkowy projekt artystyczny, który upowszechnił jej eksperymenty z poezją dekonstrukcyjną.
Galeria Hunt Kastner przygotowała wprowadzenie do twórczości Ewy Partum z lat 70., którego nie powstydziłoby się małe muzeum, od poetyckich eksperymentów po dokumentację różnych performansów, w tym wspomniany już projekt Zmiana. Partum poprosiła charakteryzatorkę, aby postarzyła połowę jej twarzy; przemianę uchwycił zaś artysta Józef Robakowski. W czasach selfie i filtrów, na targach, które często prezentują dzieła efekciarskie, stoisko Hunt Kastner skłaniało do głębszego namysłu nad złożonością kobiecej tożsamości.
Piętro wyżej warszawska Galeria Foksal zaproponowała inną udaną ekspozycję: sześć prac nieżyjącej już Erny Rosenstein (1913–2004). Dorobek Rosenstein odzwierciedla życie artystki, która musiała radzić sobie z niewyobrażalnymi przeciwnościami i bólem. Piętno na jej życiu odcisnęły Zagłada i okrutna śmierć rodziców. Początkowo była związana z awangardową Grupą Krakowską. W późniejszych zaś latach Rosenstein poszukiwała sposobu na to, by przepracować traumę poprzez sztukę. Galeria Foksal podkreśliła wagę doświadczeń Rosenstein, wystawiając jej prace w osobnej trójkątnej przestrzeni stoiska, do której prowadziło wąskie przejście mieszczące tylko jedną osobę.
Wizyta w tym niewielkim pomieszczeniu stanowiła zupełnie inne, intymne przeżycie. Podczas gdy targi sztuki są nieodmiennie wydarzeniem społecznym, przestrzeń, w której zaprezentowano prace Rosenstein, tworzyła poczucie bliskości między odwiedzającym a sztuką artystki. Galeria Foksal przygotowała niemal miniretrospektywę dzieł Rosenstein, od obrazu Fire Fountain (1977), surrealistycznego, alchemicznego przedstawienia wody i ognia, po Z odległości (1993), intrygujący portret kobiety pokryty sznurkiem przypominającym więzienne kraty. Dzięki wykorzystaniu tej pracy twórcy ekspozycji zwrócili uwagę na jeszcze jedną, bardziej kruchą i eksperymentalną grupę prac Rosenstein: oprócz rysunków i obrazów artystka tworzyła także asamblaże, przekształcając w dzieła sztuki przedmioty codziennego użytku, np. opakowania po papierosach.
Prace Rosenstein są często określane jako alchemiczne, nie tylko ze względu na wykorzystanie pseudonaukowego obrazowania, ale także z uwagi na to, jak artystka umiała przekształcać swoją traumę poprzez praktykę twórczą, płynnie poruszając się między figuratywnością, abstrakcją i surrealizmem. Przydzielając Rosenstein jej własny pokój, Galeria Foksal zaakcentowała tę alchemię: atmosfera cichej i odosobnionej przestrzeni była niemal magiczna. Ta niezwykle udana ekspozycja umożliwiła unikatowe doświadczenie oglądania prac Rosenstein, którego raczej nie uda się odtworzyć w innym miejscu. Tego rodzaju przewrotnej intymności nie można osiągnąć w muzeach.
W sąsiedztwie stoiska Galerii Foksal londyńska galeria The Approach stworzyła kolejną szczególną przestrzeń dla ekspozycji. Prezentując dzieła Marii Pinińskiej-Bereś (1931–1999), wystawcy wykorzystali charakterystyczny dla artystki kolor różowy. Pinińska-Bereś nadal pozostaje bardziej znana w Polsce niż na świecie. W swojej twórczości artystka prezentowała hiperkobiecość; była to forma społeczno-politycznej krytyki. Początkowo zainteresowana technikami związanymi z pracą kobiet, takimi jak szycie i pikowanie, ostatecznie zacierała granicę między tym, co domowe, a tym, co erotyczne. Jej prace stanowią sarkastyczny komentarz do wizji kobiecości wypracowanej przez patriarchat.
Chociaż jasnoróżowe rzeźby prezentowane przez galerię The Approach mogą wydawać się dziewczęce i niezbyt poważne, wiele z nich powstało w czasie, gdy komunistyczny reżim osiągnął swoją kulminację. Koniec Uczty (1983) bezpośrednio nawiązuje do okresu, w którym prace artystki były poddawane cenzurze: pognieciona serwetka na skraju stołu symbolizuje wykluczenie Pinińskiej-Bereś ze świata sztuki. Wyjątkowa ekspozycja prac rzeźbiarki dowiodła, że londyńskiej galerii zależy, by tym razem podkreślić należne artystce miejsce.
W tym roku na targach Art Basel można było natknąć się także na rozproszone prace innych współczesnych polskich artystów, w tym kilka lamp Aliny Szapocznikow, wystawionych przez Hauser & Wirth. Warto również zwrócić uwagę na obrazy młodej obiecującej malarki Barbary Wesołowskiej, prezentowane przez warszawską Galerię Stereo. W sekcji Statements – zawierającej 18 indywidualnych wystaw prac debiutujących artystów – Galeria Stereo wyróżniała się przemyślaną ekspozycją. Zaledwie cztery obrazy powieszono parami w rogach stoiska – dzięki temu dzieła Wesołowskiej miały okazję zabłysnąć i zachęcały odwiedzających do zatrzymania się na chwilę w duchowej introspekcji.
Łatwo krytycznie podsumować, że Art Basel to tymczasowe centrum handlowe dla sławnych i bogatych. I choć oczywiście targi sztuki mają także komercyjne oblicze, należy podkreślić wysiłek wystawców, którzy poświęcają czas i energię, by przygotować dopracowane w każdym calu wystawy. Ekspozycje pozwalające na chwile estetycznej przyjemności, niepozbawione przy tym historycznej wagi. Dzięki takiemu podejściu polskie artystki stały się gwiazdami tegorocznej edycji targów. Pozostaje nam tylko czekać z nadzieją, aż ich prace znajdą się w muzeach na całym świecie.
