Media type: audio

Kiedy pewnego razu ktoś pochwalił jego nieszablonowe myślenie, szczerze się zdziwił, że w tej dziedzinie w ogóle istnieją jakieś szablony. James Lovelock – wynalazca, naukowiec, współpracownik NASA, a przede wszystkim jeden z autorów teorii Gai.

Czterdziestoletni Lovelock widział coraz mniej sensu w tym, co robił. Cierpiał, męczył się. Alkohol pił zbyt często i bez umiaru, palił jak smok. Kiedyś miał niespożyte siły, teraz energii wystarczało mu ledwie na przetrwanie dnia. Patrząc na sprawy obiektywnie, nie powinien narzekać. Był przecież jednym z najbardziej cenionych konstruktorów aparatury naukowej. Regularnie publikował w prestiżowym czasopiśmie „Nature”, na którego łamach zadebiutował w wieku 25 lat. Miał świetną posadę w brytyjskim National Institute for Medical Research. Czuł jednak, że się zapada. Pochłaniał go dół, który sam pod sobą kopał, i nie wiedział, czy cokolwiek może go z niego wyciągnąć.

Ratunek przyszedł z kosmosu.

Halo, tu NASA

Science fiction była pierwszą miłością Jamesa Lovelocka. Miał osiem lat, kiedy zaczął wypożyczać książki z lokalnej biblioteki. Najwięcej czasu spędzał przed regałem z literaturą fantastycznonaukową. Sięgał po Juliusza Verne’a, Olafa Stapledona, H.G. Wellsa. Wkrótce Jim przeczytał wszystko, co biblioteka mogła mu zaoferować z tego gatunku. W dorosłym wieku wybierał już literaturę naukową, przede wszystkim z zakresu astronomii oraz chemii, ale pamięć o pierwszym literackim zauroczeniu została w jego sercu. Wróciło ono wiele lat później, już nie jako fikcja, lecz rzeczywistość. Na przełomie lat 50. i 60. do 40-letniego Lovelocka z propozycją pracy zgłosiła się amerykańska agencja kosmiczna NASA. Nie wahał się ani chwili.

Oferta stanowiła duże wyróżnienie, bo NASA nie była w owym czasie chętna do współpracy międzynarodowej. Brytyjczyk Lovelock został zaproszony jako jedyny obcokrajowiec do wstępnych prac koncepcyjnych nad sondą mającą polecieć na Marsa. Do jego zadań należała pomoc w zaplanowaniu aparatury badawczej. Praca dla NASA nie do końca spełniła oczekiwania naukowca, bo polegała głównie na niekończących się dyskusjach, jaki sprzęt należy zamówić, aby wyposażyć marsjańską sondę – on zaś najbardziej lubił osobiście konstruować potrzebną aparaturę (najchętniej z materiałów, które akurat miał pod ręką). Jednak to właś­nie podczas tamtych prac koncepcyjnych wpadł na trop idei, która nadała sens drugiej połowie jego życia.

W kwietniu 1961 r. Jurij Gagarin wyruszył w orbitalny lot i został pierwszym człowiekiem, który zobaczył Ziemię z kosmosu. W tym samym czasie Lovelock oraz jego koledzy obmyślali, jakie instrumenty powinna mieć na pokładzie sonda, aby móc wykryć ewentualne marsjańskie życie. Lovelock wytykał współpracownikom, że wszystkie ich pomysły – szukanie białek i DNA – zakładają, że życie na Marsie, o ile istnieje, jest podobne do ziemskiego. A co, jeśli jest zupełnie inne? Amerykanie potraktowali jego zarzut bardzo poważnie i zapytali Brytyjczyka, jak wyobraża sobie szukanie życia zupełnie różniącego się od tego, które znamy. Lovelock odparł, że należy szukać redukcji entropii. Tak zrobił pierwszy krok w stronę teorii Gai.

Odpowiedź, której udzielił Lovelock, nie była efektem głębokich przemyśleń, ale echem świeżej lektury książki Czym jest życie? znakomitego fizyka Erwina Schrödingera. Entropia jest pojęciem z zakresu termodynamiki. Gdy gorące zmiesza się z zimnym, tworząc letnie, mamy wzrost entropii, czyli niezróżnicowanego chao­su. Układy o wysokiej entropii to takie, które osiągnęły martwy punkt, statyczną równowagę. Życie natomiast – twierdził Schrödinger – to układy o niskiej entropii: pełne możliwości rozwoju, pełne napięć, kryjące dużo informacji.

Piękna idea, tyle że dość ogólna. Jak ją przełożyć na program badawczy? W NASA rozpoczęły się kolejne dyskusje. Wkrótce jednak zagadnienie rozwiązało się samo, przynajmniej dla Lovelocka. W 1965 r. francuscy astronomowie z Pic du Midi w Pirenejach ogłosili, że dzięki obserwacjom w podczerwieni udało im się określić skład marsjańskiej atmosfery: zawiera ona głównie dwutlenek węgla (95%) oraz azot (2,8%) i argon (2%). Zbadali też atmosferę na Wenus i wynik był podobny: 96,5% CO₂, 3,5% azotu. Tak ogromna przewaga dwutlenku węgla oznacza wysoką entropię. Zatem na obu planetach nie ma życia – wywnioskował Lovelock. I w tym momencie zobaczył – niczym Gagarin – Ziemię z kosmosu. Zrozumiał kluczową różnicę między naszą planetą a sąsiednimi, Wenus i Marsem. Atmosfera ziemska, z wysoką zawartością tlenu, jest przecież czymś, co nie ma prawa istnieć. Tlen to pierwiastek bardzo aktywny, który chętnie wiąże się z różnymi substancjami. Swobodny tlen powinien więc znikać z atmosfery aż do osiągnięcia w niej śladowego stężenia. Na Ziemi jednak coś się temu przeciwstawia: życie. Lovelock pomyślał, że to, co żyje, reguluje skład atmosfery. I w ten sposób zrobił drugi krok ku teorii Gai.

System, który działa

Nowa idea powoli dojrzewała w umyśle Lovelocka. Próbował się nią dzielić z kolegami naukowcami. Jednym z nich był astronom i popularyzator nauki Carl Sagan. Nie dał się on wprawdzie przekonać do tezy Lovelocka, ale opowiedział mu o czymś, co ostatnio zajmowało jego myśli, czyli o paradoksie słabego, młodego Słońca. Chodzi o to, że we wczesnej fazie dziejów Ziemi świeciło ono znacznie słabiej niż dziś – w takich warunkach na powierzchni planety nie powinna występować woda w stanie ciekłym. Z odkryć geologicznych wiemy, że jednak była – jak to wytłumaczyć? Usłyszawszy tę zagadkę, Lovelock przypomniał sobie lata spędzone w laboratorium biologicznym, w którym badał mechanizmy termoregulacji u gryzoni. Zwierzęta stałocieplne utrzymują optymalną ciepłotę ciała, nawet gdy temperatura otoczenia się zmienia. Analogicznymi mechanizmami – rozumował Lovelock – musi dysponować nasza planeta. W jego głowie pojawił się obraz Ziemi jako organizmu żywego. I to był trzeci, decydujący krok ku teorii Gai.

Elementy układanki dopasowały się do siebie. Również poprzednie rozmyślania Lovelocka o entropii nabrały pełniejszego znaczenia. Życie zmniejsza entropię wewnątrz organizmu, wyrzucając wysoką entropię na zewnątrz. W bogatej w tlen atmosferze ziemskiej panuje niska entropia, bo jest to w istocie wnętrze wielkiego organizmu. Środowiskiem zewnętrznym – a zatem miejscem, gdzie żyjąca Ziemia usuwa zdegradowaną energię słoneczną – będzie przestrzeń kosmiczna.

W roku 1968 Lovelock miał już gotowe zręby teorii Gai, musiał jeszcze tylko wypełnić je szczegółowymi badaniami. Nazwę „Gaja” na określenie żyjącej, samoregulującej się Ziemi podsunął mu pisarz William Golding, który wówczas mieszkał obok niego we wsi Bowerchalke. Golding wychodził z założenia, że wielkie idee potrzebują wielkich nazw, zatem imię greckiej bogini idealnie się nada. Owa wielka nazwa zaczęła później żyć własnym życiem. Dużo osób zarzucało zwolennikom koncepcji Gai, że w rzeczywistości tworzą coś w rodzaju neopogańskiego kultu. Lovelock zawsze jednak podkreś­lał, że z jego teorii nie wynika istnienie planetarnej świadomości albo nawet celowości. Proponował, by na globalne zależności patrzeć jak na system, który po prostu działa. Jest on niezwykle skomplikowany i najpewniej nigdy do końca go nie zrozumiemy, ale możemy się chociaż zorientować, co robić, by nie zaburzyć jego pracy. Według Lovelocka potrzebujemy praktycznego podejścia, spojrzenia okiem inżyniera – sam zresztą też uważał się nie tyle za naukowca, ile właśnie za inżyniera i wynalazcę.

Żaróweczki, bateryjki

Jeszcze zanim mały James poznał i pokochał literaturę science fiction, to gdy miał cztery i pół roku, dostał od dziadka w prezencie bożonarodzeniowym pudełko, a w nim elektryczne skarby: żaróweczki, przewody, baterie, silniczek. Przez długi czas były to jego ulubione zabawki. Dwa lata później zaczął regularnie odwiedzać londyńskie Science Museum – fascynowały go prezentowane tam maszyny. Technicznej pasji nie porzucił, nawet gdy odkrył książki. Na własne potrzeby zbudował miernik prędkości przepływu powietrza, który wystawiał za okno podczas podróży pociągiem. Później, jako nastolatek, skonstruował też samodzielnie odbiornik radiowy i słuchał stacji z całego świata, od Moskwy po Nowy Jork.

Także już w dzieciństwie Lovelock zetknął się z kwestią składu atmosfery ziemskiej. Dorastał w Brixton, ubogiej wówczas dzielnicy Londynu. Smog był tam tak gęsty, że sadza osiadała na skórze. Rodzice Jima, choć sami nie mogli sobie pozwolić na ukończenie porządnych szkół, wierzyli w wartość wiedzy i kultury. Matka zdała do szkoły średniej, lecz z powodu biedy musiała w wieku 14 lat porzucić naukę i pójść do pracy: naklejała etykiety na konserwy z piklami. Ojciec pracował w gazowni. Oboje jednak chcieli od życia czegoś więcej, dlatego założyli sklep z tanimi dziełami sztuki (choć ojciec wciąż dorabiał jako inkasent).

Matka zapisała małego Jamesa do szkółki niedzielnej kwakrów. Po doświadczeniach pierwszej wojny światowej wiedziała, że członkowie tej wspólnoty religijnej nie są wcielani do wojska. Kwakrzy, oprócz tego, że są pacyfistami, uważają, iż Bóg nie jest brodaczem mieszkającym w niebiosach, tylko cichym głosem we wnętrzu człowieka. Takie ujęcie sprawy nauczyło chłopca wsłuchiwać się w swoją intuicję, co w jego późniejszej pracy wynalazcy i naukowca okazało się bardzo przydatne.

Jednak największy wpływ na młodego Lovelocka mieli jego wujek i ciotka – Hugo oraz Kit Leakey, miłośnicy Karola Marksa, a także George’a Bernarda Shawa, wegetarianie i nudyści. W ideowym entuzjazmie udawało im się jakoś łączyć zagorzały pacyfizm z agitacją na rzecz hiszpańskich republikanów walczących z bronią w ręku z faszyzmem. To była „najlepsza z moich szkół” – wspominał Lovelock wakacje u wujostwa w autobiografii Homage to Gaia.

Wracając jednak do konstruktorskich zamiłowań naukowca: podczas studiów chemicznych (wieczorowych, bo w dzień pracował w prywatnym laboratorium) organizował on sobie w wolnych chwilach piesze wycieczki. Bardzo irytowało go, że właściciele ziemscy grodzili publiczne drogi i dróżki, zawłaszczając je. Lovelock wracał w takie miejsca na rowerze i niszczył bariery za pomocą własnoręcznie skonstruowanych ładunków wybuchowych. Możliwe, że inspirowały go przekonania ciotki i wujka marksistów – grodzenie wspólnej własności przez prywatnych właścicieli to w końcu proces analizowany przez Marksa w Kapitale. Tak czy owak, forma sprzeciwu Lovelocka okazała się skuteczna: po detonacjach nikt już nie próbował odbudowywać barier.

Na własnej skórze

Lovelock nie pozostał długo wierny marksizmowi. Zresztą podobnie jak wyznaniu kwakrów, chociaż formalnie pozostawał członkiem tej wspólnoty chrześcijańskiej. Gdy więc wybuchła druga wojna światowa, rzeczywiście został zwolniony z poboru. Jednak w 1944 r. – poruszony zbrodniami nazistowskimi – sam uznał, że chce walczyć z Hitlerem, ale był już wtedy dla wojska zbyt cennym naukowcem, by wysyłać go na front. Pracował w brytyjskim National Institute for Medical Research (NIMR), przeprowadzając głównie doświadczenia na potrzeby armii. Do jego zadań należało m.in. szukanie optymalnej ochrony przed miotaczami ognia. Ustalił, że najlepiej sprawdza się w tym mokry wełniany koc. Nawet gdy woda odparuje, sucha wełna pod wpływem gorąca zbija się w ognioodporną skorupę.

Podczas badań nad skutkami działania ognia Jimowi i jego koledze Owenowi Lidwellowi polecono wykonywanie doświadczeń na ogolonych królikach. Młodzi badacze uznali jednak, że nie będą torturowali zwierząt – zamiast tego eksperymentowali na własnej skórze. W swojej biografii Lovelock przyznawał zarazem, że w tych trudnych wojennych czasach jemu oraz kolegom zdarzało się zjeść któregoś z zajęczaków, hodowanych w NIMR w celu wykorzystywania organów do badań.

Swojego pierwszego ważnego odkrycia Lovelock dokonał jako 22-latek. W owym czasie uważano, że działanie rozpylonego w powietrzu płynu do dezynfekcji polega na tym, że jego kropelki wpadają na mikroby i zabijają je. Naukowiec wyliczył, że takie kolizje są bardzo mało prawdopodobne, a dezynfekcja jest skuteczna z innego powodu: ponieważ płyn paruje, po czym skrapla się na zarazkach. Stąd wniosek, że należy rozpylać antyseptyki, które łatwo parują. Po kilku latach wyniki tych badań ukazały się drukiem, była to pierwsza praca Jima opublikowana w piś­mie „Nature”. Jednak osiągnięciem, które naprawdę rozsławiło jego nazwisko w środowisku naukowym, było wynalezienie… ołówka do pisania na mokrym szkle. Wynalazek ten wyrósł z rzeczywistej potrzeby: pracownicy naukowi nie byli w stanie podpisywać wilgotnych naczyń laboratoryjnych ołówkami woskowymi. Lovelock dodał do wosku, z którego robiono ołówki, odrobinę detergentu i problem zniknął. Jego kolejne dzieło stanowił czujnik zmieniający kolor pod wpływem gorąca – dzięki niemu można było wywnioskować, jakiemu stopniowi poparzenia uległaby ludzka skóra narażona na taką temperaturę. Na opracowanie owego miernika szef dał Lovelockowi dobę. Okazało się, że papier pomalowany farbą do wykrywania gazu musztardowego (akurat miał ją pod ręką) idealnie się sprawdza.

Podczas wojny Brytyjczyk badał również możliwości ograniczenia liczby przeziębień. Kabin pilotów wówczas nie ogrzewano, w dodatku nie utrzymywano w nich odpowiedniego ciśnienia – trzeba więc było używać aparatów tlenowych, a katar w tym przeszkadzał. Co prawda do końca wojny niewiele udało się Lovelockowi w tej sprawie zdziałać, ale w późniejszych latach kontynuował swoje badania i dzięki nim ustalił, jak dużą rolę w roznoszeniu wirusa odgrywa dotyk (aby to udowodnić, prowadził eksperyment, w którym chorzy i zdrowi grali ze sobą w karty). Badania nad przeziębieniem doprowadziły go też do zbudowania kolejnego urządzenia, a raczej dojrzałej, profesjonalnej wersji aparatu, który skonstruował już w dzieciństwie: anemometru, czyli miernika prędkości przepływu powietrza. Wiatro­mierz był potrzebny, aby dowiedzieć się, ile prawdy jest w popularnym mniemaniu, że przeziębieniu sprzyjają przeciągi. Do jego konstrukcji Lovelock użył fluorescencyjnej, radioaktywnej farby stosowanej do znakowania sprzętu wojskowego, wówczas powszechnie dostępnej. Urządzenie, wyłapując wybijane z promieniotwórczej substancji elektrony, mierzyło nawet bardzo powolny przepływ powietrza, od 5 mm na sekundę.

zdjęcie: Kevin M. Gill, CC BY 2.0
zdjęcie: Kevin M. Gill, CC BY 2.0

Z empatią wśród zwierząt

Lovelock zakończył swoją przygodę z wirusologią po tym, jak przez lekkomyślność jednego z pracowników instytutu zaraził się groźnym patogenem (prawdopodobnie wąglikiem) i niemal umarł. Poprosił więc o przeniesienie do zespołu zajmującego się kriobiologią: zamrażaniem oraz od­mrażaniem tkanek. Tu także dokonał małej rewolucji. Powszechnie mniemano wtedy, że zamrażane komórki ulegają zniszczeniu z powodu powstających kryształków lodu. Lovelock udowodnił, że jest inaczej: lód nie tyle przebija błony komórek, ile wysysa z nich wodę, skutki zamrażania są zatem podobne do efektów wysuszania. Po raz kolejny więc Lovelock obalił zastaną wiedzę, choć – jak wyjaśnił autorom swojej biografii He Knew He Was Right – wcale nie przyświecał mu taki cel. Nie był buntownikiem, raczej miał zwyczaj rozważania każdego zagadnienia od podstaw. Twierdził też, że głównym narzędziem, które wykorzystuje w pracy, jest empatia – np. w wypadku zamrażanych komórek wyobrażał sobie, że jest jedną z nich (to żadne dziwactwo: twórcy nauki często używają wyobraźni w ten sposób, robili tak m.in. fizycy Albert Einstein i Richard Feynman).

Lovelock wraz z innymi kriobiologami zamrażał i rozmrażał chomiki. O ile bowiem w przypadku większych zwierząt jest to niemożliwe, o tyle chomika można zamrozić na godzinę (nie dłużej) w temperaturze do –5 stopni i po rozmrożeniu nie tylko będzie żył, lecz także np. zachowa w pamięci drogę przez labirynt, której się przedtem nauczył. Wkładem Love­locka w te badania było wynalezienie bezbolesnej metody rozmrażania gryzoni. Jako pierwsze musi odtajać serce, i to jak najszybciej, dlatego najpierw przytykano do mostka zwierzątka rozgrzaną nad palnikiem łyżeczkę. Lovelock pokazał, że podobny efekt, ale bez poparzeń można uzyskać, używając mikrofal. Wynalazł również metodę ochrony komórek i tkanek przed skutkami zamrażania – za pomocą dimetylosulfotlenku (DMSO), która jest używana do dzisiaj.

Coś wisi w powietrzu

Umysł Lovelocka potrzebował już jednak nowej pożywki. I znalazł ją w 1956 r. w dobrze mu znanym instytucie NIMR na oddziale biochemii, gdzie prowadzono akurat badania nad chromatografią gazową, czyli metodą ustalania procentowego składu mieszanin. To tam brytyjski naukowiec dokonał swojego największego (choć fizycznie maleńkiego) wynalazku, jakim jest detektor wychwytu elektronów, czyli ECD. Urządzenie mierzy w powietrzu zawartość wskazanych substancji, nawet w bardzo małym stężeniu – kilku cząstek na milion. Do jego konstrukcji Jim znowu użył fluorescencyjnej, emitującej elektrony farby.

ECD to aparacik, który zmienił nasze postrzeganie ziemskiej atmosfery. Nagle okazało się, że powietrze pełne jest rozmai­tych substancji, które potrafią wędrować tysiące kilometrów unoszone wiatrem. To dzięki temu czujnikowi ludzie dowiedzieli się, jak powszechne jest zanieczyszczenie środkiem owadobójczym DDT. Lovelock dostarczył nauce oraz ruchom ekologicznym potężne narzędzie.

Sam jednak był coraz słabszy. Umarł jego ojciec. Matka i żona się nie lubiły. Z trudem utrzymywał rodzinę – patentowanie wynalazków, by czerpać z nich zyski, nigdy dobrze mu nie wychodziło (w kwestiach finansowych był dość naiwny). Mógł poświęcić się karierze akademickiej lub znaleźć stałą pracę w jakimś koncernie, lecz nie znosił ograniczeń; wiedział, że musi być niezależny. Skrycie marzył, że zostanie pisarzem science fiction. Właśnie wtedy do Lovelocka zgłosiła się NASA i spojrzał on na Ziemię z kosmosu.

Partnerka w chaosie

W tym samym czasie, kiedy on rozmyś­lał o Ziemi jako o wielkim superorganizmie, podobne rozważania snuła amerykańska badaczka Lynn Margulis. Ją również zafrapowała zadziwiająca zasobność ziemskiej atmosfery w swobodny tlen. Z brytyjskim badaczem zetknął ją przypadek. Kiedy rozmawiała ze swoim byłym mężem, Carlem Saganem (tym samym, który swoją opowieścią o Słońcu zainspirował Lovelocka do hipotezy o regulacyjnych mechanizmach Ziemi), zapytała go, czy nie zna kogoś, z kim mogłaby wymienić się przemyśleniami na temat tlenu i atmo­sfery. Bez wahania polecił jej znajomego naukowca. Dzięki niemu wkrótce powstał duet, który rozpoczął przekuwanie idei Gai w naukową teorię.

Margulis była umysłem nie mniej wyjątkowym niż Lovelock. Udowodniła ona, że mitochondria, które w naszych komórkach odpowiadają za wytwarzanie energii, są w istocie pozostałościami mikroorganizmu, który co prawda został zjedzony przez inny mikroorganizm, ale ten nie strawił go i oba rozpoczęły współpracę. Byli to nasi dalecy przodkowie. Owo odkrycie pokazało, jak głębokie i nierozerwalne są związki pomiędzy ziemskimi organizmami żywymi.

Lynn Margulis była idealną współpracowniczką dla Lovelocka (na szczęście tu nikt nikogo nie pożarł). Sprawnie poruszała się w świecie akademickim, podczas gdy on przy całej niezależności swojego myślenia pozostawał niepoprawnym poczciwcem. Była mikrobiolożką, a Lovelock najlepiej czuł się w obszarze chemii. Toteż gdy ona rozwijała mikrobiologiczną stronę teorii Gai, on zgłębiał złożoną chemię atmosfery. Badania przyniosły niespodziewany efekt.

Skąd ten freon?

Pod koniec lat 60. Jim i jego pierwsza żona, Helen Lovelock, kupili domek na zachodnim wybrzeżu Irlandii, w pobliżu miejscowości Adrigole. Podczas letnich pobytów w tym pięknym i dzikim miejscu Jima uderzyło, jak wielka jest różnica między angielską a irlandzką wsią, jeśli chodzi o przejrzystość powietrza. Co więcej, w samej Adrigole widoczność była wyraźnie lepsza, gdy wiało z zachodu, od Atlantyku, niż w dni, kiedy dominował wiatr wschodni – co mogło dziwić, ponieważ Irlandia nie była wówczas szczególnie zindustrializowana.

