Czułość, bezinteresowność, akceptacja to tylko niektóre z bezcennych elementów międzypokoleniowej wymiany darów. W spotkaniu najstarszych z najmłodszymi przeżywany czas rozciąga się w obu kierunkach naraz, jednym ofiarowując przeszłość, drugim – przyszłość.
Wiszący w Luwrze Starzec i chłopiec, którego autorem jest Domenico Ghirlandaio, to bodaj najpiękniejsze w światowej sztuce przedstawienie więzi łączącej pokolenia najstarsze i najmłodsze. Olejny obraz, namalowany na desce, przedstawia mężczyznę o siwych włosach, poprzecinanym zmarszczkami czole i nosie zdeformowanym przez chorobę. Starzec trzyma w ramionach małego chłopca. Postacie wpatrują się w siebie z miłością i zatroskaniem; mężczyzna lekko się uśmiecha, chłopiec natomiast jest poważny, ale spod czapeczki wysypują mu się figlarnie jasne, długie loki. Policzki ma gładkie, a jego nos i usta są proporcjonalne, co stanowi przeciwwagę dla zniekształconej twarzy starca.
Obraz powstał prawdopodobnie już po śmierci mężczyzny – zachował się bowiem szkic autorstwa Ghirlandaia, który przedstawia tę samą twarz, tylko z zamkniętymi oczami. Artysta na obu wizerunkach oddał ją tak dokładnie, że dziś możemy bez żadnych wątpliwości stwierdzić, na jaką chorobę cierpiał sportretowany. Nie to jednak jest najważniejsze. Włoskiemu mistrzowi udało się bowiem utrwalić coś, co jest niesłychanie trudne do uchwycenia i przedstawienia: oto w spojrzeniu wnuka zdeformowana twarz dziadka zostaje przemieniona, staje się niemal piękna, choć żaden szczegół przecież nie znika. Chłopiec kocha dziadka takiego, jaki on jest, również z tym, co w oczach innych wydaje się brzydkie i co stanowi znak upływającego czasu. Gest malca, który kładzie drobną dłoń na piersi mężczyzny, można odczytać jako chęć zatrzymania tej chwili: dla wnuka śmierć nie istnieje, dziadek jest wieczny, będzie przy nim zawsze.
Oczywiście można ten obraz potraktować po prostu jako medytację o przemijaniu. Artysta nie bez powodu umieścił w tle okno, za którym widać alegoryczny pejzaż: dwie góry, z których jedną porasta bujna roślinność, a druga jest nagą skałą. Między wzniesieniami wije się szeroka, pusta droga – symbol życia, które zmierza od narodzin ku śmierci, lecz nie biegnie prosto, tylko meandruje, tak by człowiek miał czas oswoić się z tym, co czeka go u celu. Ale uwagę patrzących przykuwa przede wszystkim pierwszy plan. Artysta tak ustawił obie postaci, że trudno nie przejąć się tym, co się między nimi dzieje. Ciekawe, że umieściwszy w centrum obrazu oszpecony nos starca, jednocześnie główną linią w całym przedstawieniu uczynił tę łączącą jego oczy z oczami wnuka. Przechodzi ona też przez środek obrazu i decyduje o tym, że cała scena, choć melancholijna (to w końcu wspomnienie kogoś, kogo nie ma już na tym świecie), nabiera w sumie pogodnego charakteru.
I jeszcze jeden ważny element: komentujący obraz zwracają uwagę na fizyczne podobieństwo obu postaci. Nie jest ono zrazu oczywiste, ale gdy przyjrzeć się uważniej – tak jak patrzy chłopiec, ignorujący widoczne na twarzy mężczyzny zmarszczki i oszpecenia – trudno nie zauważyć, że mamy do czynienia z dziadkiem i wnukiem. Nie tylko zatem wzajemna miłość i przywiązanie, lecz także podobieństwo sprawia, że czas w tej scenie staje się przypadłością bez znaczenia: wnuk rozpoznaje w sobie dziadka, dziadek będzie żył dalej we wnuku.
