Gdyby udało się wyeliminować wszystkie błędy świata, wziąć pod uwagę ogół okoliczności i przewidzieć wszelkie konsekwencje, nauka okazałaby się zbędna, a życie stałoby się nudne i powtarzalne. Bez pomyłek nie byłoby ewolucji ani różnorodności. Utknęlibyśmy w miejscu albo całkiem wyginęli.
Wyobraźmy sobie płytką, ustawioną pionowo gablotkę. Na wąskiej desce stanowiącej jej podstawę szczerzy się rząd przegródek. Każda wyodrębnia niewielki przedział, dzieląc deskę na kilkanaście równych części. Nad przegródkami rozciągają się rzędy drewnianych kołków wbitych w „plecy” gablotki tak, że tworzą wzór złożony z szeregów powtarzających się kwinkunksów: czterech kołków będących rogami kwadratu z piątym umieszczonym w jego centrum. Innymi słowy – każdy rząd jest przesunięty w stosunku do poprzedniego o połowę odległości między kołkami. Z przodu gablotę przykrywa szklana tafla, boki zaś są ograniczone drewnianymi deszczułkami. Tylko u samej góry, dokładnie na środku, znajduje się niewielki otwór z wetkniętym weń lejkiem.
Ten aparat nazywano „maszyną fasolową” (ang. bean machine) – powinniśmy więc przez otwór na górze wsypać do gablotki garść fasoli. Zamiast tego wrzucamy pokaźną porcję metalowych kuleczek. Z lejka wylewa się lśniący strumień, kulki uderzają o pierwsze drewniane kołki – i tu zaczyna się coś pozornie trudnego do wyjaśnienia. Kulki szybko rozlewają się po aparacie, słyszymy stukot, gdy obijają się o drewno. Istny chaos: uderzenia w kołki są losowe; zdaje się, że kulki skaczą po całej szerokości dziwnego urządzenia. Dotarłszy na sam dół, wpadają w jedną z przegródek. Nie, nie trafiają do nich przypadkowo, jak moglibyśmy się spodziewać, obserwując chaotyczne mrowie odbijających się drobin metalu. Po przesypaniu się przez aparat kulki tworzą na jego dnie uporządkowany wzór: najwięcej gromadzi się w centralnej części, a ich liczba stopniowo maleje w przegrodach coraz bardziej oddalonych od środka. Skrajne przedziały zawierają raptem kilka metalowych okruchów.
Skąd to przedziwne drewniane urządzenie „wie”, jak rozdzielić wpadające do niego kulki, i to w tak spektakularnie regularny sposób? Gdybyśmy wsypali ich tysiące i jednocześnie dysponowali wersją aparatu z kilkudziesięcioma przegródkami, zaobserwowalibyśmy podobną sytuację. Nie tylko najwięcej kulek zebrałoby się na środku, lecz także ich poziom w kolejnych przedziałach utworzyłby znajomy harmonijny kształt – krzywą dzwonową, zwaną też rozkładem Gaussa. Już samo jej „wyłonienie się” z pozornie chaotycznego zamieszania jest rzeczą niezwykłą. U podstaw tej obserwacji leży jednak coś znacznie bardziej fundamentalnego.
Za każdym razem, gdy metalowa kulka uderza w drewniany kołek, wydarzyć się mogą dwie rzeczy: odbije się w prawo lub w lewo. Jeśli wszystko zostało zmontowane precyzyjnie, żadne z odbić nie będzie „zafałszowane”: za każdym razem kulka ma taką samą szansę polecieć w każdą stronę – to zdarzenie zupełnie losowe. Złożenie wielu takich zdarzeń jest już jednak bardziej przewidywalne. Zachodzi stosunkowo małe prawdopodobieństwo, że jakaś kulka przeleci przez aparat, odbijając się zawsze w tym samym kierunku, i trafi do jednej ze skrajnych przegródek. Najpewniej doświadczy ona mniej więcej tyle samo odbić w prawo, co w lewo i na końcu wyląduje w jednym ze środkowych przedziałów. Magia? Skąd! Po prostu zbieg wielu przypadkowych „decyzji” każdej z kulek daje „wyśrodkowany” rezultat. Ma to dość ciekawe konsekwencje: gdyby przeciwne kierunki odbicia wartościować jako reprezentujące „sukces” oraz „porażkę”, poszczególne kulki mogłyby dokonywać losowego wyboru między kierunkiem prawidłowym a błędnym. Połączenie wielu poprawnych i złych decyzji średnio dałoby wynik neutralny, ale jednak zmienny, rozciągający się w prawo i w lewo od centrum. Moglibyśmy oczywiście próbować zachwiać losowością działania naszego aparatu, np. przechylając go lekko w prawo albo w lewo. Jak pewnie się domyślacie, finalnie układ na dnie będzie przesunięty w jedną stronę, lecz wciąż kulki nie zgrupują się wyłącznie w skrajnej przegródce. Przy każdym odbiciu kulki od kołka nadal będzie zachodziło ryzyko błędu i powstanie długi „ogon” przegródek wypełnionych coraz mniejszą liczbą kulek, ciągnący się daleko od kierunku przechylenia aparatu.
„Maszynę fasolową” wynalazł i wykorzystał w swoich badaniach Francis Galton, kuzyn Karola Darwina, brytyjski badacz i polimat przełomu XIX i XX w. Wśród niezliczonych tematów, jakimi się zajmował, znalazł się problem losowości oraz jej konsekwencji dla dziedziczenia cech ludzi czy zwierząt. Uczony skonstruował wyżej opisaną deskę Galtona, aby pokazać, że złożenie pozornie błędnych, chaotycznych decyzji może skutkować powstaniem czegoś uporządkowanego, widocznego dopiero na poziomie całej populacji ludzi czy zwierząt. Jego badania położyły podwaliny m.in. pod nowoczesną statystykę, gdzie jednym z najważniejszych celów jest analizowanie tego, jak mierzone obiekty czy osobniki różnią się od siebie i co te różnice znaczą w kontekście całej mierzonej grupy. Mroczniejszą stroną dorobku Galtona była jego głęboka wiara w społeczny sens eugeniki (zresztą to właśnie on zaproponował ten termin dla opisania polityki zmierzającej do promowania pożądanych kojarzeń u ludzi, utrwalających obecność „właściwych” cech u potomstwa).
Wróćmy jednak do błędu statystycznego. Pojawia się on zawsze wtedy, gdy duża populacja obiektów czy osobników zachowuje się w sposób mniej lub bardziej losowy. Nawet jeśli ich zachowaniem kierują przewidywalne zasady, sama liczba rozważanych obiektów generuje nieuchronną zmienność końcowego wyniku: błąd statystyczny. Rozmowa z dowolnym naukowcem zajmującym się nauką ścisłą – zwłaszcza gdy jest nią biologia – może budzić niepokojące podejrzenia, że ów badacz to tak naprawdę eksplorator błędów, analizator chaosu i nieprzewidywalności. W naukowych dyskusjach co rusz przewija się słowo „błąd”: wyjaśniają oni błędy, „poprawiają wyniki na błąd”, eliminują błędy z badanych wzorców. Nie za dużo tego błądzenia w aktywności, która raczej powinna cechować się pewnością i przenikliwością? Od razu wyjaśnijmy sobie jedno: nauka to sztuka poruszania się wśród błędów, a naukowiec to w zasadzie wykwalifikowany specjalista wyszkolony w ich tropieniu oraz katalogowaniu. Na filozofii konstruktywnego przesiewania wszechobecnej losowości i chaosu zbudowała zresztą swoje fundamenty jedna z obecnie najprężniej rozwijających się dziedzin, tzw. metanauka (ang. metascience). Ale po kolei.
Tak jak w przypadku aparatu Galtona nie mamy pojęcia, jaki proces kieruje zachowaniem kulek, zanim nie przepuścimy przez niego całego ich mrowia, tak w nauce niewiele możemy powiedzieć o ukrytej prawdzie rządzącej całą badaną rzeczywistością. Poruszamy się po omacku, możemy tylko dokonać jednostkowych, niedoskonałych pomiarów (czyli np. przeprowadzić skrupulatnie zaplanowany eksperyment), a następnie zastanowić się, jakie są szanse, że uzyskany wynik powstał w wyniku błędu, a jakie, że opisuje powszechną właściwość. Jeśli przez urządzenie Galtona przepuścimy raptem cztery kulki, istnieje duże prawdopodobieństwo, że spadną one do czterech różnych przegródek. Co więcej, chaotyczność takiego procesu sprawi, że nie wylądują dokładnie w czterech środkowych przedziałach. Powiedzmy, że znajdą się gdzieś w jednej trzeciej szerokości aparatu, po lewej stronie od jego środka. Czy to oznacza, że proces decydujący o odbijaniu się kulek nie jest „sprawiedliwy”, tzn. nie działa według zasady 50:50, kierującej losowo kulki w prawo lub w lewo, ale faworyzuje lewą stronę? Niekoniecznie. Gdybyśmy wyciągnęli taki wniosek – do czego jako naukowcy mamy pełne prawo – popełnilibyśmy spory błąd. Jest on tak ważny, że ma nawet swoją nazwę: to błąd pierwszego rodzaju. Może się przejawiać zbyt pochopnym zakomunikowaniem odkrycia („Deska Galtona działa asymetrycznie!”) w sytuacji, gdy w rzeczywistości dzieje się zupełnie inaczej. Nasz błąd miałby doniosłe skutki, bo nie dość, że zbyt szybko zakwalifikowalibyśmy wynik eksperymentu jako dowód na działanie takiego, a nie innego procesu, to jeszcze oparlibyśmy go na bardzo małej, żałosnej wręcz próbie zaledwie czterech kulek.
Czy przesypanie przez urządzenie, powiedzmy, tysiąca kulek w czymś pomoże? I tak, i nie. Uzyskamy znacznie większą pewność co do wyniku eksperymentu, zatem ogłaszając nasze odkrycie naukowe, popełnimy o wiele mniejszy błąd. Nigdy jednak nie wyeliminujemy go w całości. Nawet jeśli podejmiemy tytaniczny wysiłek przebadania miliona kulek, wciąż pozostaniemy w cieniu tego błędu. Zadaniem badaczy jest zdecydowanie o tym, w którym momencie jest on na tyle mało znaczący, a próba badawcza na tyle duża, że możemy się z tym pogodzić i uznać, że eksperyment stanowi godne zaufania źródło wiedzy o wybranym fragmencie rzeczywistości. Kiedy więc media trąbią o nowym odkryciu rewolucjonizującym jakąś dziedzinę, nie oznacza to, że naukowcy uzyskali stuprocentową pewność co do natury badanej rzeczy. Zwyczajnie (a może zupełnie niezwyczajnie?) stwierdzili oni, że wyciągając takie, a nie inne wnioski, pomylą się jedynie odrobinę. Nie powinniśmy też z tego powodu wpadać w panikę – w dziedzinach, od których zależy nasze zdrowie czy życie, granice akceptowalnego błędu są tak wyśrubowane, że czynią ów błąd prawie niemożliwym.
A co, jeśli powiem, że nawet w sytuacjach, kiedy poziom błędu statystycznego redukuje się do absolutnego minimum, pomyłka nadal czai się w danych, tyle że tym razem jest to błąd spodziewany, a nawet pożądany? Biologii z takim błędem akurat jest po drodze: w zasadzie wszystko, co badamy, może mieścić się w kategoriach „błędu”. Jest to dość niefortunne określenie – kalka językowa angielskiego słowa error, zwyczajowo stosowanego w podobnych przypadkach i nieoznaczającego wcale w takiej sytuacji „pomyłki”. Organizmy żywe bowiem nieustannie „popełniają błędy”, odskakując od jakiejś hipotetycznej normy. W biologii ewolucyjnej nazywamy to zmiennością – i jest to nasza ulubiona miara, według której oceniamy przydatność danego organizmu czy jego cechy do badań. Bez zmienności wszystko byłoby takie samo, wszystko też tak samo reagowałoby na czynniki zewnętrzne. Ewolucja zatrzymałaby się w mgnieniu oka, złożone z niezmiennych osobników populacje klonów albo w stu procentach przeżywałyby kolejne nudne, identyczne dni, albo całkowicie wymierały. Tej „błędnej zmienności” życia – jak czasami ją nazywamy – niejednokrotnie nie potrafimy nawet wyjaśnić. Wiemy, że stoją za nią geny, których jeszcze nie odkryliśmy, czynniki środowiskowe, których nie zbadaliśmy, i wszelkie inne okoliczności, których zmierzenie czy opisanie nigdy nie przyszłoby nam do głowy. To tu jest błąd pogrzebany. Każde dowolnie rewolucyjne odkrycie naukowe będzie nim obarczone. Polega on nie tyle na nieprecyzyjnym zmierzeniu jakiegoś parametru, ile na niemożności uwzględnienia wszystkich okoliczności mogących prowadzić do takiego, a nie innego rezultatu. Czy poruszamy się więc po omacku, a każda rewelacja naukowa to tylko efemeryczne osiągnięcie lokalnego laboratorium, konkretnej grupy badawczej, która trafiła szóstkę w totolotka, odkrywając coś, czego inni (z przyczyn losowych!) odkryć nie mogli?
Jeśli naukę potraktujemy jako sekwencję głośnych wystrzałów przerywanych długimi okresami ciszy, to owszem. Jednak ten uproszczony i – przyznajmy – dość pesymistyczny sposób jej postrzegania może rodzić spore wątpliwości. Gdzie między tymi pojedynczymi objawieniami z różnych dziedzin miałaby kryć się ogólna wiedza o świecie? Na takiej właśnie frustracji i chęci wydestylowania czystej prawdy z chaotycznego zalewu wyników badań najrozmaitszej jakości wyrosła nowa, fascynująca gałąź – metanauka. Naukowiec empirysta skupia się na cyzelowaniu metod i protokołów tak, by zminimalizować popełniany w trakcie eksperymentów błąd statystyczny. Metanaukowiec wskakuje na kolejny poziom: zbiera te pieczołowicie publikowane rezultaty i wyciąga z nich samą esencję, objawiając i wyjaśniając detale rzeczywistości niedostępne skrupulatnym empirystom. Metanauka jest zatem podejściem syntetycznym, dziedziną korzystającą z dostępnych badań, syntetyzującą je w ogólniejsze wzorce i odkrycia.
Od narodzin nowoczesnej metody naukowej na całym świecie opublikowano mnóstwo prac badawczych. Całe życie (i karierę) można by poświęcić na przekopywanie się przez ten ocean obserwacji i wyników, a i tak nie udałoby się zgłębić wszystkiego. Metanauka to jednak nie tylko mozolne przeglądanie istniejących badań. Pozwala ona również osiągnąć konsensus oraz wyeliminować nieuchronny – zwłaszcza w naukach biologicznych – „błąd” zmienności. Znosi klątwę sprawiającą, że powtarzając jakiś eksperyment biologiczny, często trudno otrzymać dokładnie taki sam wynik. Metanauka umie ten dodatkowy poziom chaotyczności okiełznać, wyjaśnić, niejednokrotnie nadać takiej zmienności nazwę i wskazać jej źródło. Często pozwala także zdemaskować nie do końca transparentne praktyki, np. publikowanie nastawione wyłącznie na wyniki rewolucyjne, przełomowe i szokujące, z pominięciem tych mniej doniosłych, a równie istotnych.
Demokratyzacja nauki oraz rosnące tempo dokonywania odkryć nieuchronnie przesuną akcenty i priorytety środowiska naukowego. Większą wagę będzie się przywiązywać do powtarzalności wyników badań i budowania naukowego konsensusu niż do przypominających fajerwerki, efektownych (i szybko gasnących) newsów naukowców doświadczalników. Rewolucja metanaukowa najpewniej okaże się mniej spektakularna niż oświeceniowa, której zawdzięczamy nowoczesną metodę badawczą. Być może jednak wzniesie naukę na nowy poziom, gdzie „błąd” nie tylko przestanie być odpadem, lecz także sam w sobie stanie się cennym materiałem badawczym. W końcu to właśnie w zmienności – tak chętnie wkładanej do jednego worka z innymi źródłami błędu – tkwi sedno wielu dziedzin nauki, zwłaszcza tych badających nas, ludzi. Fundamentalnie zmiennych, pod tak wieloma względami różnych od siebie, a jednocześnie podobnych i przewidywalnych.
Zmieniała mnie na każdym etapie życia w istotę lepszą, bardziej świadomą. Wkraczała zawsze, gdy świat trzeszczał i załamywał się pod naporem problemów. Patronka niepewnych, ale otwartych, królowa mądrych, choć wątpiących. Literatura.
Pewnie jeszcze nie potrafiłam sama czytać, kiedy usłyszałam od matki mojej matki historię o mitycznym grajku Orfeuszu, który swoim muzykowaniem i poezją czynił wielkie rzeczy. Przywołując ten mit, babka Olga kładła szczególny nacisk na terapeutyczną moc Orfeusza – jego muzyka wraz z poetyckim śpiewem zdolna była uspokajać rozgniewanych ludzi, przekupywać strażników niedostępnych dla nikogo królestw (jak zaświaty – w podziemiach Hadesu), wyciszać rozszalałe oceany. Sprawiała, że śpiewakowi kłaniały się drzewa, kruszały przed nim głazy, a drapieżne zwierzęta stawały się nagle przyjazne.
Nie wiem, gdzie moja babka usłyszała albo przeczytała o tym niezwykłym dziecku bogów – najpewniej w szkole, bo słynnej książki Parandowskiego o mitach na pewno nie mieliśmy na półce. Poza tym nie była ona czytelnikiem pilnym. A może tylko nie miała czasu przy gromadce dzieci (a później wnuków) i wiecznie zabrudzonym przez dziadka – miłośnika zwierząt wielu gatunków – domu. Najczęściej kradła więc chwilę na lekturę, gdy wpadła jej w ręce jakaś gazeta albo broszurka. Lubiła także łowić opowieści. W sklepowych kolejkach, w autobusie – wszędzie, gdzie tylko się znalazła, nadstawiała uszu. Wieczorne opowieści dla wnuków splatała z tego, co w ciągu dnia dostała od ludzi, ale też z powidoków szkolnych lektur, opowieści z kronik kryminalnych i przepisów gospodyń domowych (babka wycinała bez opamiętania wszystkie receptury znalezione w gazetach). Dzieliła się z nami również czymś, co sama otrzymała w spadku od swojej babki: skarbem rodzinnych historii.
Usypialiśmy najczęściej przy melodii jej głosu – rozkołysanego odmówioną wcześniej Litanią loretańską do Najświętszej Marii Panny. Baśnie, które nam opowiadała, opalizowały wieloma językami i sensami naraz. Były istnym sezamem, przede wszystkim jednak – co miałam pojąć dopiero po kilkunastu latach już jako studentka filologii polskiej – wstępem do czytania i przeżywania literatury.
Babka była uosobieniem dobrego działania literatury. Opowiadając nam historie, uważała, że szczepi nas przeciwko wszelkim truciznom i chorobom przyszłego życia. Łagodziła nie zawsze szczęśliwy krajobraz dzieciństwa. Niczym Orfeusz za ukochaną Eurydyką schodziła z nami do ciemnych oraz niebezpiecznych miejsc: trudnych emocji, takich jak gniew, który w niezrozumiały dla dorosłych sposób targał naszą niewinnością. Dziecięce złości i upory kruszały pod wpływem nowo wymyślonych bajek. Babka oswajała lęki i niezgłębione dla nas tematy (np. pierwsze w naszym życiu niepojęte śmierci – chomików i papużek falistych). Dzięki niej literatura przypominała wiedzę tajemną: łagodzącą napięcia, ale też uczącą zadawania pytań nieoczywistych. Babka zachęcała nas do patrzenia na drugiego człowieka jak na skarbiec zawierający w sobie – niczym książka – inne, ciekawsze opowieści.
Nauczyła mnie w końcu tego, czego człowiek może nauczyć się od literatury – „pragnienia nieistniejącego”. Tak nazwał to uczucie literaturoznawca Ryszard Koziołek w swojej książce: Wiele tytułów. Eseje przygodne. „Dzięki temu, że symulowanie i antycypowanie daje nam przyjemność i poczucie wolności, praktykowanie fikcji uczy nas od dzieciństwa projektowania i rozważania przyszłości. I to nie tylko w specyficznych gatunkach, jak utopia czy science fiction. Każdy utwór literacki z przeszłości, który uznajemy za aktualny, jest rodzajem proroctwa. Takie utwory nazywamy »klasycznymi«, to znaczy stwierdzamy, że pracują dla czasów, które nadejdą, gdyż mają zagadkową zdolność mówienia o przyszłości czytelnika, nawet jeśli powstały na długo przed jego narodzinami” – pisze Koziołek w Humaniście sygnaliście, eseju otwierającym książkę.
Z początku może zadziwić nas twierdzenie, że fikcja – coś, co nie zdarzyło się naprawdę – potrafi obudzić w człowieku moc wieszczenia, a nawet więcej: „projektowania i rozważania przyszłości”. Czy rzeczywiście da się w tym wyćwiczyć, czytając – jak sugeruje Koziołek – Balzaca i Sienkiewicza? Tak. A jeśli wciąż w to nie wierzymy, autor esejów proponuje nam ciekawe ćwiczenie. Należy wziąć tekst literacki, przyłożyć go do którejś z niepokojących obecnie kwestii (np. kryzysu klimatycznego, cynicznej polityki rządzących, kruchej kondycji psychicznej dzieci) i spróbować utworzyć między nimi „połączenie alarmowe”. Jeśli to się uda, w naszej „świadomości […] rozlegnie się ostrzegawczy dźwięk rozpoznania, że oto współczesność została rozpoznana przez pisarza z przeszłości”.