Właśnie odkurzono archiwa Marii Lubomirskiej. Zeskanowano negatywy oraz odbitki, dzięki czemu ukazał się nowy prywatny mikrokosmos. Z takich ukrytych w skrzyniach światów utkana jest historia fotografii.
Zdjęcia odnalazła rodzina. To trochę więcej niż prywatne fotografie, a trochę mniej niż retrospektywa twórczości mistrzyni fotografii tamtych czasów. Fotografie wyglądają na wykonane spontanicznie na własny użytek, mogły więc się zapodziać w domowych archiwach, nie zwracając większej uwagi. Na strychu, w skrzyniach, pudłach, pudełkach, teczkach. Pod grubą warstwą kurzu. Albo tkwiły w salonach, tyle że ukryte w albumach czy starych książkach. Może czasem nawet ktoś tam zajrzał, chciał wskazać kogoś z przeszłości, zbłądzić wspomnieniem. Taką przeszłość zwykle ogląda się przy okazji pogrzebów czy innych uroczystości. Pewnie te zdjęcia wydawały się zbyt zwykłe, żeby je pchać w świat. Kogo to może interesować? Jaką to ma wartość?
W podobnym prywatnym obiegu żyły zdjęcia wielu fotografów z początku XX wieku. Służyły autorom i autorkom, ich najbliższym kręgom. Potem zaś często gubiły się na całe dekady. Odkrywano je w rozmaity sposób. Największym tego rodzaju znaleziskiem były fotografie Jacques’a Henriego Lartigue’a. Dzięki zapleczu zamożnego ojca młody Jacques miał dostęp do najnowszych aparatów. Robił zdjęcia jako dziecko, później nastolatek i młodzieniec, by ostatecznie oddać się malarstwu. W wieku dojrzałym wrócił do tych fotografii. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazły się one na wystawie w Museum of Modern Art w Nowym Jorku i w magazynie „Life”. W dodatku w jednym z najsłynniejszych numerów, tym samym, w którym pokazywano poklatkowe ujęcia z amatorskiego filmu Abrahama Zaprudera z zastrzelenia prezydenta Kennedy’ego. Lartigue wykonał potężny przeskok od zdjęć, które pokazywał rodzicom i kolegom, po wielomilionowe rzesze widzów.
Książkę Maria Lubomirska. W słowach i obrazach wydał niedawno Ośrodek KARTA, tym samym uzupełniając świat opisany w pamiętnikach Lubomirskiej z lat 1914–1918 (Wydawnictwo Poznańskie, 2001), który już zdążył się trochę zapomnieć. Tenże świat – wyłoniony z teczek i albumów – znakomicie wpisał się w lukę w historii wernakularnej fotografii polskiej – fotografii na najwyższym poziomie, ale jednak prywatnej i opowiadającej przede wszystkim o upływie czasu, pojedynczych chwilach i życiu nieistniejących już wyższych sfer. W tle zaś działy się wielka historia i polityka.
Mam przed sobą kadry Marii Lubomirskiej i od razu łączę kropki: początek XX w., trochę jak Stanisław Wilhelm Lilpop – tylko nie w kolorze. Odrobina radości zupełnie jak u Lartigue’a i intymności jakby od Lady Clementiny Howarden. Są też podróże i ujęcia przywodzące na myśl zbiór kadrów Benedykta Henryka Tyszkiewicza. U wszystkich tych twórców widać jedną cechę wspólną – pozycję społeczną.
Może nie najlepiej się złożyło dla Lubomirskiej, bo w 2023 r. cała Polska zaczytywała się w książkach z przeciwstawnego bieguna. Serca podbiły Chłopki. Opowieść o naszych babkach Joanny Kuciel-Frydryszak czy Nieprzezroczyste. Historie chłopskiej fotografii Agnieszki Pajączkowskiej, więc arystokracja chwilowo zeszła z pola widzenia kulturalnego odbiorcy.
Lubomirska z domu Branicka, żona Zdzisława, polityka najwyższej rangi w międzywojniu, była praprababką twórców książki, Julii Kotomskiej i Jerzego Morawskiego. We wstępie autorzy zbierają nie tylko informacje o jej pozycji czy małżeństwie, ale też przybliżają samo znalezisko. „Wśród dziesiątek teczek naszą uwagę zwróciło kilkanaście albumów fotograficznych, oprawionych w ciemnozielone, płócienne okładki z czarnym nadrukiem »KODAK«” – wspominają. I dalej: „Maria fotografowała najwięcej w okresie od początku XX wieku […]. Do dzisiaj przetrwało około tysiąca zdjęć”. W publikacji pokazano tylko 84. Nie mogę przestać myśleć o tym, czy i kiedy obejrzymy resztę. Czy jest tak samo pasjonująca jak ten zestaw?
Te zdjęcia, które widać w książce, w większości zachowały się świetnie. Są gładkie i piękne, wyglądają jak świeżo wysuszone odbitki. Tylko jedno nosi wyraźne znamiona czasu.
Pozaginane, poszarpane, porwane na brzegach. Trudno się domyślić, jak duży był ten kadr, ile go jeszcze brakuje. Zachowało się, czyli pewnie było ważne. Być może kiedyś zostało wyjęte z albumu, przenoszone, często oglądane. Mocno się zniszczyło, ale jednak włożono je z powrotem pomiędzy pozostałe. Ta jego materialność uwiera, zwraca uwagę, każe patrzeć poza kadr. To jedno wyjątkowe zdjęcie nawiązuje do historii całej spuścizny, do tego targania dobytku z miejsca na miejsce. Rodzina we wstępie zaznacza: „W mieszkaniu naszej ciotki znajduje się kilka skrzyń wypełnionych teczkami ze starymi dokumentami. To rodzinne »archiwum« zostało w 1945 roku wywiezione z pałacu w Małej Wsi. Wraz z nim, zmuszeni przez komunistyczne władze, opuścili na zawsze swój dom nasi pradziadkowie. Gdy opuszczali rodzinny majątek, mogli zabrać ze sobą tylko skrawek gromadzonego przez pokolenia dobytku – kilka portretów rodzinnych, trochę porcelany, niezbędne meble i kilka walizek rodzinnej korespondencji”.