Lovelock postanowił sprawdzić, w jakim stopniu za te zanieczyszczenia odpowiada przemysł, i rozpoczął pomiary stężenia freonu-11, znanego też jako CFC-11. Wybrał tę substancję, ponieważ nie może być wytworzona ani w wyniku procesów naturalnych, ani rolniczych. Na jej obecność w atmosferze może wpływać jedynie przemysł. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami zarejestrował obecność freonu w brytyjskiej wsi Bowerchalke. Ale okazało się również, że CFC-11 można wykryć w Adrigole, gdy wieje wiatr wschodni – znaczyło to, że substancja przylatuje do zachodniej Irlandii aż z Anglii, Walii, ze Szkocji i z kontynentalnej Europy. Jednak już zupełną niespodzianką dla naukowca była obecność freonu w powietrzu przybywającym do Irlandii wraz z wiatrem zachodnim znad Atlantyku (co prawda w nik­łym stężeniu 50 cząstek na milion – ale jednak!). Poruszony wynikami ­Lovelock z nowiutkim, skonstruowanym przez siebie czujnikiem zaokrętował się na statku badawczym „Shackleton” zmierzającym w kierunku Południowego ­Oceanu Lodowatego. Wprawdzie musiał wysiąść już w Montevideo (tylko na taki odcinek ­dostał grant badawczy), lecz zaprzyjaźniony naukowiec, który pozostał na pokładzie, zgodził się wykonywać kolejne pomiary aż do samej Antarktyki. Freon okazał się wszechobecny.

Była to ta sama substancja, która – jak naukowcy ustalili kilka lat ­później – odpowiada za dziurę ozonową w atmo­sferze. Lovelock, publikując swoje wyniki w „Nature”, nie zdawał ­sobie jeszcze z tego sprawy. Dla niego ­rozpowszechnienie freonu było ­raczej dowodem na to, że ­atmosfera całej planety stanowi jedność. Jeżeli wstrzykniemy coś do ludzkiego krwiobiegu, nieuchronnie rozprzestrzeni się to po organizmie. ­Atmosferę Ziemi można zatem postrzegać jako układ krążenia.

Stokrotki na górze Ararat

Latem 1975 r. duet Lovelock–Margulis opublikował w czasopiśmie „Co-evolution” artykuł Atmosfera jako układ krążenia biosfery: Hipoteza Gai. Ruchy ekologiczne powitały ideę „żyjącej Ziemi” z entuzjazmem, ale w środowisku około­naukowym dominowały inne reakcje. Wizja Lovelocka i Margulis była zupełnie niezgodna z przekonaniem o technicznej wszechmocy człowieka, niezwykle wówczas rozpowszechnionym. W latach 70. furorę robiły koncepcje Gerarda O’Neilla z Princeton University, zwizua­lizowane przez utalentowanych artystów zatrudnionych przez NASA. Dzieła przedstawiały kolonie kosmiczne i szczęśliwych ludzi, którzy najwyraźniej zostawili wszystkie życiowe problemy na Ziemi. Margulis i Lovelock twierdzili, że to tylko mrzonki – wyrwanie z ziemskiego ekosystemu paru elementów i budowanie z nich utopii gdzieś w kosmosie nie może się udać.

Gdy w 1979 r. Lovelock wydał swoją pierwszą książkę Gaja. Nowe spojrzenie na życie na Ziemi, do grona jego zagorzałych przeciwników dołączył Richard Dawkins. Uznał on to dzieło za literaturę „popekologiczną” i kpił, że według autora organizmy wszystkich gatunków spotykają się co roku na górze Ararat, by wspólnie radzić, co dalej począć z klimatem planety. Odpowiedzią na te zarzuty był Daisyworld – komputerowa symulacja, którą Lovelock opracował wraz z biogeochemikiem Andrew Watsonem. Stanowiła ona skrajnie uproszczoną wersję Gai – ukazywała planetę Daisyworld, na której rosły dwa gatunki stokrotek: czarne i białe. Czarne pochłaniały więcej energii słonecznej, dzięki czemu podnosiły temperaturę otoczenia. Białe odbijały światło i miały działanie chłodzące. Model pokazał, że stokrotki, po prostu rosnąc i rozmnażając się (lub ginąc), potrafiły utrzymywać na planecie w miarę stałą temperaturę, nawet jeśli Słońce zmniejszało lub zwiększało swoją aktywność. Kiedy jednak została przekroczona pewna granica, tzn. robiło się zbyt gorąco lub zbyt zimno, kwiatki nie były już w stanie spełniać swojej regulacyjnej funkcji i cały ekosystem umierał.

Ten prosty komputerowy model przedstawiony w 1983 r. zyskał dużą sławę. Ale jeszcze głośniej zrobiło się o Gai pod koniec lat 80., kiedy do świadomości szerokiej publiczności dotarły ustalenia naukowców dotyczące globalnego ocieplenia. Zdolności termoregulacyjne planety okazały się niezwykle istotnym tematem.

Co z nami będzie?

Lovelock na pytanie o przyszłość Ziemi udzielił odpowiedzi – nie jednej, lecz kilku sprzecznych. W roku 2006 wydał książkę The Revenge of Gaia, w której przedstawił apokaliptyczną wizję przyszłości. Później stwierdził, że jednak nie docenił elastyczności globalnego ekosystemu. Następnie wieszczył nadejście świetlanej epoki, którą nazywał nowocenem – uważał, że Ziemią rządzić będzie przyjazna środowisku sztuczna superinteligencja. Ale i przy tym mniemaniu nie pozostał długo, przyznając, że sprawy mogą potoczyć się zupełnie inaczej. Zmienił też zdanie na temat energii odnawialnej. Zawsze twierdził, że ludzkość powinna postawić przede wszystkim na elektrownie jądrowe. Dopiero pod koniec życia orzekł, że energia wiatrowa i słoneczna również mają swoje zalety.

Taka niestałość poglądów byłaby pewnie czymś nie do pomyślenia u nobliwego profesora, jednak Jim Lovelock nigdy kimś takim nie został. Po zakończeniu współpracy z NASA w połowie lat 60. nie związał się już trwale z żadną instytucją. Jako ceniony wynalazca oraz naukowiec, z łatwością przekraczający granice specjalizacji, został niezależnym konsultantem doradzającym wielkim koncernom, takim jak Hewlett Packard lub Shell. Współpracował też z wywiadem brytyjskim, w którym był – jak sam utrzymywał – kimś w rodzaju Q z filmów o Jamesie Bondzie. Dzięki tym kontraktom nie tylko mógł utrzymać rodzinę, lecz także wybudować i wyposażyć własne laboratorium, w którym prowadził badania.

Było to dla niego rozwiązanie idealne, ponieważ uważał, że zależność od instytucji zabija ducha nauki. System grantów, wedle którego badacze muszą z góry zapowiadać, co odkryją, jego zdaniem przeczy praktyce – najciekawsze odkrycia są niespodziewane. Lovelock twierdził też, że instytucje niepotrzebnie zamykają naukowców w granicach specjalizacji, oraz – ze względu na swoją powagę – wymagają od nich, żeby uparcie trwali przy swoich poglądach i nigdy nie przyznawali się do pomyłki. W ciągu swojego 103-letniego życia (zmarł w lipcu 2022 r.) Lovelock bez ceregieli przyznawał się do błędów i nie trwał na siłę przy dawnych opiniach. Ale teorii Gai pozostał wierny do końca. Uważał, że z czasem ludzkość coraz bardziej będzie się do niej przekonywać. Pozostaje więc mieć nadzieję, że i Gaja okaże się łaskawa dla ludzkości.

Professor James Lovelock, 1993 r., zdjęcie: Nick Sinckler/SPL/East News

Na podstawie: John Gribbin, Mary Gribbin, He Knew He Was Right; James Lovelock, Homage to Gaia.

 

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

 

Obchodzenie świąt może dziś bardziej kojarzyć się z teatralnym spektaklem niż aktem, w którym coś wydarza się naprawdę. Mircea Eliade zaproponował jednak teorię pozwalającą zrozumieć zarówno sens religijnego rytuału, jak i pewną uniwersalną skłonność ludzkiego umysłu.

Mircea Eliade był najsłynniejszym i prawdopodobnie największym historykiem religii w XX w. Nie tylko stworzył pionierskie i wciąż aktualne monografie poświęcone takim zjawiskom jak szamanizm czy joga, lecz także pozostawił po sobie niezliczoną ilość idei, które umożliwiają interpretowanie różnych fenomenów religijnych i kulturowych. Szczególne miejsce w badaniach rumuńskiego religioznawcy zajął temat „kryzysu i odnowy” – związany z jego koncepcją religijnego święta.

Żeby jednak ją zrozumieć, musimy rozpocząć od streszczenia teorii mitu stworzonej przez tego uczonego. Dzisiaj mit jest popularnym słowem na określenie stereotypu czy bajki, najczęściej w odniesieniu do opowieści greckich i rzymskich. Traktowanie mitu jako zmyślenia i fikcji to dalekie dziedzictwo antycznej filozofii. Milezyjczycy poddali krytyce homeryckie opowieści, dając początek spekulacji filozoficznej (swoją drogą, wbrew popularnym do dziś etnocentrycznym wyobrażeniom nie jest to wyłącznie zasługa Greków – w podobny sposób filozofia zrodziła się również w Chinach, Indiach czy Mezoameryce). Nie znaczy to jednak, że ci pierwsi filozofowie sami nie myśleli mitami; w miejsce tradycyjnych wyobrażeń pojawiły się kolejne fantazje. Według Eliadego myślenie mityczne jest typowe dla całej ludzkości. To samo – choć z nieco innej perspektywy – twierdził francuski antropolog Claude Lévi-Strauss. Jego zdaniem, przykładowo, teoria Wielkiego Wybuchu czy kot Schrödingera to nowe warianty znanych etnologom i historykom struktur mitycznych (zauważmy, że Wielki Wybuch w gruncie rzeczy bardzo przypomina biblijny mit stworzenia ex nihilo).

Etnologia i religioznawstwo nie posługują się jednak pojęciem mitu jako synonimu zmyślenia. Z punktu widzenia człowieka religijnego jest dokładnie na odwrót: mit to opowieść w najwyższym stopniu prawdziwa. Społeczności, w których mit wciąż jest żywy, ­starannie oddzielają historie „prawdziwe” od „fałszywych”, mity od legend czy baśni.

Klasyczne mity greckie to „znieruchomiałe” warianty, częściowo wyrwane ze swojego religijnego kontekstu i poddane artystycznej obróbce. Obraz ludowej i „żywej” religii starogreckiej nie został utrwalony na piśmie. W rzeczywistości w kulturach „pierwotnych” mit nie ma wersji kanonicznej. Przekazywany przez pokolenia opowiadających, bywa modyfikowany zależnie od ich umiejętności narracyjnych i zmieniany z czasem. Jego święty charakter sprawia jednak, że nie zawsze i wszędzie jest dostępny. Wśród pewnych ludów mity mogą być deklamowane tylko o określonej porze roku czy dnia. W niektórych przypadkach dopiero dzięki inicjacji możliwe jest poznanie świętych opowieści plemienia. Według Eliadego cechą immanentną mitu jest to, że rozegrał się on na początku czasu, w erze sacrum. W epoce, w której żyli bogowie, tytani, istoty nadnaturalne, przodkowie; wtedy, gdy wydarzenia były naprawdę znaczące. Mity opowiadają o początku świata, o tym, jak powstał; co uczynili bogowie i przodkowie; dlaczego świat i życie społeczne są takie, a nie inne; dlaczego istnieje śmierć.

Mit zawsze mówi o „stworzeniu”: świata, człowieka, zwierząt, poszczególnych instytucji czy zawodów. Dzięki znajomości mitów, czyli „początków”, człowiek uzyskuje możliwość panowania nad rzeczami, o których ten mit opowiada. Święta opowieść transcenduje życie społeczne, stanowi zewnętrzną potęgę wobec niego. Według zgrabnej formuły opowiada ona o zdarzeniach, które „nigdy się nie wydarzyły, ale dzieją się zawsze”. Wpływ, jaki wywiera na kulturę, sprawia, że mit upodabnia się do ideologii. Z tego powodu, żeby zrozumieć daną kulturę, należy najpierw poznać jej mitologię. Jeśli bóstwo solarne, np. w mitologii azteckiej, potrzebuje ludzkiej krwi, by móc nadal podróżować po niebie, jego czciciele będą prowadzić wojny i składać wojennych jeńców w ofierze. Jeśli z kolei – jak w micie biblijnym – Jahwe jest bogiem zazdrosnym, jego wyznawców będzie cechować nietolerancja religijna.

Ciągła teraźniejszość

Rytuał religijny jest niczym innym jak próbą powrotu do świętego czasu. Liturgia to nie teatralne naśladownictwo, ale realna próba wejścia w czas mityczny, jego odtworzenie i uobecnienie. Dzięki rytuałowi czas mityczny nigdy nie przemija, jest w nieskończoność odnawialny. Nie podlega zmianie, jest niewyczerpywalny. To zawsze ten sam przejaw pierwszego czasu świętego naznaczonego obecnością istot nadnaturalnych.

Pogląd ten można ilustrować na liczne sposoby. Bezpośrednio wyłożyli to autorzy Śatapathabrahmany: „Musimy czynić to, co bogowie uczynili na początku” (VII, 2, 1, 4). Podobnie w Tajttirijabrahmanie: „Tak uczynili bogowie, tak czynią ludzie” (I, 5, 9, 4). Z kolei podczas mszy katolickiej kapłan cytuje Chrystusa: „To czyńcie na moją pamiątkę”. Uczestnicy obrzędu stają się współcześni ostatniej wieczerzy, odtwarzają święty czas naznaczony obecnością Zbawiciela. To nie przedstawienie, tylko okresowe urzeczywistnienie tego wydarzenia. Chrzest nie jest sztucznym obrzędem, lecz ma swój ewangeliczny precedens. Kościelna droga krzyżowa jest prawdziwym przeżyciem męki Odkupiciela. Wiele innych praktyk pochodzących z historii chrześcijaństwa staje się zrozumiałymi dopiero przez odniesienie do mitycznych wzorców. Biczownicy średniowieczni brali wzór z cierpienia Zbawiciela. Popularny średniowieczny podręcznik ascezy Tomasza à Kempisa nosi tytuł O naśladowaniu Chrystusa. Søren Kierkegaard namawiał, aby być „współczesnym Jezusowi”.

Można by mnożyć przykłady z tradycji chrześcijańskiej, jednak trzeba zaznaczyć, że według Eliadego chrześcijaństwo, podkreślając „historyczność” życia Jezusa, zmodyfikowało ogólną regułę spotykaną w historii religii. Wierzenia przedchrześ­cijańskie odwoływały się do cyklicznego czasu mitycznego, który był niezależny od historii, poprzedzał ją, ale też transcendował.

Religijny rytuał regeneruje rzeczywis­tość, przywraca jej siły twórcze. Najbardziej reprezentatywnymi dla historii religii świętami odnowy są wszelkie obchody noworoczne. W wielu społecznościach tradycyjnych były one jednoznaczne z dosłownym odrodzeniem świata. Obrzędy ­te odtwarzały mity kosmogoniczne – traktujące o jego początku. Podczas babilońskiego święta akitu recytowano słynny poemat Enuma elisz, mówiący m.in. o mitycznej walce Marduka z potworem Tiamat, z którego części utworzono kosmos. Podczas święta aktorzy wcielali się w postaci Marduka i Tiamat (podobne ceremonie spotykano wśród Hetytów i Egipcjan). Podczas Newroz, perskiego święta Nowego Roku, król-kapłan obwieszczał, że „czas się zużył”. Następowało symboliczne zniszczenie starego porządku: w trakcie święta przestawała obowiązywać hierarchia społeczna, gaszono światła, maski sprawiały, że żywi mieszali się ze zmarłymi, następowała orgia. Po tym czasie chao­su, naśla­dującym Chaos sprzed Stworzenia, przychodził nowy rok. Także nasz sylwester – ze swoimi hukami, tańcami oraz libacjami – jest dalekim spadkobiercą tych archaicznych rytuałów.

Sięgnijmy również po inne lokalne przykłady, które ilustrują regenerujące funkcje rytuału. Topienie marzanny, kukły śmierci, jest symbolicznym pożegnaniem zużytych sił twórczych i nadejściem powszechnego odrodzenia, które zawsze musi nastąpić. W noc kupały rozpalano święty ogień, który później gaszono, ale wyłącznie po to, by rozpalić kolejny: „nowy” i „czysty”, oczyszczający i uzdrawiający.

Naśladowanie nadnaturalnego pierwowzoru możemy odkryć w niezliczonych zjawiskach religijnych. Eliade widział ten mechanizm także w wielu rytuałach leczniczych. Blisko­wschodnie i europejskie zaklęcia odczyniające odwołują się do modelowej chwili, w której bóstwo czy święty pokonali demona odpowiedzialnego za chorobę. W asyryjskim zaklęciu wymierzonym przeciwko bólowi zęba wspomina się mit, w którym bogowie wezwali Ea, by przeklął robaka, który zamiast owoców wybrał jedzenie ludzkich zębów. Indotybetańskie tworzenie mandali to nie połączenie medytacji z układaniem puzzli, ale odtwarzanie struktury kosmosu, powrót do „czystego”, „twórczego” i pełnego potencjalności obrazu wszelkiego istnienia.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Co więcej, zdaniem Eliadego w świecie człowieka „pierwotnego” do mitycznego wzorca odwołuje się nie tylko rytuał, lecz także wszelka aktywność mająca znaczenie: polowanie, łowienie ryb, prace rolne, życie seksualne, zwyczaje społeczne. Im społeczeństwo bardziej „pierwotne”, tym więcej zachowań zrytualizowanych. W Nowej Gwinei, gdy żeglarz wybiera się w podróż, naśladuje mitycznego herosa Aoriego: nakłada przypisywany mu przez tradycję strój, maluje twarz na czarno, tańczy i rozwiera ramiona, tak jak robił to Aori ze swoimi skrzydłami, kiedy szykował się do lotu. Myśliwy z Nowej Gwinei w trakcie polowania uważa się za Kivavaję: bierze przykład z bohatera mitycznego czy wręcz utożsamia się z nim.

Jeśli coś nie ma prawzorca, to nie przed­s­tawia większego znaczenia; nie ma nazwy. Z tego powodu religijny człowiek archaiczny nie zna procesu dziejowego. Jego historia to ciągły powrót tego samego – czas w formie koła. To, co my nazywamy „historią”, dla niego jest nieistotne, bo nie ma nadnaturalnego pierwowzoru.

Ludzkość zna dwa rodzaju czasu: święty i świecki. Tak jak w przypadku przestrzeni mury świątyni zakreślają granice strefy sakralnej i świeckiej, tak obrzęd wyznacza granicę dwóch czasów. Czas święty ustanowiony przez rytuał jest inny jakościowo, to „wieczna teraźniejszość”. Człowiek religijny wykazuje niejako skłonność do bezustannego powrotu do niej. Z kolei czas świecki to okres pracy czy nudy; znaczenie pojawia się w nim o tyle, o ile dane zjawisko lub wydarzenie odwoła się do swojego mitycznego prawzorca, do świętych początków.

Homo religiosus

Popularna krytyka ateistyczna mówi, że takie nawiązywanie do przeszłości to oddawanie się urojeniom i wykonywanie pustych gestów będące wyrazem infantylności, braku „realizmu” i odwagi wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. Według Eliadego sprawy przedstawiają się jednak zupełnie inaczej. Człowiek archaiczny bierze na siebie odpowiedzialność odnowy, wzmocnienia, odświeżenia sił twórczych świata. To od niego zależy życie ludzi, zwierząt oraz instytucji. Ciągle wyrażana troska o rytualną regenerację świata jest wyrazem jego „realizmu”. Nawet najdziwaczniejsze z naszej perspektywy obrzędy, takie jak ofiara z człowieka czy kanibalizm, zostały ustanowione przez bogów i są konieczne, by życie trwało dalej (przy okazji zauważmy, że nasze tradycje wcale nie są tak dalekie od „dzikich”: msza katolicka jest również – choć jedynie w formie symbolicznej – spożywaniem ciała Chrystusa, a znane z dziejów Kościoła palenie na stosach czarownic można także zaklasyfikować jako zinstytucjonalizowany mord rytualny). Charakterystyczne dla bliskowschodnich religii abrahamowych czy powedyjskich w Indiach zanegowanie istotności „świata zewnętrznego” należy też do statystycznej mniejszości w historii religii. Na ogół religijność przejawia się poprzez bliskość z naturą i dbanie o nią.

Eliade twierdził, że człowiek to homo ­religiosus. Współczesna desakralizacja świata zachodniego jest więc tylko zjawiskiem chwilowym. Człowiek, jakiego znamy, zawsze pozostanie religijny; tak długo, jak będą istnieć niebo i ziemia, ogień i woda, pory roku, zwierzęta i roślinność – wszystko to będzie stymulować poetycko-religijną wyobraźnię oraz prowadzić do tych samych idei i zachowań.

Według uczonego zwyczaje religijne wciąż istnieją w zeświecczonej kulturze zachodniej, ale często w zakamuflowanej formie. Ślady mitów można odkrywać choćby w literaturze, to oczywiste. Czy istnieją jednak świeckie obrzędy?

Kompleks zachowań mityczno-rytual­nych odkrywamy przykładowo w odwiedzinach miejsc, w których przebywały sławne czy historyczne osobistości. Zwiedzenie domu znanej pisarki to mityczna podróż po przestrzeni, która została wyróżniona jej mityczną obecnością. Wszelkie celebracje, które upamiętniają jakieś wydarzenie, zdradzają podobieństwo strukturalne do obrzędu religijnego. Uroczystości, których uczestnicy czczą pamięć powstania warszawskiego, odbywające się pod moim oknem w pierwszych dniach sierpnia, są przecież uobecnieniem tego, co przydarzyło się legendarnym przodkom – wejściem w czas wydarzeń przesiąkniętych znaczeniami.

Wspomniałem przy okazji perskiego Nowego Roku o odwróceniu porządku. To jedna z charakterystycznych cech święta. W średniowieczu podczas karnawału król stawał się błaznem, żebrak – królem, a biskup tańczył (dopiero gdy było po wszystkim, przychodził moment krytycznej refleksji i pouczeń z ambony). Pod tym względem współczesne zjawiska wykazują pewne podobieństwa do karnawałowego święta. Podczas wielkich widowisk sportowych status społeczny kibiców zostaje zawieszony, na trybunach wszyscy są sobie równi. Gdy w weekend ludzie spotykają się na imprezie techno, w doświadczanej ekstazie wykonywane na co dzień zawody tracą jakiekolwiek znaczenie. Co więcej, głośna i rytmiczna muzyka ujawnia pewne zachowania czy stany „ar­chaiczne”, a skojarzenie to dodatkowo jest wzmacniane poprzez używanie środków psychoaktywnych.

Współczesny człowiek niereligijny – w ujęciu Eliadego – z pewnością także podlega rozmaitym nieciągłościom czasu. Doświadcza wielu czasów, które charakteryzuje różny stopień intensywności. Niemniej „nadludzka” jakość czasu liturgicznego jest już mu niedostępna. Czas świecki zawsze zawiera wyłącznie „ludzkie” doznania. W religijnym święcie przeciwnie: uzyskujemy możliwość doświadczenia tego, czego doświadczyli bogowie.