W takiej chwili literatura staje się sygnalistką, demaskatorką ludzkich intencji. Odsłania zagubioną w krzykliwych mediach prawdę. Wspomnianą teorię Koziołek ilustruje własnym „połączeniem alarmowym”. Otóż fragment powieści Żeromskiego pt. Puszcza jodłowa przykłada do projektu Ustawy o bezpieczeństwie ekologicznym z 8 maja 2017 r. oraz długiego medialnego sporu o wycinkę w Puszczy Białowieskiej. Dzięki temu w 2019 r. – wtedy, kiedy wyszła książka Koziołka – Żeromski brzmiał tak samo adekwatnie i aktualnie jak w roku 1926, kiedy odbyła się premiera powieści: „Lecz któż może wiedzieć, czy z plemienia ludzi, gdzie wszystko jest zmienne i niewiadome, nie wyjdą znowu drwale z siekierami, ażeby ściąć do korzenia macierz jodłową na podstawie nowego prawa, w interesie jakiegoś handlu czy czyjegoś zysku”.
Literatura płynie starym, dobrym i leniwym nurtem. Jest niczym gęsta i głęboka rzeka żłobiąca koryto w różnych kierunkach – statecznie, wytrwale. Owym korytem jest nasz umysł. Literatura – w przeciwieństwie do współczesnych mediów – to rzecz fantastyczna: umożliwia spokojną pracę wyobraźni, działa jeszcze długo po skończonej lekturze. Czytanie pozwala w końcu na tworzenie pajęczych mikrosieci między wieloma rozmaitymi kwestiami oraz ideami; pozwala wiązać w pary postacie: literackie i rzeczywiste. Kiedy któryś z pisarzy albo poetów nazwie jakąś rzecz trafniej, niż można to zrobić w języku codziennym, uzyskujemy możliwość pochwycenia w mocną sieć czegoś migotliwego, wymykającego się.
Teksty literackie – odmiennie od tweetów, postów na Facebooku, nie wspominając o szalonej prędkości publikacji na TikToku – stanowią pewną stałość. Są dotykalne, fizyczne, jak zawieszone w przedpokoju lustro, w którym można bez końca oglądać fragmenty mieszkania z różnych stron. Bo wracać do tych samych lektur to obracać wciąż w głowie znane już obrazy, postacie, relacje, ale też nawiązywać z nimi dialog. Widzieć Emmę Bovary, jak ceruje swoją białą pończochę, którą niebawem skusi Rudolfa, to widzieć siebie na tle więzi z innymi ludźmi, opłakiwać swoją kobiecą samotność, nudę i zmieniające się ciało. Przyglądać się narratorowi W poszukiwaniu straconego czasu to przyglądać się światu – zabudowującemu się coraz gęściej, wikłającemu bohaterów w coraz bardziej skomplikowane związki – bez obaw, że za chwilę zniknie.
Podstawową siłą literatury jest operowanie wieloma językami naraz. Zapożycza je z rozmaitych rejestrów, nie ma bowiem własnej ojczyzny. Słowo w powieściach czy poezji pochodzi z różnych terytoriów jednocześnie – w tym sensie literatura to zupełnie inna niż upraszczająca, czarno-biała mowa mediów. Dobre książki operują językiem mojej babki: pstrokatym, wielokształtnym, otwierającym wiele furtek równocześnie.
Nie da się rozumieć mowy innych osób – różniących się od nas przynależnością etniczną, seksualnością, religią, odmienną historią – bez dotykania światów za pomocą lektury książek, tych bliskich i tych zza wielkich oceanów, napisanych wieloma językami, pełnych kodów kulturowych. Nie dziwi mnie więc to, że w pierwszych doświadczeniach pisarzy, poetów, naukowców humanistów, a także czytelników zawodowych (jak ja) znajdziemy mnogość dyskursów i pomieszanych historii. Za największymi z największych, jak Schulz czy Gombrowicz, stoi wielokulturowość, pamięć rodzinnych gniazd, w których przeplatały się różne języki oraz tradycje. A inni mają tylko swoją babkę i jej wielokształtną mowę. Niektórzy zaś szczęśliwie doświadczyli jednego i drugiego. Choćby wspomniany Gombrowicz (dzięki babce – Anieli Kotkowskiej) czy Ryszard Koziołek przywołujący w swojej książce dwie babki, które wychowały go na czytelnika: Helę – luterankę, „prawdziwą chłopkę chodzącą boso od czerwca do sierpnia” oraz Milkę – katoliczkę, „grubą matkę-boską-wszystko-wybaczającą”.
A czymże, jeśli nie uosobieniem mocy literatury jest postać babci z najsłynniejszej baśni Andersena Królowa Śniegu? To ona – właśnie poprzez opowieści – przygotowuje Kaja i Gerdę do samotnych wypraw, które wkrótce ich czekają, do przyszłych zmagań ze światem, do całego dorosłego życia. Gerda stanie się empatyczna i uważna. Ruszy śladem zaginionego Kaja. Będzie rozmawiała ze zwierzętami i roślinami, zrozumie mowę gołębi, reniferów oraz kwiatów, co koniec końców pozwoli jej przetrwać niebezpieczną wędrówkę i przywieźć do domu ukochanego Kaja.
Edward O. Wilson, amerykański biolog (o którym również wspomina Koziołek w swojej książce), całkiem niedawno sformułował śmiałą teorię, że to wcale nie nauki przyrodnicze stanowią prawdziwą oś naszej ewolucji jako gatunku, lecz jest nią humanistyka. Wykombinowanie ognia z kawałka drewna czy kamienia nie było rzeczą łatwą, a co dopiero przenoszenie go, podtrzymywanie, metodyczne wzniecanie ognisk. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie umiejętności, które człowiek w przeciwieństwie do innych gatunków rozwinął na tak niesamowitą skalę. O czym mówi Wilson? Oczywiście o ludzkim komunikowaniu się, zbieraniu przez neandertalczyków ziarenek słów, by utworzyć podobnie brzmiące zdania. Opowiadaniu sobie pierwszych prostych historii i powielaniu ich, by w końcu – tysiące lat później – czytać. Bycie człowiekiem, w najgłębszym rozumieniu tego słowa, oznaczałoby więc – pisze Wilson w książce pt. Znaczenie ludzkiego istnienia – stale „pozostawać w bliskim kontakcie z ludźmi i znać niezliczoną mnogość osobistych historii” (tłum. Bogdan Baran). Im lepsze, głębsze rozumienie siebie nawzajem, tym większa zdolność przetrwania. To, co zrobiły lata ewolucji, a później wynalazek Gutenberga – umożliwienie szybkiego powielania słowa pisanego – zupełnie zmieniło ludzki świat. Sprawiło, że mogliśmy realnie myśleć jako gatunek o przyszłości, dojrzewać w myślach i na papierze. Czytanie i literatura pozwoliły dosłownie złapać pierwszy ogień, tyle że w inny sposób.
Pięknie opowiada o tym Sándor Márai w swoim Dzienniku (trzeci tom, lata: 1957–1966), tłumacząc, skąd właściwie wzięła się literatura. Zimą 1965 r. węgierski pisarz, zaraz po spacerze, zanotuje takie oto zdanie: „Myśl – podobnie jak Światło czy Kolor – jest zjawiskiem nieposiadającym stanu. Błyska i znika, rozpada się. Trzeba było wynaleźć literaturę, by Myśl stała się zjawiskiem odczuwalnym” (tłum. Teresa Worowska). Wydaje się, że Márai w owych słowach dociera do źródła: po raz pierwszy to, co tylko igrało w środku ludzkiego umysłu jak ognik, przekształciło się w trwający już od wielu wieków płomień – w literaturę właśnie. Chwyta ona ów szybki, zmienny ogień myśli – tak migotliwy oraz łatwo gasnący – i przekształca w trwającą w nieskończoność żywą opowieść człowieka: od jego początków aż po schyłek antropocenu. Z gruntu więc literatura i jej opowieści są tym, co ocala świat przed znikaniem, zagładą jakiejś jego części, nawet jeśli to część maleńka – czyjaś drobna myśl.
Czy rzeczywistość empiryczna jest choć trochę podobna do świata fantazji? I czy może być podobnie zbudowana jak literatura? A czytanie i pisanie – czy są najbliższe działaniu ludzkiego, stale ewoluującego przecież umysłu? I czy mogą naśladować drogę – ten prawdziwy labirynt – szukania sensu w świecie przez człowieka? Nad tymi pytaniami spędził całe swoje dojrzałe lata Jorge Luis Borges, argentyński pisarz i poeta. Fikcje, jego najwybitniejsze dzieło, częściowo powstawały podczas drugiej wojny światowej. Gdy w 1942 r. świat trzeszczy w posadach, Borges siedzi w pokoju hotelowym i zastanawia się nad swoim mitycznym światem Tlönu. Od pożogi i wojny oddziela go też niezwykła książka – przez parę dni trzyma na kolanach barokowy utwór Urn Burial sir Thomasa Browne’a z 1658 r. Kilkadziesiąt lat później niż Borges amerykański literaturoznawca Harold Bloom wyczyta z książki tego XVII-wiecznego angielskiego pisarza, lekarza i naukowca (człowieka różnych języków oraz dziedzin) jedno z najpiękniejszych zdań w historii literatury: „Życie jest czystym płomieniem i żyjemy z niewidzialnym słońcem wewnątrz nas” (tłum. Anna Kunicka).
W tym samym czasie po drugiej stronie kuli ziemskiej – w Helsinkach – w swoim domu rodzinnym z zeszytem na kolanach siedzi fińska malarka Tove Jansson i podobnie jak Borges obawia się wojny. Wkrótce zanotuje słynne zdanie rozpoczynające książkę Małe trolle i duża powódź: „Musiało być już późne popołudnie, gdzieś pod koniec sierpnia, kiedy Muminek i jego Mama weszli w samo serce wielkiego lasu” (tłum. Teresa Chłapowska).
A jeszcze wcześniej, dekadę przed wojną, gdzieś na południe od Finlandii mały chłopiec – przyszły znakomity poeta Zbigniew Herbert – siedzi na kolanach ukochanej babci Marii z Bałabanów i słucha opowiadanej przez nią jednej z wielu historii. Wiemy, że ówczesny świat – m.in. tak bliski mu Lwów – niedługo spłonie w toczącej się wojnie. Zginą ludzie, a wraz z nimi ich dzieje. Przepadnie wiele cennych dzieł. W świecie pozostaną jednak czyjeś wnuki, ich opowieści i księgi, które niebawem napiszą.
Mieszkańcy krajów bałtyckich śpiewali od zawsze. Kiedyś ich pieśni dawały nadzieję na przeżycie i siłę do walki, dziś pomagają odnaleźć się w zmiennej, niełatwej rzeczywistości.
Łotwa brzmi jak nadzieja: łagodnie i rzewnie. Przynajmniej dla Lelde Benke, copywriterki i tłumaczki. Urodziła się w Australii, ale rodzice, dziadkowie i tutejsza społeczność wychowali ją na Łotyszkę: opowiadali legendy oraz śpiewali tradycyjne pieśni. „Dziadek i babcia idealizowali Łotwę. Tęsknili za przedwojennymi czasami, sprzed nazistowskiej i sowieckiej okupacji, czasami swojego dzieciństwa – opowiada mi Benke. – Tak naprawdę nigdy nie chcieli wyjeżdżać za granicę. Uciekli przed represjami”.
Armia Czerwona zajęła Łotwę w 1940 r. Przez następne dekady władze sowieckie dążyły do zniszczenia łotewskiej państwowości, brutalnie tłumiąc wszelki opór. Tylko 14 czerwca 1941 r. deportowano w odległe rejony Związku Radzieckiego około 45 tys. Łotyszy. Lęk przed wywózkami i „czerwonym terrorem” sprawił, że jeszcze w trakcie drugiej wojny światowej 300 tys. osób zdecydowało się na ucieczkę, głównie do Niemiec. Nie znalazły tam bezpieczeństwa – groziła im przymusowa repatriacja. Dlatego wielu Łotyszy jechało dalej: do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Kanady, Szwecji oraz innych krajów. Do Australii przeniosło się około 20 tys. osób, w tym dziadkowie Benke. Jej rodzice urodzili się już na obczyźnie.
„Gdy się poznali i odkryli swoje korzenie, zaczęli jeździć do Łotwy. Wkrótce zrodził się pomysł »pomieszkania« w Rydze, jeżeli Łotwa odzyska niepodległość. W 1995 r. spakowaliśmy się i wyjechaliśmy, miałam siedem lat. Traktowaliśmy to jako eksperyment: choć rodzice bardzo chcieli zostać w Łotwie na stałe, to zapewniali, że zawsze możemy wrócić do Australii, jeżeli nie uda nam się zintegrować w Łotwie. Ale zostaliśmy. Wszyscy – rodzice i siostra. Dziadkowie już nie żyją”.
Benke szybko odnalazła się w nowej rzeczywistości dzięki „kulturowej edukacji” starszego pokolenia. „Znałam wiele pieśni, które śpiewaliśmy w szkole. To były m.in. utwory z dzieciństwa dziadków, z początku XX w., kiedy Łotwa po raz pierwszy odzyskała niepodległość”.
Państwa bałtyckie przez dwa stulecia stanowiły część imperium rosyjskiego. Łotwa należała do najbardziej rozwiniętych prowincji. Uprzemysłowienie i zniesienie pańszczyzny w połowie XIX w. zapoczątkowały – podobnie jak w innych miejscach Europy – zmiany społeczne. Wtedy też pojawiły się nowe formy rozrywki: amatorzy śpiewu chóralnego zakładali zespoły, które propagowały kulturę ludową. Wzorowali się na działalności niemieckich stowarzyszeń chóralnych: przed drugą wojną światową na wschodnich wybrzeżach Bałtyku, na terenie dzisiejszej Estonii i Łotwy mieszkała spora mniejszość niemiecka. „Dlatego początkowo śpiewano głównie niemieckie utwory przetłumaczone na łotewski. Ale chórzyści szybko doszli do wniosku, że równie dobrze mogą komponować własne, po łotewsku” – wyjaśnia Valdis Muktupāvels, etnomuzykolog i profesor Uniwersytetu Łotwy.
Pierwsze tutejsze tradycyjne pieśni – dainy – powstały dużo wcześniej, w czasach przedchrześcijańskich. Opowiadały o zwykłym życiu na wsi: od kołyski po grób, w zgodzie z cyklami natury. „Powrót do dain w XIX w. był odpowiedzią na zachodzące w szybkim tempie zmiany – wyjaśnia Muktupāvels. – Przekaz był następujący: jako społeczeństwo musimy iść do przodu, lecz nie możemy zapominać o korzeniach. Podczas śpiewania chórzyści nawiązywali więź z przodkami, czerpali siłę z ich wiedzy”.
Dainy nie straciły swojej mocy. Zdaniem Benke „teksty tradycyjnych pieśni wciąż stanowią drogowskaz: pokazują – mimo iż świat pędzi, a my razem z nim – że podstawy pozostają te same, co przed wiekami. W ten sposób zapewniają nam grunt pod nogami, utrzymują przy zdrowych zmysłach, uczą uważności. Przypominają też, jak istotne jest życie w zgodzie z cyklem przyrody”. Cieszą się przy tym wielką popularnością. Do tego stopnia, że co pięć lat (w Litwie co cztery lata) organizowany jest wielki festiwal pieśni i tańca. W tym roku wydarzenie obchodzi 150. rocznicę – w pierwszej edycji w 1873 r. wzięło udział około tysiąca chórzystów, teraz na różnych scenach rozbrzmiewa śpiew 12 tys. osób, które ćwiczą miesiącami, by popisać się przed półmilionową widownią. „Wszyscy są podekscytowani – mówi mi Benke na początku grudnia 2022 r., choć 10-dniowy festiwal rozpocznie się dopiero 30 czerwca 2023 r. – Niedługo ruszy sprzedaż wejściówek. Mam nadzieję, że się załapiemy. Zainteresowanie jest tak ogromne, że zdobycie biletów na finałowy koncert i główny występ taneczny graniczy z cudem!”. Festiwale, które gromadzą tak dużą publiczność w niespełna dwumilionowej Łotwie, to coś znacznie więcej niż zwykłe masowe imprezy. „Stanowią podwaliny łotewskiej tożsamości, podobnie jak łotewski język i tradycyjne pieśni – podkreśla Muktupāvels. – Na przełomie XIX i XX w. pisarz i folklorysta Krišjānis Barons opracował monumentalny zbiór pieśni, opublikowany w sześciu tomach Latvju dainas, czyli pieśni łotewskie. Prasa z tego okresu rozpisywała się na temat wagi tej publikacji: wychwalano ją za przywrócenie naszej utraconej przeszłości i kultury oraz wyniesienie narodu łotewskiego na równi z innymi narodami europejskimi”.
Barons był jednym z młodołotyszy – łotewskich inteligentów, którzy zapoczątkowali ruch odrodzenia narodowego w drugiej połowie XIX stulecia. Promowali język łotewski: tłumaczyli literaturę, starali się zachować dzieła folkloru dla przyszłych pokoleń i zakładali łotewskie szkoły. Domagali się również równouprawnienia ludności łotewskiej – ruch powstał jako wyraz sprzeciwu wobec gospodarczej dominacji Niemców bałtyckich. Aby ograniczyć te wpływy, młodołotysze popierali politykę centralizacji imperium rosyjskiego i carskie reformy. Po 1905 r. zmienili zdanie: uświadomili sobie, że współpraca z władzami rosyjskimi oraz kulturowe zbliżenie z narodem rosyjskim (przez trzy lata wydawali nawet w Petersburgu czasopismo literacko-kulturalne) nie zapewni Łotyszom niezależności.
Młodołotysze nie stworzyli żadnej spójnej wizji przyszłego narodu łotewskiego – byli ludźmi kultury i oświaty, a nie politykami. Ale pokazywali i podkreślali odrębność, a także piękno łotewskiego dziedzictwa, krzewili w Łotyszach świadomość narodową. Rozniecili patriotyczny ogień, którego nie ugasiły nawet dekady powojennego sowieckiego terroru. „Egzekucje, mordy ludności cywilnej były na porządku dziennym – opowiada Muktupāvels. – Dorastałem w totalitarnym kraju. Oczywiście w Polsce sytuacja była podobna. Z tą różnicą, że jako państwo satelickie nie doświadczyliście takich masowych wywózek jak my jako część ZSRR”. Deportacja „elementów antyradzieckich” osiągnęła apogeum w 1949 r. To wtedy sowieckie władze wywiozły w głąb Syberii prawie 100 tys. łotewskich, litewskich i estońskich rolników – zostali oni zmuszeni do pracy w kołchozach w ramach kolektywizacji rolnictwa. Państwa bałtyckie od początku sprzeciwiały się sowieckiej okupacji. Blisko 170 tys. partyzantów, nazywanych leśnymi braćmi, sięgnęło po broń. Agenci KGB regularnie infiltrowali ich szeregi – około 50 tys. bojowników poległo lub zaginęło bez wieści.
Jednak to nie karabiny wyzwoliły Łotyszy, Litwinów i Estończyków – dokonał tego śpiew. 23 sierpnia 1989 r., w 50. rocznicę podpisania paktu Ribbentrop–Mołotow o podziale stref wpływu w Europie, 2 mln osób utworzyło żywy łańcuch, który ciągnął się od Wilna do Tallinna. Protestowały przeciwko represjom, śpiewając pieśń Atmostas Baltija (Kraje bałtyckie się budzą), specjalnie skomponowaną na tę okazję ze słowami w trzech językach. Wydarzenie to zwieńczyło tzw. śpiewającą rewolucję – serię pokojowych protestów, w wyniku których Łotysze, Litwini i Estończycy „wyśpiewali” niepodległość. „Ludzie zaczęli się buntować już w latach 70. – wspomina Muktupāvels. – Dotarło do nich, że sowiecki system niszczy łotewską kulturę. Postanowili działać: szukać swoich korzeni, studiować i pielęgnować tradycyjną kulturę. Zaczęli zakładać zespoły folklorystyczne”. W latach 80. prawie każde miasteczko oraz wieś miały swój zespół. Mieszkańcy razem uczyli się dialektów, grali na tradycyjnych instrumentach, szyli ludowe stroje. Usiłowali też wskrzesić zwyczaje. Muktupāvels jako przykład wymienia tu obchody letniego przesilenia. Chociaż świętowanie tego wydarzenia nie było oficjalnie zakazane, władze radzieckie utrudniały wszelkie praktyki uznawane za religijne bądź nacjonalistyczne. Cenzorzy sprawdzali również programy zespołów folklorystycznych. „Teoretycznie artyści nie robili nic zakazanego – śpiewali XIX-wieczne pieśni o życiu na wsi. Trudno było im więc zarzucić podburzanie społeczeństwa. Cenzorzy mogli najwyżej skrytykować archaiczność, brak postępowości i smutny charakter pieśni, co było sprzeczne z ideologią szczęśliwego narodu żyjącego w najlepszym kraju na świecie” – wspomina Muktupāvels. Sam prowadził w tym czasie własny zespół, lecz władze położyły kres jego działalności. „Stwierdzili, że program jest nacjonalistyczny. Posądzili nas o odprawianie magicznych rytuałów, »nieodpowiednich dla człowieka radzieckiego«. A ja – ze swoimi patriotycznymi poglądami – podobno miałem zły wpływ na młodych ludzi”.