Z samych zdjęć wiemy, że autorka była sprawną fotografką. Miała wyczucie kadru i nastroju. Musiała zdawać sobie sprawę, że jak stanie pod światło, plecami do okna, to uzyska miękki efekt, cała postać się rozświetli, napełni czymś intymnym i zwiewnym. Swój autoportret z Cannes podpisała: „Mój cień – szukający słońca, uciekający przed lustrem”. Postać jest nieostra, delikatnie poruszona. Całość – słowa i obraz – mówią o działaniu celowym, świadomej twórczości.
Nie wszystkie zdjęcia są wybitne, ale czasem zdarza się takie, które nie tylko przykuwa uwagę, lecz także powoduje, że coś przeszywa ciało. Na przykład portret Róży Tyszkiewicz, siostry Marii. Idealnie skomponowany, naświetlenie miód malina – znakomicie widać czarne ubranie na ciemnym tle. Czy to była tylko chwila w rodzaju: „Chodź, zrobię ci zdjęcie. Przysiądź o tam, na ławce”? Czy też mozolne próby ustawień i pracy z modelką? Bez obejrzenia całości archiwum trudno o pewne wnioski. Zostają nam pojedyncze kadry.
Lubomirska nie teoretyzowała na temat swojej sprawności twórczej ani nie informowała, czym są jej zdjęcia. Zapewne gdyby pisała coś o tym w pamiętnikach, dostalibyśmy w książce te fragmenty. Była zatem po prostu użytkowniczką aparatu, który służył jej do zatrzymania pewnych chwil. Widać, że zabierała go ze sobą wszędzie – na wycieczkę w góry, w zaśnieżone przełęcze i na plażę. Zdecydowanie więcej w niej potrzeby zapisu momentów niż odświętnego fotografowania. Aparat miała pod ręką w codziennych sytuacjach. Podczas herbatki w ogrodzie, zabawy dzieci, przesiadywania na werandzie. Ale także gdy w otoczeniu zjawiał się ktoś nowy, skrupulatnie rejestrowała tę chwilę. Nie ma tu sztywnego pozowania, przybierania min, prostowania się. Modele i modelki są sobą, widać, że przywykli do bycia uwiecznianymi.
Niektóre zdjęcia są wręcz swobodne, niedbałe. Tak jak to, przedstawiające Zdzisława, jej męża, przy wózku. Nie przyłożyła się do kompozycji albo była tak zachwycona, uniesiona emocjami, że nie dojrzała, gdzie jej się kończy kadr. Może pomyślała, że wyrówna to później, bo przecież ona tu rządzi? A że przy okazji uwieczniła również swój cień? No trudno, nie jej jednej to się zdarzyło. Przecież to wcale nie umniejsza wartości zdjęcia. Sama fotografia jest za to kompletnie surrealna. Wózek, w którym spodziewamy się dziecka, pełen jest psów, zapewne szczeniąt. Zamiast guwernantki – ubrany jak na spacer mężczyzna, a dzieci – podrośnięte – tuż obok, dawno niepotrzebujące już wózka. Jest coś radosnego w tym zdjęciu, lekkiego, ciepłego jak ten dzień, w którym Maria je zrobiła.
„Je suis mandaryn” [Jestem mandarynem] podpisała portret mężczyzny siedzącego po turecku na ławce ogrodowej. Fotografia z przymrużeniem oka. Zapis chwili albo zabawa dwojga fotografów. Uwieczniła postać dobrze obytą z aparatem. Benedykt Henryk Tyszkiewicz był ojcem jej szwagra, społecznikiem, badaczem, człowiekiem zaangażowanym politycznie, podróżnikiem i fotografem. Te słowa nie oddają skali owych pasji, bowiem poza wojażami po Europie czy do Stanów Zjednoczonych rozpoczął podróż jachtem dookoła świata. Jego prace także stosunkowo niedawno zostały odkryte. Miały już swoje prezentacje w Muzeum Niécephore’a Niépce’a w Chalon-sur-Saône (1999) czy w Łazienkach Królewskich w Warszawie (2023), włączany jest w pokazy historycznej fotografii zarówno polskiej, jak i litewskiej.
Jaki związek się tu pojawia, poza rodzinnym? Zastanawiam się, czy to właśnie Tyszkiewicz miał wpływ na fotografowanie Marii? Niewykluczone. Gdy Maria zaczynała robić zdjęcia, już się dobrze znali, już byli rodziną. Nie ma wcześniejszych zdjęć (przynajmniej w książce) niż z roku 1904. W tym samym roku Maria urodziła swoją drugą córkę, a trzecie, ostatnie dziecko, Dorotę. Ciekawy splot dat. Przypomina historię, jakich mnóstwo w tamtych czasach. Nie tylko Lubomirska zaczęła swoją fotograficzną przygodę po urodzeniu wszystkich dzieci. Czy uczyła się sama, czy pod okiem doświadczonego Tyszkiewicza?
Zdjęcia Lubomirskiej, te dobre i te mniej udane, razem mówią o przepychu. Są po prostu użytkowe. Tyle słów i obrazów zostawiła jedna osoba, ani wybitna fotografka, ani pisarka. Na kartach pamiętników opowiada o wszystkim – o relacji z córkami, obowiązkach i spotkaniach męża, o chorobach, pogodzie, lekturach i polowaniach, o polityce czasem pukającej do drzwi, czasem odleglejszej, o wspomnieniach i cieszeniu się chwilą. Nic nadzwyczajnego. Podobnie jak te zdjęcia. Razem jednak układają się w niezwykle szczegółowy obraz życia.
Historia w książce została ułożona w sposób nielinearny. Wpisy z pamiętników i listów zestawiono z fotografiami na potrzeby właśnie tej publikacji. Układ oparto na bardzo prostej zasadzie: gdy mowa o konkretnej córce – to ona widnieje na zdjęciu obok, jeśli o mężu formalnie – widać przedstawienie o bardziej oficjalnym charakterze, a jeśli o uczuciach – znacznie intymniejsze w wyrazie. „Maria Lubomirska nie tylko sama wykonywała zdjęcia i tworzyła z nich albumy, sama również je opisywała – wyimki z jej oryginalnych podpisów podaliśmy pod zdjęciami pochyłym pismem” – pisze we wstępie Ewa Kwiecińska, redaktorka publikacji. Czyli Maria miała zapędy kronikarskie, nie chodziło jej jedynie o sztukę? A może to sztuka wydarzyła jej się przypadkiem?