To, co się dzieje z czasem w spotkaniu odległych od siebie pokoleń, można opisać jedynie metaforami. Chodzi naturalnie o czas przeżywany – to, jak przeżywamy w czasie siebie oraz innych – a nie o czas odmierzany przez zegary i porządkowany za pomocą kalendarzy. Dla ludzi w podeszłym wieku wraz z pojawieniem się wnucząt życie zaczyna się niejako po raz trzeci. Zdaniem francuskiego filozofa Jeana Améry’ego jedną z oznak starzenia się jest to, że w spojrzeniach innych ludzi człowiek nie widzi własnej przyszłości: nikt nie pyta go już, co będzie robił, społeczeństwo daje mu do zrozumienia, że żadna zmiana nie jest możliwa ani nawet oczekiwana. Nawiasem mówiąc, Améry pisał te gorzkie słowa, mając 55 lat – w wieku, w którym jestem… Jednak gdy pojawiają się wnuki, przyszłość zdaje się na powrót otwierać. Oczywiście ciało człowieka nie staje się silniejsze i nie zostaje cudownie uzdrowione. Mimo to wychylenie w przyszłość jest czymś realnym i głęboko odczuwanym; nieprzypadkowo poeci romantyczni zwracali się do „późnych wnuków”, symbolicznego potomstwa, spodziewając się, że dopiero ono ich zrozumie i podejmie dzieło, którego nie zdołali dokończyć.
Ale zmiana w przeżywaniu czasu ma również drugi aspekt, znów opisywalny tylko metaforą: w spotkaniu z babciami i dziadkami wnuczki i wnukowie mają okazję przedłużyć swoje życie wstecz. Oto jest na świecie ktoś, kto żył na długo przedtem, zanim się pojawiłem/pojawiłam, i jednocześnie ten ktoś jest cząstką mnie – żyje zarówno obok mnie, jak i we mnie. Dziecko nie umiałoby oczywiście wytłumaczyć, co to znaczy „na długo przedtem”, ani wyobrazić sobie, czym jest owa „cząstka”. Niemniej z twarzy babci lub dziadka, z tego, co słyszy od nich i o nich, potrafi tę wiedzę przyswoić: przeszłość to odległa planeta, ale planeta, na której – w zagadkowy, paradoksalny sposób – już kiedyś byłem/byłam.
Wiem, że miałem wielkie szczęście, które nie wszystkim jest dane: poznałem moich dziadków i babcie, mogłem spędzać u nich wakacje, a nawet spać obok nich w jednym łóżku. Pamiętam nie tylko ich twarze, lecz także zapach, głos i dotyk. Pamiętam chrapliwy oddech dziadka Józefa, kiedy był chory, i dłoń babci Marii, która masowała mój obolały po zjedzeniu zielonych porzeczek brzuch. Pamiętam, jak dziadek Wincenty wyprowadzał krowę z obory i jak babcia Mila wychyliła się z pościeli, żeby mnie powitać słowami: „Z pana Wojciecha będzie pociecha”. Wszyscy byli dla mnie dobrzy, co – jak się później dowiedziałem – nie jest regułą. Mnie jednak trafili się właśnie tacy: prości, pracowici i kochający.
Mówi się, że miłość babć i dziadków do wnucząt jest bezwarunkowa. Ta na pewno taka była, bo nie wyznaczała nam żadnych zadań i nie rozliczała z ich wykonania. Stanowiła czystą afirmację: wystarczało jej, że istniejemy, że rośniemy, że przyjeżdżamy. Kiedy jednak babcia Maria mówiła: „Chłopcy, idźcie naścinać pokrzyw”, natychmiast któryś z wnuków łapał za koszyk i biegł za stodołę. Te pokrzywy babcia dodawała do ziemniaków przyrządzanych świniom; warzyły się potem na piecu tuż obok naszego obiadu, napełniając kuchnię charakterystycznym, nieco cierpkawym zapachem. Największą nagrodą było dla nas to, że czuliśmy się babciom i dziadkom potrzebni: mogliśmy podać im laskę albo okulary, nazbierać w sadzie jabłek na kompot czy przynieść wody ze studni. Cieszyliśmy się, kiedy przychodziła niedziela – wtedy pracy było mniej i znajdował się czas na opowieści. Tak właśnie przenosiliśmy się w przeszłość: kiedy dziadek Józef wracał do swego dzieciństwa, stawał się mną, a ja patrzyłem na świat jego oczami.