W tym samym czasie agenci KGB „odwiedzali” wielu członków znanych zespołów, takich jak Skandinieki. Rekwirowali materiały, kasety, nagrania z terenu. Jakby chcieli zniszczyć każdą materialną cząstkę łotewskiej kultury. Nie udało im się – to właśnie nękani przez służby artyści z zespołu Skandinieki stanęli na czele ulicznego pochodu w trakcie festiwalu folklorystycznego Baltica w lipcu 1988 r. Śpiewali jedną z dain:
Mam słowa,
Mam mocne słowa
Potrafię wbić kołek w ziemię
I zatrzymać Dźwinę.
Bili mnie, dźgali nożem
Jak drewniany pień;
Nie bili mnie, nie dźgali nożem
Jak kawałek stali.
Wszystkie lasy płoną,
Wszystkie drogi są zablokowane;
Z Bożą pomocą
Chcę przejść przez to wszystko.
Muktupāvels szedł razem z resztą uczestników festiwalu. Ze łzami w oczach. „Wyobraź sobie, że ludzie wymachiwali flagami Łotwy, Estonii i Litwy. Pierwszy raz we współczesnej historii! I to jeszcze podczas festiwalu folklorystycznego! Nie trzeba dodawać, że posiadanie jakichkolwiek symboli narodowych, a co dopiero afiszowanie się z nimi, było w czasach sowieckich surowo zabronione. Wiedziałem wprawdzie, że mają się pojawić trzy duże flagi, ale nie sądziłem, że ludzie przyniosą również swoje. Też miałem jedną przypiętą do dud, na których wtedy grałem”.
Piosenki protestacyjne rozbrzmiewały już wcześniej podczas festiwali: litewskiego Marszu Rocka w 1987 r. i estońskiego festiwalu pop w Tartu rok później. Jednocześnie rodził się ruch ekologiczny: aktywiści sprzeciwiali się dewastacji środowiska naturalnego przez władze sowieckie. W 1987 r. Estończyków wzburzyły plany wydobycia fosforu na północy kraju. Rok wcześniej zawrzało także w Łotwie, gdy wyszło na jaw, że Sowieci planują budowę kolejnej elektrowni wodnej na Dźwinie i metra w Rydze. Projekty te miały bowiem zniszczyć krajobraz oraz część dziedzictwa kulturowego i historycznego.
Gdy w 1991 r. państwa bałtyckie ogłosiły niezależność od ZSRR, władze sowieckie odpowiedziały przemocą: wysłały jednostki sił specjalnych do Rygi, czołgi do Wilna i oddziały wojska do Tallinna. „W tych czasach nikt nie wierzył, że można pokonać ten upiorny, gigantyczny Związek Sowiecki, który dysponuje bronią jądrową i tak rozbudowanym systemem represji – wspomina Muktupāvels. – Ale nam się udało, i to bez rozlewu krwi. Kierowaliśmy się m.in. ideą pacyfizmu Gandhiego: uznaliśmy, że siłą nic nie wskóramy, mając za wroga militarną potęgę. W takim przypadku największą bronią są wartości duchowe, w tym śpiew. On jednoczy ludzi. Ma w sobie coś z magii”.
I mimo wszystko odrobinę baśni. Bo dainy niosą też nadzieję, że dobro zwycięży, a przeciwnik zostanie odparty. „I to jakikolwiek przeciwnik – zaznacza Benke. – Teksty naszych pieśni zawsze miały uniwersalne przesłanie, nie chodziło wyłącznie o przeciwstawianie się sowieckiemu reżimowi, ale wszystkim siłom, które próbowałyby odebrać nam niezależność. Dzięki temu śpiewanie daje nam też nadzieję, że przetrwamy jako naród”.
Jednak nie wszyscy są w tym temacie równie optymistyczni. „Żartujemy, że w 2030 r. ostatni Łotysz zgasi światła na lotnisku w Rydze” – mówił Aldis Austers, przewodniczący Europejskiego Stowarzyszenia Łotyszy, w wywiadzie dla francuskiej telewizji w 2012 r. Co roku kraj opuszcza 14 tys. osób, głównie młodych i wykształconych – to najwyższy odsetek w Unii Europejskiej, po Bułgarii. Wyjeżdżają w poszukiwaniu lepszej – lub jakiejkolwiek – pracy. Mimo że bezrobocie spada, to wciąż prawie co piąty młody Łotysz nie znajduje zatrudnienia.
Według prognoz Eurostatu liczba mieszkańców Łotwy w 2050 r. skurczy się do 1,3 mln, również ze względu na niski poziom urodzeń. „To problematyczne, ponieważ kraj staje się przez to mniej atrakcyjny dla inwestorów: ci otwierają biznesy tam, gdzie jest siła robocza” – podkreśla w filmie dokumentalnym Latvia: Brain Drain Inta Mierina, dyrektorka Centrum Badań nad Diasporą i Migracją. „Jeżeli nie zrobimy niczego teraz, nie zainwestujemy w lepszą infrastrukturę, miejsca pracy, naukę języka, to stracimy ludzi” – grzmi w tym samym dokumencie Elita Gavele, ambasadorka łotewskiej diaspory.
Powoli obumierają też dawne zwyczaje. „Już teraz nie wszyscy wiedzą, jak np. obchodzić przesilenie letnie – opowiada Muktupāvels. – To zespoły folklorystyczne ogłaszają, że mają zamiar świętować w danym miejscu, i ludzie się wtedy przyłączają”. Ale o tym, że tradycyjne pieśni przetrwają, Muktupāvels jest przekonany. „Oryginalne teksty wciąż pojawiają się we współczesnych aranżacjach. Artyści używają wprawdzie innych instrumentów, mieszają gatunki, np. etno z jazzem – twierdząc, że w końcu żyjemy w XXI w. – ale samych tekstów nie ruszają. Te są święte”.
Muktupāvels z podziwem słucha nowych form muzycznych i zastanawia się, jak będzie wyglądał następny rozdział w historii łotewskiej muzyki folkowej. Sam gra na koklach oraz dudach. Pozostaje wierny tradycji.
Trudno uwierzyć, że zielona kometa niesie w sobie atomy węgla starsze niż nasz system planetarny, a muszki owocowe potrafią liczyć. I świetnie, bo nauka ma na to nieodparte dowody, których zrozumienie nie wymaga wiary.
Zaczęła w sposób, w jaki z reguły nie rozpoczyna się dyskusji naukowej. Badaczka, z którą od kilkunastu dni mozolnie śledziłem każdy ruch i drżenie skrzydeł 1243 muszek owocowych, wpadła do pokoju przygotowawczego i od progu wykrzyknęła: „Nie uwierzysz!”. Wymachiwała nieco zmiętym rulonem papieru, z którego wyzierały czerwone linie i słupki. Mrowie punktów – galaktyka genomów naszych maleńkich bzyczących towarzyszek. Właśnie w tej gęstwinie liczb i zgromadzonych danych miało się skrywać to, co niewiarygodne. I najwyraźniej, mimo że wypełniało plik zadrukowanych kartek, nie mogło się zmieścić w statecznej głowie badacza.
Naukowcy często chlubią się tym, że nie ulegają takim słabostkom jak szok czy niedowierzanie, kiedy wspinają się po kolejnych szczeblach kariery. W końcu wiara jest domeną metafizyki – tego, co niemierzalne i trudne do obliczenia. Nauka jej nie potrzebuje. Sam proces badawczy został tak skonstruowany, że wiara w zasadzie nie ma tam nic do powiedzenia. Stosując się do reguł nauki oraz przyjętej metodologii, badacz zabija w sobie potrzebę „uwierzenia” w to, co próbuje odkryć czy opisać. Najpierw bowiem cierpliwie i metodycznie zgłębia luki ziejące z misternej konstrukcji wiedzy. Poszukuje punktów zaczepienia, niedopowiedzeń ominiętych przez poprzednich eksploratorów, zawieszonych wątków i pytań irytująco pozostawionych bez odpowiedzi. Takie dojrzewanie do adopcji jakiegoś naukowego konceptu jest niejednokrotnie procesem długim i mozolnym. Potem odkrywa się w nim niedostatki, dostrzega się też nieścisłości we własnym rozumowaniu. Pomysł, obracany w głowie w tę i we w tę, na swój sposób powszednieje. Zrasta się z człowiekiem, staje się nawykiem, odruchem uruchamianym w mózgu tuż po przebudzeniu. Będąc raptem zalążkiem idei, punktem startowym długiej drogi, hipoteza badawcza krzepnie w umyśle naukowca. Już nie trzeba w nią „wierzyć”, osobista opinia odchodzi na bok. Czas tę hipotezę zweryfikować.
Falsyfikacja naukowych przypuszczeń, proces zwany testowaniem hipotez to właśnie clou metody naukowej i powód, dla którego nie ma w niej wiele miejsca na wiarę. Nawet jeśli badana rzeczywistość jest z definicji trudna do zaakceptowania czy dostrzeżenia na pierwszy rzut oka. W połowie XIX w. pewien angielski przyrodnik w dość przekonujący sposób uświadomił wszystkim, że w określonych sytuacjach ewolucja zwyczajnie musi zachodzić. Owszem, dzieje się to wolno i nie jesteśmy w stanie bezpośrednio zaobserwować jej podczas naszych pośpiesznych ludzkich żyć. Musimy więc uwierzyć w jej siłę – oraz rację niejakiego Darwina. Podobnie sprawa wygląda w innym obszarze wiedzy: weźmy taki akcelerator, złowieszczo przezwany Wielkim Zderzaczem Hadronów. Siedzi on jak tłusty pędrak zwinięty w perfekcyjny okrąg gdzieś głęboko pod powierzchnią Francji i Szwajcarii. Ponoć wsypuje się w jego gardziel garście cząsteczek pędzących niemal tak szybko jak światło. Podobno zderzają się one tam ze sobą w mikroskopijnych eksplozjach, odtwarzając zapomniane chwile z historii naszego wszechświata. Mówi się, że to wszystko jest bezpieczne, że nie powstanie tam żadna żarłoczna czarna dziura, nie otworzy się brama do innego wymiaru. Wypada uwierzyć tym szalonym fizykom. I fizyce kwantowej, według której cząsteczka może być w dwóch miejscach naraz, a kot może w tej samej chwili mruczeć z zadowolenia i nie żyć.
Choć w tych i paru innych sytuacjach wypadałoby przyjąć małość człowieka, niedostatki jego zmysłów oraz umysłu, niezdolnych do naocznego przekonania się o prawdziwości tych wszystkich naukowych dziwów, i zwyczajnie zdać się na wiarę – badacz tego nie robi. Co więcej, ma w sobie tyle zuchwałości i bezczelności, że zaprasza do owego „niewierzenia” innych – w zasadzie cały świat. Robi to, bo wie, że w nauce niczego nie trzeba przyjmować za pewnik. Wystarczy ze stoickim spokojem zmierzyć się z pytaniem. Wymyślić hipotezę, a następnie wrzucić ją w paszczę zachłannego eksperymentu. Jeśli połamie sobie na niej zęby, a ona wyjdzie z próby cało – przybliżymy się o krok, o milimetr do poznania prawdy o świecie (lub przynajmniej jej maleńkiego kawałeczka), a wszystko to bez konieczności wierzenia w cokolwiek na słowo.
Czasami faktycznie zderzanie się z taką przechodzącą kolejne próby hipotezą bywa szokujące. Nasze muszki owocowe, które od tygodni śledziliśmy w labiryntach i na maleńkich arenach, słusznie wprawiły moją koleżankę w zdumienie. Okazało się bowiem, że potrafiły liczyć! Uwierzylibyście? Pewnie, że tak – zwłaszcza po tym, jak opowiedziałbym wam ze szczegółami o eksperymencie i wyjaśnił, dlaczego ten konkretny wynik mógł oznaczać tylko jedno. Nie byłoby tam miejsca na wiarę inną jak tylko ta retoryczna, wykrzyczana przez zaaferowaną eksperymentatorkę.
Nie zrozummy się źle. To, co piszę, nie oznacza ataku na wiarę w nadprzyrodzone, bezwzględnego zderzenia nauki z religijnością i metafizyką. Nie trzeba ich bowiem naukowcom odmawiać czy ich za nie piętnować – bo wierząc (w sensie religijnym), robią oni coś, co znajduje się „obok” nauki i w zasadzie nie ma z nią nic wspólnego. Z samej definicji tego, czym jest eksperyment, wynika, że nie da się go zastosować do metafizyki czy fundamentów wierzeń religijnych. I nie ma w tym nic złego czy szokującego – ot, nauka staje tu na granicy krainy, do której nie tylko nie ma wstępu, lecz także nigdy nie miałaby ambicji wchodzić. Po co pakować się gdzieś, gdzie nasze metody będą mało skuteczne, jeśli gdzie indziej istnieje świat najwspanialszych cudów i dziwów tylko czekających na ciekawskie szturchnięcia naukowych narzędzi?
Czemu więc ostatnio tak często się słyszy, że ktoś nie wierzy w naukę? Kilkaset lat jej uprawiania oraz stuprocentowa skuteczność (prędzej czy później) w odrzucaniu błędnych idei i hipotez nie są wystarczającymi argumentami za porzuceniem twierdzenia o „wierze w naukę” i zwyczajnym jej zaufaniu? Przecież metoda naukowa, nawet jeśli obudowana onieśmielająco skomplikowanymi twierdzeniami filozofów i myślicieli, wciąż opiera się na bajecznie prostej podstawie. Wymyśl problem. Tak dokładnie, jak tylko potrafisz, spróbuj przewidzieć, co powinno się wydarzyć, jeśli ów problem poprawnie opisuje wszechświat. A następnie zwyczajnie zobacz, czy to się dzieje.
Jak to jednak zazwyczaj w życiu bywa – rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, a naukę już od pewnego czasu uprawiamy w sposób trudny do zrozumienia, zwłaszcza gdy tego zrozumienia oczekujemy od szerokich rzesz społeczeństwa. Jestem badaczem i nie zawsze potrafię wyjść ze swojej roli, stanąć obok i spojrzeć oczami „Kowalskiego” na to, co w moim codziennym odczuciu wcale nie wymaga wiary. Kiedy jednak to robię, trudno się nie przerazić. Jesteśmy bowiem jako naukowcy kapłanami świątyń nowego typu. Nikt poza nami nie ma do nich wstępu. Nawet jeśli czasami wpuszczamy postronnych (robię tak np. podczas festiwali naukowych czy dni otwartych uniwersytetu), rzadko pokazujemy im naukę taką, jaką uprawia się na co dzień. Łatwo przecież można zrobić kilka uogólnień i wystrzelić z probówki jakimś eksperymentem pewniakiem. Dużo trudniej jest mnożyć przed gościem liczne naukowe wątpliwości, przewidywać potknięcia, przywoływać niespodziewane zwroty akcji i eksploracje niezamierzonych ścieżek. Kiedy ogłaszamy nasze twierdzenia – a szczególnie gdy używamy ich do wspierania argumentem niełatwych lub kontrowersyjnych decyzji albo postaw – rzadko staramy się na tyle, by wszystko wyjaśnić do końca. Komu zresztą mamy to tłumaczyć? Szkoła, którą mają za sobą obecni dorośli, praktycznie nie uczy tego, jak funkcjonuje nauka, czego można się po niej spodziewać, a czego niekoniecznie. Oraz dlaczego z reguły ma ona rację. Nic więc dziwnego, że „Kowalski” tak często nie wierzy w naukę, a badaczom nie ufa.
Brak zaufania i rozgoryczenie to zresztą nie są emocje erodujące naukę wyłącznie od zewnątrz. My, badacze, też miewamy kryzysy „wiary”. Specyficzna forma rynkowego kapitalizmu, która od XVIII w. rządzi w nauce, dość jasno precyzuje waluty, jakimi płaci się za sukces badawczy. Są nimi: unikatowość dokonanego odkrycia, jego przełomowość oraz to, czy uda się je opublikować w prestiżowym czasopiśmie. Publish or perish (Opublikuj albo zgiń) – to mantra, z którą młodzi badacze wkraczają w świat nauki. Paradoksalnie właśnie owa pogoń za bezprecedensowością uczyniła z wielu dziedzin nauki karykatury ich dawnej świetności. Napędzani zupełnie zrozumiałymi motywami – pragnieniem sławy, sukcesu, uznania – naukowcy mniej lub bardziej świadomie filtrują wyniki swoich badań, wypuszczając na światło dzienne tylko te starannie wyselekcjonowane. Pokazują światu dopieszczone w każdym detalu historie sukcesów. Choć trudno w to uwierzyć, taka pogoń za sensacją doprowadziła do zaskakującego rezultatu: w wielu dyscyplinach dowody naukowe przestały być powtarzalne. Ileż bowiem w jednej dziedzinie może być wyników epokowych, spektakularnych? Ich ciągły napływ oznacza, że coraz więcej z nich to zwyczajnie szczęśliwe trafy albo przypadkowe fluktuacje opisujące nie tyle rzeczywistość, ile wyśrubowane do granic możliwości oczekiwania badaczy.
„Pięknie – pomyślisz. – Skoro badacze przestali wierzyć w naukę, chyba możemy się zwijać? I dlaczego – pytasz dalej, zapewne ze słusznym oburzeniem – naukowcy o tym nie mówią? Dlaczego nauka popularna wciąż pełna jest okrągłych zdań, zapewnień o skuteczności tej »największej przygody ludzkości«?”. Odpowiedź jest bardzo prosta: mówimy o tym. Przynajmniej niektórzy z nas – ci, co po „kryzysie wiary” wkroczyli na ścieżkę waleczności i zmiany. Bo to nie jest tak, że nauka została bezpowrotnie zepsuta, a wszystko, co kiedykolwiek ogłosili badacze, należy włożyć między bajki. Problem, z którym współcześnie nauka musi się zmierzyć, tkwi w ludziach i w żaden sposób nie podważa jednego: metoda naukowa działa, bo zwyczajnie musi działać. Jedyne, co trzeba zrobić, to zresetować nasze do niej podejście. Z kliencko-konsumpcyjnego modelu, w którym za odpowiednio dobre wyniki i wykresy kupuje się dożywotnie kariery oraz miejsca na łamach czołowych czasopism, musimy wrócić do korzeni. Do przekonania, że nie ma „złych wyników” ani badań „niewartych publikowania”. I wiedz, że jest to fala, która coraz szerzej rozlewa się w świecie nauki. W takich dziedzinach, jak psychologia czy medycyna – a więc potencjalnie mających znacznie większy wpływ na ludzkie życie niż np. ornitologia czy astrofizyka – jest to już niemal rewolucja. I jak to z rewolucjami bywa, nie da ona natychmiastowych rezultatów. Ale nawet teraz, raptem 10–15 lat od ukazania się pierwszych alarmujących danych na temat niereprodukowalności badań (językowy łamaniec oznaczający brak możliwości uzyskania tych samych wyników przy powtarzaniu jakiegoś eksperymentu), nauka sama się ulecza. Czasopisma przyjmują transparentne, bardziej rygorystyczne praktyki. Powstają towarzystwa naukowe oddane monitorowaniu jakości nauki i jej uzdrawianiu. Najwięksi badacze swoją postawą tworzą etyczny precedens, rodzaj niepisanego kodeksu, którego ignorowanie wiąże się z coraz większym wykluczeniem z naukowego mainstreamu. Tak rodzi się nowe zaufanie – i tak też znika potrzeba wiary w cokolwiek. Może poza wiarą w ludzką uczciwość.
„Dziwna rzecz z tymi rzekami i drogami – rozmyślał Ryjek. – Widzi się je, jak pędzą w nieznane, i nagle nabiera się strasznej ochoty, żeby samemu też się znaleźć gdzie indziej, żeby pobiec za nimi i zobaczyć, gdzie się kończą…” (Tove Jansson, Kometa nad Doliną Muminków).
Styczniowe nocne niebo na początku 2023 r. nie było takie jak zawsze. Mknęła przez nie bowiem kometa C/2022 E3 (ZTF), szybko ochrzczona mianem zielonej komety ze względu na miętowo-seledynową poświatę otaczającą jej głowę. Miałem pecha, bo w chwilach jej największej jasności przebywałem na południowej półkuli naszej planety. Na „moje” południowe niebo kometa miała nadlecieć dopiero na początku lutego. Przeczesywałem lornetką nocny firmament tuż obok rdzawoczerwonego, doskonale widocznego Marsa, nie wiedząc właściwie, co zobaczę. Miałem nadzieję na rozmazany, ledwie widoczny obłoczek kosmicznego światła, przy odrobinie szczęścia podbarwionego zielonkawym blaskiem. Wiem, że ten kolor to świadectwo obecności węgla w głowie komety. Bombardowane wiatrem słonecznym atomy węgla parują i pożerają energię, oddając jej część właśnie w postaci zielonego światła.