Pragnienie początku

Każde społeczeństwo, bez względu na swój stopień rozwoju, przejawia skłonność do nieustannego przywracania czasu mitycznego. Pragnienie powrotu do początków przewija się przez kulturę na niezliczone sposoby, zależnie od ich wyobrażeń dotyczących „początków”. Czas ulega zaś degeneracji – stąd potrzeba okresowych „powrotów”, dzięki którym świat się regeneruje i odradza. Wszystkie średniowieczne „odrodzenia”, a także słynny renesans włoski czerpały swoją siłę z powrotu do zapomnianych źródeł antycznych, do zmityzowanej wiedzy starożytnych. Reformacja inspirowała się źródłowym przesłaniem ewangelicznym, „pierwotnym duchem” chrześcijaństwa. Nawet dzisiaj w teorii „starożytnych kos­mitów” fundamentalne znaczenie ma to, że… kosmici byli „starożytni”.

W terapii psychoanalitycznej odkrywamy podobną strukturę. Terapeuta próbuje zrozumieć, co wydarzyło się „na początku”, współtworząc prywatny mit jednostki. Każdy powrót do ulubionego filmu czy do książki zdradza pragnienie powrotu do swojego mitu. Jeśli ktoś mówi, że „musi wrócić do siebie”, zamyka się w pokoju, włączając ulubioną płytę i udając się w blis­kie mu miejsce, naśladuje samego siebie, swoje „wzorcowe”, „źródłowe” gesty, które pomagają mu odzyskać utracone siły. Jeśli ktoś po raz setny czyta cykl książek o Harrym Potterze czy ogląda Władcę Pierścieni, zachowuje się jak – by posłużyć się kategorią spopularyzowaną przez rumuńskiego filozofa – „człowiek archaiczny”.

Tutaj zbliżyliśmy się do jeszcze ogólniejszej interpretacji Eliadego. Jego zdaniem każde zachowanie rytualne jest próbą powrotu do raju, odtworzeniem sytuacji rajskiej. Raj nie jest jednak rozumiany koniecznie jako wieczna sielanka, jest to po prostu święty czas początków, rzeczywistość przesiąknięta znaczeniami i twórczą energią. Eliade uważa pragnienie raju za uniwersalną cechę ludzkiego umysłu.

Spojrzenie krytyczne

Krytycy teorii Eliadego zauważyli, że idea „wiecznego powrotu” znajduje zastosowanie wśród wielu kultur, ale jednak nie u wszystkich. Zdaniem niektórych badaczy rumuński religioznawca opracował swoją koncepcję na podstawie badań nad religią Aborygenów (słynny Czas Snu to idealny czas mitu), a następnie rozciągnął ją na całą historię religii (dodam jednak, że wydaje mi się to mało prawdopodobne: w jego pierwszej ważnej publikacji, Traktacie o historii religii, przykłady australijskie pojawiają się rzadko).

Podział na sacrum (czas święty) i profanum (czas świecki) został poddany krytyce przez kolejne pokolenia badaczek i badaczy. Rozróżnienie to jest problematyczne już nawet wtedy, kiedy odnosimy je do kultury staro­greckiej. Te sfery zbyt mocno się przeplatają i nakładają na siebie, aby je traktować niezależnie.

Wybitny badacz religii starożytnych Walter Burkert przypuszczał, że rytuał mógł poprzedzać mit. Obserwując zachowania niektórych zwierząt, można dopatrzeć się w nich rysów rytualnych. Podobnie u gatunków homo. Ofiara religijna bądź praktyki magiczne mogły istnieć samoistnie; dopiero w następstwie „dorobiono” do nich uzasadniające opowieści. Z tego powodu mit i rytuał niekoniecznie należy uznawać za nierozłączne.

Z dzisiejszej perspektywy opór mogą budzić pewne sformułowania Eliadego w rodzaju „człowieka archaicznego”. Wątpliwe bowiem, by istniał jeden „człowiek ar­­­­­­­­chaicz­ny” czy też jeden „człowiek pierwotny”.

Można jednak przypuszczać, że Eliade poprzez te sformułowania rozumiał raczej człowieka par excellence pierwotnego nie w sensie historycznym, lecz „logicznym”. W kilku miejscach jego dzieła pojawia się idea „człowieka totalnego”: pewnego rodzaju nadczłowieka-mistyka, który wykorzystując pełnię swoich sił fizycznych, duchowych oraz imaginatywnych, odczytuje świat jako zbiór symboli, wszędzie doświadczając boskości; kogoś w rodzaju jego ulubionych figur szamana i jogina. Tyle że w ten sposób Eliade przekraczał granicę akademickiej nauki i wchodził na teren szeroko pojętej filozofii człowieka.

Dzieło tego badacza nie dotyczy wyłącznie wąskich kwestii naukowych, ale jest próbą – mimo wszystko brawurową – zrozumienia człowieka w ogóle, uniwersalnych schematów jego wyobraźni. Sam Eliade zachęcał innych naukowców do tworzenia odważnych, dalekosiężnych hipotez i syntez, nawet za cenę błędów, bo tylko w taki sposób możemy poszerzać naszą wiedzę. Jego rozważaniom na pewno trudno odmówić rozmachu i głębi. Czy ci, którzy nie pragną raju, należą więc do większości, czy raczej do mniejszości?

To działa, nawet jeśli nie jesteś w nastroju. Wymuszony śmiech może rozładować stres i wzmocnić odporność organizmu. I w końcu zmienić się w ten prawdziwy.

Weź głęboki wdech i na chwilę zatrzymaj powietrze. Wypuszczając je, głośno się zaśmiej. Ha, ha, ha, ha! Jakbyś śmiała się do rozpuku. ­Powtórz ćwiczenie kilka razy, najlepiej w grupie. Czujesz się nieswojo? Udaj, że wyciągasz z głowy tę myśl – swojego „wewnętrznego krytyka”. Przypomnij sobie, jak w dzieciństwie piłaś nieistniejącą herbatę w filiżance z kompletu dla lalek albo bawiłaś się w sklep, płacąc kolorowymi karteczkami. Postaw wyimaginowanego krytyka na swojej dłoni i wyśmiej go. Ha, ha, ha, ha! A teraz rozwiń nieistniejącą nić dentystyczną i wyczyść nią swój mózg, od ucha do ucha. Ha, ha, ha, ha! Wyszoruj do czysta, żeby nic ci już nie przeszkadzało śmiać się dalej. Ha, ha, ha, ha! Wreszcie możesz się nagrodzić – klaszcz w ręce rytmicznie i skanduj: świetnie, świetnie, heeej!

Głupie? Ale skuteczne!

Zaliczyłam pierwsze w życiu zajęcia z jogi śmiechu. Przyszłam zmęczona, z bólem głowy i niechęcią do wszelkich kontaktów międzyludzkich. „Śmiać się dzisiaj? – myślałam. – Niemożliwe!” Zapomniałam jednak, że śmiech jest zaraźliwy. I to nie metaforycznie, ale dosłownie: fizjologicznie.

Piotr Bielski, instruktor i mistrz jogi śmiechu, który zaprosił mnie na sesję w Warszawie, nie dziwi się początkowym reakcjom: „Rozum ci podpowiada, że to głupie. W porządku. Jednak śmiejesz się, a to znaczy, że działa”.

Pierwszy śmiech wymuszam. Czuję się z nim nie na miejscu, sztucznie. Odbieram śmiech współuczestników jako nerwowy, jakby chcieli coś pod nim ukryć, a nie wydo­być z siebie. Pękam dopiero przy medytacyjnym ćwiczeniu. W rytm muzyki, miarowo powtarzamy całą grupą: „Hi, hi, ha, ha”. Ręce raz kierujemy w dół, raz w górę. Jednostajnie, powtarzalnie. Po chwili przypominamy grupę szamanów kręcących się wokół niewidzialnego ogniska. Jedni podskakują jak piłeczki, uśmiechają się dziecięco, inni wczuwają się w muzykę, tańczą sensualnie – Piotr trochę mechanicznie, jakby wykonywał zadanie całkiem bez emocji. I tak 10 minut. W końcu przestaję się rozglądać i łapię włas­ny rytm. Znika skrępowanie. Pracuję przeponą, przestaję analizować i czuję ulgę. ­Ten minutes laughter challenge za mną. Udany.

Kiedy 10 lat temu Piotr Bielski zaczynał praktykę jogi śmiechu w Polsce, nie mógł zebrać chętnych. Wymawiali się i – nomen omen – wyśmiewali pomysł. Śmiech wydaje się bowiem zajęciem niepoważnym. Zaprzeczeniem terapii, wierutną bzdurą. Moje pierwsze wrażenie było podobne: nie dostrzegałam pokrewieństwa z klasyczną jogą. Zniechęcały mnie prosta, lekka formuła i hałaśliwość zajęć. Czy można za prozdrowotne uważać witanie się gromkim „ha, ha, ha!” z każdym uczestnikiem po kolei? Jak miałoby się przysłużyć mojemu rozwojowi zadanie „uwiedzenia” śmiechem całej grupy? No i czy to nie głupie i dziecinne łykać wyimaginowaną ­„tabletę śmiechu” oraz pić „koktajl śmiechu”? Albo udawać słonia, który ryczy śmiechem przy podnoszeniu trąby?

Szukam więc uzasadnienia. Sprawdzam, czy dodatkowy trening śmiechu jest nam rzeczywiście potrzebny, czy chodzi „tylko” o poprawę nastroju i relaks.

Według różnych szacunków przeciętne dziecko śmieje się kilkaset razy dziennie, podczas gdy dorosły – zaledwie kilkanaś­cie. Czy to źle? Wydawałoby się że nie, wzrastamy przecież w przekonaniu, że z wiekiem powinno się poważnieć. Przeczą temu jednak najnowsze badania. Włos­ki neonatolog i bioetyk Carlo V. Bellieni z Università di Siena w pracy dotyczącej badań nad naturą śmiechu – Laughter: A sig­nal of ceased alarm toward a perceived incongruity between life and stiffness – dowodzi, że powinniśmy uznać śmiech za ewolucyjną strategię przetrwania. Za jego pomocą pokonujemy bowiem stres towarzyszący sytuacjom, które nas zaskakują czy wręcz szokują. Kiedy zaczynamy się śmiać, nie tylko próbujemy sami sobie poradzić z jakimś problemem, lecz także informujemy o tym obserwatorów lub drugą stronę ewentualnego konfliktu. Śmiech jest jak sygnał, że nie zamierzamy atakować. Gromkie „ha, ha, ha, ha!” to według Bellieniego nic innego jak informacja: „Nic złego się już nie wydarzy, jesteście bezpieczni”. Śmiech to odwieczny, międzyplemienny, międzynarodowy, niezależny od języka znak krzyczący „koniec strachu!”.

Jednak nie jest wyłącznie narzędziem komunikacji – śmiech pełni również ważną funkcję fizjologiczną. Bellieni przypomina, że podobnie jak płacz, oddychanie czy chodzenie śmiech jest zachowaniem rytmicznym, dlatego sprawdza się jako mechanizm uwalniający napięcie. „Ha, ha, ha, ha!” – ośrodki w mózgu kontrolujące emocje odczytują ten rytm jako sygnał do obniżenia gotowości na zagrożenie, a więc właśnie na zmniejszenie stresu.

Pigułka z komedii

Wszyscy znamy hasło: „Minuta śmiechu to 10 minut gimnastyki”. A ściślej: 10 minut ćwiczeń na treningowym wioślarzu. To równanie oparte jest na odkryciach ­Williama F. Frya, amerykańskiego psychiatry i ojca gelotologii, czyli nauki o śmiechu (gr. gelos). W latach 60. Fry zaczął badać procesy fizjologiczne, które zachodzą w ludzkim organizmie podczas wybuchów dobrego nastroju. Eksperymentował też na sobie – oglądał na przykład kolejne odcinki Flipa i Flapa i w regularnych odstępach pobierał sobie próbki krwi. Analizując je, wykrył, że sprowokowany komedią śmiech pobudza układ odpornościowy.

Kiedy Fry publikował swoje odkrycia, był postrzegany jako mało poważny amator medycyny alternatywnej. Mimo to głosił: „Uważam, że nie śmiejemy się wyłącznie płucami, klatką piersiową i muskułami czy przeponą […]. Uważam, że śmiejemy się całym naszym fizycznym jestestwem. Spodziewam się, że wkrótce zostanie to dogłębnie sprawdzone” (cyt. za: Barbara Butler, Laughter: The Best Medicine?). I rzeczywiście – dziś już wiemy, jak doniosły jest pozytywny wpływ śmiechu na kondycję i zdrowie człowieka.

Śmiech wspomaga nas w trudnych stanach psychicznych: stymuluje wydzielanie tzw. hormonów szczęścia i obniża poziom hormonów stresu, m.in. kortyzolu. Zwiększa w organizmie stężenie ciał odpornościowych. Obniża ciśnienie, dotlenia, „gimnastykuje” mięsień sercowy. Zwykłe „ha, ha, ha!” powoduje, że oddychamy trzy razy głębiej niż normalnie, a przy okazji głębokich wydechów wspomagamy oczyszczanie organizmu. Do tego śmiech działa jak masażysta na narządy wewnętrzne: poprawia przemianę materii, stymuluje skurcze żołądka i ruchy robaczkowe jelit. Migrena, astma, bezsenność, chrapanie, cukrzyca czy wrzody żołądka – ze wszystkim tym śmiech pomaga walczyć. Coraz więcej naukowców, lekarzy i psychologów zaleca śmiechoterapię jako środek prewencyjny, wzmacniający zdrowie.

Oczami pacjenta

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Fry badał swoją krew, śmiejąc się z gagów Flipa i Flapa w uniwersyteckim pokoju w Stanfordzie, w Nowym Jorku znany dziennikarz polityczny Norman Cousins intensywnie oglądał inne, starsze komedie – slapstickowe produkcje braci Marx. Te bawiły go najbardziej. W połowie lat 60. nie mógł pochwalić się najlepszą formą – dręczyło go zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa, choroba nieuleczalna, w dodatku charakteryzująca się silnym, trudnym do opanowania bólem, postępującym ograniczeniem ruchu oraz perspektywą przedwczesnej śmierci. Cousins nie lubił szpitali, był zresztą uciążliwym pacjentem; w końcu wybrał samotne cierpienie w swojej prywatnej przestrzeni – przed telewizorem.

Niedługo potem spostrzegł, że gdy ogląda ulubione komedie, zapomina o bólu. Wystarczyło, że śmiał się 10 minut, a ten ustępował w zauważalny sposób. Po dobrej dawce filmów braci Marx Cousins przesypiał nawet dwie godziny, choć żaden farmakologiczny środek nie mógł mu w tym czasie zapewnić ulgi ani snu. Zaczął więc aplikować sobie komedie w dużych porcjach. Podjął rehabilitację, która przy tym schorzeniu jest niezwykle istotna, choć najczęściej uniemożliwia ją ogromne cierpienie pacjenta. Wbrew oczekiwaniom lekarzy, którzy nie dawali mu wielkich szans, pokonał chorobę i żył jeszcze prawie 30 lat.

Nie jest co prawda jasne, czy swój sukces Cousins zawdzięczał jedynie talentowi komediowemu braci Marx – równocześ­nie z oglądaniem komedii przyjmował bowiem na zlecenie lekarza dużo witaminy C. Tak czy siak, w 1976 r. opublikował entuzjastyczny artykuł o swoim wyzdrowieniu, a trzy lata później – książkę Anatomy of an Illness: As Perceived by the Patient (Anatomia choroby. Oczami pacjenta). Była to pierwsza tak poważna próba zwrócenia uwagi na to, że siła woli i chęć walki o życie mają wpływ na zdrowienie.

Klaun w szpitalu

Kontynuatorem tej idei jest słynny Dr Clown – Hunter „Patch” Adams, amery­kański lekarz i społecznik, który od lat 70. ­wprowadza śmiechoterapię do szpitali. Jego historię opowiada głośny film z 1998 r. z Robinem Williamsem w roli głównej.

Adams zaczął od dostrzeżenia w pacjencie nie jednostki chorobowej, ale człowieka z jego cierpieniem, lękami i marzeniami. Sam walczył z depresją i miał za sobą próby samobójcze. Jako lekarz przyjął założenie, że śmiech przynajmniej na chwilę uwalnia pacjentów od stresu i pomaga im przetrwać najgorsze. „Doktorzy klauni” wchodzą do szpitali fantazyjnie przebrani i proponują pacjentom – najczęściej dzieciom – interaktywne zabawy, animacje oraz rozmowy. Charakterystycznym elementem ich stroju jest czerwony nos; takie nosy dostają również pacjenci.

W dokumentalnym filmie Clown in Kabul (2022), w którym Adams ze swoimi lekarzami odwiedza dzieci ranne w wyniku wojny w Afganistanie, znalazła się wstrząsająca scena: lekarze opatrują kilkuletnią poparzoną dziewczynkę. Do sali wchodzą klauni. Na początku wydaje się to absurdalne. Co mogłoby ulżyć dziecku w takiej sytuacji? Czy na pewno żarty? Czy całe to zamieszanie aby nie pogorszy sprawy? Jeden z lekarzy próbuje rozbawić dziecko, ale przez dłuższą chwilę nie przynosi to efektu. Dziewczynka krzyczy z bólu, poparzeniu uległa większa część jej ciała, każdy ruch opatrującego ją lekarza wywołuje kolejną falę cierpień. Jednak wchodzi klaun ze skrzypcami i nagle dźwięki instrumentu przyciągają uwagę dziecka. Mała przestaje płakać, odwraca się w stronę klaunów, słucha muzyki i poddaje się zabiegowi.

„Wykorzystujemy śmiech, aby nieść ulgę pacjentom. Doświadczamy na co dzień, że nawet jeśli nie mają humoru, nie potrafią albo nie chcą się śmiać, nasze działania i tak rozpraszają ich uwagę i uwalniają od stresu” – mówi Katarzyna Dera, prowadząca od 15 lat warsztaty z terapii śmiechem oraz interwencji kryzysowej w polskiej fundacji Dr Clown. W jej ramach działa ponad 600 przeszkolonych wolontariuszy, którzy każdego roku regularnie odwiedzają 60 tys. podopiecznych w szpitalach.

Sztuczny też dobry

W jodze śmiechu bardziej niż o zdrowienie chodzi o prewencję i wspieranie zdrowia. „Nie mylcie jogi śmiechu z rozrywką. To po prostu solidna gimnastyka” – przestrzega w jednym z wielu dostępnych w Internecie wystąpień lekarz z Bombaju Madan Kataria, nazywany także „chichoczącym guru”. Jest twórcą i prekursorem jogi śmiechu, którą dzisiaj oferują tysiące klubów w co najmniej 110 krajach świata.

W 1995 r. Madan Kataria, pracując jako internista, zainteresował się fizjologią śmiechu i jego wpływem na ludzki organizm. Postanowił zrobić coś z faktem, że dorośli zbyt rzadko się śmieją, choć nauka udowadnia, że do zdrowego życia potrzebują co najmniej 10 minut śmiechu dziennie. Na początku zebrał pięcioro chętnych. Spotykali się w publicznym parku i opowiadali sobie dowcipy, żeby wspólnie się pośmiać. Nie trzeba było długo czekać, aby żarty się skończyły, i już po kilku spotkaniach grupa stanęła przed problemem: z czego tu się śmiać?

Jednak ludzki mózg nie rozróżnia śmiechu prawdziwego od udawanego. Dowiódł tego m.in. niemiecki socjolog Fritz Strack z Universität Würzburg w słynnym eksperymencie z ołówkiem z 1988 r. Wszyscy jego uczestnicy oglądali te same kreskówki, tyle że jedni trzymali ołówki w ustach, zatem ich wargi i szczęki pozostały zaciśnięte, a drudzy – w zębach, co dawało efekt uśmiechania się. Ci, którzy potencjalnie się uśmiechali, odebrali filmiki jako zabawniejsze. Badacze przyjęli, że mózg odczytał ich emocje z układu mięśni twarzy i „zdecydował”, że są zadowoleni.

Kataria postanowił więc wywoływać śmiech sztucznie. „Pytają mnie często, z czego tak się śmieję – mówi w swoich internetowych wykładach. – Odpowiadam: z niczego. Śmieję się zupełnie bez powodu. Ale moje ciało nie rozróżnia prawdziwego śmiechu od udawanego: reaguje tak samo i odnosi podobne korzyści w obu przypadkach”. Dlatego możemy uprawiać śmiech jak gimnastykę nawet w złym humorze i uzyskać rezultaty, jakbyśmy serdecznie się uśmiali.

Media zazwyczaj opisują zajęcia jogi śmiechu z przymrużeniem oka. Wysyłają młode reporterki, żeby – niczym Bridget Jones – doświadczyły „tego kuriozum” i je zrelacjonowały. Trudno się dziwić, z zewnątrz może wyglądać to zabawnie: jakby zebrała się grupa niepoważnych ludzi, którzy chichoczą z niczego, czyli – jak powiedzielibyśmy w Polsce – śmieją się jak głupi do sera. Jogę śmiechu wykorzystuje się też komercyjnie – jako element integrujący i rozluźniający podczas biznesowych spotkań czy konferencji albo ­kolejną po paintballu propozycję rozryw­kową dla pracowników korporacji. Dr Kataria również idzie na całość: najnowszą odmianą jego jogi śmiechu jest Bollywood Laughter Yoga Dance. Przypomina to pokazy pierwszego grupowego fitnessu z lat 80. – dr Kataria z mikroportem dyryguje ze sceny setką zebranych w sali roześmianych seniorów; kręcąc biodrami i klaszcząc w dłonie, wprowadza elementy tradycyjnego tańca i łączy je ze śmiechem. Wykorzystują to już w swoich internetowych programach trendsetterzy fitness z całego świata.

Piotr Bielski przekonuje jednak, że powierzchowność ćwiczeń jest pozorna, a śmiechoterapia może działać na wielu poziomach: płytszych i głębszych. W książce Joga śmiechu. Droga do radości wymienia ich kilka. Od energetyzującego treningu fizycznego, z uwolnieniem endorfin i dotlenieniem, przez integrację społeczną i pozytywną zabawę w grupie, do poziomu duchowego. „Gdy zdecydujesz się na serio kroczyć ścieżką bezwarunkowej radości, śmiania się zupełnie bez powodu, masz coraz silniejszą świadomość, że jesteś twórcą swojego życia i że wszystko, co myślisz, mówisz i czynisz, ma wpływ na świat”.

A teraz napnij wyimaginowany łuk: jedną rękę skieruj ku górze, przed siebie, wysoko; drugą naciągnij wyobrażoną cięciwę. Na jej końcu jest radość, miłość, uśmiech albo tylko spokój – to, co w tej chwili czujesz. Nie czekaj na coś lepszego, na większe uczucie, donioślejszą myśl. Uwierz, że masz moc i możesz działać. Zdecydowanym ruchem puść cięciwę i wyślij tę moc w przestrzeń, niech rozsieje się po świecie. Obowiązkowo z głośnym: ha, ha, ha, ha!

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Surowa przypomina kalarepę, a ugotowana – pasternak. Choć zdrowa i smaczna, brukiew kojarzy się też z głodem, biedą i krzywdą.