Argentyński dziennikarz Martín Caparrós, który próbował odtworzyć losy swoich dziadków – Żyda mieszkającego w Polsce i Hiszpana z okolic Grenady – zauważa, że w oczach wnuków dziadek to ktoś, kto przede wszystkim był „na początku rzeczy”. Kolejne pokolenia nie myślą o tym, kiedy dana rzecz pojawiła się po raz pierwszy, przyzwyczaiły się bowiem, że jest ona naturalną częścią ich otoczenia. Starsi pamiętają natomiast świat, w którym rzeczy było mniej albo były trudniej dostępne, niektóre dopiero powstawały, a inne szybko się zmieniały. W szopie obok drewnianego domu moich dziadków stała jeszcze lampa naftowa, która przypominała, że oboje większość życia przeżyli w świecie pozbawionym elektryczności. Caparrós wspomina opowieść swojego dziadka, który jako nastolatek widział po raz pierwszy lot samolotu: kiedy „bestia z drewna i materiału” z wysiłkiem uniosła się w powietrze, ludzie zaczęli się modlić, krzyczeć i płakać, a jeden z widzów stracił nawet przytomność. „Ja zaś – pisze Caparrós – kiedy byłem chłopcem jak on wtedy, dziesięcio-, dwunastoletnim, słuchałem go i zastanawiałem się, jak to jest […]: przeżywać początek rzeczy” (tłum. Marta Szafrańska-Brandt).
W eseju zatytułowanym po prostu Dziadkowie dziennikarz stawia też inne pytanie, które musi się pojawić, ilekroć zaczynamy myśleć o własnych korzeniach: w jaki sposób człowiek jest kontynuacją innych? Autora mniej interesuje, co w tej kwestii ma nam do powiedzenia genetyka, a bardziej to, jak nieznane i do pewnego stopnia obce – o dziadkach i babciach wszak więcej nie wiemy, niż wiemy – wkracza z przeszłości w nasze życie codzienne pod postacią rozmaitych nawyków, lęków czy uprzedzeń. Jego zdaniem ludzie starzy stanowią w oczach młodych jakby odrębny gatunek, a „dziadkowie to nieustający dowód istnienia tego gatunku, jego najbardziej podręcznikowi przedstawiciele”. A jednak choć wydają się tak inni, równocześnie nie sposób nie myśleć o tym, co nam przekazali, jaki ślad w nas pozostawili. Może „coś w nich” – zastanawia się Caparrós – mogłoby wytłumaczyć, dlaczego na przykład nasze poczucie humoru jest takie, a nie inne, dlaczego wychylając się przez okno albo poręcz, odczuwamy pokusę, by skoczyć, i czy przypadkiem nasza nadmierna ruchliwość nie jest konsekwencją faktu, że nasi przodkowie z powodu prześladowań musieli szukać nowej ojczyzny.
Spotkanie z najstarszymi sprawia, że czas najmłodszych rozciąga się wstecz – wydłuża się tak daleko, jak daleko sięga pamięć tych, którzy zechcą ofiarować im swoją przeszłość. Równocześnie dzieje się coś jeszcze: babcie i dziadkowie to jakby dodatkowi rodzice, tyle że starsi. Świadomość ich istnienia powoduje, że każde z rodziców w wyobraźni dziecka rozdwaja się czy może raczej podwaja. Więcej – jeśli mamy szczęście, dzięki babciom i dziadkom „dostajemy” też ciocie i wujków, kuzynki i kuzynów. W ten sposób nasz świat poszerza się i zarazem zapełnia osobami, z którymi wiąże nas coś innego niż przyjaźń czy koleżeństwo. Nawet jeśli kontaktujemy się z nimi rzadko lub wcale, wiemy, że ich związek z nami jest z góry określony i nie ulega zmianie. Jest to dość osobliwe uczucie: być częścią czegoś, czego nie wybraliśmy, co zastajemy. Owszem, możemy tę więź zignorować, a nawet się jej wyrzec, ale nigdy nie będziemy w stanie zerwać jej zupełnie. Istnieje bowiem zwornik w postaci babci i dziadka, który na dodatek spaja nie tylko żyjących, lecz także tych, którzy odeszli. Babcie i dziadkowie są jak drzwi prowadzące do coraz to nowych pokoi.
Muszę przyznać, że widok maleńkiego dziecka, wnuczki lub wnuka, trzymającego za rękę babcię albo dziadka i stawiającego krótkie, niepewne kroki to jeden z tych obrazków, na widok których nawet nie usiłuję bronić się przed wzruszeniem. Podobnie zresztą jak widok wnuczki obsypującej pomarszczoną twarz babci pocałunkami albo widok nieco starszych wnucząt, które czekają cierpliwie, aż babcia czy dziadek odpoczną i będą mogli pójść dalej. Żyję dostatecznie długo, aby wiedzieć, że rzeczywistość, jaka kryje się za tego rodzaju sytuacjami, nie zawsze bywa radosna. I że wielu ludzi w podeszłym wieku nie zaznaje tyle czułości i szacunku. Sceny te jednak mówią o tym, co jest możliwe – i co jest piękne. Co pozostaje piękne również w gwałtownie zmieniającym się świecie.