To jedna z tzw. komet długookresowych. Leciała do nas jakieś 50 tys. lat. Gdy minie punkt, w którym najbardziej w swoim komecianym życiu zbliży się do Słońca, wystrzeli w mrok kosmosu i nie wróci w pobliże Ziemi wcześniej niż za kilka milionów lat. Być może już nigdy nie zawita w nasze okolice – wszystko zależy od jej losów po opuszczeniu bezpośredniego sąsiedztwa Słońca. Jak w ogóle podejść do spotkania z czymś takim? Ta kometa niesie w sobie węgiel sprzed uformowania się naszej planety. Żaden z tych atomów nigdy nie był i nigdy nie będzie składnikiem jakiegokolwiek życia tu, na Ziemi. Patrząc na nią, widzimy okruch starożytnej ciemności, w której dopiero kończyło się formować Słońce i w absolutnej ciszy powstawały pierwsze zalążki planet. Dziesiątki tysięcy lat temu ów odprysk zapomnianej historii pławił się w mroku Obłoku Oorta, gigantycznej chmury skalnych okruchów i lodu otaczającej Układ Słoneczny. Losowe zachwianie grawitacji właśnie jego wyrwało z długiego snu i szturchnięciem posłało w kierunku Słońca.
Raczej niewiele możemy zrobić w zetknięciu ze świadkiem historii tak dawnej, że równie dobrze mogłaby być zapomnianą wiecznością. Nie dotkniemy go. Nie poczujemy zapachu mokrej sadzy, nie usłyszymy trzasku pękających warstw lodu, gdy głowa komety runie po nitce swojej orbity w stronę roztapiającego ją Słońca. Możemy jedynie łapczywie chwytać fotony zielonego światła wyrywane z jej atmosfery przez wiatr słoneczny, smakować je spektroskopami, przepuszczać przez filtry – by w ten sposób dowiedzieć się czegoś o historii niezapowiedzianego gościa. Czy w takiej chwili mogę sobie pozwolić na to, żeby zapomnieć o naukowej ścisłości i po prostu być sam na sam z kometą? Wierząc, że we mnie nie uderzy, że nie przynosi ze sobą zarazy, że nie jest łzą żadnego boga ani płonącym mieczem anioła? Chyba tak. To moja chwila, zrobię z nią, co tylko zechcę. A co, jeśli chwycę się tej komety, nabiorę ochoty, by za nią pobiec i zobaczyć, gdzie kończy się jej ścieżka? Cóż, wtedy nie pozostanie mi nic innego, jak głośno odchrząknąć, mocniej oprzeć się stopami o ziemię i zdać się na naukę. Taką, która po prostu wyjaśni mi, co widzę, a nie taką, w którą muszę z wysiłkiem wierzyć. Na razie to ona doprowadziła nas dalej niż jakakolwiek inna aktywność człowieka.
Francuski filozof Gabriel Marcel w jednej ze swoich najważniejszych książek, zatytułowanej Być i mieć, zapisał krótkie, choć znamienne wyznanie: „Sam nie wiem, w co wierzę”.
Niejednoznaczność i zarazem prostota tego stwierdzenia sprawiają, że nawet dziś, blisko 90 lat później, brzmi ono jak prowokacja. Trzeba pamiętać, że Marcel był człowiekiem religijnym, nieukrywającym swojego przywiązania do chrześcijaństwa. I że jego wyznanie nie miało charakteru wyłącznie osobistego; stanowiło raczej element szerszej filozoficznej refleksji nad naturą naszej obecności w świecie. Przywołane słowa nie dotyczą wiary zogniskowanej wokół określonych przekonań na temat uniwersum, człowieka i tego, co wobec widzialnej, doświadczalnej rzeczywistości transcendentne. Ale nie jest to także wyznanie niewiary. Spotykamy się tu z niezwykłym, paradoksalnym, a przez to bardzo poruszającym credo: wierzę, lecz sam nie wiem w co.
Jak rozumieć te słowa? Czyżby wiara miała być formą pozbawioną treści? Czy można wierzyć, nie ukierunkowując swojej wiary na określony przedmiot, choćby określony w sposób najbardziej mglisty? Nie, wyznanie Marcela nie mówi również tego. Wiara nie jest tu „bez treści”, przeciwnie – to wiara „w coś”, tyle że jej treść pozostaje nieuchwytna, jest czymś, co się dopiero zjawi. Nie wchodząc głęboko w rozważania filozofa, powiedzmy tyle: w tym konkretnym fragmencie tekstu rozumie on wiarę jako postawę, fundamentalne nastawienie, swoistą zgodę na to, co człowieka otacza i co do niego przyjdzie. Afirmację istnienia jako takiego, zanim istnienie to rozważymy bardziej szczegółowo i konkretnie; zaufanie, że to, co jest – w całym swoim bogactwie i złożoności, w pięknie oraz tragizmie – jest darem i jest „do przyjęcia”.
Wiarę tak pojętą opatrzyć można rozmaitymi określeniami: globalna, całościowa, podstawowa czy fundamentalna. Wszystkie wskazują na jej pierwotny charakter, wyprzedzający wszelką religię czy jakiekolwiek duchowe poszukiwania. Nie na darmo w powyższych rozważaniach padło słowo „zaufanie”. Wiara tak ujęta stanowi w istocie akt zaufania wobec świata, jaki zastaliśmy; uznanie, że jest on „naszym” światem. Tym samym okazuje się też ona otwarciem na życie, które w tym świecie mamy. Zanim pojawi się krytyka, bunt względem jego składowych, a nawet całkowite odrzucenie (słynne Leśmianowskie: „Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?”), zanim rozstrzygniemy, czy to świat „wspaniały”, czy raczej „padół łez” – albo nawet „wspaniały łez padół”, bo dlaczego nie – pojawia się w nas swoista zgoda na całość, w której przyszło nam żyć. Zgoda ta może z czasem przekształcić się w pytanie o sens istnienia – i naszego, i tej całości, która je otacza – jednak nie zadawalibyśmy go, gdyby coś na kształt sensu już uprzednio nam się nie objawiło.
Poruszamy się tu na razie w obrębie pojęć; czas sięgnąć po obrazy. Proponuję lekturę wiersza szwedzkiego poety Tomasa Tranströmera zatytułowanego W delcie Nilu (w przekładzie Magdaleny Wasilewskiej-Chmury):
Młoda żona płakała nad talerzem
w hotelu po powrocie z miasta
gdzie na ulicach czołgali się i leżeli chorzy
a dzieci czekała śmierć z nędzy.
Udali się z mężem do pokoju na górze
skropionego wodą, by nie unosił się kurz.
Prawie bez słowa poszli do łóżek.
Ona zapadła w ciężki sen. On nie mógł zasnąć.
W mroku na zewnątrz przetaczał się hałas.
Szum, tupot, krzyki, turkot wozów, śpiew.
W tonacji nędzy. Bez wytchnienia.
I mężczyzna zasnął skulony w wielkie „nie”.
I przyszedł sen. Że płynie statkiem.
W szarej wodzie powstał wir
i przemówił głos: „Jest ktoś dobry.
Jest ktoś, kto widzi wszystko bez nienawiści”.
Zdarzenia opisane w wierszu przenoszą nas w świat, o którego istnieniu na co dzień nie pamiętamy. Dwójka turystów – jak się domyślamy, z Europy – trafia do miasta w delcie Nilu, gdzie zostaje zaskoczona widokami nędzy, o jakiej dotąd nie mieli pojęcia. Opis tego, co zobaczyli w ciągu jednego dnia, jest rzeczowy i powściągliwy; wiersz nie epatuje cierpieniem, skupia się raczej na reakcjach przedstawionych bohaterów. Kobieta po kolacji kładzie się bez słowa do łóżka i zapada „w ciężki sen”. Jej mąż również się nie odzywa; nasłuchując odgłosów ulicy, długo rozmyśla o tym, co zobaczył, by w końcu zasnąć z uczuciem niezgody na to, że tak wielu ludzi żyje w nędzy i poniżeniu.
Mężczyzna ma dziwny sen: śni mu się podróż statkiem i wir, który nieoczekiwanie pojawia się na powierzchni wody. Wir oznacza niebezpieczeństwo, ale może też symbolizować nadnaturalną ingerencję. Głos, który rozlega się we śnie, stanowi swoistą odpowiedź na złość odczuwaną przez mężczyznę. Słowa: „Jest ktoś dobry./Jest ktoś, kto widzi wszystko bez nienawiści” zdają się odnosić do Boga. Ale słowo „Bóg” w wierszu nie pada. Nic także nie wskazuje na to, by ogarniający mężczyznę gniew miał formę buntu religijnego: buntu przeciwko temu, który taki, a nie inny świat stworzył. To raczej naturalna reakcja na ogrom udręki, z jaką przyszło mu się skonfrontować.
Widok cierpienia – bezgranicznego, czyniącego nas bezradnymi – podcina to, co Marcel nazywa wiarą całościową. Oto świat, którego nie można zaakceptować, świat nie do przyjęcia. A jednak – mówi we śnie głos – jest ktoś, kto patrzy na ów świat „bez nienawiści”. To bardzo ciekawe sformułowanie. Nie mówi ono, że ów tajemniczy ktoś patrzy „z miłością”; to brzmiałoby nieprawdziwie, zbyt słodko i zbyt okrutnie zarazem. Mówi tylko, że spojrzenie owego nieznajomego jest wolne od nienawiści. Niby to samo, a jednak nie to samo. Spojrzenie wolne od nienawiści nie szuka dla cierpienia usprawiedliwień. Jest tylko – i aż – innym widzeniem tego, co bolesne, dojmujące, raniące. To perspektywa, w której świat – w całej swojej nędzy i okrucieństwie – nie zostaje postawiony w stan oskarżenia.
Wiersz szwedzkiego poety opowiada o postawie nazywanej czasami postawą trudnej afirmacji. Skądinąd nie da się dziś – po tym wszystkim, co wydarzyło się w XX stuleciu, i wobec tego, co wiemy o świecie nam współczesnym – wyobrazić sobie jakiejkolwiek afirmacji świata, która pomijałaby to, co trudne; byłaby ona pięknoduchostwem, samooszustwem. Świat nie daje się – raz jeszcze wróćmy do tego określenia – ot, tak po prostu „przyjąć”. Nie sposób się w nim rozgościć, nie sposób z nim ułożyć; postać „skulona w wielkie »nie«” to typowy bohater współczesnej literatury i sztuki. Nie można być dziś wolnym – pisze Adam Zagajewski w eseju O życiu w wolności – jeśli nie stanie się między złem a pięknem, nie będzie się „trwało w czujności wobec tych tak bardzo do siebie niepodobnych potęg”. Zachwyt, który oderwałby się od uważności względem zła, prowadziłby do „nieprzyjemnego, niekiedy odpychającego estetyzmu”. Nie wystarczy też jednak wpatrywać się w samo zło; stawiałoby to nas – powiada Zagajewski – w roli prokuratorów nieustannie i „w postawie posępnej goryczy” wytaczających człowiekowi oraz światu coraz to nowe procesy. Gorycz ta jest uzasadniona, „ale przecież nie jest to jedyna możliwość, jedyny horyzont”. „Świat jest straszny, lecz ja postanowiłem, że jest piękny” – powiedziałby zapewne, w podobnym duchu, Bohumil Hrabal.
Wiersz Tranströmera podsuwa również – delikatnie, dyskretnie – możliwość innego horyzontu. Trudno jednak byłoby powiedzieć, że horyzontem tym jest piękno. Mamy tu raczej do czynienia – powtórzę – z innym spojrzeniem: takim, które nie usprawiedliwia, ale też nie oskarża. Które jest cierpliwe, w tym znaczeniu, że potrafi znieść widok tego, co „nie do zniesienia”. Wbrew pozorom spojrzenie to nie pozostaje bierne. Jest wycofaniem nienawiści, a zatem swoistym powrotem do pierwotnego zaufania. Bardzo możliwe, że owo „zaufanie po rozczarowaniu”, trudna afirmacja, zraniona wiara stanowi – jednak to już dopowiadam spoza wiersza – istotny, może wręcz najważniejszy warunek przemiany naszego świata.
Nieprzypadkowo podobny ton – ton afirmacji – pojawia się często tam, gdzie mowa o naszych relacjach z przyrodą i o potrzebie ich naprawy. Poczucie jedności z naturą lub pragnienie ściślejszego zjednoczenia z nią są czymś podobnym do wiary, o jakiej tu mowa. One także związane są bowiem z odczuciem świata jako całości. Całość ta może być postrzegana jako dar, ale może też być przeżywana jako coś, co nas w sobie zawiera, z wnętrza czego się wyłoniliśmy i do czego powrócimy. Historia ludzkiej wyobraźni to historia nieustannego przemieszczania się metafor. Metafory „jedni” i „podziału” należą bez wątpienia do najstarszych z nich.
„Sądzę, że mógłbym odmienić swoje życie i zamieszkać wśród zwierząt, tak są łagodne i powściągliwe – pisze w ekstatycznej Pieśni o sobie Walt Whitman (przytaczam ją tu w przekładzie Andrzeja Szuby). – Nie dręczy ich myśl o własnym losie, i nie lamentują nad nim. […] Ani jedno na całej ziemi nie zabiega o szacunek dla siebie, ani też nie jest nieszczęśliwe”. Zwierzęta w tym fragmencie Pieśni… opisane są jako istoty doskonałe: rzekotka drzewna nazwana jest „arcydziełem dla najwybredniejszych”, o krowie żującej z opuszczonym łbem mówi się, że „przewyższa każdy posąg” i nawet mysz jawi się jako „dość cudowna, by oszołomić sekstylion niedowiarków”. Charakterystyczna dla Whitmana ekstatyczność ma charakter niemal religijny, jego zachwyty układają się w panteistyczne litanie. Równocześnie jedność przeżywa się tu jako coś bardzo konkretnego, zmysłowego, namacalnego: „Twierdzę, że jednoczę w sobie gnejs, węgiel, długowłosy mech, owoce, ziarna, jadalne korzenie,/I cały jestem pokryty stiukami czworonogów i ptaków”. Ja, choć tak mocno przez poetę akcentowane, zdaje się nie stanowić przeszkody w tym zjednoczeniu.
Jednak świadomości pęknięcia i podziału trudno uniknąć. Jedność została utracona. „Nie zasłużyliśmy ani na psa, ani na ptaka, ani na krowę – pisze w jednej z próz poetyckich Julia Hartwig. – Nie mówiąc już o młodym koniu. Młodym koniu lśniącym jak ciemna gwiazda na bezmiarze łąki. Natrętni, interesowni, niechcący niczego i domagający się wszystkiego, nie zasłużyliśmy na przyjaźń innych gatunków. I bogacz jest wstrętny, i biedak, pokryty wrzodem i wszawy. Ale pies nam to wybacza. Wsuwa pysk w opuszczoną dłoń człowieka i domaga się pieszczoty”. Poetka sięga po znany biblijny obraz: biedaka, który daremnie czekał na pomoc u bram bogacza, a psy lizały jego wrzody. Lecz sens tamtego obrazu zostaje w znamienny sposób przekształcony. W pękniętym, poróżnionym świecie biedak tak samo jak bogacz nie zasługuje na przyjaźń zwierząt. Nie ma człowieka pozbawionego winy, każdy odpowiada za to, że więź łącząca go z innymi gatunkami została zerwana.
Dlatego w tej krótkiej prozie, inaczej niż w ewangelicznej przypowieści, na planie pierwszym znajduje się pies. To właśnie jego gest – ten, którym poszukuje czułości – staje się gestem pojednania. Warto zwrócić uwagę na użyte przez poetkę słowo „opuszczona”. Opuszczona dłoń to taka, która po prostu opadła na ziemię. Ale może to być także dłoń, która nie zdołała czegoś utrzymać, z której coś się wysunęło, albo taka, która od dawna nie zaznała ludzkiego dotyku. Pies symbolizuje tu nie tylko pojednanie między człowiekiem a zwierzętami; musi on również naprawić to, co zostało zepsute między człowiekiem a innymi ludźmi.
Czy wiara w jedność świata to złudzenie, wędrująca przez wieki metafora? Dziś, kto wie, czy nie bardziej niż kiedyś, staje za nią wiedza ukazująca, jak bardzo skomplikowany jest system powiązań między tym, co ludzkie, a tym, co zwykło się dotąd nazywać „pozaludzkim”. Granice „ludzkiego” i „zwierzęcego” nieustannie się przesuwają, zmienia się też nasze postrzeganie roślin. A jednak odczucie otaczającego nas świata jako całości i jedności wciąż nie jest powszechne. Gdyby tak było, łatwiej powstrzymalibyśmy procesy degradacji.
„Sam nie wiem, w co wierzę…” Słowa Gabriela Marcela są niczym snop światła wpuszczony do ciemnego pomieszczenia. Wraz z nim otwiera się możliwość innego spojrzenia na to, kim jesteśmy i gdzie się znaleźliśmy. Ale słowa te zmuszają także do zadania kolejnych pytań. Czy prawdziwy kryzys wiary nie sięga głębiej niż kwestia zaufania do takiej czy innej religii? I czy aby zmienić coś w naszym świecie, nie trzeba poruszyć właśnie tej głębi, podstaw naszego odczuwania, naszej najgłębszej nadziei?
Dzieci mają prawo do opieki, nauki i życia bez przemocy – żeby jednak stało się to oczywistością, trzeba było się postarać. I postarała się o to dwójka zapaleńców: Janusz Korczak jako jeden z pierwszych apelował o uznanie praw dziecka, Eglantyne Jebb doprowadziła do ich spisania.
Nigdy się nie poznali, ale gdyby jakimś trafem stanęli obok siebie, można by było wziąć ich za rodzeństwo. Oboje rudawi, o wysokim czole, głęboko osadzonych, niebieskich oczach, prawie w tym samym wieku – Korczak był młodszy o dwa albo trzy lata (zależnie od tego, czy za rok jego narodzin przyjmiemy 1878, czy 1879). Oboje podobnie błyskotliwi, z charyzmą i pacyfizmem w sercu. Różniło ich za to podejście do dzieci. On naprawdę lubił z nimi przebywać, Eglantyne Jebb wprost przeciwnie. Nie chciała mieć własnych, cudze, nawet te z najbliższej rodziny, męczyły ją. W Korczakowskim Domu Sierot – zatłoczonym i hałaśliwym – pewnie nie wytrzymałaby ani jednego dnia. Ale osobiste sympatie i antypatie nigdy nie miały dla niej większego znaczenia. Dzieci na świecie istnieją, więc trzeba się o nie zatroszczyć.
W młodości chciała zostać nauczycielką, stoczyła nawet o to boje z ojcem, który uważał, że owszem, to dobre zajęcie, ale tylko wtedy, gdy panna nie ma szans na małżeństwo, więc może sobie spokojnie psuć reputację studiami, a nawet zarobkowaniem. Eglantyne zupełnie nie zależało na reputacji (podobnie jak na zamążpójściu), z pracy w szkole zrezygnowała jednak już po roku – mimo szczerych chęci nie umiała przyzwyczaić się do dzieci.
W późniejszych latach mówiła o swoim nauczycielstwie jako o porażce, zarazem przyznając, że było to jedno z najważniejszych doświadczeń w jej życiu. Dzięki niemu po raz pierwszy zobaczyła prawdziwe ubóstwo („wiedziałam, że tutaj żyje się ciężko, ale nie wiedziałam, że aż tak” – pisała do przyjaciółki) oraz to, jakie piętno odciskało ono na jej uczennicach, jak dusiło ich ambicje, ciekawość świata, dziecięcą radość. Między innymi ta wiedza doprowadzi ją kilkanaście lat później do punktu, kiedy – już ciężko chora – postanowi uratować wszystkie dzieci na świecie.
Kwiecień 1919 r. był w Londynie bardzo zimny i mokry nawet jak na brytyjskie standardy. Pół roku wcześniej skończyła się najstraszniejsza z wojen w historii – czy raczej: skończyła się dla tych, którzy ją wygrali. W pokonanych Niemczech i Austrii po dramatycznej zimie przyszła jeszcze gorsza wiosna, szerzyły się gruźlica i tyfus, panował głód. Dwuletnia austriacka dziewczynka ważyła niecałe 6 kg – chociaż powinna przynajmniej dwa razy więcej. Stała tylko dlatego, że podtrzymywały ją czyjeś dorosłe ręce (lekarki lub pielęgniarki).
Ulotki z jej fotografią, które Eglantyne Jebb rozdawała w centrum Londynu, oskarżały angielski rząd. Wielka Brytania wciąż nie zdjęła z pokonanych państw blokad na dostawy żywności. „Dziś są miliony takich głodujących dzieci” – pisała Jebb w tych ulotkach, a kredą na chodniku, wzorem sufrażystek, kreśliła wołami: „Koniec z blokadami!”, „Walczmy z głodem!”. 43-letnia panna Eglantyne zupełnie nie była wprawiona w ulicznych protestach. W chwili aresztowania w kredowym pyle miała nie tylko rękawiczki, lecz także całą sukienkę i włosy. W dodatku, choć rzecz się działa na gwarnym Trafalgar Square, demonstracja okazała się klapą. Głodujące dzieci wroga nie były tematem, którym chciałby się zajmować powojenny Londyn. Tu też istniały kłopoty z zaopatrzeniem, poza tym wielu ludzi nie wierzyło w „propagandę”, według której w Niemczech i Austrii każdego tygodnia umierało z głodu kilkaset osób, głównie dzieci.