Trudno jest dzisiaj kupić brukiew. Jeśli już ktoś sprzedaje na bazarku tę siną z zewnątrz, a kremową w środku kulkę, to najczęściej umieszcza ją wśród innych zagadkowych korzeni – w zapomnianym, mało urodziwym kącie z rzepami, topinamburami i pasternakami. Dla niektórych osób są to po prostu rośliny pastewne, innym mogą się kojarzyć z nowelką pozytywistyczną albo z dietą baśniowych krasnoludów. U kogoś, kto nie pasjonuje się eksperymentami w kuchni, widok burych bulw może sprowokować pytanie „Jak to się właściwie je?”. Instrukcja obsługi brukwi i pozostałych tajemniczych korzeni wypadła z naszej wspólnotowej pamięci, choć przecież niegdyś w Polsce jadano głównie te warzywa. Czy zatem powinniśmy podawać je surowe czy gotowane? Jaki właściwie mają smak? Czy są neutralne jak ziemniaki, czy słodkie jak burak? Lepiej zrobić z nich frytki czy sałatkę?

Widmo głodu

Oprócz czynnika zapomnienia czy dziejowego pecha w przypadku zepchniętych na margines warzyw korzeniowych – w tym brukwi – w grę wchodzi coś jeszcze, dzięki czemu można zrozumieć dystans do nich, a nawet niechęć. Żywiono się nimi podczas wojny. Kojarzą się z okresami biedy, głodem. W rodzinnych opowieściach czy literaturze faktu często pojawiają się w takim kontekście – były jadane tylko z musu, wbrew woli, w zastępstwie. Czyżby przywrócenie ich do codziennego menu mogło ściągnąć na ludzi nieszczęście, paradoksalnie przywołując widmo głodu? „Warzywa przeklęte” występują w historiach obok kawy z żołędzi, mąki z dodatkiem trawy czy ciężkostrawnego chleba kartkowego. System kartkowy wprowadzony podczas okupacji hitlerowskiej zaplanowany był tak, by przeciętny człowiek pozostawał niedożywiony. To natomiast wymusiło zorganizowanie nielegalnego obiegu handlowego, który uzupełniałby marne racje – znakomicie opisał go Kazimierz Wyka w Życiu na niby. Konieczne stało się też żywienie erzacami. Zamiast cukru – sacharyna, zamiast kawy – napoje z cykorii, do tego „mieszanka extra” – surogat herbaty.

Ziemniaki. Na pierwsze… na drugie… na trzecie… – taki tytuł nosiła książka kucharska Zofii Serafińskiej wydana w 1940 r. w okupowanym przez nazistów Krakowie. Przepisy przypominały przednówkową kuchnię chłopską (czyli „barszcz z kartoflami i kartofle z barszczem” – jak mawiano w międzywojniu), ale w latach 40. XX w. zdarzało się, że nawet zwyczajne ziemniaki trudno było zdobyć. Ludzie sięgali po jakiekolwiek dostępne produkty, gotowali „coś z niczego”. Skromne przydziały obejmowały gliniasty ciemny chleb, margarynę, niewielką ilość wspomnianych ziemniaków i mąki, a przede wszystkim erzacową marmoladę. Pisze o niej Aleksandra Zaprutko-Janicka w książce Okupacja od kuchni: „Kolejnym żelaznym punktem kartkowej listy zakupów była marmolada z… czegoś. Nie taka z przedwojennego przepisu, z jabłek z cynamonem, klarowna i aromatyczna. Na półkach sklepów rozdzielczych stało coś zupełnie obcego polskiemu przedwojennemu smakowi. Marmolada o wodnistej albo – przeciwnie – wprost betonowej konsystencji. Czy też raczej pseudomarmolada, bo dodawano do niej pastę z buraków i innych, równie atrakcyjnych wypełniaczy”.

Sacharyna, margaryna oraz wynalazki z brukwi i rzepy były zresztą Niemcom znane już wcześniej – musieli polegać na tych produktach podczas pierwszej wojny światowej. Zimy lat 1916 i 1917 za sprawą powszechnego braku żywności zapisały się w archiwach jako Steckrübenwinter, czyli rzepowa zima. Ponad dwie dekady później w krajach okupowanych przez Trzecią Rzeszę owe zastępcze artykuły uczyniono podstawą wyżywienia wydawanego na kartki.

Pamiętam mój pierwszy kontakt z bruk­wią, dowiedziałam się o niej dzięki literaturze – w jednym z podręczników szkolnych znajdował się fragment przedwojennego opowiadania Janusza Korczaka z tomu Józki, Jaśki i Franki (1911). Bohaterowie to grupa urwisów, którzy zachowują się pod wieloma względami karygodnie i muszą naprawiać wyrządzone szkody – jednak tym, co zapadło mi szczególnie w pamięć, był fakt, że podkradali staremu rolnikowi brukiew. W książce z początku XX w. pojawia się jeszcze w roli niewinnej przekąski nadającej się do chrupania jak marchewka. Trudno pozbyć się ponurej myśli, że już wkrótce dzieci, o których pisał Korczak, miał czekać straszny los – najczęściej śmierć, a wcześniej skromne racje wojenne, zawierające właśnie głównie brukiew. Bogdan (Dawid) Wojdowski, który przeżył warszawskie getto, napisał na podstawie swoich doświadczeń przejmującą powieść Chleb rzucony umarłym. Dwunastoletni bohater codziennie mierzy się z głodem: „Żołądek pracuje jak syfon. Wystarczy mu myśl o kawałku brukwi i już zęby rozcierają z chrzęstem włóknistą miazgę, a sok słabo przypominający czarną rzepę, łagodniejszy w smaku i słodkawy, spływa do gardła i zwilża spuchnięty język, zostawiając w ustach cierpki osad. Marzy mu się korzeń kulisty, duży, o żółtym miąższu i główce zielono zabarwionej”. Warzywo to stanowiło podstawowy składnik diety więziennej i obozowej. Elżbieta Grabowska-Piasecka, która po powstaniu warszawskim trafiła do obozu w Oberlangen, wspominała w wywiadzie (przeprowadzonym dla Archiwum Historii Mówionej), że całodzienne wyżywienie osadzonych składało się z chleba z marmoladą (z brukwi) i zupy (także z brukwi). Inna więźniarka, Halina Krahelska, w rozpowszechnianej w podziemiu publikacji Oświęcim – pamiętnik więźnia (1942) również opisała obozowe jedzenie: „Na obiad bywa zawsze zupa, lepsza lub gorsza. Taka więzienna, ale podobno nie gorsza np. od zupy z Pawiaka. Są tam różne jarzyny. Czasem brukiew, kapusta, fasola, zawsze kartofle, ale nie gęsto, po parę kartofli na więźnia. Czasem kasza. Okresami zupy te bywają lepsze, trochę tłustsze, lepiej okraszone. Ale zdarzają się długie okresy, w których zupy są tak »chude« i jałowe, że menażka daje się opłukać do czysta zimną wodą. […] Uwzględniając jednak wszelkie polepszenia, trzeba stwierdzić, że żywienie to jest niewystarczające, wskutek braku tłuszczów pozbawione własności odżywczych, powoduje wyczerpanie, złoś­liwą anemię, szkorbut”.

Takie współdzielone doświadczenia wystarczą, by jakieś pożywienie stało się tabu, by nikt nie chciał już do niego wracać. Dlatego po okupacji, mimo powojennej biedy, brukwie i rzepy trafiły przede wszystkim do kategorii roślin pastewnych. „Do dziś brukiew nie cieszy się najlepszą sławą. Ci, którzy przeszli okres I lub II wojny światowej, jeśli nie jadali brukwi jako potrawy głodowej w wojsku czy w niewoli, to jadali ją na wolności jako najtańszą i nieraz jedyną dostępną jarzynę. Dobrze przyrządzona młoda brukiew jest zupełnie smaczną jarzynką i urozmaica jadłospis” – przekonywała w Czy wiesz, co jesz? (1985) Irena Gumowska, królowa dobrych rad w czasach PRL-u. Słynna autorka książek kulinarnych i poradników nie traciła rezonu; starała się inspirować czytelników, pokazywać pozytywne strony nawet w trudnych okolicznościach.

Korzeniowe hygge

Spróbujmy zatem zdjąć z tej smacznej jarzyny zły czar i pomyśleć o niej życzliwiej. Zacznijmy od nazwy: w języku angielskim brukiew zwana jest rutabaga (od dialektalnego szwedzkiego rotabagge – choć dzisiaj w Sztokholmie kupimy raczej kålrot) lub swede, co prowadzi do skojarzeń ze Skandynawią. Warzywo, które w Polsce łączy się z wojenną nędzą, na Północy bywa synonimem pożywnego i ciepłego jedzenia, które wywołuje efekt hygge.

„Zimy się nie lęka” – zachwalał to mało wymagające warzywo staropolski botanik Krzysztof Kluk. Zapewne dlatego w kuchni skandynawskiej tak popularna jest brukiew. W Szwecji i Norwegii spożywa się ją z marchewką w formie purée serwowanego zwykle z porcją golonki. Norwegowie lubią też brukwiową pastę ze śledziem i jag­nięciną. W Finlandii warzywo to kojarzy się z Bożym Narodzeniem i lanttulaatikko – aromatyczną i korzenną zapiekanką z brukwi na słodko. Szkoci 25 stycznia upamiętniają poetę Roberta Burnsa uroczystą kolacją, podczas której – pośród toastów i recytacji wierszy – spożywają haggis, neeps and tatties, czyli tradycyjne danie z owczych podrobów serwowane z brukwią i ziemniakami.

W krajach Północy brukiew wraz z pasternakiem, ziemniakami i marchewką należy do standardowego „pakietu korzeniowego”. W Polsce mamy nieco inny zestaw. Oprócz ziemniaków oraz marchewki dodajemy pietruszkę i seler. W naszych tradycyjnych przepisach znajdziemy oczywiście również inne korzeniowe warzywa. Rozgrzewające, treściwe potrawy – zbliżone do skandynawskich dań – można wyszukać i w archiwach, i we współczesnych recepturach bazujących na kuchni regionalnej. Po kaszubsku wrëk, czyli brukiew, jest podstawą tradycyjnej zupy na gęsinie. Coraz częściej można na nią trafić w różnych restauracjach na Kaszubach. Wielkopolanie gustują w swoich gęstych ajntopfach i repetach, do których doskonale pasuje brukiew. Szczególnie lubiana jest także na ziemi pałuckiej – tam świąteczną zupę więdkę przygotowuje się z ziemniaków i brukwi, a z liści tej ostatniej przyrządza się potrawkę z mięsem i kaszą. W przedwojennej Polsce warzywa korzeniowe jadali i zamożni (w zapiekance czy surówce podawanej do mięs), i ubodzy (w zalewajkach oraz bryjach).

Dawne książki kucharskie, zwłaszcza te dotyczące kuchni bezmięsnej, podsuwają kolejne pomysły. „Główną żywność ludzką przyroda gotuje w słońcu” – tłumaczy poradnik Rajstwo, czyli błogostan odżywiania się surowemi roślinami (1904). Znajdziemy w nim sugestie, by brukiew kłaść na chlebku. „Do nakładania na pomazkę [chleb z masłem] można brać miaz­gę ze szpinaku, wypustków kapuścianych, brukwi, rzodkwi”. Odpowiednimi dodatkami będą też „szparagi, rydze, bób, delikatny głębik kędzierzawki”. Trzeba przyznać, że jest to całkiem wyrafinowane i smakowite wegetariańskie menu. Wincenta Zawadzka w Kucharce litewskiej (1854) radziła nadziewać brukiew słodką masą na bazie śmietany. Poczytna autorka książek kulinarnych z XIX w. Lucyna Ćwierczakiewiczowa polecała dusić „jarzynkę” z masłem i podawać do „parowych kiełbasek”. Wspomniana już Irena Gumowska zachęcała: „Tylko młoda!” i oswajała brukiew, wyjaśniając, że już w starożytności jadano ją ze smakiem z ogniska – jak ziemniaki; poza tym ceniono za odżywcze właściwości, zawartość błonnika, witamin i siarki. „Syrop z brukwi, to jest gęsty osłodzony wywar z pokrajanej w kostkę brukwi, jest dobrym środkiem przeciw kaszlowi. Płatki brukwi, utarte na nożu tarki, zapieka się w piecyku z margaryną lub masłem. Gdy miękkie – podaje. Purée z brukwi najlepsze jest mieszane z ziemniakami” – radzi Gumowska, a jakby na zachętę dla nieprzekonanych stwierdza: „Bardzo smaczna potrawa!”.

Dmuchany ryż i kalmary

Rumuński historyk Lucian Boia pisał przed wielu laty o nieufności swoich rodaków wobec potraw z soi, ponieważ Nicolae Ceausescu w okresie marzeń o pełnej autarkii, a co za tym szło – najmocniejszego zaciskania pasa, postanowił karmić naród rozmaitymi namiastkami, oczywiście racjonowanymi. Niedostępną na rynku kawę zastąpiła zbożowa mieszanka o nazwie Nechezol, słodycze – Pufarin (dmuchany ryż), a zamiast mięsa i wędlin były „adidasy”, czyli świńskie racice, oraz asortyment wspomnianych wyrobów sojowych przyrządzanych w mało smakowity sposób. Sama pamiętam rady życzliwych sprzed kilkunastu lat podkreślających, że ze względu na miejscową niechęć do substytutów mięsa Rumunia może być trudnym terenem dla wegetarianki. Dzisiaj trauma kryzysu została już widocznie zażegnana, ponieważ z Rumunii pochodzi 15% europejskiej soi, a lokalne marki produkujące gotowe dania roślinne mają się świetnie. Nawet Pufarin doczekał się modnego rebrandingu i jest przedstawiany jako zdrowa przekąska.

W Wielkiej Brytanii lubianym comfort food jest Woolton pie – zapiekanka z ziemniaków, marchewki i brukwi. Danie to zostało rozpropagowane w czasie drugiej wojny światowej przez lorda Wooltona, ministra do spraw wyżywienia. Do jedzenia warzyw korzeniowych i popijania Woolton pie karoladą, czyli sokiem marchwiowo-brukwiowym, zachęcał Anglików rysunkowy Doktor Marchewka, kolega Piotrusia Ziemniaka (Dr Carrot and Potato Pete). Kilka lat temu internetową ciekawostką stało się inne brytyjskie danie kryzysowe – toast sandwich, czyli… chleb z chlebem. Wariację na jego temat serwował nawet w swojej restauracji znany szef kuchni Heston Blumenthal.

W Polsce w czasach stanu wojennego, gdy brakowało bardzo pożądanego i kojarzonego z dobrobytem mięsa, obywatele przełamywali niechęć do jedzenia nie tylko mało cenionych podrobów, ale nawet zwierząt obłożonych kulturowym tabu – tych towarzyszących (np. koni) czy uznawanych za niejadalne (jak nutrie). Prasa i literatura poradnikowa starały się – piórem niezastąpionej Ireny Gumowskiej czy Kazimiery Pyszkowskiej – podsuwać pomysły na towary zastępcze i doradzały, by robić dobrą minę do złej gry. „Mięso nutrii smaczne i zdrowe” – zachęcał Polki magazyn „Gospodarstwo Domowe” (nr 5/1983), a „Przyjaciółka” (nr 8/1987) dodawała: „Uprzedzenia domowników do potraw z podrobów można przełamać, przygotowując z wątroby, mózgu czy nerek naprawdę smaczne dania”. I chociaż dziś nie znajdziemy nutrii oraz mózgów w codziennym menu Polaków, to już pożywienie kojarzone dawniej z chłopską biedą, takie jak ciemne chleby i kasze, doczekały się pełnej rehabilitacji. Podobnie kalmary: gdy władze PRL-u bezskutecznie starały się łatać nimi niedobory na rynku mięsa, Polacy do takich nowości podchodzili nieufnie. Zapewne dlatego, że kalmary przyrządzane tak jak typowe dania rodzimej kuchni, czyli gotowane długo, stawały się po prostu niesmaczne. Dopiero w ciągu ostatnich 30 lat – dzięki większej dostępności zagranicznych podróży, próbowaniu przysmaków kuchni śródziemnomorskiej, w tym owoców morza – niektórzy z nas przekonali się do jedzenia kalmarów.

Być może udany powrót na stoły oraz zerwanie etykiety warzywa tabu czeka również rzepę i brukiew – w końcu jarmuż i topinambur, rośliny jeszcze niedawno ignorowane, dzisiaj cieszą się dobrą sławą kulinarnych ciekawostek albo wręcz uznawane są za superfoods. Kiedy bowiem rozwiewa się nieco widmo braków żywności, kontrowersyjne potrawy albo znikają, albo stają się przysmakiem – czy to miłośnika zdrowego żywienia, który szuka przede wszystkim wartościowego źródła witamin, czy to kulinarnego snoba. Polubić je zatem? Skoro nie „trzeba”, to już „można” – nawet „szczaw i mirabelki”.

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Sezonowo, lokalnie i prosto. Wystarczy, że wybierając produkty na obiad, zastosujemy się do tych trzech wytycznych, a będziemy mieli pewność, że nasz posiłek jest pełnowartościowy i ekologiczny. Nie będzie też nam groziła pokarmowa nuda, bo każda pora roku, również zima, ma swoje przysmaki.

Geoff Lawton – instruktor i konsultant permakultury – powiedział kiedyś: „Jesteś tym, co jesz… Ale jeżeli nie wiesz, skąd pochodzi to, co jesz, to czy wiesz, kim jesteś?”. Produkty, które spożywamy, i sposób, w jaki je uprawiamy oraz przetwarzamy, zanim trafią na nasze talerze – te dwa czynniki oddziałują nie tylko na nasze zdrowie, lecz także na otoczenie, w którym żyjemy. Na wyjałowienie gleb, wyczerpywanie się surowców czy postępujące zmiany klimatyczne. W tym właśnie kontekście nasze podejście do jedzenia definiuje nas jako jednostki i społeczeństwa.

Pomidory bez smaku

Zima to trudny czas. Jest chłodno, pochmurno, brakuje słońca, a kupowane w supermarketach pomidory są zupełnie pozbawione charakteru. Czy też macie dosyć warzyw i owoców, które smakują jak woda? Trzeba przyznać, że smak to w ogóle ciekawa kwestia. Natura wyposażyła nas w ten zmysł, abyśmy mogli nieświadomie analizować skład chemiczny spożywanego jedzenia, sięgać po pokarm, który nas odżywia i leczy, a unikać tego, co by nas zatruło. Wiele substancji smakowych obecnych w jedzeniu to pochodne kluczowych składników odżywczych i związków, korzystnie wpływających na nasze zdrowie. W dużym uproszczeniu: im lepiej coś smakuje, tym więcej wartości odżywczych zawiera.

Dodatkowo zmysł smaku został wzmocniony zmysłem zapachu, a połączenie receptorów smakowych i zapachowych pozwala nam jeszcze dokładniej analizować to, co zjadamy, i zapamiętać przyjemne doznania. Sam do dzisiaj umiem z łatwością przywołać smak i zapach zupy pomidorowej gotowanej przez moją babcię czy pierwszego kęsa jabłka koszteli, który pamiętam jako jedno z niesamowitych doznań smakowych dzieciństwa.

Wróćmy jednak do pomidorów. Za ich bogaty smak i aromat odpowiada salicylan metylu. Związek ten działa w naszym organizmie jak aspiryna, redukując stany zapalne i rozrzedzając krew. Pomidory uprawiane zimą w sztucznych warunkach szklarniowych zawierają mniej tego składnika (i wielu innych związków aromatycznych), a co za tym idzie – mają niższe wartości odżywcze. To dlatego, że są zrywane jako niedojrzałe, przechowywane bez dostępu do światła słonecznego i w niskich temperaturach, a ich dojrzewanie jest sztucznie napędzane przez zagazowanie syntetycznym etylenem. Oczywiście lepiej zjeść nawet i takiego pomidora niż wysoko przetworzony fast food, ale nie liczmy na to, że wniesie on dużo zdrowia do naszego organizmu.

Nie ma kalorii na pustyni

W supermarketach dominuje żywność wysokoprzetworzona, nawet produkty w dziale eko są w gruncie rzeczy mało wartościowe. Wszystko to z powodu systemu produkcji i dystrybucji. Owszem, mamy na wyciągnięcie ręki to, czego kulinarna dusza zapragnie, jednak zanim takie produkty dotarły na sklepowe półki, musiały pokonać setki, a nawet tysiące kilometrów i często przejść szereg procesów związanych z konserwacją żywności oraz przedłużeniem jej przydatności do spożycia, m.in. przetrzymywanie w chłodniach, mrożenie, pakowanie w atmosferze modyfikowanej (np. wysyconej dwutlenkiem węgla), gazowanie, opryski środkami grzybobójczymi czy napromienianie. Promieniowanie jonizujące, które jest wykorzystywane do wydłużania trwałości długo przechowywanych i transportowanych produktów spożywczych, to metoda bardzo kontrowersyjna, mimo że kluczowe organizacje międzynarodowe – w tym Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) – uznały ją za bezpieczną. Warzywa i owoce zwykle też zbiera się wtedy, gdy nie są jeszcze w pełni dojrzałe. Dzięki temu łatwiej transportuje się je na duże odległości, a następnie przyśpiesza ich dojrzewanie przez zagazowanie etylenem. W wyniku tego procesu nie smakują już tak dobrze.

Towary wysokoprzetworzone zawierają zaś często jedynie cukry i tłuszcze, a brakuje im związków mineralnych oraz witamin lub są sztucznie witaminizowane, jak chociażby soki owocowe. Faszeruje się je za to wzmacniaczami smaku, substancjami konserwującymi i sztucznymi barwnikami. To puste kalorie.

W krajach wysoko rozwiniętych już od lat mamy do czynienia z tzw. pustyniami żywieniowymi. Są to obszary położone zwykle w dużych aglomeracjach miejskich, całkowicie pozbawione dostępu do świeżych, pełnowartościowych produktów. Powszechnie obecne są natomiast artykuły bogate w tłuszcze, cukier i sól, tanie mięso pochodzące z przemysłowych hodowli zwierząt i żywność ultraprzetworzona. Dieta złożona z takich składników w prosty sposób prowadzi do poważnych niedoborów w organizmie. Na pustyniach żywieniowych całe populacje ludzi są zagrożone chorobami cywilizacyjnymi, takimi jak otyłość, cukrzyca oraz przewlekłe choroby serca i układu krążenia.

Dieta zero kilometrów

Uważam, że istnieje tylko jedna słuszna zasada zdrowego odżywiania. Polega ona na tym, by słuchać własnego organizmu i jeść jak najwięcej różnorodnych produktów nieprzetworzonych. Jeżeli w naszym codziennym jadłospisie znajdzie się wiele świeżych, najlepiej lokalnie i organicznie uprawianych warzyw, owoców i grzybów, a do tego – jeżeli spożywamy produkty odzwierzęce – świeże jaja, mleko, masło i sery, a także mięso pochodzące od zwierząt wypasanych na czystych łąkach, żywiących się wyłącznie trawą oraz lokalnymi gatunkami ziół, drzew i krzewów, będziemy się mog­li cieszyć doskonałym zdrowiem, pełnią energii, jak również dobrym samopoczuciem psychicznym. Oczywiście w razie poważnych schorzeń, np. chorób nowotworowych, rezygnacja z niektórych produktów ma korzystny wpływ na zdrowie.

Od pewnego czasu w gronie osób zajmujących się rolnictwem regeneratywnym (ukierunkowanym na regenerację gleb i wytwarzanie żywności w sposób jak najmniej destruktywny dla środowiska naturalnego), permakulturą, agroleśnictwem (obszar rolnictwa regeneratywnego wykorzystujący pełną gamę usług ekosystemowych dostarczanych przez drzewa i zadrzewienia śródpolne), a także dietetyką i wszelkimi formami kulinarnej ekspresji rozmawiamy o podejściu do żywienia, które można ująć w trzech słowach: dieta zero kilometrów. Idea nie jest nowa. To wynik namysłu nad tym, w jaki sposób indywidualne wybory konsumenckie wpływają na to, co globalne, np. na jakość gleb, wody i na klimat.