W takich sytuacjach zawsze cisną się podobne pytania: ile jeszcze takich skrzyń i kufrów? Kogo jeszcze odkryjemy? Gdzie te zdjęcia potem się odnajdą?
Maria Lubomirska. W słowach i obrazach, koncepcja, wybór tekstów i zdjęć, opracowanie: Julia Kotomska, Ewa Kwiecińska, Jerzy Morawski, wyd. Ośrodek KARTA, Warszawa 2023.
Podstawą indyjskiej duchowości jest zasada ahinsy – niekrzywdzenia. To dzięki niej w średniowiecznych Indiach rozwinął się wegetarianizm i niezwykła jak na tamte czasy troska o dobro zwierząt.
Plutarch sprzeciwiał się okrucieństwu zadawanemu innym żyjącym istotom. Święty Franciszek zasłynął z kazań wygłaszanych do ptaków. Z kolei Albert Schweitzer, laureat Pokojowej Nagrody Nobla z 1952 r., żarliwie zalecał unikać zabijania owadów.
Te przykłady są znaczące, bo kontrastują z powszechnymi zachodnimi praktykami i koncepcjami. Główne nurty religijnej i filozoficznej myśli Zachodu nie sprzeciwiały się instrumentalnemu traktowaniu zwierząt. Arystoteles twierdził, że zwierzę jest dla człowieka tym, kim niewolnik dla swego pana. Święty Tomasz, który przejął tę koncepcję, uzupełnił ją o swoją interpretację: „panowanie” nad zwierzętami, o którym mówi Księga Rodzaju, pojmował jako despotyczne władanie. A Kartezjusz określił zwierzę już wprost – jako maszynę pozbawioną duszy.
Pod względem moralnej wrażliwości i przenikliwości w rozumieniu gatunków innych niż ludzki hinduizm i buddyzm wyraźnie górują nad Zachodem (jeśli chodzi o stosunek do zwierząt można te dwie wielkie wschodnie religie traktować analogicznie). Szczególne miejsce przysługuje zasadzie ahinsy, czyli zrodzonej w Azji Południowej idei poszanowania wszelkiego życia i niekrzywdzenia. Niekrzywdzenie jest jedną z podstawowych zasad w kodeksach klasztornych buddyjskich oraz dźinijskich – i być może w ogóle należy umieścić ją wśród najszlachetniejszych i największych osiągnięć myśli religijnej.
Zanim jednak w duchowości indyjskiej wykształcił się ten bardziej życzliwy stosunek do innych gatunków, dominował w niej krwawy, wedyjski rytuał ofiarny. Pradawne teksty wedyjskie ukazują obrzędowość, której ważną częścią było składanie ofiar ze zwierząt, czasem również z ludzi. Najważniejszy rytuał, aśwamedha, zawierał ofiarę z konia czy psów. Podobnie jak u starożytnych Greków, najczęściej ofiara nie opierała się wyłącznie na mordzie rytualnym, lecz była zinstytucjonalizowanym i uświęconym mięsożerstwem: mięso pochodzące ze złożonych w ofierze zwierząt częściowo palono, a częściowo spożywano – robili to głównie bramini. Święte teksty dokładnie regulowały, którzy kapłani otrzymują poszczególne części ciała zwierzęcia. Najstarszy tekst wedyjski, Rygweda, wspomina o ludziach cieszących się z jedzenia mięsa owiec, kóz i bydła.
Już w brahmanach, czyli komentarzach do Wed (najstarsze brahmany pochodzą z około 900 r. p.n.e.) – choć nie znajdziemy w nich zbyt wiele moralnych oporów wobec zabijania zwierząt – można odczytać pewną kłopotliwą świadomość przemocowego charakteru kultu. Z opisów zawartych w tych utworach można wywnioskować, że z jednej strony zabijanie było centralnym aktem rytuału, z drugiej zaś na różne sposoby je maskowano lub starano się zminimalizować wyrządzoną krzywdę. Samemu zwierzęciu recytowano mantrę zapewniającą, że w rzeczywistości nie zostało ono zabite ani zranione, lecz podąża do świata bogów ścieżką łatwiejszą niż ta, którą po śmierci zmierzają inne istoty. Jak się wydaje, kapłani wierzyli, że akt zabójstwa może negatywnie oddziaływać na nich samych, dlatego oddalali się lub przynajmniej odwracali od zwierzęcia i kata.
Krwawy rytuał obowiązywał powszechnie do połowy pierwszego tysiąclecia p.n.e. Wtedy to w Indiach dokonała się pewnego rodzaju rewolucja duchowa. Z dawnego magiczno-religijnego wedyjskiego kultu wyłonił się bardziej kontemplatywny sposób rozumienia duchowości, nastawiony na etyczne i mistyczne wartości. W przedstawicielach innych gatunków dostrzeżono dusze, tymczasowo zamknięte w zwierzęcej formie, w której przeżywają dramat istnienia.
Buddyzm, hinduizm oraz inne nurty ascetyczne powstały jako ruchy heretyckie. Buntowały się m.in. właśnie wobec zawartej w tradycyjnym rytuale przemocy. Trzeba jednak zwrócić uwagę na stanowisko niektórych badaczy utrzymujących, że nigdy nie doszło do pełnego zerwania z tradycją wedyjską. Nawet jeśli ją kwestionowano, to robiono to, reinterpretując wątki obecne w tej tradycji.
Rytuał ofiarny to zanikał w dziejach Indii, to znów się pojawiał; bywał odrzucany przez filozofię, a potem na nowo uzasadniany. Nawet w dzisiejszych czasach można doszukać się śladów tej tradycji. W 2002 r. król Nepalu Gyanendra Bir Bikram Shah Deva z królową Komal udali się do świątyni w Asamie na rytuał ofiarniczy pañcabala, polegający na zabiciu pięciu zwierząt; następnie – mimo protestów obrońców zwierząt – polecieli do Kalkuty, gdzie w ofierze bogini Kali złożyli kozła.