Dwuosobowym zgromadzeniem zainteresowali się jedynie policjanci. Jebb i jej koleżanka usłyszały zarzuty o złamanie przepisów – i to w dodatku nie byle jakich, bo słynnej ustawy DORA (The Defence of the Realm Act – Ustawa o obronie królestwa), uchwalonej tuż po przystąpieniu Wielkiej Brytanii do wojny i zakazującej m.in. krytykowania angielskiej polityki. Wciąż obowiązywała wojenna cenzura, a rozprowadzanie antyrządowych ulotek było karane więzieniem lub grzywną wynoszącą nawet 5 funtów za każdą (!) wydrukowaną ulotkę. Wyglądało na to, że angielska ekscentryczka wpadła w poważne kłopoty. Ona jednak postrzegała swoje aresztowanie zupełnie inaczej – jako szansę od losu.
Proces odbył się 15 maja i zgodnie z nadziejami panny Jebb wzbudził większe zainteresowanie niż kwietniowa manifestacja. Oskarżona broniła się sama. Przekonywała, że choć nie zatwierdziła ulotek w urzędzie cenzury, nie złamała prawa. Tak, rzeczywiście nawoływała do zniesienia rządowych blokad, ale jej działania nie miały nic wspólnego z polityką, wypływały z czysto humanitarnych pobudek. Nie chodziło jej o nic innego, jak tylko o człowieczeństwo, bo to niezgodne z ludzką naturą patrzeć obojętnie na dwulatkę, która nie ma już nawet siły płakać z głodu. Dziennikarze chętnie cytowali słowa Eglantyne. Dzięki procesowi osiągnęła więcej niż podczas pikiety na Trafalgar Square. Nagle o jej proteście – a przy tej okazji o dramatycznej sytuacji dzieci w powojennych Niemczech i Austrii – dowiedzieli się wszyscy.
Była winna złamania prawa, to nie podlegało dyskusji. Dostała do wyboru: 11 dni więzienia albo grzywna. Wybrała to drugie – i tu zaczęły się niespodzianki. Pierwszą była wysokość zasądzonej kwoty: zaledwie 5 funtów – jakby wydrukowana została tylko jedna antyrządowa ulotka, a nie 7 tys., jak było w rzeczywistości. Druga niespodzianka była jeszcze większa. Tuż po tym, jak oskarżona usłyszała wyrok, prokurator z jej procesu – znany ze swojej surowości sir Archibald Bodkin (ten sam, który podczas wojny prowadził wiele spraw przeciwko niemieckim szpiegom, zwykle zakończonych wysokimi wyrokami) – wyjął pieniądze z własnej kieszeni. Publicznie wręczył je pannie Eglantyne z przeznaczeniem na tworzony przez nią nowy fundusz pomocy austriackim dzieciom.
Jego gest był jej pierwszym zwycięstwem – nie tylko dlatego, że następnego dnia opisały go gazety. Ważniejsze było to, iż wreszcie udało jej się kogoś przekonać, że wojna wojną, przepisy przepisami, ale dzieci muszą mieć co jeść, bez względu na to, w jakim kraju się urodziły.
W tym czasie, gdy panna Eglantyne Jebb wychodziła z sądu, Korczak oddawał do druku pierwszy ze swoich sztandarowych tekstów Jak kochać dziecko. Dziecko w rodzinie. Przekonywał w nim, że najważniejszym zadaniem dorosłych jest ochrona dzieci – wszystkich – przed strachem oraz cierpieniem. Zaczął tworzyć go jeszcze podczas wojny. Zmobilizowany w 1914 r. jako lekarz, przez kolejne lata opiekował się nie tylko rannymi żołnierzami, lecz także dziećmi z miasteczek, w których stacjonował.
Nienawidził wojny, pisał o niej w pamiętniku: „Wojna – to nie zbrodnia, to tryumfalny pochód, uczta oszalałych z pijanego wesela szatanów”. Nie dostrzegał w niej niczego bohaterskiego, w swoim dzienniku uwieczniał to, co widział na tyłach frontu: zagłodzone sieroty żyjące w niewyobrażalnym brudzie, pozbawione opieki dorosłych, którzy bili się – jak pisał ironicznie – o ważniejsze rzeczy, „o nowy podział świata”.
Być może łatwiej byłoby wierzyć w sens wojny, gdyby nie widziało się jej na własne oczy, Eglantyne Jebb miała jednak za sobą podobne doświadczenie co Korczak. Chociaż na żadnym froncie nie była, to jeszcze przed pierwszą wojną światową – za namową swojej siostry Dorothy Buxton i jej męża, popularnego lewicowego polityka – wzięła udział w humanitarnej misji w Macedonii. W sierpniu 1913 r. zakończyła się tzw. druga wojna bałkańska, Wielka Brytania była zaangażowana w procesy pokojowe. Potrzebny był ktoś, kto pojechałby i na miejscu sprawdził, jak wygląda życie na wyniszczonych terenach. Energiczna, odważna i do tego mająca wykształcenie w dziedzinie nauk społecznych (po epizodzie z nauczycielstwem wróciła na studia) Eglantyne świetnie się do tego nadawała.
Badania terenowe, które prowadziła kilka lat wcześniej w dzielnicach robotniczych w Cambridge, oswoiły ją z widokiem biedy, ale nie przygotowały na to, co zobaczyła na Bałkanach. Angielskiemu ubóstwu daleko było jednak do koszmaru, który pozostawiły po sobie bułgarsko-serbskie walki. Pierwszy raz widziała aż tylu ludzi pozbawionych dachu nad głową, otępiałe z głodu uchodźcze dzieci. Wśród historii, które przywiozła z Bałkanów, największy rozgłos zdobyła ta o 30 tureckich chłopcach pozostawionych samym sobie w szkolnym internacie. Wychowawcy poszli walczyć, a dzieci, gdy skończyło im się jedzenie, po prostu położyły się do łóżek, by poczekać na śmierć.
Jebb zaznaczała, że ci chłopcy i tak byli w dobrej sytuacji – zostali znalezieni i przeżyli, podczas gdy wiele dzieci nie miało tyle szczęścia. Do kraju wróciła z przeświadczeniem, że nowoczesna polityka powinna skupić się na umacnianiu jedności między ludźmi, a nie na pielęgnowaniu sztucznych – religijnych czy państwowych – podziałów. Pierwsza wojna światowa tylko utwierdziła ją w tym przekonaniu. Wyczulona po doświadczeniach w Macedonii na narodowe frazesy podobnie jak Korczak nie umiała dzielić dzieci na „nasze” i „ich”. Każda wojna jest przede wszystkim wojną dorosłych przeciwko najmłodszym – mówiła w późniejszych latach, a tym, którzy zarzucali jej, że kierując się naiwnym pacyfizmem, zbiera pieniądze, by karmić naród wroga, odpowiadała, że dzieci na całym świecie płaczą w tym samym języku.
Po formalnie przegranym, ale moralnie wygranym procesie chciała wykorzystać zainteresowanie dziennikarzy, dlatego oficjalne spotkanie założycielskie Save the Children odbyło się już cztery dni później. W sali, którą wynajęła na tę okazję, zgromadził się tłum. Oprócz niej przemawiali też inni aktywiści. Opowiadali, co widzieli na wojnie. Słuchający tego przeciwnicy zbiórki schowali zgniłe jabłka, którymi początkowo chcieli obrzucić „zdrajczynię narodu”. Posypały się za to wpłaty.
W kolejnych miesiącach poparcia akcji udzielili m.in. Albert Einstein, a także pisarze: A.A. Milne, sędziwy już Thomas Hardy czy Jerome K. Jerome, autor Trzech panów w łódce (nie licząc psa). Pisał w liście otwartym: „Naszą chciwością, naszym szaleństwem zaprowadziliśmy dzieci na śmierć. […] To z dziećmi dzisiaj toczymy wojnę. Czy nie jesteśmy zmęczeni ich zabijaniem?”. Ale najsłynniejsze zdanie nawołujące do pomocy „dzieciom wroga” padło z ust Bernarda Shawa, późniejszego noblisty. „Nie mam wrogów poniżej siódmego roku życia” – napisał. Eglantyne Jebb nie mogłaby wymarzyć sobie lepszego motta dla swoich starań.
„Chyba dlatego, że w ogóle nie interesowałam się dziećmi, teraz muszę od rana do wieczora przekonywać wszystkich o uniwersalnej miłości do nich” – pisała do przyjaciółki niedługo po założeniu Save the Children. Przekonywała nad wyraz skutecznie: do końca 1919 r. udało się zebrać około 400 tys. funtów (równowartość dzisiejszych kilkunastu milionów funtów), a w następnym roku kwota osiągnęła milion. Słuchali jej wszyscy: od angielskich górników po papieża, który po spotkaniu z Jebb zarządził w kościołach zbiórkę na rzecz wojennych dzieci.
Filantropia była błogosławieństwem, ale też przekleństwem tamtych czasów. Pomagała najbiedniejszym przeżyć, jednak, prowadzona bez żadnego planu, zazwyczaj nie poprawiała ich sytuacji na dłuższą metę. Panna Eglantyne doskonale znała wszystkie zalety i wady działalności charytatywnej – jeszcze przed wojną udzielała się w angielskich towarzystwach dobroczynnych. Nie była wyjątkiem, wiele dam z jej sfery organizowało zbiórki, szyło bieliznę dla dzieci robotników albo prowadziło umoralniające pogadanki dla ubogich dziewcząt i kobiet.
Gdyby Korczak i Jebb jednak się kiedyś spotkali, mogliby wspólnie ponarzekać na naiwność i hipokryzję towarzystw dobroczynnych, on – polskich, ona – angielskich. Kiedy wiele lat wcześniej, w 1906 r., Jebb publikowała swój raport o przyczynach biedy w Cambridge, Korczak na wpół ironicznie stwierdzał w jednym z felietonów, że ubodzy przede wszystkim potrzebują, by w końcu przestano wokół mówić aż tyle o miłości bliźniego, a zaczęto więcej o obowiązkach państwa wobec swoich obywateli – zwłaszcza wobec dzieci. Chociaż w ich przypadku najłatwiej o porywy serca, to nie wolno polegać jedynie na wrażliwości poszczególnych osób.
Z kolei w opublikowanym w 1919 r. apelu o wsparcie drugiego domu dziecka, Naszego Domu, Korczak pisał: „Zarzucić musimy pogląd, że dziecko ma się z łaski karmić okruchami ofiarowanymi przez tkliwe, pobłażliwie lub pieszczotliwie usposobione serca, bądź macierzyńskie, bądź filantropijne”. Dziecku należy się nie łaska, tylko zwykłe uznanie jego praw. Korczak nigdy nie apelował o to, by wszyscy nagle pokochali najmłodszych – chciał, by w końcu zaczęto ich szanować. Prawo dziecka do szacunku (pod tym tytułem ukaże się w 1928 r. jego najważniejsza pedagogiczna publikacja) było zdaniem Korczaka podstawą wszystkich kolejnych dziecięcych praw, których spisanie postulował już w eseju Jak kochać dziecko.
Oboje, Korczak i Jebb, głęboko wierzyli, że dzieciom da się – i trzeba – pomagać mądrzej: karmić je, uczyć, dawać dach nad głową, ale też zadbać o rozwój emocjonalny. I dla nich samych, i ze względu na całe społeczeństwo. „Dziecko jest jutrem. Ono będzie pracownikiem, będzie obywatelem, będzie prawodawcą, ale czekać trzeba. Cierpliwie czekać. Czujnie czekać – tłumaczył Korczak. – Trzeba uświadomić sobie wagę, ciężar sprawy – wartość jej […]”. Marzył o oddaniu dzieciom ich podmiotowości, uznaniu za równoprawnych mieszkańców świata: „Pragniemy zorganizować społeczeństwo dziecięce na zasadach sprawiedliwości, braterstwa, równych praw i obowiązków. […] Nie urabiać i przerabiać, a zrozumieć i porozumieć się chcemy z dzieckiem, pomóc do odrodzenia niewolniczej, żebraczej jego duszy”. Pisał te słowa z pozycji nie pisarza fantasty, ale doświadczonego pedagoga, wykładowcy, pediatry – i praktyka.
Reformatorzy ruchu pomocowego z początku XX w., nie wiedząc nawet o sobie nawzajem, postulowali to samo: zamiast pojedynczych, sentymentalnych gestów naprawdę próbujmy zmieniać czyjeś życie. Korczakowskie domy dziecka – otwarty w 1912 r. Dom Sierot i powstały kilka lat później Nasz Dom – zostały wzniesione właśnie na tych zasadach. Podobnie Save the Children, który z małego funduszu już po niespełna roku został przekształcony w ponadnarodową organizację pomocową z siedzibą – tak jak Liga Narodów i Międzynarodowy Czerwony Krzyż – w Genewie.
„Wszyscy nam mówią, że postawiliśmy sobie cel nie do osiągnięcia. Że zawsze niektóre dzieci będą cierpieć i że nie ma sposobu, aby im pomóc. Spróbujmy zrozumieć, że taki sposób istnieje. Są trzy rzeczy konieczne: pieniądze, wiedza i dobra wola. Mamy pieniądze, ale wolimy je wydawać na coś innego. Mamy wiedzę, ale jej nie stosujemy. Dlaczego nie chcemy pielęgnować naszej dobrej woli i wykorzystać pieniędzy i wiedzy dla ratowania dzieci – i przyszłości ludzkiego gatunku?” – pisała niezmordowana Eglantyne w 1920 r.
Pierwsza zbiórka – ta, na którą swoje 5 funtów oddał prokurator z procesu – została przeznaczona na zakup stada krów dla dzieci w Austrii (to było bardziej praktyczne niż wysyłanie puszek z mlekiem w proszku). Kolejne pieniądze przekazano oddziałom Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Armenii oraz Niemczech, by mogły na miejscu dysponować nimi w miarę potrzeb. Za część zebranych funduszy opłacano ogłoszenia w gazetach. Była to zupełna nowość, która nie wszystkim ówczesnym filantropkom się podobała – niektóre z nich w proteście wobec tak „ordynarnych” metod odeszły z Save the Children. Myliły się: choć szokujące całostronicowe zdjęcia głodnych dzieci mało miały wspólnego z dotychczasowymi uprzejmymi prośbami o wsparcie, przyciągnęły mnóstwo nowych darczyńców.
Panna Eglantyne świetnie zdawała sobie sprawę z siły mediów. Kiedy w 1921 r. w bolszewickiej Rosji zapanował straszliwy, dziesiątkujący tamtejszą ludność głód, Save the Children wysłało fotografa, żeby sfilmował mieszkańców i ośrodki dożywiania prowadzone tam przez brytyjski fundusz. Wstrząsające relacje były pokazywane m.in. w kinach – kolejna sensacyjna, „wulgarna” strategia zbierania pieniędzy. Ale znów skuteczna. Mimo wcześniejszych protestów przeciwko pomaganiu Rosji zbiórka się udała. Jedzenie, które zostało wówczas wysłane dzięki Save the Children i Lidze Narodów, liczono w setkach ton, a uratowane dziecięce życia – w setkach tysięcy.
A gdyby nie skupiać się wyłącznie na dzieciach pokrzywdzonych, ale zadbać o wszystkie?
Po trzech latach imponującej działalności w Save the Children Eglantyne Jebb znów poczuła znajome ukłucie w sercu – znowu miała wrażenie, że trzeba robić jeszcze więcej. Marzyła już nie tylko o międzynarodowym funduszu, który ochroni dzieci przed głodem i przemocą, lecz także o nowym, lepszym świecie, w którym wszystkie dziecięce potrzeby będą zaspokajane, a prawa respektowane.
Ponownie, choć jak wiemy, nigdy się z Korczakiem nie zetknęła, jej pragnienia były zbieżne z jego postulatami. On samodzielnie tworzył taki mikroświat w Domu Sierot: organizował dziecięcy sejm, sąd (do którego czasem sam się podawał za swoje przewiny), dziecięcą gazetę. Ona – wieczna idealistka z gorącą głową – mierzyła najwyżej, jak mogła. W 1922 r. sformułowała pierwszą kartę praw dziecka, która po następnych dwóch latach – w trochę zmienionej formie (po targach i kłótniach także wewnątrz Save the Children) – została przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne Ligi Narodów.
Ostatecznie tzw. deklaracja genewska liczyła pięć punktów i brzmiała:
1. Dziecku powinno się dać możność normalnego rozwoju fizycznego i duchowego.
2. Dziecko głodne powinno być nakarmione, dziecko chore powinno być pielęgnowane, dziecko wykolejone wrócone na właściwą drogę, sierota i dziecko opuszczone – wzięte w opiekę i wspomagane.
3. Dziecko powinno przed innymi otrzymać pomoc w czasie klęski.
4. Dziecko powinno być przygotowane do zarobkowania na życie i zabezpieczone przed wszelkim wyzyskiem.
5. Dziecko winno być wychowane w wierze, że jego najlepsze cechy powinny być oddane na usługi współbraci.
To paradoks, że do poprawy dziecięcego losu na świecie przyczyniło się wojenne okrucieństwo. Relacje dziennikarzy, pokojowych wysłanników, wreszcie samych żołnierzy uświadamiały, jak bezbronne są dzieci wobec wojny i klęsk nią spowodowanych. Zmęczona wieloletnimi walkami Europa szukała sposobu na zachowanie pokoju, międzynarodowa współpraca na rzecz dzieci dawała taką nadzieję.
Prawa przyjęte przez Ligę Narodów miały jednak charakter tylko symboliczny – co zresztą zarzucał im Korczak, pisząc w Prawie dziecka do szacunku: „Prawodawcy genewscy pomieszali obowiązki i prawa; ton deklaracji jest perswazją, nie żądaniem: apel do dobrej woli, prośba o życzliwość”. Mimo wszystko był to symbol ważnej zmiany, potwierdzenie credo Korczaka: „dziecko to także człowiek, tylko mały”.
To fakt, że słowa „dziecko powinno” (czy w oryginale: The child must…) brzmiały jak pobożne życzenia, nie miały żadnej mocy prawnej, ale kształtowały społeczne postrzeganie dzieci, przecierały szlaki. Eglantyne Jebb, która przez lata zmagała się m.in. z chorobą tarczycy i układu pokarmowego, zmarła w 1928 r. Janusz Korczak zginął 14 lat później. Nie doczekali się nowego, idealnego świata, za to przyczynili się do poprawy tego starego, niedoskonałego.
I choć sami się nie spotkali, to ich idee jak najbardziej! Zarówno genewska deklaracja, jak i pisma Korczaka stały się inspiracją do przyjętej przez ONZ w 1989 r. i obowiązującej do dzisiaj Konwencji o prawach dziecka. Polski rząd był inicjatorem jej uchwalenia, a pierwszy projekt, powstały pod koniec lat 70. XX w., opierał się na Korczakowskich publikacjach Prawo dziecka do szacunku oraz Jak kochać dziecko. Ostateczny dokument został podpisany przez wszystkie państwa świata i zawiera już nie pięć ogólnych punktów, ale 54 szczegółowe artykuły opisujące nie tylko prawa dziecka, lecz także wynikające z nich nasze zobowiązania i sposoby ich egzekwowania. Na przestrzeni ostatnich 100 lat w końcu została uznana podmiotowość dziecka i konieczność jego ochrony.
To już niezły początek.
Kuba pojawił się w moim życiu niespodziewanie. Miałem jakieś 12 lat, kiedy nagle podczas narady mojej podwórkowej bandy przypałętało się kilkoro młodszych dzieciaków z podlotem wróbla w rękach.
Na skutek ich entuzjastycznej opieki wróbelek miał już złamaną nogę i wyglądał jak ktoś, kto potrzebuje konkretnej pomocy. Byłem od nich starszy, przyrodą interesowałem się od niepamiętnych czasów, więc bez większych protestów ze strony znalazców zabrałem go do siebie.
Przy okazji ustalmy jedną rzecz: podloty nas nie potrzebują! Zdarza się, że młody ptak już się w gnieździe nie mieści i z niego wypada, ale nadal jest pod czułą opieką rodziców. Na tym etapie maluch nie umie jeszcze latać, więc chowa się po krzakach, udając, że jest myszą. Ale absolutnie – poza szczególnymi sytuacjami – nie potrzebuje naszej interwencji. Rodzice podlotów mają pełną świadomość istnienia swoich potomków i wiedzą, gdzie one przebywają. W dalszym ciągu je karmią i systematycznie uczą dorosłości.
Dlatego gdy wiosną widzimy istotę w takim nie całkiem upierzonym stanie, która się przemyka po manowcach, należy dać jej spokój – no chyba że właśnie znalazła się na jezdni albo przed nosem psa czy kota. Wtedy wystarczy ją przesunąć kilka metrów dalej. Kuba był już jednak ukradziony, pozbawiony rodzicielskiej opieki. Co więcej, jego lewa noga wystawała spod przerażonego ciałka pod bardzo dziwnym kątem.
To wszystko działo się na początku lat 80. poprzedniego stulecia, w szeroko rozumianym pobliżu nie znajdował się żaden ptasi azyl, a jeśli był, to nie wiedziałem o jego istnieniu. Przyniosłem zatem wróblego pisklaka do domu i oznajmiłem, że odtąd z nami zamieszka. Moja mama nie miała nic przeciwko kolejnej osobie w dotychczas tylko ludzkiej rodzinie, mój tata wyrażał pewne wątpliwości. Jednak to właśnie z nim Kuba uformował najsilniejszy i najbardziej czuły związek. Ponoć zawsze tak jest.