Gdy popatrzy się na to, jak przed epoką globalizacji wyglądała nasza dieta, dochodzimy do bardzo ciekawych wniosków. Ewolucyjnie organizm ludzki został przystosowany do tego, aby jeść świeże, lokalnie występujące produkty, niskoprzetworzone i w dodatku sezonowe. To właśnie sezonowość dostępu do warzyw, owoców, zbóż, nabiału, mięsa, orzechów, grzybów i bulw wpływa na różnorodność spożywanych przez nas posiłków.

W naszej strefie klimatycznej ważna jest też kwestia magazynowania żywności na okres zimowy, gdy brakuje świeżych produktów. Możemy suszyć ziarna zbóż, owoce czy grzyby i przetwarzać je na mąki, kasze, kiszonki, a także inne domowe wyroby, m.in. dżemy, soki, kompoty, przeciery. Co ciekawe, takie przygotowywanie zapasów odbywało się w czasach, gdy jeszcze nawet nie marzyliśmy o elektryczności. Kurczące się zasoby, wyczerpujące się rezerwy paliw i innych nośników energii oraz niepewna przyszłość surowcowa już niedługo skłonią nas do przypomnienia sobie dawnej praktycznej wiedzy, która będzie decydować o naszym przetrwaniu.

W kontekście postępujących globalnych przemian lokalność znów powraca do łask, a dieta zero kilometrów jest tego najlepszym przykładem. Obserwujemy narodziny potężnego ruchu społecznego, ludzi powracających do życia blisko natury, którzy ponownie uczą się tego, jak wytwarzać organiczną żywność na potrzeby własne i lokalnych społeczności. Dieta zero kilometrów opiera się na prostym pomyśle. Wychodzisz z domu do ogrodu, sadu czy na pole i zbierasz to, co jest ci potrzebne, na co masz akurat ochotę i co rośnie w pobliżu lub czego dostarczają hodowane zwierzęta czy okoliczne ekosystemy, np. dziko rosnące rośliny jadalne, kwiaty, zioła, grzyby. Potem wracasz do domu, przygotowujesz posiłek i go zjadasz. A jeś­li mieszkasz w mieście, korzystasz z permakulturowych ogrodów na balkonie, ze wspólnotowych sąsiedzkich warzywników, z farm wertykalnych (czyli pionowych upraw roślin jadalnych na regałach uprawowych, najczęściej bezglebowych, hydroponicznie prowadzonych w zamkniętych halach ze sztucznym oświetleniem), ogródków działkowych i wielu innych typowo miejskich przestrzeni wytwarzania własnej żywności. Wszystko jednak zaczyna się od gleby.

Ziemia, czyli żywność

Wieloletnie badania dowodzą, że zawartość podstawowych składników odżywczych w produktach żywnościowych uległa w ostatnich latach wyraźnemu obniżeniu. Za ten stan rzeczy odpowiada ciągła gonitwa plantatorów i rolników za uzyskaniem wyższego plonu oraz większej produktywności z hektara. Wprowadzanie bardziej wydajnych odmian roślin i ras zwierząt hodowlanych skutkuje spadkiem zawartości witamin oraz minerałów w żywności, a to wiele z nich odpowiada za smak i aromat płodów rolnych, a także – co oczywiste – ich wartości odżywcze.

Badania przeprowadzone na University of Texas w Austin przez doktora Donalda Davisa oraz w innych ośrodkach naukowych, publikowane m.in. w czasopiśmie „Journal of the Science of Food and Agriculture”, potwierdzają ogólną tendencję spadkową. Wprowadzanie wydajniejszych kultywarów roślin uprawnych przyczynia się do znaczącego spadku zawartości w nich żelaza, cynku i selenu. Nie bez znaczenia pozostają też poziom degradacji gleb na obszarach rolniczych oraz sposób uprawy i zabiegi jej towarzyszące, np. nawadnianie.

Uprawa roślin w żywej glebie, w której mamy dobrze rozwiniętą całą sieć troficzną (wszystkie mikro- i makroorganizmy oraz połączenia między nimi), zawsze daje lepsze efekty niż nawet najbardziej wymyślne praktyki – takie jak hydroponika, czyli uprawa roślin w wodzie, albo uprawy na sterylnych podłożach czy pożywkach żelowych – i stosowanie nawozów syntetycznych. Sztucznie podany azot, fosfor czy potas nie wystarczą, aby rośliny mogły wytworzyć smaki i aromaty, a co za tym idzie – pełne wartości odżywcze.

Istnieje wiele sposobów na ekologiczne dożywianie gleby oraz żyjących tam mikro- i makroorganizmów. Najprostszy polega na sukcesywnym dodawaniu kompostu bądź innego rodzaju materii organicznej, np. próchnicy liściowej czy ściółki w postaci zrębków (czyli rozdrobnionego drewna) lub grubej okrywy z siana. Materia organiczna to źródło pożywienia dla glebowej mikroflory, a ta uwalnia z gleby wszystkie składniki pokarmowe oraz mikro- i makroelementy niezbędne do prawidłowego rozwoju roślin i zwierząt, które te rośliny konsumują.

Bardziej zaawansowane techniki odżywiania gleby obejmują stosowanie płynnych ekstraktów kompostowych, aktywnie napowietrzanej herbaty kompostowej, gnojówek probiotycznych, toników na bazie melasy i wyciągów z wodorostów morskich oraz biowęgla.

Cenna mikrobiota

Układ pokarmowy dorosłego człowieka jest zasiedlony przez około 39 bilionów mikroorganizmów, które odpowiadają za rozkład treści pokarmowej i uwalnianie z niej składników przyswajalnych przez komórki. Ale jelitowy mikrobiom pełni również inne funkcje. Bakterie obecne w ludzkim ciele neutralizują wiele toksyn i związków rakotwórczych zawartych w pożywieniu, kształtują odporność naszego organizmu i biorą udział w syntezie witamin oraz kluczowych dla nas związków chemicznych, np. serotoniny i prekursorów neuroprzekaźników. Jeżeli funkcjonowanie mikrobioty jelitowej zostanie zaburzone, niekorzystnie wpłynie to nie tylko na nasz układ pokarmowy, lecz także na cały organizm. Tego typu zaburzenia mogą być podłożem wielu chorób auto­immunologicznych, a nawet psychicznych. W czerwcu 2022 r. w czasopiśmie „Science” opublikowano wyniki badań wskazujące na to, że współczesny mieszkaniec dużego miasta utracił połowę mikrobioty jelitowej w porównaniu z pierwotnym składem ludzkiego układu pokarmowego. Przyczyniły się do tego uboga dieta, antybiotyki i nadmierna sterylność. Właśnie dlatego tak ważny jest powrót do lokalnej, organicznej żywności, która wyrasta na biologicznie czynnej, żywej glebie oraz wspiera rozwój prawidłowej flory jelitowej, a tym samym funkcjonowanie ciała i umysłu człowieka. Dobrze też wiedzieć, skąd pochodzi nasza żywność, a stuprocentową pewność daje tylko uprawianie jej we własnym ogrodzie.

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Czułość, bezinteresowność, akceptacja to tylko niektóre z bezcennych elementów międzypokoleniowej wymiany darów. W spotkaniu najstarszych z najmłodszymi przeżywany czas rozciąga się w obu kierunkach naraz, jednym ofiarowując przeszłość, drugim – przyszłość.

Wiszący w Luwrze Starzec i chłopiec, którego autorem jest Domenico Ghirlandaio, to bodaj najpiękniejsze w światowej sztuce przedstawienie więzi łączącej pokolenia najstarsze i najmłodsze. Olejny obraz, namalowany na desce, przedstawia mężczyznę o siwych włosach, poprzecinanym zmarszczkami czole i nosie zdeformowanym przez chorobę. Starzec trzyma w ramionach małego chłopca. Postacie wpatrują się w siebie z miłością i zatroskaniem; mężczyzna lekko się uśmiecha, chłopiec natomiast jest poważny, ale spod czapeczki wysypują mu się figlarnie jasne, długie loki. Policzki ma gładkie, a jego nos i usta są proporcjonalne, co stanowi przeciwwagę dla zniekształconej twarzy starca.

Obraz powstał prawdopodobnie już po śmierci mężczyzny – zachował się bowiem szkic autorstwa Ghirlandaia, który przedstawia tę samą twarz, tylko z zamkniętymi oczami. Artysta na obu wizerunkach oddał ją tak dokładnie, że dziś możemy bez żadnych wątpliwości stwierdzić, na jaką chorobę cierpiał sportretowany. Nie to jednak jest najważniejsze. Włoskiemu mistrzowi udało się bowiem utrwalić coś, co jest niesłychanie trudne do uchwycenia i przedstawienia: oto w spojrzeniu wnuka zdeformowana twarz dziadka zostaje przemieniona, staje się niemal piękna, choć żaden szczegół przecież nie znika. Chłopiec kocha dziadka takiego, jaki on jest, również z tym, co w oczach innych wydaje się brzydkie i co stanowi znak upływającego czasu. Gest malca, który kładzie drobną dłoń na piersi mężczyzny, można odczytać jako chęć zatrzymania tej chwili: dla wnuka śmierć nie istnieje, dziadek jest wieczny, będzie przy nim zawsze.

Oczywiście można ten obraz potraktować po prostu jako medytację o przemijaniu. Artysta nie bez powodu umieścił w tle okno, za którym widać alegoryczny pejzaż: dwie góry, z których jedną porasta bujna roślinność, a druga jest nagą skałą. Między wzniesieniami wije się szeroka, pusta droga – symbol życia, które zmierza od narodzin ku śmierci, lecz nie bieg­nie prosto, tylko meandruje, tak by człowiek miał czas oswoić się z tym, co czeka go u celu. Ale uwagę patrzących przykuwa przede wszystkim pierwszy plan. Artysta tak ustawił obie postaci, że trudno nie przejąć się tym, co się między nimi dzieje. Ciekawe, że umieściwszy w centrum obrazu oszpecony nos starca, jednocześnie główną linią w całym przedstawieniu uczynił tę łączącą jego oczy z oczami wnuka. Przechodzi ona też przez środek obrazu i decyduje o tym, że cała scena, choć melancholijna (to w końcu wspomnienie kogoś, kogo nie ma już na tym świecie), nabiera w sumie pogodnego charakteru.

I jeszcze jeden ważny element: komentujący obraz zwracają uwagę na fizyczne podobieństwo obu postaci. Nie jest ono zrazu oczywiste, ale gdy przyjrzeć się uważniej – tak jak patrzy chłopiec, ignorujący widoczne na twarzy mężczyzny zmarszczki i oszpecenia – trudno nie zauważyć, że mamy do czynienia z dziadkiem i wnukiem. Nie tylko zatem wzajemna miłość i przywiązanie, lecz także podobieństwo sprawia, że czas w tej scenie staje się przypadłością bez znaczenia: wnuk rozpoznaje w sobie dziadka, dziadek będzie żył dalej we wnuku.

"Starzec i chłopiec", Domenico Ghirlandaio, ok. 1490 r., Luwr (domena publiczna)
“Starzec i chłopiec”, Domenico Ghirlandaio, ok. 1490 r., Luwr (domena publiczna)

Czas darowany

To, co się dzieje z czasem w spotkaniu odległych od siebie pokoleń, można opisać jedynie metaforami. Chodzi naturalnie o czas przeżywany – to, jak przeżywamy w czasie siebie oraz innych – a nie o czas odmierzany przez zegary i porządkowany za pomocą kalendarzy. Dla ludzi w podeszłym wieku wraz z pojawieniem się wnucząt życie zaczyna się niejako po raz trzeci. Zdaniem francuskiego filozofa Jeana Améry’ego jedną z oznak starzenia się jest to, że w spojrzeniach innych ludzi człowiek nie widzi własnej przyszłości: nikt nie pyta go już, co będzie robił, społeczeństwo daje mu do zrozumienia, że żadna zmiana nie jest możliwa ani nawet oczekiwana. Nawiasem mówiąc, Améry pisał te gorzkie słowa, mając 55 lat – w wieku, w którym jestem… Jednak gdy pojawiają się wnuki, przyszłość zdaje się na powrót otwierać. Oczywiście ciało człowieka nie staje się silniejsze i nie zostaje cudownie uzdrowione. Mimo to wychylenie w przyszłość jest czymś realnym i głęboko odczuwanym; nieprzypadkowo poeci romantyczni zwracali się do „późnych wnuków”, symbolicznego potomstwa, spodziewając się, że dopiero ono ich zrozumie i podejmie dzieło, którego nie zdołali dokończyć.

Ale zmiana w przeżywaniu czasu ma również drugi aspekt, znów opisywalny tylko metaforą: w spotkaniu z babciami i dziadkami wnuczki i wnukowie mają okazję przedłużyć swoje życie wstecz. Oto jest na świecie ktoś, kto żył na długo przedtem, zanim się pojawiłem/pojawiłam, i jednocześnie ten ktoś jest cząstką mnie – żyje zarówno obok mnie, jak i we mnie. Dziecko nie umiałoby oczywiście wytłumaczyć, co to znaczy „na długo przedtem”, ani wyobrazić sobie, czym jest owa „cząstka”. Niemniej z twarzy babci lub dziadka, z tego, co słyszy od nich i o nich, potrafi tę wiedzę przyswoić: przeszłość to odległa planeta, ale planeta, na której – w zagadkowy, paradoksalny sposób – już kiedyś byłem/byłam.

Wiem, że miałem wielkie szczęście, które nie wszystkim jest dane: poznałem moich dziadków i babcie, mogłem spędzać u nich wakacje, a nawet spać obok nich w jednym łóżku. Pamiętam nie tylko ich twarze, lecz także zapach, głos i dotyk. Pamiętam chrapliwy oddech dziadka Józefa, kiedy był chory, i dłoń babci Marii, która masowała mój obolały po zjedzeniu zielonych porzeczek brzuch. Pamiętam, jak dziadek Wincenty wyprowadzał krowę z obory i jak babcia Mila wychyliła się z pościeli, żeby mnie powitać słowami: „Z pana Wojciecha będzie pociecha”. Wszyscy byli dla mnie dobrzy, co – jak się później dowiedziałem – nie jest regułą. Mnie jednak trafili się właś­nie tacy: prości, pracowici i kochający.

Mówi się, że miłość babć i dziadków do wnucząt jest bezwarunkowa. Ta na pewno taka była, bo nie wyznaczała nam żadnych zadań i nie rozliczała z ich wykonania. Stanowiła czystą afirmację: wystarczało jej, że istniejemy, że rośniemy, że przyjeżdżamy. Kiedy jednak babcia Maria mówiła: „Chłopcy, idźcie naścinać pokrzyw”, natychmiast któryś z wnuków łapał za koszyk i biegł za stodołę. Te pokrzywy babcia dodawała do ziemniaków przyrządzanych świniom; warzyły się potem na piecu tuż obok naszego obiadu, napełniając kuchnię charakterystycznym, nieco cierpkawym zapachem. Największą nagrodą było dla nas to, że czuliśmy się babciom i dziadkom potrzebni: mog­liśmy podać im laskę albo okulary, nazbierać w sadzie jabłek na kompot czy przynieść wody ze studni. Cieszyliśmy się, kiedy przychodziła niedziela – wtedy pracy było mniej i znajdował się czas na opowieści. Tak właśnie przenosiliśmy się w przeszłość: kiedy dziadek Józef wracał do swego dzieciństwa, stawał się mną, a ja patrzyłem na świat jego oczami.

Na początku byli dziadkowie

Argentyński dziennikarz Martín Caparrós, który próbował odtworzyć losy swoich dziadków – Żyda mieszkającego w Polsce i Hiszpana z okolic Grenady – zauważa, że w oczach wnuków dziadek to ktoś, kto przede wszystkim był „na początku rzeczy”. Kolejne pokolenia nie myślą o tym, kiedy dana rzecz pojawiła się po raz pierwszy, przyzwyczaiły się bowiem, że jest ona naturalną częścią ich otoczenia. Starsi pamiętają natomiast świat, w którym rzeczy było mniej albo były trudniej dostępne, niektóre dopiero powstawały, a inne szybko się zmieniały. W szopie obok drewnianego domu moich dziadków stała jeszcze lampa naftowa, która przypominała, że oboje większość życia przeżyli w świecie pozbawionym elektryczności. Caparrós wspomina opowieść swojego dziadka, który jako nastolatek widział po raz pierwszy lot samolotu: kiedy „bestia z drewna i materiału” z wysiłkiem uniosła się w powietrze, ludzie zaczęli się modlić, krzyczeć i płakać, a jeden z widzów stracił nawet przytomność. „Ja zaś – pisze Caparrós – kiedy byłem chłopcem jak on wtedy, dziesięcio-, dwunastoletnim, słuchałem go i zastanawiałem się, jak to jest […]: przeżywać początek rzeczy” (tłum. Marta Szafrańska-Brandt).

W eseju zatytułowanym po prostu Dziadkowie dziennikarz stawia też inne pytanie, które musi się pojawić, ilekroć zaczynamy myśleć o własnych korzeniach: w jaki sposób człowiek jest kontynua­cją innych? Autora mniej interesuje, co w tej kwestii ma nam do powiedzenia genetyka, a bardziej to, jak nieznane i do pewnego stopnia obce – o dziadkach i babciach wszak więcej nie wiemy, niż wiemy – wkracza z przeszłości w nasze życie codzienne pod postacią rozmaitych nawyków, lęków czy uprzedzeń. Jego zdaniem ludzie starzy stanowią w oczach młodych jakby odrębny gatunek, a „dziadkowie to nieustający dowód istnienia tego gatunku, jego najbardziej podręcznikowi przedstawiciele”. A jednak choć wydają się tak inni, równocześnie nie sposób nie myśleć o tym, co nam przekazali, jaki ślad w nas pozostawili. Może „coś w nich” – za­stanawia się Caparrós – mog­łoby wytłumaczyć, dlaczego na przykład nasze poczucie humoru jest takie, a nie inne, dlaczego wychylając się przez okno albo poręcz, odczuwamy pokusę, by skoczyć, i czy przypadkiem nasza nadmierna ruchliwość nie jest konsekwencją faktu, że nasi przodkowie z powodu prześladowań musieli szukać nowej ojczyzny.

Spotkanie z najstarszymi sprawia, że czas najmłodszych rozciąga się wstecz – wydłuża się tak daleko, jak daleko sięga pamięć tych, którzy zechcą ofiarować im swoją przeszłość. Równocześnie dzieje się coś jeszcze: babcie i dziadkowie to jakby dodatkowi rodzice, tyle że starsi. Świadomość ich istnienia powoduje, że każde z rodziców w wyobraźni dziecka rozdwaja się czy może raczej podwaja. Więcej – jeśli mamy szczęście, dzięki babciom i dziadkom „dostajemy” też ciocie i wujków, kuzynki i kuzynów. W ten sposób nasz świat poszerza się i zarazem zapełnia osobami, z którymi wiąże nas coś innego niż przyjaźń czy koleżeństwo. Nawet jeśli kontaktujemy się z nimi rzadko lub wcale, wiemy, że ich związek z nami jest z góry określony i nie ulega zmianie. Jest to dość osobliwe uczucie: być częścią czegoś, czego nie wybraliśmy, co zastajemy. Owszem, możemy tę więź zignorować, a nawet się jej wyrzec, ale nigdy nie będziemy w stanie zerwać jej zupełnie. Istnieje bowiem zwornik w postaci babci i dziadka, który na dodatek spaja nie tylko żyjących, lecz także tych, którzy odeszli. Babcie i dziadkowie są jak drzwi prowadzące do coraz to nowych pokoi.

Zmruż oczy

Muszę przyznać, że widok maleńkiego dziecka, wnuczki lub wnuka, trzymającego za rękę babcię albo dziadka i stawiającego krótkie, niepewne kroki to jeden z tych obrazków, na widok których nawet nie usiłuję bronić się przed wzruszeniem. Podobnie zresztą jak widok wnuczki obsypującej pomarszczoną twarz babci pocałunkami albo widok nieco starszych wnucząt, które czekają cierpliwie, aż babcia czy dziadek odpoczną i będą mogli pójść dalej. Żyję dostatecznie długo, aby wiedzieć, że rzeczywistość, jaka kryje się za tego rodzaju sytuacjami, nie zawsze bywa radosna. I że wielu ludzi w podeszłym wieku nie zaznaje tyle czułości i szacunku. Sceny te jednak mówią o tym, co jest możliwe – i co jest piękne. Co pozostaje piękne również w gwałtownie zmieniającym się świecie.

Kolejne pokolenia dzieli od poprzednich coraz większy dystans wynikający z rozwoju technologii, a także z będących jego konsekwencją zmian w postrzeganiu i rozumieniu świata oraz komunikowaniu się z innymi. Jednocześnie sukcesy medycyny sprawiają, że przesuwa się granica tego, co nazywano niegdyś „podeszłym wiekiem” – dziś nie wiadomo już właściwie, gdzie ona przebiega i czy samo to określenie jest jeszcze stosowne. Żyjemy w świecie, w którym nikt nie chce być traktowany jako „zstępujący” – tak jakby wyciągnięto wnioski z ponurych spostrzeżeń Améry’ego i pozwolono mieć przyszłość każdemu, kto tego zapragnie. Nie ma w tym nic dziwnego ani gorszącego – przemiany cywilizacyjne spowodowały, że niemała część z nas będzie mogła zdecydować, kiedy zostanie „seniorkami” bądź „seniorami” i jakie znaczenia przypisze temu określeniu.

O tym, jak zachowamy się wobec zmian, zdecydują ostatecznie… nasze tęsknoty. Jeżeli zatęsknimy za czułością i pięknem, za prostotą i bezpośredniością, będziemy szukać czułości i prostoty. Jeżeli docenimy wartość międzypokoleniowej wymiany, będziemy się starali podtrzymywać ją i rozwijać. Nie jest wcale przesądzone, że kolejne pokolenia będą bardziej skupione na sobie, a przez to mniej cierpliwe od poprzednich; niewykluczone, że instynkt przetrwania sprawi, iż staną się bardziej opiekuńcze i nastawione na współpracę. Średnia wieku w społeczeństwach Zachodu rośnie, a to znaczy, że ludzie po sześćdziesiątce zyskają statystyczną przewagę; to, czy będą postrzegani jako sojusznicy i nauczyciele, czy jako obciążenie, też jest kwestią wyboru. Tęsknota może nam podpowiedzieć drogi postępowania, jakich dziś nie potrafimy sobie wyobrazić.

Bo cóż innego, jeśli nie tęsknota, podyktowało fragment taki jak ten zapisany przez Elizabeth Bishop w autobiograficznym opowiadaniu zatytułowanym Prowincjuszka. Dzieciństwa tej amerykańskiej pisarki nie można nazwać sielskim, przeciwnie – było raczej nieszczęśliwe; wczesna śmierć ojca i choroba matki doprowadziły do tego, że dziewczynka tułała się po domach swoich krewnych. Tym cenniejsze były więc wspomnienia chwil, w których świat ukazywał swoją piękniejszą, bardziej przyjaz­ną stronę. „Pewnej nocy – pisze Bishop – zabrano mnie do okna w holu na piętrze, żebym zobaczyła lód na drzewach, podświetlony przez światło latarni na końcu naszego podjazdu. Wszystkie klony skłoniły się pod ciężarem lodu. Gałęzie pękły, przewody elektryczne oklejone były lodem, podobnie jak rząd smukłych wiązów, które rosły wzdłuż ulicy – blady blask lodu całkowicie wypełniał pole widzenia, pulsując jak gdyby koliście, gdy zmrużyło się oczy. Mój dziadek, ubrany w koszulę nocną i czerwony szlafrok, podniósł mnie do okna. – Zmruż oczy, dziadku – powiedziałam. – Mocno! – i zrobił to” (tłum. Juliusz Pielichowski).