Kolejne pokolenia dzieli od poprzednich coraz większy dystans wynikający z rozwoju technologii, a także z będących jego konsekwencją zmian w postrzeganiu i rozumieniu świata oraz komunikowaniu się z innymi. Jednocześnie sukcesy medycyny sprawiają, że przesuwa się granica tego, co nazywano niegdyś „podeszłym wiekiem” – dziś nie wiadomo już właściwie, gdzie ona przebiega i czy samo to określenie jest jeszcze stosowne. Żyjemy w świecie, w którym nikt nie chce być traktowany jako „zstępujący” – tak jakby wyciągnięto wnioski z ponurych spostrzeżeń Améry’ego i pozwolono mieć przyszłość każdemu, kto tego zapragnie. Nie ma w tym nic dziwnego ani gorszącego – przemiany cywilizacyjne spowodowały, że niemała część z nas będzie mogła zdecydować, kiedy zostanie „seniorkami” bądź „seniorami” i jakie znaczenia przypisze temu określeniu.
O tym, jak zachowamy się wobec zmian, zdecydują ostatecznie… nasze tęsknoty. Jeżeli zatęsknimy za czułością i pięknem, za prostotą i bezpośredniością, będziemy szukać czułości i prostoty. Jeżeli docenimy wartość międzypokoleniowej wymiany, będziemy się starali podtrzymywać ją i rozwijać. Nie jest wcale przesądzone, że kolejne pokolenia będą bardziej skupione na sobie, a przez to mniej cierpliwe od poprzednich; niewykluczone, że instynkt przetrwania sprawi, iż staną się bardziej opiekuńcze i nastawione na współpracę. Średnia wieku w społeczeństwach Zachodu rośnie, a to znaczy, że ludzie po sześćdziesiątce zyskają statystyczną przewagę; to, czy będą postrzegani jako sojusznicy i nauczyciele, czy jako obciążenie, też jest kwestią wyboru. Tęsknota może nam podpowiedzieć drogi postępowania, jakich dziś nie potrafimy sobie wyobrazić.
Bo cóż innego, jeśli nie tęsknota, podyktowało fragment taki jak ten zapisany przez Elizabeth Bishop w autobiograficznym opowiadaniu zatytułowanym Prowincjuszka. Dzieciństwa tej amerykańskiej pisarki nie można nazwać sielskim, przeciwnie – było raczej nieszczęśliwe; wczesna śmierć ojca i choroba matki doprowadziły do tego, że dziewczynka tułała się po domach swoich krewnych. Tym cenniejsze były więc wspomnienia chwil, w których świat ukazywał swoją piękniejszą, bardziej przyjazną stronę. „Pewnej nocy – pisze Bishop – zabrano mnie do okna w holu na piętrze, żebym zobaczyła lód na drzewach, podświetlony przez światło latarni na końcu naszego podjazdu. Wszystkie klony skłoniły się pod ciężarem lodu. Gałęzie pękły, przewody elektryczne oklejone były lodem, podobnie jak rząd smukłych wiązów, które rosły wzdłuż ulicy – blady blask lodu całkowicie wypełniał pole widzenia, pulsując jak gdyby koliście, gdy zmrużyło się oczy. Mój dziadek, ubrany w koszulę nocną i czerwony szlafrok, podniósł mnie do okna. – Zmruż oczy, dziadku – powiedziałam. – Mocno! – i zrobił to” (tłum. Juliusz Pielichowski).
Książkę Martína Caparrósa Dziadkowie przełożyła na język polski Marta Szafrańska-Brandt (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022). Opowiadanie Prowincjuszka cytuję w przekładzie Juliusza Pielichowskiego ze zbioru próz Elizabeth Bishop Amerykańska Szkoła Pisania (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2020).
Gdy wcześniaki są przytulane, szybciej rosną, zdrowieją i nabierają sił. Ale serdecznych objęć potrzebują wszyscy, bez względu na wiek.