Jednakże już w jednej z najstarszych upaniszad (świętych tekstów wedyjskich), Czhandogji, datowanej według niektórych szacunków na VIII w. p.n.e., pojawia się sanskryckie pojęcie ahiṃsā, tłumaczone jako „niekrzywdzenie” albo „brak przemocy”. Czytamy tam: „Kto nie krzywdzi żadnej istoty, z wyjątkiem szczególnych przypadków,/ Kto tak żyje, osiąga świat brahmana, więcej tu nie powraca, więcej tu nie powraca!” (VIII, 15, tłum. Marta Kudelska). Zostaje tutaj wyrażona fundamentalna idea religijna: tylko ten, kto nie zabija, może zostać zbawiony.
Z kolei hinduistyczny epos, niezwykle ważna w kulturze indyjskiej Mahabharata przedstawia postaci mędrców przerażonych widokiem zabijanych zwierząt, ale też zawiera wiele historii pozytywnie ukazujących dobre traktowanie zwierząt i niejedzenie ich. Najdalej jednak względem starożytnej tradycji ofiar zwierzęcych posuwa się jeszcze inny święty tekst hinduizmu, Bhagawatapurana, która głosi, że ci, którzy dokonują takiej krwawej ofiary, idą do piekła i są tam skazani na tortury. W tym utworze jedzenie mięsa w celach religijnego oczyszczenia zostaje porównanie do picia wina dla uzyskania jasności umysłu.
Indyjscy asceci ślubowali niezadawanie cierpienia, wierząc, że stosowanie przemocy nie tylko jest aktem wymierzonym przeciwko nam samym, ale także uniemożliwia osiągnięcie doskonałości i wyzwolenia. W niektórych buddyjskich regułach klasztornych zasada niekrzywdzenia przyjęła bardzo restrykcyjne formy. Według jednej z nich mnichom i mniszkom nie wolno pić wody, w której cokolwiek żyje, oraz rozlewać jej na ziemię. Budda zakazał też jedwabnych przykryć – jedna z pouczających opowieści pochodząca z Winaja Pitaka mówi o tkaczach ubolewających nad tym, że aby zarobić na utrzymanie rodzin, muszą zabijać tyle małych istot. Według słów przypisywanych Buddzie asceta, który zjadł mięso ofiarne, udaje się do piekła na tyle lat, ile włosów na ciele miało zjedzone zwierzę.
Patańdźali w Jogasutrach stwierdza, że krzywdzenie jest rodzajem słabości, skutkiem żądzy gniewu i zaślepienia (II, 34), a starożytny autor Wjasa (któremu przypisuje się również autorstwo Mahabharaty) w komentarzu do tekstu Patańdźalego Jogabhaszji utrzymuje, że ahinsa jest pierwszą z zasad jogi – z niej wywodzą się wszelkie inne. Jogabhaszja wylicza 88 rodzajów krzywdzenia i przekonuje, że wyrządzanie cierpienia zsyła krzywdziciela do piekła, powoduje jego odradzanie się jako zły duch bądź w formie zwierzęcej. Ale Wjasa twierdzi też, że jogin, któremu uda się opanować cnotę niekrzywdzenia, uzyskuje moc poniekąd magiczną: wyrzekając się wrogości, nie może doświadczać jej od żadnych innych istot.
Sztuka i poezja indyjska kultywowała ideę niekrzywdzenia na różne sposoby, przedstawiając nieraz mędrców żyjących w otoczeniu dzikich zwierząt. Wpływ ahinsy na kulturę Indii był niezwykle znaczący. Stała się ona podstawową ideą etyczną w większości ruchów filozoficznych i religijnych – niezależnie od wiodących w danych epokach prądów. Faxian, chiński mnich i podróżnik, który pielgrzymował przez Indie na przełomie IV i V w., opisywał je jako kraj niemal zupełnie wegetariański – mięso mieli jeść wyłącznie ludzie z niższych kast i „niedotykalni”.
Choć niektórzy mogą kojarzyć zasadę ahinsy z Mahatmą Gandhim, który stosował ją w kontekście politycznym – jako słynny „bierny opór” w drodze do wyzwolenia Indii – to w przeszłości nie była ona ideą pacyfistyczną. Wojna jako taka rzadko bywała w hinduizmie potępiana, nawet więcej: stanowiła ważną część indyjskiej kultury arystokratycznej. Co prawda książę Ardżuna, bohater Bhagawadgity (najbardziej znana i najważniejsza część Mahabharaty), odmawia udziału w walce – ale nie dlatego, że wiąże się z zadawaniem śmierci, lecz z obawy, że zabije krewnych; mimo to bóg Kryszna poucza go, że wojna jest jego powołaniem.
Istniał jednak w historii Indii władca, który w spektakularny sposób zastosował zasadę niekrzywdzenia wszelkich istot. Aśoka, żyjący w III w. p.n.e. władca z dynastii Maurjów, przeżył głęboką przemianę duchową, gdy na własne oczy doświadczył rzezi, jaka miała dokonać się podczas pewnej bitwy z udziałem jego wojsk. Jego rewolucyjne zarządzenia mogą onieśmielać zachodnich teologów, lubiących powoływać się na fragment z Księgi Rodzaju, który mówi o naturalnym „panowaniu człowieka” na ziemi. Aśoka bowiem postrzegał swoje powołanie władcy w następujący sposób: zapewnić szczęście wszystkim podwładnym, zarówno na tym świecie, jak i w niebie. Między innymi zrezygnował z wojny napastniczej, a także zakazał składania ofiar ze zwierząt i stał się propagatorem wegetarianizmu – przyjmuje się, że właśnie on odegrał znaczącą rolę w jego rozprzestrzenieniu w Indiach.