Książkę Martína Caparrósa Dziadkowie przełożyła na język polski Marta Szafrańska-Brandt (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022). Opowiadanie Prowincjuszka cytuję w przekładzie Juliusza Pielichowskiego ze zbioru próz Elizabeth Bishop Amerykańska Szkoła Pisania (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2020).

Gdy wcześniaki są przytulane, szybciej rosną, zdrowieją i nabierają sił. Ale serdecznych objęć potrzebują wszyscy, bez względu na wiek.

„Ktoś wie, gdzie w Krakowie salon przytulania? Pora obniżyć sobie poziom kortyzolu” – przeczytałam ostatnio na forum dla nerwicowców. Czy możliwe, że coś, co kojarzy się z miłością i przyjaźnią, zmieni się niebawem – jak większość rzeczy w dzisiejszym świecie – w towar przynoszący konkretne korzyści? Mam nadzieję, że nie, choć rzeczywiście trudno podważyć znaczenie przytulania. Wiemy już na pewno, że stymuluje ono uwalnianie oksytocyny, która odgrywa ogromną rolę w budowaniu i utrzymywaniu więzi, a także redukuje poziom kortyzolu (punkt dla użytkownika forum dla nerwicowców!), dzięki czemu m.in. zmniejsza stres i lęki, obniża ciśnienie krwi, dobrze wpływa na sen oraz chroni nas przed infekcjami.

Naukowcy odkryli nawet oddzielne receptory czuciowe odpowiedzialne wyłącznie za przewodzenie tego szczególnego rodzaju dotyku. „Czucie dzielimy na dwa rodzaje: głębokie, które jest odpowiedzialne za ułożenie ciała, równowagę i koordynację, oraz powierzchowne, czyli odczuwanie dotyku, bólu i temperatury. To drugie również dzielimy na dwa rodzaje. Pierwszym jest dotyk precyzyjny, który pozwala zorientować się nam w świecie. Dzięki niemu dowiadujemy się, jakiej wielkości jest przedmiot i jaka jest jego faktura; mózg otrzymuje też informację, jaka część naszego ciała jest dotykana. Za jego przewodzenie odpowiadają szybkie, grube włókna nerwowe z osłonką mielinową, prowadzące przez rdzeń kręgowy i wzgórze do kory somatosensorycznej w płacie ciemieniowym w mózgu. Ale okazuje się, że mamy jeszcze jeden, zupełnie inny rodzaj dotyku powierzchownego, jakim jest dotyk drugiej osoby” – wyjaśnia Nina Kożuch, neurolożka z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii.

Chwytam znienacka moją rozmówczynię za rękę: „Czy to właśnie coś takiego?”. „To był akurat dotyk informacyjny – odpowiada. – Ten drugi, o którym mówię, jest czuły, wspierający, o określonej sile nacisku i dynamice, taki jak przytulenie, uścisk czy dotyk stosowany w ramach pocieszenia, choćby głaskanie czy gładzenie. Wtedy oprócz grubych włókien mielinowych uruchamiają się cieniutkie włókienka bez otoczki mielinowej. Ich zakończenia stanowią receptory CT znajdujące się tylko w skórze owłosionej, czyli tej poza wnętrzem dłoni i podeszwami stóp. Włókienka nerwowe wstępują do rdzenia kręgowego i przenoszą informację o dotyku poprzez tylną część wyspy do kory oczodołowej, która jest związana z układem limbicznym odpowiedzialnym za emocje. W tym momencie te wszystkie struktury w móz­gu uaktywniają się, powodując uczucie ­zadowolenia, przyjemności i spełnienia”.

Mózg się uczy

Nie mogę przestać o tym myśleć. Przecież zadowolenie i przyjemność odczuwam również podczas zwykłego masażu, a nawet masażu stóp, na których nie mam włosów, a więc siłą rzeczy także receptorów CT. Okazuje się, że naukowców też to zastanowiło. Podejrzewają, że przyjemność, jaką daje przytulenie, jest wrodzona, niewyuczona. A że nasz mózg tę samą przyjemność potrafi czerpać przy aktywacji jedynie grubych włókien mielinowych? Po prostu się tego nauczył. „Jeśli przytulenie, które odbieramy za pomocą receptorów CT, a także dotyk innego rodzaju, np. wspomniany masaż, trwa dłużej, mówimy o wyłączeniu kory somatosensorycznej. W ten sposób przestajemy analizować i zbierać informacje o dotyku. Nie zapominajmy bowiem o tym, że jednak jesteśmy zwierzętami: czuwamy i zbieramy te informacje po to, żeby chronić­ int­egralność swojego organizmu. Tymczasem, w uproszczeniu, przytulenie wyłącza mechanizmy stresowe, ma zupełnie inny cel: budowanie relacji społecznych. I dlatego jest powiązane z odczuciem przyjemności – żeby promować tego typu ­zachowania u ludzi” – dodaje Nina Kożuch.

Coś w tym jest, rozpoznaję owo odczucie przyjemności i stan, jaki potrafi dać przytulenie. Na moment czas staje w miejscu, a kołowrotek wewnętrznych myśli zatrzymuje się – jakby w tej chwili na świecie nie istniał nikt poza mną i tą drugą osobą.

„Przytulanie to bardzo ewolucyjny mechanizm. Więź, która może się dzięki niemu tworzyć, jest po to, żebyśmy mogli przetrwać jako gatunek – wyjaśnia Anna Król-Kuczkowska, psycholożka, psychoterapeutka i superwizorka kierująca Pracownią Psychoterapii Humani w Poznaniu. – Współcześni neurobadacze mówią, że jest to tzw. dotyk socjoafektywny. Afektywny, a więc zawierający jakiś komponent uczuciowy, lecz niekoniecznie miłosny, gdyż przytulać można ludzi o bardzo różnym stopniu koligacji czy blis­kości z nami. Dotyk tego typu ma w sobie ­coś z posuwistego ruchu, np. takiego, jakim głaszcze się kota. Choć może obejmować poklepywanie, ruchy te kojarzą się z delikatnością i czułością, nie zaś z czymś gwałtownym, zaskakującym ani też czymś, co moglibyśmy odebrać jako opresyjne czy przekraczające granice. Ale najciekawsza część tej nazwy to: socjo-. Otóż nasze móz­gi są organami społecznymi. Oczywiś­cie każdy z nas ma własny, odrębny mózg, jednak podczas rozmowy – nawet takiej jak u nas, za pośrednictwem komputera – pojawia się socjostaza, czyli wpływanie na siebie. Gdybym np. zrobiła teraz srogą minę i zaczęła panią pouczać, to bez względu na to, co pani myśli o swojej niezależności czy dojrzałości, rozregulowałabym panią. Wszyscy na siebie wpływamy. I możemy się wzajemnie rozregulowywać, do czego dochodzi chociażby podczas kontaktu z trudną dla nas osobą”.

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Na szczęście okazuje się, że potrafimy się również nawzajem stabilizować i koić. „Właśnie tak działa dotyk socjoafektywny: jest naładowany emocjonalnie, bezpieczny i reguluje uczucia. Jeżeli jeden człowiek przytula drugiego, to osoba przytulana uspokaja się. Można zaobserwować to także w rozwoju małych dzieci – zresztą bez kontaktu cielesnego z opiekunem w ogóle by do niego nie doszło. Dzięki temu buduje się poczucie self – to tak, jakby z pierwotnego chaosu wyłaniała się istota ludzka. Poczucie self, czyli inaczej świadomość ja, pozwala nam, mówiąc w dużym uproszczeniu, mieć wrażenie, że ja to ja, a więc że istnieję. Zagadnienie to badają nie tylko neuronaukowcy. Do czego, według filozofów, potrzebny jest nam dotyk? Do tego, aby poczuć, że coś jest prawdziwe, jest rzeczywistością. Dziecko nieprzytulane ma duży kłopot z wewnętrzną wiedzą, że »to jestem ja, czuję, co czuję, takie są moje granice«. To bardzo szerokie pojęcie, które dotyczy też umiejętności regulowania własnych emocji. Poprzez proces ko­jenia, przytulania dziecka rodzic »instaluje« w nim tę funkcję. I większość dorosłych potrafi już sama siebie koić, a jeśli nie dadzą rady sami, to mogą skorzystać z pomocy innych osób. Duży deficyt tej zdolności jest charakterystyczny dla każdej głębszej psychopatologii czy zaburzenia psychicznego” – wyjaśnia Król-Kuczkowska.

Blisko siebie

Przypomina mi się popularne zdanie rzucane na widok rodzica tulącego swoje dziecko: „Korzystaj, póki możesz, bo ani się obejrzysz, jak podrośnie i nie będzie chciało się do ciebie przyznać”. Choć brzmi trochę jak truizm, to może ta rada wcale nie jest pozbawiona sensu? Jakiś czas temu koleżanka opowiadała mi o swojej nastoletniej córce, która odmówiła przytulania na powitanie, zwłaszcza przy znajomych z klasy. Śmiałyśmy się z tego, ale teraz, kiedy już wiem, ile dobrego daje przytulanie, mina mi rzednie. „Serdeczny kontakt bywa realizowany na milion różnych sposobów. Wzrokiem czy słowem też można »przytulić« – uspokaja mnie psycholożka. – Może to zresztą okazać się bardzo pomocne w kontaktach z narowistymi nastolatkami. Podczas dojrzewania młodzi ludzie separują się od rodziców na rozmaite sposoby. Jedni robią sobie fryzurę, która przyprawia rodziców o stan przedzawałowy, drudzy eksperymentują z używkami, inni wchodzą w relacje, których rodzic w życiu by nie zaakceptował. Budowanie takiej autonomii często wiąże się z nabywaniem większego dystansu w stosunku do rodziców. Dzieci przesuwają swoje zaangażowanie w kierunku grupy rówieśniczej. To jest ich stado, ich plemię i cierpią, kiedy go nie ma albo jeśli nie umieją się w nim odnaleźć”.

Rzeczywiście, gdy ostatnio oglądałam stare zdjęcia i filmy wideo z czasów liceum, uderzyło mnie, w jak bliskim kontakcie fizycznym byłam ze swoimi koleżankami i kolegami. Prawie na każdym zdjęciu kogoś obejmuję; na filmach widać, jak klepiemy się po plecach, głaszczemy po głowach albo siadamy sobie na kolanach. Jestem więc spokojna o córkę koleżanki. Podejrzewam, że w podobny sposób obniża sobie poziom kortyzolu – podczas godzin szkolnych, a nie tych spędzonych z rodzicami.

Dlaczego jednak ja wyrosłam z tego typu zachowań i dziś nie jestem już tak wylewna, nawet w stosunku do przyjaciół? Czyżby fizycznej komunikacji z bliskimi sprzyjała młodość? Wydaje się to potwierdzać badanie z 2018 r. przeprowadzone pod kierownictwem dr Agnieszki Sorokowskiej, prof. Uniwersytetu Wrocławskiego w Instytucie Psychologii. Jego celem było sprawdzenie wpływu czynników środowiskowych oraz indywidualnych na zachowania dotykowe, w tym również afektywne, takie jak przytulenie, objęcie, głaskanie i pocałunek. „Naszą główną motywacją było przeprowadzenie empirycznej weryfikacji tego, czy faktycznie jest tak, że w niektórych kulturach dotyk jest bardziej popularny, akceptowalny, a w innych mniej – tłumaczy mi dr Sorokowska. ­– Panuje na przykład powszechne przekonanie, że kraje cieplejsze mają kulturę bardziej kontaktową. Tymczasem w świecie naukowym nie powinno się używać tego typu obiegowych twierdzeń jako pewnych, tylko należy je sprawdzić metodą naukową”.

Jej badanie śmiało można nazwać przełomowym, biorąc pod uwagę także jego skalę. Zespół dr Sorokowskiej metodą kuli śnieżnej nawiązał współpracę z uniwersytetami na całym świecie – udało się zebrać próbę 14 tys. osób z 45 krajów. W eksperymencie wzięli udział nie tylko studenci, połowę badanych stanowili też lokalni mieszkańcy w wieku od 15 do 75 lat. Co się okazało? Otóż wśród czynników, które wpływają na występowanie zachowań afektywnych w bliskich relacjach, znajdują się konserwatyzm społeczny oraz powszechność religii w danym kraju. Natomiast jeśli chodzi o czynniki indywidualne, to dotyk afektywny pojawia się najczęściej wśród ludzi młodych, płci żeńskiej, którzy nie mają konserwatywnych poglądów i lubią bliskość interpersonalną. Może to nie brzmi zbyt zaskakująco, ale przecież celem badania było właśnie naukowe sprawdzenie powszechnych przekonań.

Dotyk i emocje

Dobroczynnej czynności, jaką jest przytulanie, przyjemnie się oddać, ale warto również się nad nią zastanowić i o niej porozmawiać. Choć receptory CT już opisano, jestem pewna, że to nie koniec nowych teorii oraz ekscytujących odkryć.

„Wszyscy słyszeliśmy o oksytocynie, czyli tzw. hormonie szczęścia, który jest uwalniany podczas kontaktu fizycznego: seksu, karmienia piersią i przytulania właśnie. Do pierwszych wyrzutów oksytocyny dochodzi w niemowlęctwie, kiedy znajdujemy się w fizycznej bliskości z bezpiecznym opiekunem – mówi Anna Król-Kuczkowska. – W 2019 r., podczas międzynarodowej konferencji na University College London, izraelska naukowczyni Ruth Feldman przedstawiła wyniki swoich najnowszych badań. Odkryła, że oksytocyna ma nie tylko działanie więziotwórcze, lecz także regulujące afekt. Z jednej strony trochę intensyfikuje emocje i potęguje miłość, z drugiej zaś w jakiś przedziwny sposób je reguluje, ciut spłaszczając. Feldman opisała, że u osób z zaburzeniami osobowości, które doznały wczesnodziecięcych traum – były wykorzystywane, bite albo zaniedbywane – oksytocyna działa zupełnie inaczej. Rozdyma afekt wręcz do poziomu szaleństwa, co można zobaczyć np. w filmie Fatalne zauroczenie z Glenn Close. Jedna noc i bohaterka tak się zhiperaktywowała, że właściwie straciła kontakt z rzeczywistością. Takie osoby nie metabolizują dobrego efektu oksytocyny, rozpadają się. Choć Feldman zbadała to zjawisko, nie wiemy jeszcze dokładnie, jaka jest jego przyczyna – możemy więc jedynie stawiać hipotezy. Moja jest taka: u dzieci, które były za mało przytulane w bezpieczny sposób, nie wydziela się wystarczająca ilość oksytocyny i potem, w dorosłym życiu, mają na nią reakcję paraalergiczną. To tak, jakby ktoś nigdy w życiu nie próbował orzechów, aż w końcu zjadłby ich pełną garść – jego organizm mógłby zareagować alergią. Pokazuje to, jak ważny dla nas jest kontakt ciało do ciała. I jak bardzo cielesnymi, fizycznymi istotami jesteśmy. Tu akurat Kartezjusz się mylił, mówiąc o rozłączności ciała i umysłu”.

O tym, jak bardzo nasza świadomość przenika się z tym, co fizyczne, opowiada też Nina Kożuch: „Tym, co mnie najbardziej fascynuje, jest motywacja osoby, która przychodzi do nas, żeby nas przytulić. Ponieważ wiadomo, że robi to ze względów emocjonalnych, uruchamiają się u niej struktury limbiczne. Również u nas, osób przytulanych – czyli odbiorców tych emocji – wszystkie drogi, począwszy od receptorów CT, prowadzą do włączenia układu limbicznego. Wychodzi więc na to, że uczucia są przekazywane na realnym, fizjologicznym, neuroanatomicznym poziomie. Oczywiście jest to trochę bardziej skomplikowane: odbieramy je nie tylko przez dotyk, lecz także patrzymy tej osobie w oczy, rozmawiamy z nią, czujemy jej zapach. Ale najważniejsze, że to, co kieruje osobą, która nas przytula, jest odwzorowywane przez nasz mózg. Przytulanie jest więc sposobem przekazania uczuć, tak po prostu”.

Osoby, które nie mają od kogo przyjąć emocji albo komu ich przekazać, na szczęś­cie też mogą – jeśli oczywiście tego potrzebują – odczuwać przyjemność, jaką daje przytulanie. Naukowcy dowiedli, że głaskanie psa działa podobnie: uwalnia oksytocynę i obniża poziom kortyzolu. Również u osoby głaszczącej.

Jonathan Sacks twierdził, że dobre życie składa się z miłości i pracy, życie dobrze przeżyte wymaga zaś dostrzeżenia sensu egzystencji, co dzieje się, gdy tworzymy wspólnotę. Przekroczył ramy judaizmu, stając się przewodnikiem dla każdego.

Nazywano go supergwiazdą i rabinem rabinów. Głos Jonathana Sacksa był obecny na całym świecie, nie tylko w mediach brytyjskich. Kiedy słucham jego wykładów, wystąpień, rozmów i debat, w których brał udział, zachwyca mnie jego oratorska sprawność, mistrzowskie operowanie paradoksem, wyczucie frazy. Doskonale wiedział, w jaki sposób mówić w różnych sytuacjach: swój przekaz umiał skoncentrować do aforyzmu, potrafił także analizować teksty z wielką precyzją. Powtarzał, że interesuje go to, co jest ukryte głębiej; że zanim odpowie na pytania „jak?” i „kiedy?”, chce znać odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. Cytował Biblię, pisma rabinów, ale też dzieła Szekspira, Dostojewskiego, teorie socjologów, antropologów, filozofów, a nawet… Siri, asystentkę głosową w iPhonie.

Sacks był duchowym przywódcą, filozofem, nauczycielem, intelektualistą, autorem ponad 20 książek. Przez 22 lata (1991–2013) piastował godność naczelnego rabina ortodoksyjnych gmin żydowskich Wspólnoty Brytyjskiej. To, co mówił i pisał, trafiało jednak do wyznawców wszystkich odłamów judaizmu oraz innych religii, jak również do Żydów świeckich i ateistów. Podkreślał siłę, jaką daje wspólnota, a także tę płynącą z odczuwania wdzięczności. „Rozumiał ludzkie słabości, a zarazem wiele oczekiwał od ludzi – było w nim dużo optymizmu; wierzył, że każdy z nas jest w stanie zmieniać świat na lepsze” – mówi w materiale wspomnieniowym opublikowanym po jego śmierci w 2020 r. dziennikarka i prezenterka BBC Emily Maitlis. Jonathana Sacksa jako ważnego nauczyciela wspominają m.in. Tony Blair oraz król Karol III. Podczas przyjęcia z okazji Rosz ha-Szana w Białym Domu w październiku 2022 r. prezydent Joe Biden cytował słowa rabina jako swoją inspirację.

Składowe sensu

Jakie znaczenie mogą mieć słowa rabina dla osób niezwiązanych z judaizmem albo niewierzących? Mam wrażenie, że erudycja i otwartość na różne sposoby formułowania ludzkiego doświadczenia sprawiają, iż Sacks może być przewodnikiem dla każdego. Często przywoływał on teorię wiedeńskiego psychiatry Viktora Frankla, który uważał, że najważniejsze dla człowieka jest poczucie sensu. Tym właśnie, według Sacksa, jest judaizm: poszukiwaniem i nadawaniem życiu sensu.

A jakie są składowe sensu? Bycie częścią wspólnoty, ustawiczne kształcenie się, chęć i gotowość do zmiany świata na lepszy – to niektóre z nich. Analizując Księgę Koheleta, rabin Sacks znajdował w niej wskazówki dobrego życia, na które składają się praca i miłość. „Są to te same wnioski, do których doszedł zgoła niereligijny Żyd, Zygmunt Freud” – mówił w rozmowie Life Worth Living and the Jewish Tradition przeprowadzonej w Centrum Wiary i Kultury Yale.

Co jeszcze stanowiłoby antidotum na „marność nad marnościami”, o której czytamy w Księdze Koheleta? Radość – simcha. Sacks podkreślał, że da się ją odczuwać nawet w najcięższych czasach. Może być doświadczeniem, jakie William Blake opisał w wierszu Wróżby niewinności: „W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,/W godzinie – nieskończoność czasu” (tłum. Zygmunt Kubiak). Simcha może być też tym, co Eckhart Tolle nazwał „potęgą teraźniejszości”. Przekonanie Sacksa podziela wiele osób. Zapytana o powody swojej religijności amerykańska neurobiolożka i aktorka Mayim Bialik – znana m.in. z serialu Teoria wielkiego podrywu – odpowiada, że praktykowanie judaizmu jest dla niej jak „wehikuł dla uważności […], angażowanie się w strukturę, która niesie sens i znaczenie”.

Nośnikiem znaczenia są rytuały, które Sacks fascynująco analizuje w swoich wykładach. Jednym z tych rytuałów jest cotygodniowe święto – szabat, czyli czas, kiedy kończy się praca, ustają starania, walka, zmaganie się. To czas, który ma być przeznaczony na odpoczynek i radość z przebywania razem. Radość święta, jak mówił Sacks, jest otwarta; to radość objęć, do której każdy – również obcy – powinien być zaproszony. Rabin przywołuje fragment z Księgi Powtórzonego Prawa (Pwt 16,14): „W to święto będziesz się radował ty, syn twój i córka, sługa twój i niewolnica, a także lewita, obcy, sierota i wdowa, którzy żyją w twoich murach”. Dlaczego w ten sposób pojmowana wspólnota jest tak ważna?

Jeśli wychodzimy z założenia, że każdy – bez względu na kolor skóry, kulturę czy klasę społeczną – został stworzony na podobieństwo Boga, to poprzez wspólne świętowanie możemy doświadczyć epifanii, boskiej obecności. „Bycie blisko Boga nie wyklucza bycia blisko ludzi – bliskość Boga wydarza się właśnie wtedy, kiedy przebywasz wraz z innymi” – mówił rabin w czasie wspomnianej już rozmowy w Yale. Szabat jest według Sacksa najbardziej niezwykłą ze wszystkich utopii, ponieważ jest to utopia, która wydarza się tu i teraz. Brytyjski antropolog Victor Turner pisał o różnicy pomiędzy hierarchicznym społeczeństwem a równościową wspólnotą; o momencie, kiedy społeczeństwo znika, a wynurza się wspólnota. Takim momentem jest właśnie szabat: czas, gdy wszelkie relacje władzy i hierarchia zostają zawieszone.

W książce zatytułowanej A Letter in the Scroll Sacks używa metafory: każdy z nas jest jedną z liter, każda litera jest ważna, ale dopiero razem – tworząc rodziny, wspólnoty, społeczeństwo – możemy się złożyć w słowa, zdania, akapity, całe opowieści. Życie jest warte przeżycia, jeśli dostrzegasz znaczenie swojej egzystencji, a to dzieje się w spotkaniu. Potrzebujemy innych liter.