„Ktoś wie, gdzie w Krakowie salon przytulania? Pora obniżyć sobie poziom kortyzolu” – przeczytałam ostatnio na forum dla nerwicowców. Czy możliwe, że coś, co kojarzy się z miłością i przyjaźnią, zmieni się niebawem – jak większość rzeczy w dzisiejszym świecie – w towar przynoszący konkretne korzyści? Mam nadzieję, że nie, choć rzeczywiście trudno podważyć znaczenie przytulania. Wiemy już na pewno, że stymuluje ono uwalnianie oksytocyny, która odgrywa ogromną rolę w budowaniu i utrzymywaniu więzi, a także redukuje poziom kortyzolu (punkt dla użytkownika forum dla nerwicowców!), dzięki czemu m.in. zmniejsza stres i lęki, obniża ciśnienie krwi, dobrze wpływa na sen oraz chroni nas przed infekcjami.
Naukowcy odkryli nawet oddzielne receptory czuciowe odpowiedzialne wyłącznie za przewodzenie tego szczególnego rodzaju dotyku. „Czucie dzielimy na dwa rodzaje: głębokie, które jest odpowiedzialne za ułożenie ciała, równowagę i koordynację, oraz powierzchowne, czyli odczuwanie dotyku, bólu i temperatury. To drugie również dzielimy na dwa rodzaje. Pierwszym jest dotyk precyzyjny, który pozwala zorientować się nam w świecie. Dzięki niemu dowiadujemy się, jakiej wielkości jest przedmiot i jaka jest jego faktura; mózg otrzymuje też informację, jaka część naszego ciała jest dotykana. Za jego przewodzenie odpowiadają szybkie, grube włókna nerwowe z osłonką mielinową, prowadzące przez rdzeń kręgowy i wzgórze do kory somatosensorycznej w płacie ciemieniowym w mózgu. Ale okazuje się, że mamy jeszcze jeden, zupełnie inny rodzaj dotyku powierzchownego, jakim jest dotyk drugiej osoby” – wyjaśnia Nina Kożuch, neurolożka z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii.
Chwytam znienacka moją rozmówczynię za rękę: „Czy to właśnie coś takiego?”. „To był akurat dotyk informacyjny – odpowiada. – Ten drugi, o którym mówię, jest czuły, wspierający, o określonej sile nacisku i dynamice, taki jak przytulenie, uścisk czy dotyk stosowany w ramach pocieszenia, choćby głaskanie czy gładzenie. Wtedy oprócz grubych włókien mielinowych uruchamiają się cieniutkie włókienka bez otoczki mielinowej. Ich zakończenia stanowią receptory CT znajdujące się tylko w skórze owłosionej, czyli tej poza wnętrzem dłoni i podeszwami stóp. Włókienka nerwowe wstępują do rdzenia kręgowego i przenoszą informację o dotyku poprzez tylną część wyspy do kory oczodołowej, która jest związana z układem limbicznym odpowiedzialnym za emocje. W tym momencie te wszystkie struktury w mózgu uaktywniają się, powodując uczucie zadowolenia, przyjemności i spełnienia”.
Nie mogę przestać o tym myśleć. Przecież zadowolenie i przyjemność odczuwam również podczas zwykłego masażu, a nawet masażu stóp, na których nie mam włosów, a więc siłą rzeczy także receptorów CT. Okazuje się, że naukowców też to zastanowiło. Podejrzewają, że przyjemność, jaką daje przytulenie, jest wrodzona, niewyuczona. A że nasz mózg tę samą przyjemność potrafi czerpać przy aktywacji jedynie grubych włókien mielinowych? Po prostu się tego nauczył. „Jeśli przytulenie, które odbieramy za pomocą receptorów CT, a także dotyk innego rodzaju, np. wspomniany masaż, trwa dłużej, mówimy o wyłączeniu kory somatosensorycznej. W ten sposób przestajemy analizować i zbierać informacje o dotyku. Nie zapominajmy bowiem o tym, że jednak jesteśmy zwierzętami: czuwamy i zbieramy te informacje po to, żeby chronić integralność swojego organizmu. Tymczasem, w uproszczeniu, przytulenie wyłącza mechanizmy stresowe, ma zupełnie inny cel: budowanie relacji społecznych. I dlatego jest powiązane z odczuciem przyjemności – żeby promować tego typu zachowania u ludzi” – dodaje Nina Kożuch.
Coś w tym jest, rozpoznaję owo odczucie przyjemności i stan, jaki potrafi dać przytulenie. Na moment czas staje w miejscu, a kołowrotek wewnętrznych myśli zatrzymuje się – jakby w tej chwili na świecie nie istniał nikt poza mną i tą drugą osobą.