Ubolewał, że w przeszłości na jego dworze zabijano setki tysięcy ptactwa i zwierzyny na uczty. Przed „nawróceniem” Aśoka sam również polował; później uważał, że więcej sensu mają odwiedziny u świętych mędrców i ascetów i wspomaganie ich jałmużną. Organizował szpitale nie tylko dla ludzi, ale także dla zwierząt. Uprawiane w jego imperium rośliny miały też służyć innym gatunkom. Rozbudowywana sieć dróg zakładała istnienie wodopojów, z których miały korzystać i zwierzęta.
Choć często uważa się, że Aśoka był buddystą, uczeni twierdzą, że jego edykty nie tyle wyrażały ideały buddyjskie, ile rodzącą się w czasach jemu współczesnych świadomość moralną, obecną również w wielu innych filozofiach i religiach Azji Południowej. Nie utrzymała się ona jednak długo. Wkrótce po zakończeniu jego panowania po raz kolejny odrodził się wedyjski kult ofiarny.
Ideały buddyjskie z pewnością wyraża za to obecny w buddyzmie tybetańskim zwyczaj „daru nieustraszoności”. Polegał on na tym, że ktoś, kto dysponował odpowiednimi do tego środkami, kupował ziemię tylko po to, aby wprowadzić na niej zakaz zarówno polowania, jak i nękania zwierząt. Wszelkie gatunki miały żyć w naturalnych warunkach tak, by wyzbyć się strachu przed człowiekiem. Życie bez lęku, tego czynnika blokującego rozwój duchowy, przygotowywało do odrodzenia się w doskonalszej postaci.
Do tej pory w buddyzmie tybetańskim istnieją ćwiczenia kontemplacyjne polegające na traktowaniu każdego zwierzęcia jako… własnej matki. Zakłada się tutaj, że każdy z nas ma nieskończoną liczbę wcześniejszych wcieleń, dlatego to nieuniknione, że gdzieś w przeszłości ta istota, którą widzisz obecnie jako to zwierzę, była kiedyś twoją matką. Żyjący w XI w. mistrz buddyzmu tybetańskiego Gampopa zalecał uczniom, by wyobrażali sobie, że ich matka, akurat żyjąca w postaci zwierzęcia, jest zniewalana, zabijana i gotowana, a następnie pytał: jak wobec tego nie współczuć tej istocie? Granica między człowiekiem a zwierzęciem w tej jednej najważniejszej kwestii jest zatarta: wszyscy cierpimy.
Rozwój wegetarianizmu, który był wyraźnym przejawem nowej wrażliwości etycznej, można zestawić z kulturą starożytnej Grecji. Orficy i pitagorejczycy także odrzucali oficjalny rytuał ofiarny polis i towarzyszący mu zestaw założeń teologiczno-mitologicznych. Jednak między starożytnym wegetarianizmem Grecji a myślą indyjskich ascetów jest zasadnicza różnica. Chociaż w obu przypadkach pojawia się idea wędrówki dusz, to w Grecji jedzenie mięsa było postrzegane jako rodzaj skalania – istotniejszy wydaje się tutaj los mięsożercy, a nie istot, od których pochodzi mięso. Myśl indyjska wyraźniej akcentowała, że mięsożerstwo jest ściśle związane z odbieraniem życia i zadawaniem cierpienia, co może sugerować, że indyjskim ascetom bardziej chodziło o życie zwierząt. Poza tym – inaczej niż w tradycjach Zachodu, które na niezliczone sposoby podkreślają różnice między człowiekiem a innymi gatunkami – tradycje indyjskie stwierdzają pewne kontinuum istnienia. Wszystkie żywe istoty mają duszę i wspólnie uczestniczą w cyklu narodzin i śmierci.
Tyle różnic – teraz znaczące podobieństwo. Na przykładzie idei wędrówki dusz można dostrzec, że indyjska myśl, podobnie jak zachodnia, hierarchizuje formy istnienia. Życie, które toczy się obecnie, jest zdeterminowane przez poprzedzające je egzystencje. Wszelkie żywe istoty odradzają się w postaci, która zależy od wcześniejszych uczynków. I najważniejsze: bycie zwierzęciem jest gorszą formą bycia. Teoria ta nie tylko uzasadnia wykorzystywanie zwierząt, ale w pewnym przypadkach może również służyć jako usprawiedliwienie dla okazywanego im okrucieństwa – na podobnej zasadzie Gandhi był przeciwnikiem szpitali: choroba jest formą sprawiedliwej kary za zaniedbania i życie w grzechu; dopiero doświadczenie tej kary umożliwia prawdziwe wyleczenie – uleczenie nie ciała, lecz duszy. W ramach tej doktryny każdy los jest zasłużony, a wszelki bunt wobec status quo – pozbawiony sensu.
Ambiwalencję, która rodzi się z zestawienia zasady ahinsy i wiary w reinkarnację, dobrze ilustruje wspomniana wcześniej Czhandogja: pojawia się w niej zakaz krzywdzenia innych istot, ale jednocześnie stwierdzenie, że ten, kto w życiu nie postępował właściwie, odrodzi się w postaci psa, świni czy wyrzutka (V.10.7). Mamy więc tutaj do czynienia z jawnym negatywnym wartościowaniem istnienia w postaci zwierzęcej, bycie psem czy świnią jest formą upokorzenia. Także we wspomnianym już Winaja Pitaka Budda potępił mnicha, który pasł się jak krowa; w innym ze starożytnych tekstów, Majjhima Nikaya, potępił ascetę zachowującego się jak pies.
Paul Waldau w swojej książce The Specter of Speciesism: Buddhist and Christian Views of Animals [ang. Widmo dyskryminacji gatunkowej: buddyjskie i chrześcijańskie poglądy na zwierzęta] dokonał pouczających obliczeń i spostrzeżeń dotyczących postrzegania zwierząt w dźatakach, starych tekstach buddyjskich. Najczęściej pojawiającym się w nich zwierzęciem są słonie – występują 83 razy w 547 opowieściach. Co więcej, podczas jednego ze swych wcieleń Budda miał być słoniem, a teksty ukazują, że ich autorzy byli świadomi natury tych zwierząt, ich życia społecznego i emocjonalnego czy zdolności do cierpienia. W przeważającej mierze jednak słonie pojawiają się w tych opowieściach jako narzędzia do użytku ludzi: jako pojazdy, dorobek, maszyny do pracy czy prowadzenia wojny.