Podróżować i uczyć się

„Judaizm wiąże się z przemieszczaniem się, wędrowaniem, często jest podróżą” – mówił Jonathan Sacks. W życiu rabina i jego rodziny było co najmniej kilka bardzo znaczących podróży, m.in. droga, którą przebył pradziadek ze strony matki, ortodoksyjny rabin z Litwy, Aryeh Leib Frumkin. Wieści o pogromach, które miały miejsce na terytorium imperium rosyjskiego w 1881 r., sprawiły, że uznał on aliję, czyli emigrację do Palestyny, za wspólny imperatyw dla Żydów. Wyjechał, pozostał rabinem, ale był też pionierem: wybudował pierwszy dom i zasadził pierwsze drzewko cytrusowe w Petach Tikwa – mieście, które dziś jest drugim po Hajfie najważniejszym ośrodkiem przemysłowym w Izraelu. Parę lat później, ranny w ataku zorganizowanym przez Arabów z sąsiedniej wioski, uznał, że bezpieczniej będzie wychowywać dzieci w Wielkiej Brytanii.

Tam urodził się jego prawnuk Jonathan. Ojciec przyszłego rabina, Louie Sacks, w wieku 14 lat musiał porzucić szkołę i zacząć pracować – pieniędzy, które rodzina przeznaczała na edukację, starczyło bowiem tylko dla jednego z dzieci i nie był to on. Ani Louie, ani jego żona nie mieli wielkiej wiedzy na temat judaizmu, lecz konsekwentnie przekazywali swoim synom (Jonathan był najstarszym z trzech braci) miłość do tej religii oraz dumę z tego, że są Żydami. Pewnego razu, będąc w synagodze, mały Jonathan zapytał o coś swojego ojca. Ten odparł: „Nie odebrałem edukacji, nie wiem, jak odpowiedzieć na twoje pytanie. Ale pewnego dnia ty zdobędziesz wykształcenie i ty mi odpowiesz na moje pytania”. Rabin Sacks wspominał tę rozmowę z dużym wzruszeniem – jako wyraz wiary w naukę i zarazem otwartości na to, że dzieci mogą być nauczycielami dla swoich rodziców.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Późną wiosną 1967 r., po pierwszym roku studiów w Cambridge, Jonathan udał się z ojcem we wspólną podróż do Izraela. Wcześniej nie było ich na to stać. Wyjazd ten dla obu okazał się głębokim przeżyciem. Jonathan obserwował, jak ojciec, wówczas 60-letni, staje się znowu młodym człowiekiem. Izrael wywarł na Sa­cksie ogromne wrażenie, na zawsze pozostał miejscem, które kochał i którego istnienie uważał za niezwykle ważne.

Wkrótce po tej wyprawie, w czerwcu, doszło do dramatycznych wydarzeń – rozpoczęła się trzecia izraelsko-arabska wojna, nazywana sześciodniową. Sacks postrzegał ten czas jako bardzo znaczący. W Londynie nawet najmniej religijni Żydzi przychodzili codziennie do synagogi. „Zastanawiałem się wtedy: co nas tak mocno połączyło z krajem położonym tak daleko, którego wielu z nas nigdy nawet nie odwiedziło? To poczucie, że stanowimy wspólnotę, było ogromnie silne”. Aby to zrozumieć, Jonathan wyruszył w kolejną podróż.

Wejść w sytuację

Wakacje 1968 r. spędził w Stanach Zjednoczonych, wyposażony w niewielką sumę pieniędzy, bilety na autobus oraz hucpę, swoiste zuchwalstwo – jak mówił: „jeden z ważniejszych mechanizmów przetrwania”. W czasie tego wyjazdu spotkał wielu rabinów. Dwaj z nich byli dla niego wyjątkowo istotni: Joseph Ber Soloveitchik oraz Menachem Mendel Schneerson – chasydzki rabin, ostatni przywódca grupy Chabad-Lubawicz, niezwykle znacząca postać dla judaizmu.

Sacks przyszedł do Schneersona z ulicy, mówiąc, że przyjechał z daleka i bardzo chce z nim porozmawiać. „Czy wiesz, ile ludzi tego chce? Zapomnij! Wróć za rok” – usłyszał. Sacks zostawił mu numer telefonu do swojej cioci w Los Angeles, którą zamierzał odwiedzić, prosząc rabina o kontakt, jeśli jednak zechciałby się z nim spotkać. Telefon rzeczywiście zadzwonił: „Rabin może zobaczyć się z tobą w czwartek”. Kiedy się spotkali, Sacks zadał pytania, na które otrzymał krótkie odpowiedzi, po czym to Schneerson zaczął wypytywać jego – m.in. o to, co robi dla żydowskiej wspólnoty w Wielkiej Brytanii. Jonathan zaczął: „Sytuacja, w której się znajduję…”. Rabin przerwał mu od razu: „Nikt nie znajduje się w sytuacji! Wchodzisz w jakąś sytua­cję. A jeśli wchodzisz w jedną, możesz też wejść w inną”. W tej rozmowie Schneerson dał mu za zadanie działać. „Dobrzy przywódcy sprawiają, że inni za nimi podążają. Naprawdę wielcy przywódcy tworzą innych przywódców. Lubawiczer Rebe był tym drugim” – wspominał Sacks w rozmowie z rabinem Markiem Golubem w talk-show L’Chayim. Po powrocie do Wielkiej Brytanii Sacks działał na rzecz społeczności żydowskiej, ale nie od razu został rabinem: wykładał filozofię, szykował się do kariery prawnika. Kiedy jednak zauważył, że nikt z jego przyjaciół nie decyduje się zostać rabinem, poczuł, że to zadanie dla niego i powinien wejść w tę sytuację.

Dzień, w którym został wybrany na naczelnego rabina w synagodze St. John’s Wood w Londynie, wspominał jako ten, który nadał sens całemu jego życiu. Cieszył się, że jego ojciec – wtedy ponad 80-letni – mógł jeszcze w tym uczestniczyć. Podobnie kiedy w 2005 r. otrzymał tytuł lorda, był szczęśliwy, że jego mama, wielbicielka królowej, była obecna w pałacu Bu­ckingham podczas tej uroczystości. Udało mu się przynieść swoim rodzicom naches – dumę i radość.

„Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!”

Rabin Jonathan Sacks zmarł w listopadzie 2020 r., niedługo po tym, jak zdiagnozowano u niego chorobę nowotworową. Odszedł w czasie szabatu. Jego żona, lady Elaine Sacks, wspominała, że ostatnimi słowami męża były życzenia dobrego szabatu dla lekarza, który się nim zajmował.

Spuścizna Sacksa wciąż inspiruje do życia, do nauki; przypomina o tym, jak ważne jest opowiadanie historii – zarówno dla tożsamości każdego z nas, jak i dla tożsamości grupy. Dla mnie być może najważniejsza w przekazie rabina jest determinacja do tego, żeby w niesprzyjających okolicznościach wciąż szukać sposobu, jak coś uratować. Dobrze obrazuje to odpowiedź Sacksa na pytanie Davida Gregory’ego – podczas wspólnej debaty z Simonem Schamą Genius and the Story of the Jews – który fragment z Biblii mógłby podać jako wyjaśnienie, dlaczego Żydzi przetrwali. Rabin wskazał na scenę w Księdze Rodzaju (Rdz 32,27), kiedy Jakub walczy z aniołem, a ten – nie mogąc go pokonać – mówi, aby go puścił. „Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!” – odpowiada Jakub. „To jest trafna metafora – komentuje Sacks. – My, Żydzi, przez wieki walczyliśmy z różnymi przeciwieństwami i nie tylko przetrwaliśmy, ale do każdego z przeciwieństw mówiliśmy to samo, co Jakub do anioła: »Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!«”. Historie, które rabin Sacks oświetlał swoją interpretacją i z których destylował sensy, mają siłę oraz moc wchodzenia w dialog z naszymi włas­nymi historiami.

Choć od dawna podejrzewaliśmy, że niektóre żółwie, ryby, drzewa czy morskie bezkręgowce nie starzeją się, zakładaliśmy, że są to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Dziś wiemy, że wiecznie młode gatunki są równie powszechne jak te, które ulegają upływowi czasu.

Wyobraźmy sobie istotę, która nigdy się nie starzeje. Brzmi jak science fiction. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to szkocki góral Connor MacLeod – bohater filmu Nieśmiertelny. Albo wampir Lestat z powieści Anne Rice Wywiad z wampirem. Okazuje się jednak, że długowieczne organizmy istnieją naprawdę. Żyją na Ziemi. Obok nas. Często bliżej, niż nam się wydaje.

Mamy szansę spotkać je choćby w jeziorze, w którym zażywamy kąpieli w czasie wakacji. I nie są to żyjątka dostrzegalne wyłącznie pod laboratoryjnym mikroskopem. Widać je gołym okiem. Owo stworzenie to stułbia pospolita. Jej ciało wraz z czułkami może dochodzić nawet do 7 cm długości. Choć jest zwierzęciem, bardziej przypomina roślinę. Ciało wygląda trochę jak pień, a parzydełka przywodzą na myśl konary. Brakuje jedynie korzeni. Mimo to stułbia potrafi przyczepić się do jakiegoś podłoża i trwać tak przez lata, co jest również bardziej charakterystyczne dla roślin niż dla zwierząt. Jej wygląd i zachowanie nie powinny jednak nikogo zwieść, gdyż tak naprawdę to żarłoczny i bardzo skuteczny drapieżnik. W jego parzydełka wpada nie tylko drobny zooplankton – chętnie zjada też kilkucentymetrowe rybki.

Ale to nie zaskakujący wygląd jest najbardziej niezwykłą cechą stułbi pospolitej, lecz fakt, że nigdy się nie starzeje. Mało tego, jeśli utraci jakiś fragment swojego ciała, potrafi go odbudować. Może odradzać się jak Feniks z popiołów nawet z około jednej setnej części starego organizmu, która w jakiś sposób uległa oderwaniu. Stułbia szybko goi swoje rany. Kresu jej życia nie wyznacza starość rozumiana jako zużycie organizmu – umiera na skutek pożarcia przez innego drapieżnika, z powodu choroby, nieszczęśliwego wypadku czy szkodliwej zmiany środowiska. Teoretycznie, gdyby zamknąć ją w akwarium i zapewnić optymalne warunki do życia, czyli właściwą temperaturę, pożywienie i bezpieczeństwo, mogłaby tak trwać bez końca. Trzeba by tylko zostawić odpowiednie wskazówki kolejnym pokoleniom jej opiekunów. Taki pupil byłby w stanie przeżyć całe ludzkie rody od ich powstania aż do wygaśnięcia linii. Dopóki ktoś nie zapomniałby go nakarmić.

Stułbia pospolita to nie jedyny organizm, który się nie starzeje. Niektóre stworzenia potrafią cofnąć się w rozwoju i na nowo stać się swoją młodszą wersją. U wybrzeży Hiszpanii oraz Włoch żyje kolejny stułbiopław, Turritopsis dohrnii, nazywany „nieśmiertelną meduzą”. Potrafi wielokrotnie odwracać cykl rozwojowy i z dojrzałego stadium, które może rozmnażać się płciowo, czyli meduzy, powrócić do wcześ­niejszego – polipa. W dużym uproszczeniu u ludzi wyglądałoby to tak: dojrzewamy, rozmnażamy się, żyjemy pełnią życia, a w pewnym momencie cofamy się do stadium dziecka. I tak w kółko. Nieśmiertelni. Na dodatek jako dzieci moglibyśmy, tak jak stułbiopław, tworzyć swoje klony. To dopiero science fiction!

Czym jest starość?

Dla większości ludzi starość – w sensie biologicznym – to czas, w którym zachodzą określone zmiany w organizmie. Wchodząc po schodach, dostaje się zadyszki, częściej zapada się na różne choroby. Skóra się marszczy, wiotczeje, pokrywa plamami, rany i złamania goją się dłużej. Włosy się przerzedzają, siwieją, pogarszają się słuch i wzrok, obniża się sprawność umysłowa. To tylko wybrane cechy starzenia się. Wśród naukowców nie ma jednak konsensusu co do tego, czym dokładnie jest ów proces i jak przebiega. Trudno zatem jednoznacznie zdefiniować starość. Dlaczego? Choćby dlatego, że długość życia wcale nie musi być powiązana ze starzeniem się organizmu – tak jak u stułbi pospolitej. Przykładów jest zresztą znacznie więcej, o czym za chwilę.

Biolodzy wyróżniają dwie formy starzenia się w zależności od tego, z jakiej perspektywy patrzą na ten proces. Jeśli wziąć pod uwagę postępujący z wiekiem spadek wydolności ciała, to mówimy o starzeniu funkcjonalnym, a jeśli spadek płodności połączony ze zwiększonym ryzykiem śmierci – o starzeniu demograficznym. Całkiem sporo wiemy o tym drugim, ale niewiele o pierwszym. To dlatego, że ­łatwiej obserwować organizmy i notować, kiedy przystępują do rozrodu, ile oraz kiedy mają najwięcej potomstwa, a także w jakim czasie przestają się rozmnażać i giną. Znacznie trudniej obserwować i badać zmiany zachodzące wewnątrz organizmów na poziomie komórkowym, czyli cały proces starzenia fizjologicznego.

Starzenie fizjologiczne obejmuje m.in. zużycie strukturalne niektórych części ciała. Takie zmiany zachodzące np. w zębach ssaków mogą doprowadzać do niemożności odżywiania się. W przypadku owadów zużycie strukturalne skrzydeł sprawia, że stworzenia te nie mogą wykonywać lotów godowych lub uciekać przed drapieżnikami. Obie sytuacje prowadzą do rychłej śmierci. Inne najczęstsze zjawiska zachodzące w procesie starzenia się to: skracanie telomerów, dysfunkcja mitochondriów, zmiany epigenetyczne, niestabilność genomu, utrata proteostazy, rozregulowane wykrywanie składników odżywczych, starzenie się komórek, wyczerpanie komórek macierzystych i zmieniona komunikacja międzykomórkowa. Jak zatem należy zdefiniować starość? Być może jako kumulację wszystkiego, co zaszło w organizmie i w jakiś sposób pozostawiło w nim swój trwały ślad – począwszy od komórek, na całych organach kończąc.

Przypadek czy program?

Dla ludzi starość jest czymś naturalnym. Nieuniknionym. Wielu z nas może sądzić, że ta sama zasada dotyczy wszystkich żywych organizmów na Ziemi. Nic bardziej mylnego. Najnowsze badania wskazują, że wszystkie ssaki i ptaki podlegają procesowi starzenia się. Nie jest to już takie oczywiste, gdy popatrzymy na inne grupy systematyczne. Niektóre gady i płazy starzeją się, inne nie. Podobnie ryby, stawonogi, grzyby czy wspomniane wyżej stułbiopławy. Oznacza to, że paradygmat jednej uniwersalnej ścieżki starzenia się organizmów na naszej planecie musi odejść do lamusa.

Czy starzenie się rzeczywiście jest nieuniknione? Czy zostaliśmy zaprogramowani, aby się zestarzeć, a w końcu umrzeć? Większość naukowców badających ewolucję starzenia się uważa, że może być ono ubocznym skutkiem innych procesów biologicznych i ewolucyjnych, a nie celem samym w sobie. Zapewne stało się to przypadkiem. Taki kaprys natury. Dobre rozwiązanie na daną chwilę. Dotyczy ono nie tylko ludzi, lecz także wielu innych organizmów. Najprawdopodobniej niestarzenie się było czymś naturalnym dla naszych odległych przodków.

Istnieją jednak takie organizmy, u których proces starzenia się wygląda na zaprogramowany. Należą do nich np. rośliny jednoroczne, ale chyba najbardziej spektakularnym przykładem są jętki jednodniówki i łososie pacyficzne. Gody jętek potrafią być bardzo widowiskowe. Miliony samców wirują w tańcu godowym, tworząc ogromny obłok, w który wlatują samice. Po kopulacji samce giną, samice zaś mogą żyć jeszcze kilka dni. Zdarza się, że po rójce ciała martwych jętek pokrywają fragment ziemi niczym groteskowy dywan.

Podobnie wyjątkowo starzenie się wygląda u łososi pacyficznych. Jego przebieg jest równie błyskawiczny. Zwierzęta te większość swojego życia spędzają w ocea­nie, lecz jak na ryby dwuśrodowisko­we przystało, na tarło powracają do rzeki, w której przyszły na świat. Drogę do domu odnajdują po zapachu. Płyną pod prąd, są więc ogromnie wyczerpane. Gdy docierają na miejsce, po krótkim akcie prokreacji wszystkie masowo giną.

Teorie

Istnieje szereg teorii wyjaśniających przyczyny starzenia. Jedna z bardziej znanych koncepcji uznaje, że jest to efekt rozmnażania się. Umieramy, aby zrobić przestrzeń do życia dzieciom i wnukom. Rodzenie dzieci jest również niezwykle obciążające. Zasoby można zużywać na reperację własnego ciała albo na potomstwo. To swoisty ewolucyjny kompromis.

Przynajmniej tak było dawniej. Ludzie zaczynają przeciwstawiać się ewolucji. Dziś medycyna i standard życia powodują, że kobieta, która decyduje się na więcej niż jedno dziecko, żyje dłużej niż kiedyś. Warunek? Jak dowodzą naukowcy z University of California, pierwsze dziecko powinna urodzić po 25. roku życia. Pamiętajmy, że to tylko ogólne wnioski z badań przeprowadzonych w dużej grupie kobiet ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i nie można traktować późnego macierzyństwa jako uniwersalnego sposobu na długie życie w odniesieniu do każdej kobiety czy samicy zwierząt. U innych gatunków nie zawsze wczesne oraz intensywne płodzenie potomstwa musi się przekładać na krótsze życie. Kosy – czarne (samce) i ciemnobrązowe (samice) ptaki z pomarańczowymi dziobami, dobrze znane z miejskich parków i ogrodów – wcześnie przystępujące do lęgów wcale nie żyją krócej niż te zaczynające się rozmnażać później. Choć samice, które wcześniej miały potomstwo, szybciej traciły zdolności do składania większej liczby jaj w dalszym życiu, co ­dowodzi, że szybciej się starzały. Coś za coś.

Inna interesująca teoria wskazuje, że za proces starzenia się odpowiada stres oksydacyjny. Wszyscy zapewne słyszeli o mających złą sławę wolnych rodnikach. Nie są pożądane w naszych organizmach, ponieważ prowadzą do uszkodzenia komórek. Oczywiście jesteśmy wyposażeni w mechanizmy pozwalające nam się zabezpieczać, ale z czasem ulegają one osłabieniu. Wolne rodniki powstają w procesie oddychania, a oddychamy tym więcej, im więcej się ruszamy. Gdy częściej uciekamy przed drapieżnikami albo biegniemy w maratonach, tym szybciej zużywa się nasze ciało, bo potrzebujemy do tego więcej tlenu. Sport to zdrowie, jednak tylko ten niezbyt intensywny.

Sposób na długie życie

Miliarderzy z Doliny Krzemowej inwes­tują ogromne pieniądze w start-upy, które prowadzą badania nad tym, jak wydłużyć ludzkie życie. Niektórzy najbogatsi inwes­torzy zapowiadają, że osiągną wiek nawet 500 lat i staną się najdłużej żyjącymi kręgowcami na Ziemi. Nie wiadomo, czy im się to uda, ale powinni pamiętać, że muszą mierzyć się z prawdziwym rekordzistą pod tym względem – rekinem arktycznym z ciemnych i zimnych wód Oceanu Arktycznego. Ryby te żyją nawet 500 lat. Równie trudno będzie przeżyć najdłużej żyjącego bezkręgowca, czyli zamieszkującego zimne słone wody małża o nazwie cyprina islandzka. Najstarszy osobnik tego gatunku dożył 507 lat. Nic dziwnego, stworzenia te wykazują wyjątkową odporność na stres oksydacyjny. Ludzie raczej nie mają takich zdolności. Czy w związku z tym im się powiedzie?

Żadne stworzenie nie wygra jednak z topolą osikową z Ameryki Północnej, którą uważa się za najstarszy i największy organizm na naszej planecie. Kolonię tych drzew nazwano Pando. Zajmuje ona powierzchnię ponad 40 ha, a jej wiek szacuje się na około 16 tys. lat. Choć wygląda jak las, to wszystkie drzewa – a jest ich około 47 tys. – połączone są ze sobą korzeniami i tworzą w rzeczywistości jeden gigantyczny organizm. Każde z nich jest takie samo pod względem genetycznym.

Instytucja babci

Starość ma swoje zalety. Chociaż wiele zwierząt rozmnaża się do końca swojego życia, istnieją też takie, u których w przypadku samic proces ten się zatrzymuje. Ten etap nazywamy menopauzą lub przekwitaniem. Występuje on nie tylko u ludzi, lecz także wśród orek, narwali, białuch arktycznych oraz grindwali krótkopłetwych.

Najprawdopodobniej to za sprawą instytucji babci wydłużyło się nasze życie. Babcie przejmowały opiekę nad dziećmi odstawionymi od piersi matki, która dzięki temu mogła ponownie zajść w ciążę. Z ewolucyjnego punktu widzenia wygrywały obie, ponieważ lokowały swoje geny w większej liczbie potomków. Dzieci, które pozostawały dłużej pod opieką babci, później dojrzewały i stawały się dorosłe. Do tego potrzebne było dłuższe życie. Poza tym babcie przez lata gromadziły ogromną wiedzę, pomocną w wychowaniu potomstwa. Starsze, doświadczone kobiety przekazywały córkom informacje, gdzie znaleźć pożywienie, jak karmić piersią swoje pierwsze nowo narodzone dziecko, jak się nim opiekować i jak mu pomóc w razie kłopotów. Pośredniczyły również w rozwiązywaniu konfliktów w grupie, bo doskonale znały jej członków i panujące między nimi relacje. To była bezcenna wiedza.

Nie tylko ludzie mają babcie. Odgrywanie tej roli jest szczególnie widoczne w społecznościach osiadłych orek pacyficznych. Stadu przewodzi najstarsza samica, która przez całe życie (mogące trwać nawet do 80 lat) otacza się synami i córkami oraz ich potomstwem. Nie odchodzą oni od grupy. To dzięki temu pokrewieństwu najstarsza samica nie musi rozmnażać się do końca swoich dni. Zamiast tego może zająć się opieką nad mniej doświadczonymi osobnikami w grupie i ustąpić pola do wydawania potomstwa młodszym i sprawniejszym. Staje się babcią. Ma też wtedy czas na kierowanie stadem i jego obronę. Okazuje się, że młode wychowywane w obecności starszych orek mają większe szanse na przeżycie. Bez nich są 4,5 razy bardziej narażone na śmierć. Poza tym jeśli seniorka nie przeszła jeszcze menopauzy, a opiekuje się własnym dzieckiem, ryzyko śmierci wnuków jest 1,5 raza wyższe niż w przypadku tych młodych, których babcie przeszły już menopauzę. Babcie orki skuteczniej polują, a potem dzielą się posiłkiem, zwłaszcza ze swoimi wnukami. Dodatkowo uczą pozostałe osobniki polować, wskazują najlepsze łowiska, prawdopodobnie znają inne grupy orek i wiedzą, jak unikać konfrontacji, a kiedy walka jest nieunikniona, wspierają swoich synów. I tak przez całe ich życie.

Ewolucja nie ma jednego prostego przepisu na śmierć. Może poprzedzać ją starość, ale nie musi. Niektórym organizmom pisany jest sędziwy wiek, inne zaś mogą całe życie cieszyć się… no właśnie – czym? Młodością? Czy można mówić o młodości, gdy nie ma starości? Badając stworzenia, które się nie starzeją, zapewne dużo nauczymy się o tym procesie i dzięki temu być może wydłużymy ludzkie życie. Gdyby jednak tak się stało, konsekwencje psychologiczne mogą okazać się trudniejsze do zniesienia i przezwyciężenia niż fizjologiczne. Czy bylibyśmy gotowi patrzeć, jak wszyscy wokół odchodzą? Lubię nasze ludzkie życie i wszystko, co się z nim wiąże. Nie chciałbym go za bardzo zmieniać.