Byłem wtedy pod ogromnym wpływem książek Jana Sokołowskiego, który chyba najpiękniej opisywał ptaki. W jego wspomnieniach przeczytałem o młodym wróblu o imieniu Kuba i jakoś naturalnie uznałem, że pierwszy wróbel w rodzinie powinien właśnie tak się nazywać. Ale kiedy nasz podlot trochę się ogarnął i przyzwyczaił do pipet z wodą i cukrem, a później do ziaren różnych zbóż z podawanymi okazjonalnie pasikonikami albo muchami, zaczął okazywać pełnię swojego charakteru, która daleko wykraczała poza krótkie słowo Kuba. Nadawałem mu zatem kolejne imiona: Kubeusz, Kubenty, Kubicjusz, Kubon, Czykczyrykarz i Pimpilator. Kuby było po prostu za dużo, żeby mógł się zmieścić w niewielkim ciałku albo w jednym wyrazie. W całym swoim życiu nie poznałem osoby z innego gatunku (z naszego również), której osobowość byłaby tak wyraźnie potężniejsza niż fizyczność.
Kuba dorastał w świecie pełnym przyjaznych olbrzymów, czyli nas. Dzisiaj wiadomo, że neurony w ptasich mózgach są upakowane znacznie gęściej niż w ssaczych. Jeśli mamy więc dwa zwierzęta podobnej wielkości i jedno z nich jest ssakiem, a drugie ptakiem, to drugie z nich ma dużo więcej neuronów. Czy w związku z tym jest generalnie mądrzejsze? Nie mamy pojęcia, ale powinniśmy uwzględnić taką możliwość.
Kuba z pewnością był mądry. Bardzo szybko zdecydowaliśmy, że nie będzie mieszkał w klatce. Latał więc po całym mieszkaniu, przysiadając albo na półkach, albo na ramionach członków i członkiń rodziny. Nikt nie uczy ptaków siadania na ludzkim ramieniu – one po prostu wiedzą, że tam jest wysoko i wygodnie. Początkowo miało być inaczej. Złamana noga zrosła się w igielitowych łupkach, choć stopa Kuby już na zawsze pozostała trochę podkulona. Jednak w niczym mu to nie przeszkadzało, dlatego z czasem zacząłem wyprowadzać go na spacery, uważałem bowiem, że gdy tylko dorośnie, będzie naszym wolnym przyjacielem. Sam wprawdzie nie mogłem nauczyć tego ptasiego dziecka, jak się lata, ale Kuba bardzo szybko zaczął trenować po swojemu.
Wystarczyło posadzić go na dłoni, żeby po chwili siedział już w trawie kilkadziesiąt metrów dalej. Na jednym z treningów postanowił wylądować na kolanie mojej koleżanki z klasy, która siedziała w pobliżu ze swoim psem. Nie wiem, jak to się stało, ale byłem na miejscu niemal równocześnie z wróblem i w ostatniej chwili zgarnąłem go sprzed nosa owego czworonoga, zdumionego pierzastą przekąską podarowaną przez niebiosa; notabene pies też miał na imię Kuba. Okazało się, że Kuba wróbel nikogo się nie boi, więc jego życie na wolności mogłoby być bardzo krótkie.
Poza tym mieszkaliśmy w dużym bloku i obawiałem się, że nie potrafiłby odnaleźć naszych okien. Czyli jednak miał pozostać wróblem mieszkaniowym, niewylatującym. Nigdy nie wspomniał, że mu to przeszkadza, choć faktycznie dość często przesiadywał przy oknie. Kuba większość czasu spędzał wśród książek na górnej półce mojego regału, a w czasie posiłków zawsze był z nami w kuchni, na czyimś ramieniu lub głowie. Ćwierkał wtedy głośno, domagając się swojej porcji, a jak dostawa się opóźniała, to nas dziobał. Każda kanapka i każdy kęs na widelcu musiały być podniesione do jego dzioba w celu szczegółowej inspekcji i ewentualnej partycypacji. I tak się jakoś wszyscy przyzwyczailiśmy, że ramiona mamy ozdobione epoletami z odchodów. We włosach było gorzej, ale do usuwania wróblich kup z głowy też można przywyknąć – nie rozlewają się, nie są ogromne. Stały się po prostu naturalnym elementem naszego życia. Kuba do tego stopnia lubił na nas siedzieć (zwłaszcza na moim tacie), że nawet kiedy któreś z nas ściągało ubranie, ptak umiał przemieścić się w taki sposób, aby nie utknąć w bluzie i cały czas pozostawać na jej wierzchu. Dla niego wszystko było wstęgą Möbiusa.
Ulubioną zabawą Kuby było dziobanie. Niby nas kochał, towarzyszył nam przy domowych działaniach i czasem czule muskał, łaskawie dawał się głaskać i pieścić, lecz tak naprawdę najbardziej lubił się bić. Wystarczyło wystawić ku niemu palec, a cały się stroszył, wydawał z siebie bojowe czykczyryki i łapał za ten palec tak mocno, że można go było podnieść, a on zwisał w powietrzu, uczepiony ofiary. Dziób był jego głównym środkiem komunikacji. Kuba szybko się zorientował, że do szkoły wstaję o siódmej rano, dlatego codziennie o tej porze przylatywał na moją poduszkę i ćwierkał mi głośno do ucha. Tak się jednak składa, że czasem przychodzi sobota albo niedziela, kiedy wczesna pobudka w ogóle nie jest konieczna. Kuba uważał inaczej. Kiedy nie reagowałem na ćwierkanie, skubał moje wargi, a jak zasłaniałem je kołdrą, zaczynał dziobać przegrodę w moim nosie. Zawsze wiedział, gdzie jest najwrażliwsze miejsce.
Niedziela czy nie, trzeba było wstawać, bo tak zarządził Jego Niewysokość Wróbel. Możliwe, że to dzięki niemu przeczytałem wtedy sporo książek, bo po obudzeniu łaskawie pozwalał mi jeszcze zostać w łóżku. Jadł głównie proso – swoje ulubione ziarno. Mieszał je jednak z kawałkami naszych kanapek wydziobywanymi jako codzienne ofiarowania w kuchni. Wodę pił wyłącznie z napełnionej po brzegi butelki po mleku, bo wtedy jeszcze przynoszono mleko w butelkach pod drzwi. Nie przepadał za miskami, robił do nich kupy i wrzucał różne paprochy, ale butelkę akceptował. Siadał na jej krawędzi i czasem się w niej kąpał, chociaż bez nurkowania. Nikt nie miał wątpliwości – a już Kuba na pewno – że to on jest szefem całej rodziny. My mieliśmy mu tylko służyć.
Nic się pod tym względem nie zmieniło, gdy w rodzinie pojawił się Bilbo, kapitalny kundel z przygarnięcia. Dołączył do nas jako niemal dwumiesięczny szczeniak, ale już wtedy Kuba był zaledwie wielkości jego ucha. Dorosły pies Bilbo ważył 40 kg i wyglądał niczym malamut skrzyżowany z owczarkiem niemieckim. Jednak po kilku konkretnych strzałach w nos Bilbo wiedział już doskonale, kto tu rządzi. Kuba zawsze pierwszy dobierał się do psiej miski. A kiedy Bilbo ogryzał kość, wróbel siadał mu w paszczy i skubał zdobycz albo wydziobywał resztki spomiędzy jego zębów. Miłość psa do ptaka była ślepa, lecz Kuba podchodził do ich relacji bardzo utylitarnie.
Jeśli Bilbo do czegoś się przydawał, to był akceptowany, a jeśli nie – tym gorzej dla niego. Wyżeranie z psiej miski było na porządku dziennym, siadanie z nudów na kudłatym domowniku – również, podobnie jak skubanie włosów innych członków rodziny, gdy zachodziła potrzeba umoszczenia sobie wśród książek cieplejszego gniazdka. Pamiętam minę Bilba, w sumie najlepszego kumpla mojej nastoletniości, gdy kiedyś wybiegając z pokoju i skręcając w korytarz, niechcący musnął przednią łapą wróbla, który akurat podskakiwał w przeciwną stronę.
Widok jak w kreskówkach: pies zastygł w pół ruchu, z nogą nienaturalnie uniesioną w zamrożonym biegu, a wściekły wróbel cały się nastroszył i próbował mu tę łapę oddziobać. Czasem aż przykro było patrzeć, kiedy Bilbo, najmilsza osoba na tej planecie, próbował się z Kubą zaprzyjaźnić. Wielki psi nos wysuwał się w ptasią stronę, merdający ogon mało mu się nie urywał, ale nasz pierzasty tyran do zaoferowania miał jedynie dziobanie. Kiedy zaś pies rozkładał się na plecach w komforcie dobrze zasłużonej drzemki, Kuba – chyba najzwyczajniej z nudów – zlatywał na podłogę i podkradał się, żeby dziobnąć go albo w błonę pławną między palcami (Bilbo był i z charakteru, i z anatomii owczarkiem wodnym), albo w ufnie wyeksponowane jądra. W każdym razie w coś wrażliwego. A potem, gdy pies gwałtownie podskakiwał i zaskoczony warczał, Kuba znowu się stroszył, czykczyrykał i mógłbym przysiąc, że wystawia pięści niczym podochocony zielony skrzat z irlandzkiej tradycji. Straszny był z niego zabijaka.
Kilka lat po Kubie na naszym balkonie zjawiła się zeberka. Nie chodzi mi tu o niewielkiego przedstawiciela gatunku z rodziny koniowatych, tylko o bardzo kolorowego ptaszka z Australii, amadynę zebrafinkę, który często ląduje w europejskich klatkach. Najwyraźniej samiec komuś uciekł. Ogłoszenia nic nie dały, więc Amadyn dołączył do naszej rodziny. Kupiliśmy mu dużą klatkę z całym wyposażeniem, a także życiową partnerkę o imieniu Finka.
Mieli swój domek i czasem mogli polatać po okolicy, ale szybko się okazało, że w odróżnieniu od Kuby nie potrafią zrozumieć okiennych szyb, więc dla swojego bezpieczeństwa na ogół oboje siedzieli w klatce. Wróbel był zachwycony pierzastym towarzystwem. Całe dnie przesiadywał na ich dachu, a Finka pozostawała zawsze tuż pod nim. Sfrustrowany Amadyn, dwa razy od Kuby mniejszy, wprawdzie produkował z partnerką wiele jaj, lecz jej serce należało do wróbla. Niestety ten związek nie trwał długo i rok później Finka umarła po jakimś dwudziestym jaju, a jej fascynacja Kubą udzieliła się owdowiałemu samcowi. Któregoś dnia, przy kolejnej ucieczce z klatki, znalazłem go utopionego w Kubowej butelce – chciał być taki jak on, ale wpadł do środka i nie dał rady wyjść. Nieodparty urok naszego kubodziciela zebrał wtedy śmiertelne żniwo.
Dzisiaj myślę, że bardziej chodziło o stres, jaki w maleńkich ptaszkach wywoływał potężny kolega, chociaż w sumie nie jestem pewien, bo oboje faktycznie łaknęli jego towarzystwa. Kubowy urok był jednak bardzo wyrachowany. W latach 80. poprzedniego stulecia regularnie zdarzały się przerwy w dostawie prądu albo w ogrzewaniu. Któregoś zimowego dnia, gdy temperatura w mieszkaniu nieszczególnie różniła się od tej na zewnątrz, wróciłem ze szkoły i zobaczyłem Bilba w pozycji sfinksa. Mój wielki wspaniały pies leżał sztywno jak posąg wykuty w egipskim piaskowcu i ewidentnie bał się ruszyć. Jego mina świadczyła o najwyższym przejęciu.
Zacząłem dokładnie przyglądać się przyjacielowi i nagle zobaczyłem wróblą głowę wystającą z psiej pachwiny. Miękka kieszonka pomiędzy delikatnym psim brzuchem a wnętrzem uda tylnej łapy była najprawdopodobniej najcieplejszym miejscem w całym mieszkaniu, więc Kuba postanowił się tam urządzić. Bilbo był jednocześnie zachwycony i przerażony, a pierzasta bestia mościła się z całą satysfakcją bezwzględnego pana i władcy. Co tu dużo gadać, nie dało się go nie kochać.
Kuba żył z nami siedem lat. Dziobał nas i opieprzał co chwila, kradł najlepsze kąski ludziom i psu, a zarazem potrafił przytulić się całym ptasim ciałkiem tak, że nie było w rodzinie ssaka, który by się wtedy nie rozpływał z zachwytu. Któregoś dnia zaczął kichać i kichał tak przez niemal tydzień, aż pewnego dnia rano znalazłem go martwego na podłodze. Właściwie to Bilbo znalazł. Trącał go nosem i podrzucał do góry, żeby znowu polatał. Ale w nieżywym ciałku nie było już tej niezwykłej umiejętności. Pochowaliśmy go w bardzo ozdobnym pudełku i ktoś na nowym Ursynowie w Warszawie mieszka teraz na jego truchełku. A ja wciąż czasem znajduję ślady odchodów na starych zabawkach lub książkach i nie mam najmniejszego zamiaru ich usuwać. Zamiast tego opowiadam o nim córce ze wzruszeniem, bo była to bardzo ważna osoba w moim nastoletnim życiu. Nawet mój odwieczny kolega sąsiad westchnął, gdy na przytarganych z piwnicy sprężynowych piłkarzykach pokazałem mu kiedyś biały ślad po Kubie.
Gdybyśmy nie umieli się bać, po prostu by nas nie było – można więc o strachu powiedzieć: my z niego wszyscy! Doceńmy to ewolucyjne dziedzictwo, nawet jeśli na co dzień wolimy nie odczuwać jego skutków.
Strach jest naszym towarzyszem od zarania dziejów. Kiedy jednak dokładnie się narodził? Biologiczne życie na Ziemi pojawiło się ponad 3,5 mld lat temu, ale pierwsze organizmy musiały przejść jeszcze długą drogę do czasu, aż jeden gatunek zjadł drugi, co dało początek drapieżnikom. A to właśnie one wywołują największy strach wśród swoich ofiar. Pojawienie się zwierząt drapieżnych zaczęło napędzać na Ziemi ewolucyjny wyścig zbrojeń.
W powieści Lewisa Carrolla O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra Czerwona Królowa tłumaczy Alicji zasady poruszania się po krainie, w której ta się znalazła: „Bo tu, jak widzisz, trzeba biec tak szybko, jak się potrafi, żeby zostać w tym samym miejscu” (tłum. Maciej Słomczyński). Wybitny amerykański biolog ewolucyjny Leigh Van Valen zauważył, że w świecie żywych organizmów można dostrzec podobną zależność. Opisał ją w 1973 r. w pracy A New Evolutionary Law (Nowe prawo ewolucji) – jednej z najważniejszych pozycji literatury we współczesnej ekologii. Ofiary, które uciekają ze strachu przed drapieżnikami, w toku ewolucji pociągają za sobą proces tworzenia się nowych przystosowań, czyli „genetycznych uników”, usprawniających tę ucieczkę. Drapieżniki w odpowiedzi na to również wykształcają kolejne sprawności – i tak w kółko. Aby zachować status quo relacji ofiary i drapieżnika, cały czas trzeba się rozwijać, tak jak Alicja pozostawać w ciągłym biegu. Zmiany nie odbywają się jednak w sposób liniowy, lecz mają charakter skokowy. Po każdym takim nieregularnym skoku może powstać nowy gatunek. Według jednej z hipotez w ten sposób różnicowało się życie na Ziemi – można by więc śmiało powiedzieć, że strach w dużej mierze odpowiada za ogromną bioróżnorodność życia na naszej planecie.
Piszę o roli strachu u początków życia na Ziemi, ale to oczywiście pewne uproszczenie. Strach jest jedną z emocji, a do ich odczuwania potrzeba złożonego układu nerwowego. Już około 850 mln lat temu jednokomórkowe wiciowce najprawdopodobniej były zdolne do przesyłania sygnałów elektrycznych oraz uwalniania i wykrywania sygnałów chemicznych. Oznacza to, że bardzo wcześnie w rozwoju filogenetycznym zwierzęta uzyskały potencjał komunikowania się między sobą, a także wewnętrznej wymiany informacji – między poszczególnymi częściami organizmu. To jednak ciągle mogło nie wystarczać, aby były zdolne odczuwać strach rozumiany jako emocja. Wiemy też, że trochę później – 520 mln lat temu – żyło zwierzę morskie z gatunku podobnego do skorupiaków, które dysponowało już ośrodkowym układem nerwowym. Potrafiło nie tylko przekazywać informacje do konkretnych części swojego ciała, lecz także głębiej je przetwarzać, dzięki czemu mogło się poruszać i reagować na otoczenie w bardziej wyrafinowany sposób. Jednakże w wyższym stopniu zaawansowane struktury mózgowe pojawiły się dopiero około 200 mln lat temu – u wczesnych ssaków. Stworzenia te miały już korę nową, czyli dodatkowe warstwy tkanki nerwowej na powierzchni mózgu odpowiedzialne za odbieranie i przetwarzanie wrażeń zmysłowych, planowanie oraz wykonywanie ruchów, a także procesy poznawcze, m.in. pamięć, myślenie, język. Czy w takim razie zwierzęta zaczęły odczuwać strach już 520 mln lat temu, czy dopiero później, czyli 200 mln lat temu? No właśnie tu pojawia się problem. Problem świadomości.
Już Karol Darwin w książce Wyraz uczuć u człowieka i zwierząt pisał, że emocjonalne stany umysłu ludzkiego są spuścizną po naszych przodkach. Stanowią swoiste kontinuum, nie zaś coś odrębnego i wyjątkowego. Nikogo zatem nie powinno zaskakiwać stwierdzenie, że i zwierzęta odczuwają emocje. O ile może trudniej komuś dopuścić tę możliwość u bardziej odległych nam grup systematycznych, takich jak ryby, płazy czy gady (choć ja w to nie wątpię), o tyle łatwo przyjąć, że psy, koty, a już na pewno nasi najbliżsi krewni, np. szympansy czy bonobo, mają swoje uczucia. Tymczasem niektórzy współcześni neurobiolodzy podają w wątpliwość również i to. W ich opinii ludzie okazują się pod tym względem wyjątkowymi zwierzętami. Dlaczego?
Otóż dlatego, że emocje wiążą się ze świadomością. Jej istnienie w przypadku zwierząt innych niż człowiek świat nauki uznaje na podstawie Deklaracji z Cambridge o świadomości podpisanej w 2012 r. przez wielu wybitnych specjalistów z zakresu neuronauki. Dokument ten powstał, ponieważ dane naukowe nie potwierdzają jednoznacznie istnienia świadomości u zwierząt innych niż ludzie – w środowisku naukowym zrodziła się więc potrzeba „deklaracji wiary”. Samo pojęcie świadomości u ludzi jest niezwykle skomplikowane – neuronauka dopiero stara się je zrozumieć – a skoro tak mało o niej wiemy, trudno oczekiwać, że z łatwością udowodnimy jej istnienie u innych stworzeń. Wielu badaczy zdaje sobie sprawę z tych komplikacji i z tego powodu podjęło decyzję o spisaniu deklaracji, która ma się przyczynić do lepszego traktowania zwierząt. Nauka może jeszcze długo mierzyć się z problemem udowodnienia świadomości u zwierząt, ale nie wolno nam zapomnieć o ich godnym traktowaniu.
Według mnie problem jednak nie leży w tym, czy zwierzęta mają świadomość – bo to jest dla mnie oczywiste – lecz w tym, że nie umiemy (jeszcze?) jej u nich badać. One – w przeciwieństwie do nas – nie potrafią zakomunikować nam swoich stanów świadomości, co ze zrozumiałych względów utrudnia prowadzenie badań nad ich emocjami. Nie możemy dowiedzieć się niczego o odczuciach zwierząt w momencie, gdy znajdują się one w sytuacji zagrożenia, przez co nie jesteśmy w stanie z całą pewnością potwierdzić, że odczuwają strach i czy po nim nadchodzi lęk (do rozróżnienia między tymi dwiema emocjami dojdę za chwilę). Powyższe rozumowanie przypomina trochę kartezjańską koncepcję zwierzęcia-maszyny, tylko ubranej w nowoczesne, neuronaukowe szaty.
Jedną z postaci zaprzeczających istnieniu emocji u zwierząt, w tym odczuwania przez nie strachu i lęku, jest czołowy amerykański neurobiolog Joseph LeDoux, autor monumentalnej pozycji Lęk. Neuronauka na tropie źródeł lęku i strachu. Jego zdaniem nie ma żadnych naukowych podstaw, aby zakładać, że w procesie ewolucji odziedziczyliśmy po zwierzętach emocje. Zaskakujące stwierdzenie, biorąc pod uwagę to, że przecież my – ludzie – też jesteśmy zwierzętami. Według LeDoux zwierzęta zostały wyposażone jedynie w specjalne prastare obronne obwody przetrwania służące do wykrywania niebezpieczeństw oraz instynktownego reagowania na nie. Nic więcej. Dla przeciwwagi tacy znakomici badacze zachowań zwierząt jak Frans de Waal czy Marc Bekoff nie wątpią, że zwierzęta mają samoświadomość i odczuwają pełen wachlarz emocji – od smutku, żalu, strachu przez gniew, zazdrość aż po radość i miłość.