Co ciekawe, wczesne teksty buddyjskie zauważają podobieństwa między człowiekiem a małpą (w jednym ze swych wcześniejszych wcieleń Budda był też małpą), ale zwierzęta te są przedstawiane – również w wypowiedziach Buddy – jako bezmyślne, „niezdolne do rozpoznania prawdziwej drogi”. Z perspektywy buddyjskiej bycie zwierzęciem to życie gorsze jakościowo, to stan niedoli, podobnie jak bycie w piekle. A jeden z podstawowych problemów wszelkich zwierząt polega na tym, że… nie mogą praktykować buddyzmu.
Wielki filozof Śankara, żyjący w VIII i IX w., tłumaczył, że wszelkie istoty żywe: bogowie, ludzie, zwierzęta i źdźbła trawy to jednostkowe dusze, a świat sansary – kołowrotu życia i śmierci – to przestrzeń, w której te istoty dopełniają swoje doświadczenia. Każde istnienie jest zapłatą za czyny popełnione we wcześniejszej egzystencji. W roślinach pokutują dusze za niecne postępki. Stan istnienia bogów to niekończąca się radość. W życiu ludzi radość miesza się z cierpieniem. Przeznaczeniem zaś zwierząt jest już tylko jedno: cierpienie.
Według Śankary w świecie istnieje hierarchia możliwości duchowych i poznawczych. Kamień nie może się w ogóle doskonalić; w roślinie zaś jest już moc rośnięcia. Zwierzę jest formą doskonalszą od rośliny; widać to po tym, że poszukuje lepszych warunków egzystencji, czuje, słyszy, posiada świadomość. Ale tylko człowiek ma rozum, wolę i zdolność do autorefleksji. Człowiek rośnie tak jak roślina i porusza się jak zwierzę, lecz ani roślina, ani zwierzę nie dokonują wyborów moralnych, nie potrafią też rozpoznać prawdziwej natury rzeczywistości.
W Indiach istnieją zwierzęta uważane za święte: przede wszystkim oczywiście słynne krowy. Co prawda w czasach Aśoki nie były one jeszcze otoczone szczególnym kultem, ale już średniowieczna legenda o królu z dynastii Ćolów opowiada o tym, jak skazał on swojego syna na śmierć za przypadkowe zabicie krowy (do dzisiaj w stanie Gudźarat za zabicie krowy grozi kara śmierci). Jednak w Indiach w wyjątkowy sposób traktowane są także m.in. małpy, węże, tygrysy. Określone świątynie stanowią szczególne miejsca dla konkretnych gatunków: przykładowo w świątyni Karni Maty w zachodnich Indiach mieszka około 20 tys. szczurów.
Niezwykle bogaty świat indyjskiej duchowości nadał pewnym gatunkom symboliczne znaczenie. Bóg Ganesza ma głowę słonia; bogini Śakti, żona Sziwy, jeździ na tygrysie; Vaghdeo to bóstwo w postaci tygrysa, w obecnej epoce Wisznu przybrał postać dzika. Ale nie znaczy to, że te zwierzęta są postrzegane jako święte tylko dlatego, że są istotami żywymi. Uzyskują one swój niezwykły status dzięki znaczeniom nadanym im na drodze rozwoju pewnych idei religijnych.
Choć może się to wydawać paradoksalne, same Indie są największym eksporterem wołowiny na świecie: mięso pochodzi jednak nie od krów, lecz od bawołów – zwierząt, które nie miały szczęścia znaleźć się w korzystnych dla nich opowieściach mitologicznych. Warto w tym miejscu przywołać twierdzenie wybitnego buddologa Richarda Gombricha, według którego mieszkańcy krajów zdominowanych przez buddyzm są zasadniczo entuzjastycznie nastawieni do wegetarianizmu, ale rzadko go praktykują. Z kolei Ian Harris w artykule A vast unsupervised recycling plant. Animals and the Buddhist Cosmos [ang. Ogromny, nienadzorowany zakład recyklingu. Zwierzęta i kosmos buddyjski] zauważył przewrotnie, że buddyzm wydaje się niemożliwy do pogodzenia ze współczesną myślą ekologiczną, skoro ideał przebudzenia jest równoznaczny z opuszczeniem świata. Poza tym przywiązanie do tego świata można interpretować jako przeszkodę na drodze do doskonałości i wyzwolenia. Przykładowo wielkie wymieranie gatunków jawi się tu jako pseudoproblem: umierające zwierzęta odrodzą się przecież w innej postaci.
Być może to spostrzeżenie o nieekologicznym charakterze buddyzmu można rozciągnąć również na inne religie i filozofie wywodzące się z Azji Południowej. Już Mircea Eliade zauważał, że cechą duchowości powedyjskiej jest odrzucenie świata, zerwanie symbiotycznej więzi łączącej człowieka z naturą. Ahinsa i współczucie okazywane zwierzętom stanowią wielki wkład w myśl światową. Filozofia i religia – tak wyjątkowo wyczulona na cierpienie – owszem, dostrzegła, że doświadczają go istoty inne niż ludzkie, ale przy tym uznała, że cierpienie zbyt przepełnia ten świat, żeby… chcieć go ratować w tej formie.
Ale też przykład praktyk pochodzących z buddyzmu tybetańskiego pokazuje, że aby móc ów świat opuścić, musimy najpierw o niego zadbać. Przejawem takiej postawy może być obecny w buddyzmie mahajana ideał świętego bodhisattwy – tego, który z powodu współczucia nie odchodzi ze świata i który pomagając innym, będzie wcielał się tak długo, aż wszystkie żyjące i czujące istoty zostaną zbawione.
Wiele osób w trudnych sytuacjach ma reakcje ucieczkowe. Schemat może się powtarzać ‒ niezależnie od tego, czy jest to fizyczne oddalenie się, emocjonalna blokada, czy różnego rodzaju używki. A gdyby tak skorzystać z tego mechanizmu w zdrowy i świadomy sposób?