Stał i węszył, potężnym łbem zwrócony w naszą stronę. Dzieliło nas tylko 200 m kamienistej plaży. Gdyby chciał, dopadłby nas w kilkanaście sekund. Miałem nadzieję, że nie będzie próbował, bo za nic w świecie nie chciałem do niego strzelać.

Niektóre zwierzęta mają nadzwyczajny status w kulturze popularnej i budzą w nas szczególne uczucia. Trudno mi sobie wyobrazić osobę, która po prostu nie lubi pingwinów. Ja sam, choć widziałem ich miliony, przy każdym kolejnym spotkaniu mimowolnie się do nich uśmiecham – tak samo jak 20 lat temu, gdy zobaczyłem je po raz pierwszy. Panda wielka też kojarzy nam się z czystą słodyczą, podobnie jak koala. A już młode foki i wydry morskie robią takie wrażenie, że nawet najtwardsi naukowcy (w końcu termin „słodkie zwierzątko” zupełnie nie przystoi w naukowym dyskursie) twierdzą, że mają one „wyjątkowo wysoki współczynnik przytulności” (ang. exceptionally high cuddle factor), o czym dowiedziałem się kiedyś z artykułu o tych drugich. Z kolei tygrysy, lwy czy wilki budzą nasz zachwyt i szacunek, często doprawiony odrobiną lęku.

Wśród tych wszystkich popkulturowych ikon chyba tylko niedźwiedź polarny roznieca uczucia tak kompletnie oderwane od tego, kim w rzeczywistości jest. Postrzegamy go jako wielkiego białego misia, przerośniętą pluszową zabawkę, pociesznego słodziaka. Tymczasem jest to największy ssak drapieżny wędrujący po lądzie i najbardziej mięsożerny ze wszystkich niedźwiedzi. Gdybyśmy wybrali najstraszniejszego tygrysa, najogromniejszego lwa i najsilniejszego wilka, to duży niedźwiedź polarny ważyłby więcej niż ci trzej razem wzięci. I każdemu z nich mógłby dać tęgiego łupnia.

Według ewolucyjnych standardów niedźwiedź polarny jest stosunkowo młodym gatunkiem. Najstarszą jednoznaczną jego skamieniałością jest znaleziona w 2004 r. na Svalbardzie żuchwa, której wiek ocenia się na około 110–130 tys. lat, co znaczy, że jako ludzie rzekomo rozumni jesteśmy od tych imponujących drapieżników prawdopodobnie starsi. Trzeba jednak pamiętać, że kopalne okazy niedźwiedzi polarnych są bardzo rzadkie, bo zwierzęta te znaczną część życia spędzają na zamarzniętym oceanie, więc ich ciała najczęściej znikają w lodowatych głębinach. Niedźwiedź polarny jest do tego stopnia związany z oceanem, że powszechnie uważa się go za ssaka morskiego, co znajduje odbicie w jego nazwie łacińskiej: Ursus maritimus, czyli niedźwiedź morski. Zwykle jednak porusza się po twardym podłożu, a najchętniej po lodzie, polując na foki, które stanowią podstawę jego wyżywienia.

Raczej kremowy

Najbliższymi krewniakami niedźwiedzi polarnych są niedźwiedzie brunatne. Jak to ujął Christian Kempf, autor jednej z monografii tego gatunku, sto kilkadziesiąt tysięcy lat temu pewien niedźwiedź brunatny, być może północnoamerykański grizzly albo jakiś osobnik z Europy czy Azji, właśnie szykował się do zimowego snu, gdy zauważył leżącą na lodzie fokę. Poszedł, zjadł ją i wiedział, że to było dobre. Po czym dostrzegł nieopodal kolejną i postanowił nie spać, tylko korzystać dalej z tej obfitości. Może Kempf ujął to odrobinę inaczej, ale właściwie jest to dosyć trafny opis tego, jak prawdopodobnie powstały niedźwiedzie polarne – które rzeczywiście są aktywne przez cały rok (w zimowy sen zapadają jedynie ciężarne samice).

Analizy genetyczne odsuwają ten moment specjacji, czyli rozdzielenia się dwóch linii ewolucyjnych i wyłonienie się odrębnych gatunków, w nieco dalszą przeszłość. Wydarzyło się to jednak na tyle niedawno, że oba gatunki nadal mogą się krzyżować, wydając płodne potomstwo. Nie znamy ani jednego przypadku takiej hybrydyzacji z Azji czy Europy, ale w Ameryce Północnej po raz pierwszy krzyżówkę niedźwiedzia polarnego z grizzly odnotowano w 2006 r. Nieszczęsne zwierzę zostało, oczywiście, natychmiast zastrzelone przez dzielnego myśliwego, bo nie reprezentowało żadnego z dwóch zmieszanych gatunków, więc nie istniały formalne przepisy, które mogłyby je chronić. Później jednak pojawiło się takich hybryd jeszcze kilka i doczekały się nawet własnej nazwy, a właściwie dwóch: „pizzly”, jeśli ojciec był niedźwiedziem polarnym, a matka grizzly, i „grolar” – w układzie odwrotnym.

Uwielbiamy definicje, ponieważ bezpieczniej czujemy się w świecie, w którym wszystko jest schludnie zaszufladkowane. Niestety przyroda okazuje się dużo bardziej złożona, niżbyśmy chcieli, i gdyby miała nos, to w nim miałaby nasze definicje i ścisłe podziały. Pamiętamy ze szkoły, że oddzielne gatunki się nie krzyżują, a już na pewno nie powinny wydawać płodnego potomstwa. Gdyby uporczywie trzymać się tej definicji, to nie moglibyśmy uznać niedźwiedzi polarnych i brunatnych za gatunki odrębne. A jednak odróżniamy je od siebie na pierwszy rzut oka. Polarne są większe (tylko niedźwiedzie z wyspy Kodiak w pobliżu Alaski czasem dorównują im rozmiarami), mają bardziej wydłużone czaszki, dłuższe kły i pazury, co stanowi zestaw przystosowań do bardziej drapieżnego trybu życia. No i są prawie białe, choć w rzeczywistości ich futro jest raczej kremowe czy wręcz żółtawe.

Ten kamuflaż na śniegu i wśród zwałów morskiego lodu bywa na tyle skuteczny, że badacze mają często problemy z ich wypatrzeniem. Od czegóż jednak technologia? W latach 80. XX w. któryś z naukowców powziął szczwany plan, żeby szukać niedźwiedzi polarnych za pomocą urządzeń wykrywających promieniowanie cieplne. Nic z tego nie wyszło, ale przy okazji powstał jeden z moich ulubionych obrazków: na fioletowym tle widać bardzo niewyraźny zarys niedźwiedziej sylwetki z trzema czerwonymi plamami na pysku i dwiema, mniej wyraźnymi, nieco wyżej. Okazało się, że niedźwiedzie polarne mają tak doskonale izolujące futro, że w podczerwieni są równie niewidoczne jak w świetle widzialnym! Praktycznie nie emitują ciepła na zewnątrz – z wyjątkiem oczu, nosa i wnętrza małżowin usznych.

W toku ewolucji wykształciły się u nich także sprytne mechanizmy rozgrzewania się. Skóra niedźwiedzi polarnych jest prawie czarna, przez co przyciąga promieniowanie Słońca. (Przez pewien czas funkcjonowała nawet teoria, że puste w środku włosy niedźwiedziej sierści działają jak światłowody kierujące promienie prosto do skóry, ale hipoteza ta – choć atrakcyjna – została w końcu odrzucona). W słoneczne dni niedźwiedzie potrafią się tak rozgrzać, że muszą pozbyć się części ciepła. Niestety ich futro bardzo to utrudnia, dlatego często widujemy je, jak jeżdżą brzuchem po lodzie i śniegu, by proces wychładzania przyśpieszyć. Takie tarzanie się sprzyja również utrzymaniu futra w czystości.

Scenki z życia niedźwiedzi polarnych udokumentował (z zachowaniem odpowiedniej odległości) autor tekstu Mikołaj Golachowski. Zdjęcia powstały w latach 2007 i 2015 w drodze na biegun północny i w Kanadzie.
Scenki z życia niedźwiedzi polarnych udokumentował (z zachowaniem odpowiedniej odległości) autor tekstu Mikołaj Golachowski. Zdjęcia powstały w latach 2007 i 2015 w drodze na biegun północny i w Kanadzie.
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski

Z kijkiem na olbrzyma

Wróćmy zatem na kamienistą plażę z początku tej opowieści. Przed każdym lądowaniem w Arktyce przyglądamy się dokładnie miejscu docelowemu przez lornetki, próbując wśród plam białego śniegu znaleźć podejrzanie kremową bryłę. Wszystko w kolorze masła wymaga dokładnej inspekcji. W najczęściej odwiedzanych miejscach wiemy już, gdzie znajdują się niedźwiedziopodobne głazy o nieco bardziej żółtawym zabarwieniu niż inne. Kiedy niczego podejrzanego nie widać, na brzegu lądują uzbrojeni zwiadowcy i sprawdzają teren dokładniej. Tym razem też wszystko odbyło się zgodnie z procedurami – niedźwiedzi nigdzie nie było, więc rozstawiliśmy wartowników i wartowniczki w kilku wyższych punktach, po czym zaczęliśmy transportować na miejsce turystów.

Właśnie przyglądaliśmy się spokojnie wypoczywającym morsom, gdy z mostka odezwał się nasz ornitolog Noah, krzycząc przez radio: „Niedźwiedź! Niedźwiedź przepłynął właśnie fiord i wylazł na brzeg 200 m od was!”. W Arktyce rozglądamy się nieustannie, więc zauważyłem go praktycznie w tej samej sekundzie, kiedy rozbrzmiał ten alarm. Moja grupa była najbliżej. Patrzyłem z niepokojem, jak ogromne, muskularne cielsko wdrapuje się na skały i zaczyna lustrować okolicę. Na szczęście nie był nami zainteresowany, powoli odwrócił się i poszedł w drugą stronę. Nie czekaliśmy jednak na jego decyzję – z karabinami w gotowości zarządziliśmy natychmiastową ewakuację z plaży.

Z tego popołudnia wyciągnąłem kilka lekcji. Po pierwsze na pewno nie można w takim miejscu poczuć się zbyt bezpiecznie i zaniechać czujności, to oczywiste. Po drugie jako ludzkość nie bardzo zasługujemy na arogancki przydomek sapiens. Zamiast szybko i sprawnie się stamtąd wynosić, część gości chciała jeszcze zostać przy morsach, a niektórzy wręcz odwrócili się, żeby fotografować „misia”. Rozumiem, że czuli się trochę jak w ogrodzie zoologicznym, bo morsy tak spokojnie leżały, ale powinni wiedzieć, że jednak to nie zoo. A po trzecie zawsze mnie zdumiewa to, jak zachowuje się nasz organizm w sytuacji zagrożenia. Ewakuację przeprowadziliśmy sprawnie, szybko i spokojnie, dopiero na statku zacząłem się cały trząść i minęło jakieś pół godziny, zanim adrenalina przestała dawać o sobie znać.

Nie wiem, co by się stało, gdyby niedźwiedź postanowił nas wtedy zaatakować. Choć przeszedłem wiele szkoleń, nigdy nie chciałbym się przekonać, czy w decydującym momencie potrafię użyć broni. Nie podoba mi się nawet to, że w ogóle muszę z nią chodzić. Ale w rejonie Svalbardu jest to obowiązkowe, praktycznie co roku zdarzają się tu tragiczne w skutkach spot­kania z niedźwiedziami. W ich wyniku ludzie giną często, a niedźwiedzie – zawsze, mimo że to one są tu u siebie.

Nie musi tak jednak być. Nikita Ovsyannikov jest jednym z najlepszych znawców niedźwiedzi polarnych na świecie. Bada je od ponad 30 lat na Wyspie Wrangla. Jest też profesorem mojej ulubionej dziedziny nauki, czyli ekologii behawioralnej, która zgłębia, dlaczego zwierzęta zachowują się tak, a nie inaczej. Od wielu lat to również mój kolega z pracy i od wielu lat go podziwiam. W arktycznych kręgach jest znany jako „Nick the Stick”, czyli „Nikita kijek”, ponieważ nigdy nie nosi broni palnej, tylko chodzi z dużym drągiem. Kiedy zaczynał pracę w Arktyce, postanowił, że nie zamierza w jakiejkolwiek sytuacji strzelać do tych zwierząt, bo to one są u siebie, a on je odwiedza z własnej woli. Jako znawca zachowań i motywacji uznał, że tak jak każdy drapieżnik niedźwiedź polarny jest jednocześnie ciekawski i ostrożny. Drapieżniki muszą szukać nowych możliwości, a zarazem powinny uważać, żeby nie dać się zranić, bo to uniemożliwiłoby im polowanie. Dlatego Nikita stwierdził, że jeśli jednoznacznie da niedźwiedziowi sygnał, że nie jest ofiarą, władca Arktyki nie będzie go zaczepiał. Nie jest on żadnym wielkoludem, to raczej drobny mężczyzna, ale sprawia wrażenie, jakby był (choć niezbyt dokładnie) wyciosany z drewnianego pieńka. Widziałem go w akcji wśród uchatek antarktycznych. Gdy szarżował nań wielki, wściekły samiec, Nikita pokazał, czym jest komunikacja niewerbalna. Inne zwierzęta, poza nami, są na nią dużo bardziej wyczulone, bo nie mogą szczegółowo porozumiewać się werbalnie. Potrafię sobie poradzić z 200-kilogramową uchatką uzbrojoną w wielkie kły, jednak muszę zwykle unieść ręce lub jej głośno naubliżać, korzystając z faktu, że na ogół jestem jedynym Polakiem w okolicy. Uchatki antarktyczne – jak się przekonałem – doskonale rozumieją polskie przekleństwa. Ale Nikita po prostu stał i w decydującym momencie wykonał jedynie krótki gest, wyrzucając ramiona w przód. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby samiec uchatki tak szybko przed kimś uciekał.

zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski

Z podobną skutecznością Nikita potrafi za pomocą mowy ciała zakomunikować niedźwiedziom, że nie warto z nim zadzierać. Jeśli mimo to drapieżnik za bardzo się zbliży, mój kolega dźga go lekko kijem w pierś, bo – jak twierdzi – one „bardzo tego nie lubią; boją się takich szpiczastych, długich przedmiotów, pewnie im się kojarzą z kłami morsów”. Jeżeli drąg nie zadziała, „Nick the Stick” sięga po środek ostateczny, czyli gaz pieprzowy, który dla niedźwiedzi nie jest wprawdzie groźny, lecz bardzo nieprzyjemny. Według Nikity gaz ma także tę ogromną przewagę nad bronią palną, że niedźwiedzie uczą się go unikać i mogą później przekazać tę mądrość swoim młodym (trzeba tylko pamiętać, w której kieszeni nosi się gaz). Po kontakcie z bronią nie mają już ku temu okazji. Co więcej, operując nią, wysyłamy zwierzęciu sprzeczne sygnały: podnosimy ją do oka, opuszczamy, znowu podnosimy – to wszystko zwiastuje naszą niepewność. A ta odczytywana jest jako strach, czyli zaproszenie do polowania na nas. Nikita miał w swoim życiu ponad 4 tys. spotkań z niedźwiedziami, a tylko cztery razy musiał użyć gazu i wszystkie te sytuacje, jak twierdzi, wynikały z jego głupich błędów – a to leżał zbyt długo, filmując je, a to wycofywał się zbyt prędko, jakby uciekał. Niesamowite, że można swoją teoretyczną wiedzę o zachowaniach zwierząt tak odważnie i skutecznie stosować w praktyce.

Niedźwiedzie życie

Kiedy w życiu niedźwiedzi wszystko dobrze się układa, samce starają się o względy samic od wiosny do połowy lata. Na przełomie listopada i grudnia ciężarne samice wchodzą do przemyślnie skonstruowanych gawr, którymi najczęściej są jamy wykopane w zaśnieżonym zboczu góry i wyposażone w komin wentylacyjny. Przyszłe matki kwaterują się tam, a w okolicach stycznia rodzą śliczne, niespełna kilogramowe bobaski. Co ciekawe, samica w tym czasie śpi, a gdy się wybudza na przełomie lutego i marca, młode są już podrośnięte i gotowe do zabawy. Nic, tylko pozazdrościć. Na wios­nę niedźwiedzica wykopuje się z gawry i szybko musi zdobyć pożywienie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, młode będą z nią przez niemal trzy lata. Ma to ciekawe implikacje, bo każda samica może myśleć o kolejnym miocie jedynie raz na trzy lata, czyli w każdym sezonie rozrodczym gotowych na rozmnażanie się samic jest zaledwie jedna trzecia – pozostałe zajęte są wychowywaniem młodych. Oznacza to, że choć w populacji jest mniej więcej tyle samo samców co samic, to tzw. operacyjne proporcje płci są takie, że samców jest trzykrotnie więcej. Dlatego pojawia się pomiędzy nimi zajadła konkurencja, a żeby w niej sobie radzić, dorastają do ogromnych rozmiarów. Zwykle ważą około 700 kg i mierzą około 3 m długości, ale największy upolowany osobnik ważył 1002 kg przy 3,4 m długości. Samice są ponad dwukrotnie mniejsze.

Dorosłości dożywa tylko niewielka część młodych. Wcześniej większość umiera z głodu, ginie w wypadkach lub zostaje upolowana przez jakiegoś wygłodniałego samca. Dorosłe niedźwiedzie mogą stracić życie w walce z innym osobnikiem albo z morsem. Jeśli jednak nic takiego się nie stanie, dożywają ponad 30 lat. Oczywiście rozkręcająca się katastrofa klimatyczna znacząco wpływa na przeżywalność niedźwiedzi. Lodu morskiego jest coraz mniej, coraz później się on też formuje jesienią i coraz wcześniej znika na wiosnę. Te niezwykłe zwierzęta mogą przeżyć nawet kilka miesięcy, głodując i czekając na poprawę warunków, ale obecnie to oczekiwanie staje się już dla nich zbyt długie. Do tego dochodzą zanieczyszczenia, które w tkankach niedźwiedzi – jako drapieżników szczytowych [na końcu łańcucha pokarmowego – przyp. red.] – niebezpiecznie się kumulują.

Szacuje się, że w wyniku działania tych czynników obecna światowa populacja niedźwiedzi polarnych, oceniana na 22–31 tys. osobników, zostanie do 2050 r. zredukowana o około 70%. Sytuacja jest więc poważna, a mimo to niedźwiedzie wciąż zabijane są przez myśliwych – to główna przyczyna śmierci dorosłych zwierząt! Polują Inuici, ale nie tylko. Można dyskutować, czy inuickie łowy są rzeczywiście tradycją wartą kontynuacji, bo poza jedną grupą, żyjącą 10 tys. lat temu na niewielkiej wyspie u wybrzeży Syberii, żadna lokalna społeczność nigdy nie była zależna od niedźwiedzi polarnych i wszędzie stanowiły one co prawda pożądany, ale niekonieczny dodatek. Niestety jednak Inui­ci mają prawo odsprzedawać swoje przydziały na odstrzał niedźwiedzi, przez co najkrwawsze żniwo zbierają komercyjne polowania przybywających z południa łowców trofeów. Uważam to za odrażające.

Morten Jørgensen w niezbyt grubej, choć bardzo treściwej książeczce Polar ­Bears on the Edge: Heading for Extinction while Management Fails (Niedźwiedzie polarne na krawędzi. Droga do wyginięcia przy wad­liwym zarządzaniu) podkreśla, że liczebność populacji w miejscach, gdzie wciąż można na niedźwiedzie polować, jest przeszacowywana ze względu na migracje zwierząt. W odróżnieniu od swoich ciemniejszych kuzynów niedźwiedzie polarne nie są terytorialne i swobodnie wędrują w poszukiwaniu pokarmu. Dlatego z okolic nienadających się do życia przenoszą się do miejsc chwilowo lepszych, w których faktycznie mogą sprawiać wrażenie, że jest ich więcej. Ale wniosek, że można do nich w związku z tym bezkarnie strzelać, jest całkowicie błędny. Dziwi tylko, że wiele największych organizacji zajmujących się ekologią, takich jak WWF, wciąż sprzeciwia się objęciu niedźwiedzi polarnych pełną ochroną – rzekomo po to, by pielęgnować rodzime tradycje. W efekcie co roku zabija się około tysiąca tych zwierząt.

Czy gdybyśmy położyli kres polowaniom, gatunek ten byłby w stanie przetrwać klimatyczną katastrofę? W niedługich dziejach swojej ewolucji niedźwiedzie polarne zdążyły się wykazać wyjątkową plastycznością. Już kilka zmian klimatu przetrwały. Niewątpliwie pomogła im w tym wysoka inteligencja. Naukowcy niedawno przyznali, że znane od ponad stu lat inuickie opowieści o tym, że niedźwiedzie używają narzędzi, mogą być prawdziwe. Okazuje się, że podczas polowania na wielkie i silne morsy niedźwiedzie rzucają w nie czasem bryłami lodu lub zrzucają im na głowę kamienie, żeby je kulturalne ogłuszyć czy nawet zabić. W zeszłym roku świat obiegły sensacyjne nagrania z polskiej stacji arktycznej w Hornsundzie na Spitsbergenie – po raz pierwszy w historii sfilmowano niedźwiedzia polującego na renifera w nowy sposób. Niedźwiedzie są szybkie, ale na lądzie renifery okazują się szybsze. Jednak tym razem (i jeszcze kilka razy później) drapieżnik zagonił ofiarę na wąski cypel, zmuszając ją do wejścia do morza. A tam już renifer nie miał szans.

Specjalistki i specjaliści od ochrony przyrody słusznie twierdzą, że jeśli nie uda się nam ocalić tych kilku najbardziej ikonicznych gatunków, z których część wymieniłem na początku artykułu, to inne organizmy, które nie budzą w nas tak silnych emocji, mają jeszcze mniejsze szanse. Nienawidzę myśli, że kiedyś miałbym na spot­kaniach w szkołach i przedszkolach opowiadać o niedźwiedziach polarnych w czasie przeszłym. Zmieniający się drastycznie świat wywiera ogromną presję na te nadzwyczajne zwierzęta, a z pewnością nie pomagamy im przetrwać, polując na nie.

Kiedyś spotkałem na statku człowieka, który zastrzelił niedźwiedzia polarnego dla trofeum. Jak sam twierdził, osobnik ten już był stary, nie rozmnażał się i nie miał dla populacji żadnego znaczenia. Łowca trofeów usłyszał to oczywiście od przewodników żywo zainteresowanych jego pieniędzmi. Jako przewodnik turystyczny mam dużą wprawę w traktowaniu moich gości uprzejmie. Uważam, że pokazywanie ludziom dzikich, wyjątkowych i zagrożonych zagładą miejsc może pomóc je ocalić. Wtedy jednak nie wytrzymałem. Nie skomentowałem jego przechwałek, tylko spojrzałem na niego i zapytałem, ile ma lat. Był dobrze po siedemdziesiątce i aż spurpurowiał z oburzenia. Z pewnością nie było to z mojej strony uprzejme pytanie, ale go nie żałuję.

zdjęcie: Mikołaj Golachowski
zdjęcie: Mikołaj Golachowski