Współczesne pojęcie strachu w sensie biologicznym (podobnie jak świadomość, pamięć oraz inteligencja) to szerszy koncept, niż mogłoby się wydawać. Znamy choćby dowody na to, że w zależności od rodzaju zagrożenia aktywowane są różne systemy neuronowe. Inne w przypadku bólu, drapieżników czy głodu, a inne w reakcji na agresywnych pobratymców. W dodatku każdy z tych systemów może być uruchomiony przez odrębny kanał sensoryczny, np. wzrokowy, słuchowy, cielesny lub zapachowy. Strach ujmowany w tym nowym kontekście nie jest już rozumiany jako chwilowa reakcja na zagrożenie pozwalająca uniknąć zranienia czy śmierci. Jeśli zatem, po pierwsze, ciągle jeszcze nie zrozumieliśmy świadomości jako takiej, a po drugie – samo rozumienie strachu wciąż ewoluuje, to czy możemy w ogóle zaprzeczać jego istnieniu u innych zwierząt? Moim zdaniem nie mamy do tego prawa.
Wiemy na pewno, że strach rodzi się w konkretnej części mózgu, zwanej – ze względu na kształt – ciałem migdałowatym. Mają ją wszystkie czworonożne kręgowce, także u ryb występują bardzo podobne struktury nazywane kompleksem migdałowatym. W chwili zagrożenia ciało migdałowate aktywuje układ autonomiczny, który wywołuje szereg reakcji odbywających się bez naszej wiedzy i woli. Tę drogę aktywacji strachu, przebiegającą bez udziału jaźni, określamy jako podkorową albo niską. Stanowi ona pierwotny mechanizm obronny: uwolnione do organizmu hormony stresu – kortyzol, noradrenalina i adrenalina – wprowadzają go w stan najwyższej gotowości, czego skutkiem będzie ucieczka, walka lub zamrożenie.
Kiedy ciało ogarnia strach, kora mózgowa – działająca jak centrum racjonalnego rozumowania i osądu – chwilowo traci kontrolę nad podejmowaniem decyzji. Umiejętność myślenia oraz logicznego wnioskowania zostaje gwałtownie ograniczona. Dopiero po chwili do głosu dochodzi rozsądek i następuje próba analizowania niebezpiecznej sytuacji. Tę drogę aktywowania strachu nazywamy korową lub wysoką. To analityczna ocena rzeczywistego stanu zagrożenia, konsekwencji, a także słuszności reakcji i podjętych działań.
Nadszedł dobry moment na wyjaśnienie, dlaczego rozróżniam pojęcia strachu i lęku. Większość ludzi traktuje je jako synonimy, ale naukowcy precyzyjnie definiują ich znaczenie. Strach to zespół reakcji fizjologicznych i behawioralnych pojawiających się w wyniku poczucia zagrożenia. Zaczyna się od uwolnienia hormonów stresu, których działanie powoduje wstrzymanie trawienia, uwolnienie glukozy do krwi, skurczenie zwieraczy, rozszerzenie skrzydełek nosa, przyśpieszenie oddechu, gęsią skórkę oraz wiele innych zjawisk w organizmie.
Strach występuje w następstwie realnego zagrożenia. Lęk jest natomiast irracjonalnym stanem emocjonalnym. Oba odczucia są ze sobą silnie sprzężone i tak mocno się przeplatają, że trudno je rozpatrywać oddzielnie. Przed wejściem do lasu nocą możemy czuć lęk na myśl o spotkaniu wilków. Ale gdy już zdecydujemy się do niego wejść i je spotkamy, to wówczas ogarnie nas strach. Abstrahując od tego, że nie ma się czego bać – sam spacerowałem niekiedy po lesie nocą i czasami spotykałem wilki. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że byłem wtedy w pełni opanowany. Zawsze budziły się we mnie jakieś atawistyczne lęki, a za pierwszym razem poczułem nawet lekki strach.
Homo sapiens to jedno z wyjątkowo lękliwych stworzeń, znacznie bardziej bojaźliwe i depresyjne niż jego przodkowie. Przyczyna tego zachowania leży w zamierzchłej przeszłości. Początkowo ewolucja faworyzowała neurotyczne i strachliwe osobniki, co mogło kształtować nasze unikatowe cechy poznawcze oraz emocjonalne, jak również określone zachowania. Obecnie wydaje się to jednak raczej problemem niż zaletą. Miliony lat temu w przypadku człekokształtnej małpy na afrykańskiej sawannie strach zwiększał prawdopodobieństwo jej przeżycia, u współczesnego człowieka powoduje zaś przede wszystkim ból i cierpienie.
Boimy się wielu rzeczy. Jednych lęków się uczymy, inne nosimy w sobie od urodzenia. Wiedza o niektórych z nich jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, od setek tysięcy, a nawet milionów lat. Nabyli ją nasi przodkowie – inni hominini – ponieważ tak z ewolucyjnego punktu widzenia było prościej. Zamiast uczyć się od rodziców pewnych stałych zagrożeń, potomstwo zaczęło się po prostu rodzić z zakodowanymi lękami. Strach wrodzony chronił (i nadal chroni) nas nie tylko przed drapieżnikami, których jest dziś znacznie mniej, ponieważ większość z nich wytępiliśmy, lecz także przed wrogimi członkami własnego gatunku. Pozwalał nam również unikać takich zagrożeń jak utrata statusu społecznego czy ostracyzm (konsekwencje wykluczenia były zazwyczaj tragiczne – bez wsparcia grupy byliśmy skazani na śmierć).
To, że wiele strachów jest zaprogramowanych w naszych genach, doskonale widać na przykładzie poszczególnych etapów rozwoju człowieka. Niezdolne do samodzielnego poruszania się i samoobrony niemowlęta największym przerażeniem reagują na brak opiekunów i obecność obcych. Potencjalnie takie osoby mogą mieć złe zamiary, więc lepiej się ich bać dla zasady. Poza tym już półroczne maluchy mają zdolność rozpoznawania niebezpiecznych zwierząt. Na widok pająków czy węży ich źrenice wyraźnie się rozszerzają. Ludzki mózg od najmłodszych lat jest doskonale przystosowany do szybkiego identyfikowania oraz rozpoznawania kształtu pająków i węży, a także do ich oceny jako potencjalnego zagrożenia. Umiejętności te ewoluowały prawdopodobnie jeszcze w Afryce, zanim pierwsi ludzie opuścili ten kontynent. Oznacza to, że musieliśmy wówczas mieć z takimi zwierzętami sporo do czynienia i były one dla nas bardzo groźne. Dlatego nastąpiło utrwalenie konkretnej wiedzy w naszym kodzie genetycznym i przekazywanie jej kolejnym pokoleniom. Wtedy to się sprawdzało – i przetrwało do dziś, choć w wielu miejscach zwierzęta te nie są już tak niebezpieczne dla ludzi albo po prostu tam nie występują. Silny lęk przed pająkami (arachnofobia) wykazuje do kilku procent ogółu populacji, mimo że tylko mniej więcej 0,1% spośród około 50 tys. gatunków pająków na świecie może być niebezpieczna dla człowieka. Jeszcze w większej części ludzkiej populacji strach wzbudza spotkanie z wężem (ofidiofobia).
Kiedy dzieci samodzielnie zaczynają się poruszać, rozwijają lęk wysokości. Przydawał się on, aby nie spaść i nie połamać sobie kości czy nawet zginąć. W wieku około czterech lat zaczynają rozumieć, czym jest śmierć, i zdają sobie sprawę z jej nieodwracalnych skutków. Zbiega się to w czasie z intensywniejszą eksploracją najbliższego otoczenia, przez co dawniej najmłodsi stawali się bardziej podatni na ataki drapieżników. Nawet dzisiaj maluchy boją się potworów czających się w ciemności i są zaabsorbowane groźnymi zwierzętami. Co ciekawe: nieważne, w jakich warunkach się wychowują – czy na terenach wysoce zurbanizowanych, czy w dzikich zakątkach dżungli – wszystkie dzieci boją się podobnych rzeczy, a mianowicie wspomnianych już węży i pająków, a także lwów i tygrysów. Drapieżniki te nawet współcześnie wzbudzają większy strach niż ruch uliczny, zatem podłoże tego lęku faktycznie leży w prehistorii, gdy dzikie zwierzęta stanowiły powszechne zagrożenie dla naszych przodków. Duchy drapieżców są ciągle żywe w naszych umysłach.
W średnim i późnym okresie dzieciństwa pojawiają się również obawy przed urazami, wypadkami i zarażeniem się chorobami, z kolei we wczesnym okresie dojrzewania najistotniejsze stają się zagrożenia społeczne. Nastolatkowie mają tendencję do silnego lęku przed utratą statusu społecznego, przyjaciół oraz przed ostracyzmem. To czas, gdy rówieśnicy zaczynają być ważniejsi niż rodzice, a głównym wyzwaniem dla młodych ludzi okazuje się znalezienie swojej niszy społecznej i zbudowanie stabilnych więzi emocjonalnych. Odrzucenie przez grupę jest wówczas największym niebezpieczeństwem.
Strach i lęk przez miliony lat umożliwiały nam przetrwanie. Od zawsze miały ogromne znaczenie adaptacyjne, pozwalające organizmowi i całym populacjom skutecznie dostosowywać się do zmieniających się warunków. Gdyby nie obawa przed utratą życia, ludzie oraz inne zwierzęta nie mieliby motywacji do działania i przezwyciężania problemów. Ale brak zdolności radzenia sobie z zagrożeniami byłby katastrofalny i prowadził do zniknięcia z powierzchni Ziemi pozbawionych strachu i lęku osobników. Dlatego lepiej nawet wiele razy przestraszyć się czegoś niegroźnego, np. wystrzału z rury wydechowej zdezelowanego auta, niż nie wystraszyć się raz prawdziwego zagrożenia i zakończyć swój żywot.
Strach jest naszym przyjacielem o ambiwalentnej naturze. Zazwyczaj go nie lubimy i chcielibyśmy, aby trzymał się od nas z daleka. Czasami jednak pragniemy go doświadczać, aby wniknął w nasz umysł. Oczywiście chcemy odczuwać strach wyłącznie w kontrolowanych warunkach – przywiązani do bungee czy oglądając film grozy. Raz ratuje nam on życie, a kiedy indziej pozwala dobrze się bawić. Te dwa tak różne jego oblicza sprawiają, że jest tak fascynujący.
Wschody słońca zasługują na taką samą porcję zachwytu co zachody, a jednak nie doczekały się aż tylu wielbicieli gotowych polować na nie, przeżywać je i utrwalać na zdjęciach. Niesłusznie – poranek jest znanym we wszystkich religiach i mitach świętem początku.
Kiedy wsłuchuję się w słowo „poranek”, odczuwam je jako radosne. Uśmiecham się do niego mimowolnie i musi minąć dobra chwila, zanim uświadomię sobie, że oprócz poranków słonecznych i świeżych język polski zna również poranki ciężkie, zimne oraz ponure. Skąd więc to wyłącznie pozytywne skojarzenie? Co mnie tak głęboko uwarunkowało?
Myślę, że odpowiada za to jedna piosenka z lat 70., zaliczana do polskiej klasyki i wciąż chętnie grana w radiu: Radość o poranku, do której słowa napisał Jonasz Kofta. „Jak dobrze wstać/skoro świt,/jutrzenki blask/duszkiem pić” – śpiewała najpierw Marlena Drozdowska z zespołem Grupa I, a potem m.in. Hanna Banaszak i Majka Jeżowska. Kto nie słyszał tego utworu choć raz? Pełnemu energii głosowi artystek towarzyszą w tej kompozycji poranne ćwierkanie ptaków, „otrząsający się z rosy bez” i obietnica szczęścia, które w taki dzień po prostu „musi przyjść”.
W codziennym życiu nie zastanawiamy się nad znaczeniem słowa „poranek” – używamy go intuicyjnie. Na wszelki wypadek zajrzę jednak do słowników. We współczesnym PWN-owskim Słowniku języka polskiego znajduję jasną definicję – to „początek dnia bezpośrednio po wschodzie słońca”. W starszym słowniku Witolda Doroszewskiego poranek okazuje się pojęciem o wiele mniej ostrym i oznacza „początek, wczesną porę dnia, rano, ranek”. Myślę, że dopiero obie te definicje razem obejmują dość szerokie pole znaczeniowe, w jakim poruszają się użytkownicy języka polskiego, posługując się słowem „poranek”.
Przykłady z literatury polskiej, które Doroszewski przytacza w celu zilustrowania tego wyrazu, zwracają uwagę kolorystyką, daleką od majowej idylli z tekstu Kofty. Mamy tu: „siną barwę poranka” w Dziennikach Żeromskiego, „mglisty poranek poprzerzynany promieniami […] słońca” w Kartkach z podróży Kraszewskiego i niepokojący czerwony poranek, któremu „krew do głowy wali” w wierszu Tuwima O świcie. Dzięki temu od razu wiemy, że mieszkamy na Północy. Przewijająca się na stronach eposów Homera „różanopalca” Jutrzenka kojarzy się z łagodniejszym klimatem i nieco bliższą równika szerokością geograficzną. Nawiasem mówiąc, „różany” znaczy tu nie tyle „różowy”, ile różowawy, a czasem też żółtawy, perłowy. Poranny wygląd nieba ma u Homera barwę i aksamitność róż oraz kształt smukłych palców.
Mówiąc o „poranku życia”, mamy na myśli dzieciństwo, ewentualnie wczesną młodość. Słowo „poranek” ze swoją jasną konotacją dodaje tym okresom blasku, opromienia je skojarzeniami z tym, co dobre. Trudno powiedzieć, gdzie leży granica wieku, do którego ta metafora się odnosi: czy jest to 15, 17, a może 20 lat? W przypadku każdej osoby może być inaczej, reguł nie ma, trzeba to wyczuć. Wiadomo jedno: aby młodość zasługiwała na miano „poranka”, musi być naiwna i świeża, nietknięta przez upływ czasu ani poważne cierpienie. To ten okres w życiu, kiedy wszystko jest jeszcze przed nami i choć teoretycznie wiemy o nieuchronności śmierci, nasz młody organizm zdaje się zupełnie nie przyjmować tego do wiadomości. „Dosyć łez, po co te smutki?/Czas się nareszcie rozchmurzyć!/Poranek życia tak krótki,/trzeba go użyć” – pisał Adam Asnyk w wierszu Pijąc Falerno.
Doroszewski zanotował też ciekawy homonim odnoszący się do poranka: czasownik „poranić się”, który oznacza zarówno „stać się poranionym”, „zranić jeden drugiego”, jak i „zabrać się do czego rano, wstać rano; pośpieszyć się”. To drugie znaczenie wyszło obecnie z użycia, a szkoda, bo mogłoby wzbogacić język i cieszyć uszy w urokliwych zdaniach, takich jak to zaczerpnięte z XVIII-wiecznej komedii Kawa Adama Kazimierza Czartoryskiego: „Jakżeś się okrutnie poranił, mój dobrodzieju! dlaczegóż nie później?”, gdzie „poranił” oznacza właśnie „pośpieszył”.
„Poranek mądrzejszy od wieczoru” – mówi polskie przysłowie. Znaczy ono tyle, że jeśli trafi nam się twardy orzech do zgryzienia, jakaś trudna sprawa do rozstrzygnięcia, lepiej nie podejmować decyzji od razu, tylko pójść spać i poczekać z rozwiązaniem problemu do rana, kiedy głowa jest świeższa, a spojrzenie na świat jaśniejsze. Podobno Finowie mają przysłowie odwrotne: „Wieczór mądrzejszy od poranka”. Skąd taka rozbieżność ludowych intuicji? Być może stąd, że Finlandia leży jeszcze dalej na północ niż Polska i są tam takie okresy w roku, kiedy Finom już od samego rana bardzo dotkliwie brakuje światła. Wyobraźmy to sobie: wstaje się rano, a za oknem dzień w dzień zamiast słońca widać przytłaczający ciemnoszary świt – nie, to zdecydowanie niedobry moment na konfrontację z trudami życia, lepiej trochę to odwlec, zaczekać z tym do wieczora.
Kiedy wnikniemy w sens poranka nieco głębiej, okaże się, że jest on nie tylko naturalną przyjemnością życia, lecz także ma wartość filozoficzną, a dla niektórych nawet religijną. W jasności, świeżości i radości tej pory dnia przejawia się niewyczerpana świętość początku. Poranek jest wiecznym początkiem: światłem, które wynurza się z ciemności codziennie od nowa, początkiem pozaludzkim i nieuchwytnym, bo kto z nas potrafiłby co do sekundy wskazać moment, w którym na świecie robi się jasno? Nikt tego nie wie. Bez względu na to, jak uważnie przyglądalibyśmy się wznoszącemu się zza horyzontu słońcu, światło zawsze zaskoczy nas tym, że w pewnej chwili już tu jest.
Poranek jest kąpielą dla znużonego umysłu i warto dla niej wstać wcześniej: wschód słońca stanowi widowisko niesłusznie oglądane przez ludzkość rzadziej niż zachód, a przez niektórych nigdy niewidziane, no chyba że z konieczności. Zachody słońca uchodzą za romantyczne i szczególnie malownicze, w rejonach turystycznych urządza się nawet specjalne wycieczki w miejsca, w których można je obejrzeć i sfotografować, podczas gdy wschody cieszą się zdecydowanie mniejszą estymą. A przecież „każdy dzień to małe życie, każde przebudzenie to małe narodziny, każdy nowy poranek to mała młodość”. Ta przypisywana Arthurowi Schopenhauerowi myśl zasługuje na coś więcej niż wpis w zbiorze aforyzmów. Jest bowiem najkrótszą, najlepszą receptą na niezmarnowanie sobie życia. Mówi do nas mniej więcej tyle: doceń to, co masz, i dobrze wykorzystaj czas, który został ci dany. Wstań wcześnie, przed innymi, a przyłapiesz świat znowu in statu nascendi.
Nic dziwnego, że poczesne miejsce dla bogini świtu znalazło się we wszystkich najważniejszych religiach politeistycznych i związanych z nimi mitologiach, m.in. w litewskiej, rzymskiej, greckiej, hinduskiej. W toku badań porównawczych nad tymi wyobrażeniami udało się zrekonstruować hipotetyczny praindoeuropejski archetyp bogini świtu albo – mówiąc ostrożniej – udało się wyodrębnić zaskakująco obszerny zbiór podobieństw mogących wskazywać na jeden wspólny pierwowzór tej bogini w różnych religiach. Nadano mu imię Haeusos (Hausos), zbudowane na podstawie imienia germańskiej Ostary (Ēostre), litewskiej Ausrine, łacińskiej Aurory, greckiej Eos i wedyjskiej Uszas, etymologicznie związane z blaskiem, zorzą, płomieniem i złotem, a także wschodem, latem oraz świtem. Na podstawie Rygwedy, indoaryjskiego zbioru hymnów, gdzie bogini świtu Uszas wymieniana jest obok najważniejszych bogów wedyjskich, przypuszcza się, że w panteonie praindoeuropejskim jej prawzór musiał odgrywać rolę niebagatelną.
W mitologiach, których przekaz dotrwał do naszych czasów, boginie świtu łączy ze sobą rzeczywiście niemało. Regułą jest np. to, że się nie starzeją albo co najmniej w nieskończoność odradzają, zawsze mają jednak wyraźny początek: Homer w Iliadzie nazywa boginię Eos „narodzoną o poranku”, podobnie jak Rygweda łączy narodziny Uszas z codziennym wydarzeniem wyprowadzenia rydwanu Słońca z niebiańskiej stajni.
Boginie świtu mają swoje stałe kolory, zaczerpnięte – jak można się domyślić – z naturalnej palety barw widywanych tuż przed wschodem słońca i w jego czasie: złoto, szafran, czerwień, karmazyn. Grecka Eos, w pieśniach Safony nosząca złote sandały, i łotewska słoneczna bogini Saule, pobłyskująca w ludowych pieśniach pozłacanymi bucikami, obdarzone są podobnym gustem. Ponadto Saule i jej córki lubią zakładać chusty tkane ze złotej nici. Homer ubiera Eos w stroje szafranowe, podobnie Owidiusz, który z Aurorą kojarzy żółcień i złoto, choć nie stroni również od czerwieni oraz fiołkowego fioletu. W źródłach indyjskich natomiast w obrazie bogini świtu wyraźnie zaznaczają się mocne czerwienie, nieobce w tym kontekście także ludom Północy, często podbijane złotem. Czy nie tu mają źródło złoto-czerwone dekoracje na chrześcijańskie święta Bożego Narodzenia, które nałożyło się w kalendarzu na o wiele dawniejsze święto zimowego przesilenia, znane pod nazwą Jul albo Szczodre Gody?
Ważna wiadomość: boginie świtu lubią tańczyć! Nic dziwnego – taniec to radość i harmonia, lekkość i pochwała istnienia. O wedyjskiej Uszas mówi się, że ubiera się w haftowane stroje jak tancerka, o greckiej Eos wiadomo, że ma specjalną przestrzeń do tańca koło swojego domu po wschodniej stronie nieba, o łotewskiej Saule – że jej pozłacane buty służą do tańca na srebrzystym wzgórzu, a o litewskiej Ausrine – że obdarowuje ludzi swoim tańcem w czasie letniego przesilenia. A więc ci z nas, którzy rozpoczynają dzień od tańca, bezwiednie czczą boginię świtu, tak samo jak osoby wykonujące po przebudzeniu serię asan znaną jako Powitanie Słońca (Surya Namaskar).