Wszystko jest ze sobą połączone – jak koraliki współtworzące ten sam naszyjnik. A tym, co jest nicią łączącą wszystkie byty, doświadczenia i procesy, jest oddech – czytamy w „Gdziekolwiek jesteś, bądź”.
Wydaje się, że już od dzieciństwa w pełni zdajemy sobie sprawę z tego, iż wszystko jest ze sobą powiązane w pewien sposób, że to się dzieje, ponieważ stało się tamto, że aby coś mogło się stać, musi wydarzyć się coś innego. Przypomnij sobie tylko stare ludowe opowieści, jak choćby tę o lisie. Lis wypił mleko starej kobiecie, która nie dopilnowała go, gdy zbierała drewno na opał. W napadzie gniewu kobieta obcina mu ogon. Lis prosi, by oddała ogon, a ona odpowiada, że przyszyje mu go z powrotem, jeśli dostanie swoje mleko. Lis idzie więc do krowy i prosi o mleko, a krowa odpowiada, że da mu mleka, jeśli on przyniesie jej trawy. Zatem lis idzie na łąkę i prosi o trawę, a łąka odpowiada: „Przynieś mi wody”. Idzie więc do strumienia i prosi o wodę, a strumień odpowiada: „Daj mi dzban”. Tak to się toczy dalej, aż do młynarza, który z dobroci i sympatii daje lisowi trochę ziarna, by dał je kurze, żeby zniosła jajko, które ma dać handlarzowi, żeby dostać paciorek, który ma dać pannie, żeby dostać dzban, którym nabierze wodę… i tak lis odzyskuje ogon i odchodzi bardzo szczęśliwy. Coś musi się zdarzyć, żeby mogło się zdarzyć coś innego. Nic nie bierze się z niczego. Wszystko z czegoś wynika. Nawet dobroć młynarza skądś się wzięła.
Kiedy głęboko wnikamy w jakiś proces, możemy odkryć tę samą prawdę. Bez światła słonecznego nie byłoby życia. Bez wody nie byłoby życia. Bez roślin nie byłoby fotosyntezy, bez fotosyntezy zwierzęta nie miałyby tlenu potrzebnego do oddychania. Bez rodziców nie byłoby ciebie. Bez ciężarówek nie byłoby jedzenia w mieście. Bez fabryk produkujących ciężarówki nie byłoby ciężarówek. Bez hutników nie byłoby stali dla fabryk. Bez kopalń nie byłoby rudy żelaza dla hutników. Bez żywności nie byłoby hutników. Bez deszczu nie byłoby żywności. Bez światła słonecznego nie byłoby deszczu. Bez warunków do formowania się gwiazd i planet we wszechświecie nie byłoby światła słonecznego ani Ziemi. Te związki nie zawsze są proste i linearne. Zwykle rzeczy wplecione są w zawiłą sieć doskonale zrównoważonych wzajemnych powiązań. Bez wątpienia, to, co nazywamy życiem, zdrowiem lub biosferą, to wszystko zawiłe systemy wzajemnych powiązań, bez żadnego absolutnego punktu początkowego lub końcowego.
Widzimy więc, jak daremny i niebezpieczny jest sposób myślenia, który ignoruje wzajemne powiązania i zmiany, traktuje jakąś rzecz lub sytuację jako coś zupełnie oddzielnego. Wszystko powiązane jest ze wszystkim innym i w pewnym sensie jednocześnie zawiera wszystko inne i zawarte jest we wszystkim innym. Co więcej, wszystko nieustannie się zmienia. Gwiazdy rodzą się, przechodzą różne etapy rozwoju i umierają. Planety również mają swój rytm formowania się i ostatecznego rozpadu. Nowe samochody już są w drodze na złomowisko, nim jeszcze opuszczą fabrykę. Świadomość tego może wzmocnić nasze zrozumienie nietrwałości i uwolnić nas od traktowania rzeczy, okoliczności i związków jako czegoś zupełnie oczywistego. Możemy bardziej docenić życie, ludzi, posiłek, opinie, chwile, jeśli głębiej wnikniemy w nie i dostrzeżemy, że wszystko, z czym się kontaktujemy, w każdej chwili wiąże nas z całym światem; że rzeczy i inni ludzie, a nawet miejsca i okoliczności są tutaj tylko chwilowo. Dzięki temu obecna chwila staje się o wiele bardziej interesująca. W istocie staje się wszystkim.
Świadomość oddechu jest nicią, na którą nawlec możemy paciorki naszego doświadczenia, naszych myśli, uczuć, emocji, spostrzeżeń, impulsów, zrozumienia, przytomności. Naszyjnik, który z tego powstaje, jest czymś nowym – nie jest w istocie rzeczą, lecz nowym sposobem widzenia, nowym sposobem bycia, nowym sposobem doświadczania, który pozwala na nowy sposób działania w świecie. Dzięki temu zaczynamy wiązać to, co dotąd wydawało się oddzielne. Ale w rzeczywistości nic nigdy nie było odizolowane i nie musi być na nowo łączone. To nasz sposób widzenia tworzy i podtrzymuje oddzielenie.
Ten nowy sposób widzenia i bycia ogarnia fragmenty życia i stwarza dla nich przestrzeń. Docenia każdą chwilę w jej własnej pełni wewnątrz większej pełni. Praktyka uważności jest po prostu nieustannym odkrywaniem nici wzajemnego powiązania. W pewnym momencie możemy nawet spostrzec, że mówienie o nawlekaniu paciorków nie jest zupełnie właściwe. Stajemy się raczej świadomi powiązania, które istniało przez cały czas. Osiągnęliśmy dogodny punkt obserwacyjny, z którego możemy łatwiej dostrzec pełnię i ogarnąć świadomością strumień bieżących chwil. Strumień oddechu i strumień bieżących chwil przenikają się wzajemnie, paciorki i nić razem tworzą coś większego.
Fragment książki Jona Kabat-Zinna Gdziekolwiek jesteś, bądź, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2022. Skróty i usunięcia przypisów pochodzą od redakcji „Przekroju”.