Boginie świtu mają także swoje ulubione wehikuły. Eos u Homera jeździ rydwanem, osobiście kierując dwoma zaprzężonymi do niego końmi: Lamposem i bardziej znanym Faetonem. Skojarzenie Eos z rydwanem i końmi stało się w grece tak trwałe, że poeta Bakchylides przydzielił bogini nawet stały epitet „białokonna”. Aurora w Eneidzie Wergiliusza podróżuje – jak przystało na Rzymiankę – kwadrygą zaprzężoną w czerwono-złote rumaki, być może podpatrzoną przez poetę na malowanej greckiej wazie, ponieważ był to popularny motyw zdobniczy. Saule ma zawsze do dyspozycji powóz konny na miedzianych kołach albo też – uroczy akcent bałtycki – zgrabne sanki z rybich ości. I tylko Uszas przemieszcza się wierzchem na czerwonych krowach.
W kwestii miejsca zamieszkania – jak wiadomo – liczy się po pierwsze lokalizacja, po drugie lokalizacja i po trzecie: lokalizacja. Boginie świtu wiedzą, gdzie najlepiej żyć: lubią zamieszkiwać wschodnie krańce świata i wyspy oblewane przez fale oceanu. Eos mieszka tam, gdzie Okeanos nie sięga – hen, daleko na wschodzie. Słowiańska Zorza upodobała sobie (znaną m.in. z bajki Puszkina) wyspę Bujan, siedzibę Słońca i trzech wiatrów: wschodniego, zachodniego i północnego. A w popularnym litewskim micie zakochany mężczyzna podąża za Ausrine aż do jej domu na wyspie u kresu morza przekonany, że w jej osobie ściga drugie Słońce.
Wbrew pozorom boginie świtu mają pełne ręce roboty, i to ciężkiej. Kto z nas czułby się na siłach, żeby co rano rozwierać bramy nieba? A właśnie tym zajmują się „różanopalce” istoty: zarówno Eos, jak i Uszas czy Aurora. Wypuszczając codziennie światło z powrotem na świat, regulują rytm życia, umożliwiają uprawy i owocowanie. Także w wierzeniach słowiańskich Zorza Poranna otwiera rano drzwi przed Słońcem, podczas gdy jej bliźniacza siostra Zorza Wieczorna zamyka je u schyłku dnia.
Z przykrością trzeba odnotować, że w wielu mitologiach zaznaczył się mizoginiczny motyw lenistwa i próżności bogiń świtu. Zapisały się w nich mianowicie pretensje, że zamiast nieść ludziom światło, boginie poranka zajmują się sprawami stereotypowo kojarzonymi z kobiecością. W mitach greckich i rzymskich widzimy np. Eos i Aurorę, które ociągają się z porannym wstawaniem, tak jakby mówiły: „Jeszcze tylko pięć minut!”. Mitologia Bałtów z kolei przedstawia w niekorzystnym świetle Gwiazdę Poranną, która zamiast wyjść rano ze złotej sypialni i zająć się swoimi obowiązkami, stroi się bez końca i szyje sobie nowe spódnice.
Jedyną rzeczą, której boją się – i to panicznie – boginie świtu, jest woda. Niewykluczone, że przeświadczenie to wzięło się z obserwacji słońca ginącego co wieczór w odmętach wód i pozostawiającego ludzi w niepewności, czy następnego dnia na pewno znów pokaże się nad horyzontem. A może z banalnego doświadczenia, że nie ma dla człowieka nic gorszego, niż obudzić się rano w mokrym ubraniu lub mokrej pościeli, kiedy ogień w piecu już dawno wygasł.
Wielką wagę do poranka przywiązuje się oczywiście również w Kościołach chrześcijańskich. W katolicyzmie jutrznią nazywa się część liturgii godzin odmawianą o wschodzie słońca. W ludowym języku nazywano te poranne modlitwy chwalbą lub chwałkami, co jest dokładnym tłumaczeniem łacińskiego słowa laudes i w pełni wyraża sens porannej modlitwy, czyli wdzięczność za kolejny dzień życia.
W prawosławiu z kolei jutrznię odprawia się bezpośrednio po nabożeństwie nocnym, a przed prymą, czyli pierwszą liturgią dzienną, w jednym ciągu. W cerkiewnej praktyce wszystko dzieje się wieczorem. Jest tak, ponieważ zgodnie z biblijnym porządkiem stworzenia świata dzień liturgiczny zaczyna się właśnie od wieczoru. Ukazuje to Księga Rodzaju, gdzie po każdym dniu tworzenia pojawia się formuła: „I nastał wieczór, i nastał poranek”. Dokładnie tak dzieje się wieczorem w cerkwi: zaraz po wieczerni następuje jutrznia, co można poznać po tym, że zgaszone zostają lampki oraz świece i świątynia przez pewien czas tonie w symbolicznej ciemności. Ponowne zapalenie świateł symbolizuje poranek. Wstawajmy wcześnie. Kto rano wstaje, temu bogini świtu daje: nowe życie, więcej czasu, hart i pogodę ducha.
Choć od dawna podejrzewaliśmy, że niektóre żółwie, ryby, drzewa czy morskie bezkręgowce nie starzeją się, zakładaliśmy, że są to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Dziś wiemy, że wiecznie młode gatunki są równie powszechne jak te, które ulegają upływowi czasu.
Wyobraźmy sobie istotę, która nigdy się nie starzeje. Brzmi jak science fiction. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to szkocki góral Connor MacLeod – bohater filmu Nieśmiertelny. Albo wampir Lestat z powieści Anne Rice Wywiad z wampirem. Okazuje się jednak, że długowieczne organizmy istnieją naprawdę. Żyją na Ziemi. Obok nas. Często bliżej, niż nam się wydaje.
Mamy szansę spotkać je choćby w jeziorze, w którym zażywamy kąpieli w czasie wakacji. I nie są to żyjątka dostrzegalne wyłącznie pod laboratoryjnym mikroskopem. Widać je gołym okiem. Owo stworzenie to stułbia pospolita. Jej ciało wraz z czułkami może dochodzić nawet do 7 cm długości. Choć jest zwierzęciem, bardziej przypomina roślinę. Ciało wygląda trochę jak pień, a parzydełka przywodzą na myśl konary. Brakuje jedynie korzeni. Mimo to stułbia potrafi przyczepić się do jakiegoś podłoża i trwać tak przez lata, co jest również bardziej charakterystyczne dla roślin niż dla zwierząt. Jej wygląd i zachowanie nie powinny jednak nikogo zwieść, gdyż tak naprawdę to żarłoczny i bardzo skuteczny drapieżnik. W jego parzydełka wpada nie tylko drobny zooplankton – chętnie zjada też kilkucentymetrowe rybki.
Ale to nie zaskakujący wygląd jest najbardziej niezwykłą cechą stułbi pospolitej, lecz fakt, że nigdy się nie starzeje. Mało tego, jeśli utraci jakiś fragment swojego ciała, potrafi go odbudować. Może odradzać się jak Feniks z popiołów nawet z około jednej setnej części starego organizmu, która w jakiś sposób uległa oderwaniu. Stułbia szybko goi swoje rany. Kresu jej życia nie wyznacza starość rozumiana jako zużycie organizmu – umiera na skutek pożarcia przez innego drapieżnika, z powodu choroby, nieszczęśliwego wypadku czy szkodliwej zmiany środowiska. Teoretycznie, gdyby zamknąć ją w akwarium i zapewnić optymalne warunki do życia, czyli właściwą temperaturę, pożywienie i bezpieczeństwo, mogłaby tak trwać bez końca. Trzeba by tylko zostawić odpowiednie wskazówki kolejnym pokoleniom jej opiekunów. Taki pupil byłby w stanie przeżyć całe ludzkie rody od ich powstania aż do wygaśnięcia linii. Dopóki ktoś nie zapomniałby go nakarmić.
Stułbia pospolita to nie jedyny organizm, który się nie starzeje. Niektóre stworzenia potrafią cofnąć się w rozwoju i na nowo stać się swoją młodszą wersją. U wybrzeży Hiszpanii oraz Włoch żyje kolejny stułbiopław, Turritopsis dohrnii, nazywany „nieśmiertelną meduzą”. Potrafi wielokrotnie odwracać cykl rozwojowy i z dojrzałego stadium, które może rozmnażać się płciowo, czyli meduzy, powrócić do wcześniejszego – polipa. W dużym uproszczeniu u ludzi wyglądałoby to tak: dojrzewamy, rozmnażamy się, żyjemy pełnią życia, a w pewnym momencie cofamy się do stadium dziecka. I tak w kółko. Nieśmiertelni. Na dodatek jako dzieci moglibyśmy, tak jak stułbiopław, tworzyć swoje klony. To dopiero science fiction!
Dla większości ludzi starość – w sensie biologicznym – to czas, w którym zachodzą określone zmiany w organizmie. Wchodząc po schodach, dostaje się zadyszki, częściej zapada się na różne choroby. Skóra się marszczy, wiotczeje, pokrywa plamami, rany i złamania goją się dłużej. Włosy się przerzedzają, siwieją, pogarszają się słuch i wzrok, obniża się sprawność umysłowa. To tylko wybrane cechy starzenia się. Wśród naukowców nie ma jednak konsensusu co do tego, czym dokładnie jest ów proces i jak przebiega. Trudno zatem jednoznacznie zdefiniować starość. Dlaczego? Choćby dlatego, że długość życia wcale nie musi być powiązana ze starzeniem się organizmu – tak jak u stułbi pospolitej. Przykładów jest zresztą znacznie więcej, o czym za chwilę.
Biolodzy wyróżniają dwie formy starzenia się w zależności od tego, z jakiej perspektywy patrzą na ten proces. Jeśli wziąć pod uwagę postępujący z wiekiem spadek wydolności ciała, to mówimy o starzeniu funkcjonalnym, a jeśli spadek płodności połączony ze zwiększonym ryzykiem śmierci – o starzeniu demograficznym. Całkiem sporo wiemy o tym drugim, ale niewiele o pierwszym. To dlatego, że łatwiej obserwować organizmy i notować, kiedy przystępują do rozrodu, ile oraz kiedy mają najwięcej potomstwa, a także w jakim czasie przestają się rozmnażać i giną. Znacznie trudniej obserwować i badać zmiany zachodzące wewnątrz organizmów na poziomie komórkowym, czyli cały proces starzenia fizjologicznego.
Starzenie fizjologiczne obejmuje m.in. zużycie strukturalne niektórych części ciała. Takie zmiany zachodzące np. w zębach ssaków mogą doprowadzać do niemożności odżywiania się. W przypadku owadów zużycie strukturalne skrzydeł sprawia, że stworzenia te nie mogą wykonywać lotów godowych lub uciekać przed drapieżnikami. Obie sytuacje prowadzą do rychłej śmierci. Inne najczęstsze zjawiska zachodzące w procesie starzenia się to: skracanie telomerów, dysfunkcja mitochondriów, zmiany epigenetyczne, niestabilność genomu, utrata proteostazy, rozregulowane wykrywanie składników odżywczych, starzenie się komórek, wyczerpanie komórek macierzystych i zmieniona komunikacja międzykomórkowa. Jak zatem należy zdefiniować starość? Być może jako kumulację wszystkiego, co zaszło w organizmie i w jakiś sposób pozostawiło w nim swój trwały ślad – począwszy od komórek, na całych organach kończąc.
Dla ludzi starość jest czymś naturalnym. Nieuniknionym. Wielu z nas może sądzić, że ta sama zasada dotyczy wszystkich żywych organizmów na Ziemi. Nic bardziej mylnego. Najnowsze badania wskazują, że wszystkie ssaki i ptaki podlegają procesowi starzenia się. Nie jest to już takie oczywiste, gdy popatrzymy na inne grupy systematyczne. Niektóre gady i płazy starzeją się, inne nie. Podobnie ryby, stawonogi, grzyby czy wspomniane wyżej stułbiopławy. Oznacza to, że paradygmat jednej uniwersalnej ścieżki starzenia się organizmów na naszej planecie musi odejść do lamusa.
Czy starzenie się rzeczywiście jest nieuniknione? Czy zostaliśmy zaprogramowani, aby się zestarzeć, a w końcu umrzeć? Większość naukowców badających ewolucję starzenia się uważa, że może być ono ubocznym skutkiem innych procesów biologicznych i ewolucyjnych, a nie celem samym w sobie. Zapewne stało się to przypadkiem. Taki kaprys natury. Dobre rozwiązanie na daną chwilę. Dotyczy ono nie tylko ludzi, lecz także wielu innych organizmów. Najprawdopodobniej niestarzenie się było czymś naturalnym dla naszych odległych przodków.
Istnieją jednak takie organizmy, u których proces starzenia się wygląda na zaprogramowany. Należą do nich np. rośliny jednoroczne, ale chyba najbardziej spektakularnym przykładem są jętki jednodniówki i łososie pacyficzne. Gody jętek potrafią być bardzo widowiskowe. Miliony samców wirują w tańcu godowym, tworząc ogromny obłok, w który wlatują samice. Po kopulacji samce giną, samice zaś mogą żyć jeszcze kilka dni. Zdarza się, że po rójce ciała martwych jętek pokrywają fragment ziemi niczym groteskowy dywan.
Podobnie wyjątkowo starzenie się wygląda u łososi pacyficznych. Jego przebieg jest równie błyskawiczny. Zwierzęta te większość swojego życia spędzają w oceanie, lecz jak na ryby dwuśrodowiskowe przystało, na tarło powracają do rzeki, w której przyszły na świat. Drogę do domu odnajdują po zapachu. Płyną pod prąd, są więc ogromnie wyczerpane. Gdy docierają na miejsce, po krótkim akcie prokreacji wszystkie masowo giną.
Istnieje szereg teorii wyjaśniających przyczyny starzenia. Jedna z bardziej znanych koncepcji uznaje, że jest to efekt rozmnażania się. Umieramy, aby zrobić przestrzeń do życia dzieciom i wnukom. Rodzenie dzieci jest również niezwykle obciążające. Zasoby można zużywać na reperację własnego ciała albo na potomstwo. To swoisty ewolucyjny kompromis.
Przynajmniej tak było dawniej. Ludzie zaczynają przeciwstawiać się ewolucji. Dziś medycyna i standard życia powodują, że kobieta, która decyduje się na więcej niż jedno dziecko, żyje dłużej niż kiedyś. Warunek? Jak dowodzą naukowcy z University of California, pierwsze dziecko powinna urodzić po 25. roku życia. Pamiętajmy, że to tylko ogólne wnioski z badań przeprowadzonych w dużej grupie kobiet ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i nie można traktować późnego macierzyństwa jako uniwersalnego sposobu na długie życie w odniesieniu do każdej kobiety czy samicy zwierząt. U innych gatunków nie zawsze wczesne oraz intensywne płodzenie potomstwa musi się przekładać na krótsze życie. Kosy – czarne (samce) i ciemnobrązowe (samice) ptaki z pomarańczowymi dziobami, dobrze znane z miejskich parków i ogrodów – wcześnie przystępujące do lęgów wcale nie żyją krócej niż te zaczynające się rozmnażać później. Choć samice, które wcześniej miały potomstwo, szybciej traciły zdolności do składania większej liczby jaj w dalszym życiu, co dowodzi, że szybciej się starzały. Coś za coś.
Inna interesująca teoria wskazuje, że za proces starzenia się odpowiada stres oksydacyjny. Wszyscy zapewne słyszeli o mających złą sławę wolnych rodnikach. Nie są pożądane w naszych organizmach, ponieważ prowadzą do uszkodzenia komórek. Oczywiście jesteśmy wyposażeni w mechanizmy pozwalające nam się zabezpieczać, ale z czasem ulegają one osłabieniu. Wolne rodniki powstają w procesie oddychania, a oddychamy tym więcej, im więcej się ruszamy. Gdy częściej uciekamy przed drapieżnikami albo biegniemy w maratonach, tym szybciej zużywa się nasze ciało, bo potrzebujemy do tego więcej tlenu. Sport to zdrowie, jednak tylko ten niezbyt intensywny.
Miliarderzy z Doliny Krzemowej inwestują ogromne pieniądze w start-upy, które prowadzą badania nad tym, jak wydłużyć ludzkie życie. Niektórzy najbogatsi inwestorzy zapowiadają, że osiągną wiek nawet 500 lat i staną się najdłużej żyjącymi kręgowcami na Ziemi. Nie wiadomo, czy im się to uda, ale powinni pamiętać, że muszą mierzyć się z prawdziwym rekordzistą pod tym względem – rekinem arktycznym z ciemnych i zimnych wód Oceanu Arktycznego. Ryby te żyją nawet 500 lat. Równie trudno będzie przeżyć najdłużej żyjącego bezkręgowca, czyli zamieszkującego zimne słone wody małża o nazwie cyprina islandzka. Najstarszy osobnik tego gatunku dożył 507 lat. Nic dziwnego, stworzenia te wykazują wyjątkową odporność na stres oksydacyjny. Ludzie raczej nie mają takich zdolności. Czy w związku z tym im się powiedzie?
Żadne stworzenie nie wygra jednak z topolą osikową z Ameryki Północnej, którą uważa się za najstarszy i największy organizm na naszej planecie. Kolonię tych drzew nazwano Pando. Zajmuje ona powierzchnię ponad 40 ha, a jej wiek szacuje się na około 16 tys. lat. Choć wygląda jak las, to wszystkie drzewa – a jest ich około 47 tys. – połączone są ze sobą korzeniami i tworzą w rzeczywistości jeden gigantyczny organizm. Każde z nich jest takie samo pod względem genetycznym.
Starość ma swoje zalety. Chociaż wiele zwierząt rozmnaża się do końca swojego życia, istnieją też takie, u których w przypadku samic proces ten się zatrzymuje. Ten etap nazywamy menopauzą lub przekwitaniem. Występuje on nie tylko u ludzi, lecz także wśród orek, narwali, białuch arktycznych oraz grindwali krótkopłetwych.
Najprawdopodobniej to za sprawą instytucji babci wydłużyło się nasze życie. Babcie przejmowały opiekę nad dziećmi odstawionymi od piersi matki, która dzięki temu mogła ponownie zajść w ciążę. Z ewolucyjnego punktu widzenia wygrywały obie, ponieważ lokowały swoje geny w większej liczbie potomków. Dzieci, które pozostawały dłużej pod opieką babci, później dojrzewały i stawały się dorosłe. Do tego potrzebne było dłuższe życie. Poza tym babcie przez lata gromadziły ogromną wiedzę, pomocną w wychowaniu potomstwa. Starsze, doświadczone kobiety przekazywały córkom informacje, gdzie znaleźć pożywienie, jak karmić piersią swoje pierwsze nowo narodzone dziecko, jak się nim opiekować i jak mu pomóc w razie kłopotów. Pośredniczyły również w rozwiązywaniu konfliktów w grupie, bo doskonale znały jej członków i panujące między nimi relacje. To była bezcenna wiedza.
Nie tylko ludzie mają babcie. Odgrywanie tej roli jest szczególnie widoczne w społecznościach osiadłych orek pacyficznych. Stadu przewodzi najstarsza samica, która przez całe życie (mogące trwać nawet do 80 lat) otacza się synami i córkami oraz ich potomstwem. Nie odchodzą oni od grupy. To dzięki temu pokrewieństwu najstarsza samica nie musi rozmnażać się do końca swoich dni. Zamiast tego może zająć się opieką nad mniej doświadczonymi osobnikami w grupie i ustąpić pola do wydawania potomstwa młodszym i sprawniejszym. Staje się babcią. Ma też wtedy czas na kierowanie stadem i jego obronę. Okazuje się, że młode wychowywane w obecności starszych orek mają większe szanse na przeżycie. Bez nich są 4,5 razy bardziej narażone na śmierć. Poza tym jeśli seniorka nie przeszła jeszcze menopauzy, a opiekuje się własnym dzieckiem, ryzyko śmierci wnuków jest 1,5 raza wyższe niż w przypadku tych młodych, których babcie przeszły już menopauzę. Babcie orki skuteczniej polują, a potem dzielą się posiłkiem, zwłaszcza ze swoimi wnukami. Dodatkowo uczą pozostałe osobniki polować, wskazują najlepsze łowiska, prawdopodobnie znają inne grupy orek i wiedzą, jak unikać konfrontacji, a kiedy walka jest nieunikniona, wspierają swoich synów. I tak przez całe ich życie.
Ewolucja nie ma jednego prostego przepisu na śmierć. Może poprzedzać ją starość, ale nie musi. Niektórym organizmom pisany jest sędziwy wiek, inne zaś mogą całe życie cieszyć się… no właśnie – czym? Młodością? Czy można mówić o młodości, gdy nie ma starości? Badając stworzenia, które się nie starzeją, zapewne dużo nauczymy się o tym procesie i dzięki temu być może wydłużymy ludzkie życie. Gdyby jednak tak się stało, konsekwencje psychologiczne mogą okazać się trudniejsze do zniesienia i przezwyciężenia niż fizjologiczne. Czy bylibyśmy gotowi patrzeć, jak wszyscy wokół odchodzą? Lubię nasze ludzkie życie i wszystko, co się z nim wiąże. Nie chciałbym go za bardzo zmieniać.