„Przytulanie to bardzo ewolucyjny mechanizm. Więź, która może się dzięki niemu tworzyć, jest po to, żebyśmy mogli przetrwać jako gatunek – wyjaśnia Anna Król-Kuczkowska, psycholożka, psychoterapeutka i superwizorka kierująca Pracownią Psychoterapii Humani w Poznaniu. – Współcześni neurobadacze mówią, że jest to tzw. dotyk socjoafektywny. Afektywny, a więc zawierający jakiś komponent uczuciowy, lecz niekoniecznie miłosny, gdyż przytulać można ludzi o bardzo różnym stopniu koligacji czy bliskości z nami. Dotyk tego typu ma w sobie coś z posuwistego ruchu, np. takiego, jakim głaszcze się kota. Choć może obejmować poklepywanie, ruchy te kojarzą się z delikatnością i czułością, nie zaś z czymś gwałtownym, zaskakującym ani też czymś, co moglibyśmy odebrać jako opresyjne czy przekraczające granice. Ale najciekawsza część tej nazwy to: socjo-. Otóż nasze mózgi są organami społecznymi. Oczywiście każdy z nas ma własny, odrębny mózg, jednak podczas rozmowy – nawet takiej jak u nas, za pośrednictwem komputera – pojawia się socjostaza, czyli wpływanie na siebie. Gdybym np. zrobiła teraz srogą minę i zaczęła panią pouczać, to bez względu na to, co pani myśli o swojej niezależności czy dojrzałości, rozregulowałabym panią. Wszyscy na siebie wpływamy. I możemy się wzajemnie rozregulowywać, do czego dochodzi chociażby podczas kontaktu z trudną dla nas osobą”.
Na szczęście okazuje się, że potrafimy się również nawzajem stabilizować i koić. „Właśnie tak działa dotyk socjoafektywny: jest naładowany emocjonalnie, bezpieczny i reguluje uczucia. Jeżeli jeden człowiek przytula drugiego, to osoba przytulana uspokaja się. Można zaobserwować to także w rozwoju małych dzieci – zresztą bez kontaktu cielesnego z opiekunem w ogóle by do niego nie doszło. Dzięki temu buduje się poczucie self – to tak, jakby z pierwotnego chaosu wyłaniała się istota ludzka. Poczucie self, czyli inaczej świadomość ja, pozwala nam, mówiąc w dużym uproszczeniu, mieć wrażenie, że ja to ja, a więc że istnieję. Zagadnienie to badają nie tylko neuronaukowcy. Do czego, według filozofów, potrzebny jest nam dotyk? Do tego, aby poczuć, że coś jest prawdziwe, jest rzeczywistością. Dziecko nieprzytulane ma duży kłopot z wewnętrzną wiedzą, że »to jestem ja, czuję, co czuję, takie są moje granice«. To bardzo szerokie pojęcie, które dotyczy też umiejętności regulowania własnych emocji. Poprzez proces kojenia, przytulania dziecka rodzic »instaluje« w nim tę funkcję. I większość dorosłych potrafi już sama siebie koić, a jeśli nie dadzą rady sami, to mogą skorzystać z pomocy innych osób. Duży deficyt tej zdolności jest charakterystyczny dla każdej głębszej psychopatologii czy zaburzenia psychicznego” – wyjaśnia Król-Kuczkowska.
Przypomina mi się popularne zdanie rzucane na widok rodzica tulącego swoje dziecko: „Korzystaj, póki możesz, bo ani się obejrzysz, jak podrośnie i nie będzie chciało się do ciebie przyznać”. Choć brzmi trochę jak truizm, to może ta rada wcale nie jest pozbawiona sensu? Jakiś czas temu koleżanka opowiadała mi o swojej nastoletniej córce, która odmówiła przytulania na powitanie, zwłaszcza przy znajomych z klasy. Śmiałyśmy się z tego, ale teraz, kiedy już wiem, ile dobrego daje przytulanie, mina mi rzednie. „Serdeczny kontakt bywa realizowany na milion różnych sposobów. Wzrokiem czy słowem też można »przytulić« – uspokaja mnie psycholożka. – Może to zresztą okazać się bardzo pomocne w kontaktach z narowistymi nastolatkami. Podczas dojrzewania młodzi ludzie separują się od rodziców na rozmaite sposoby. Jedni robią sobie fryzurę, która przyprawia rodziców o stan przedzawałowy, drudzy eksperymentują z używkami, inni wchodzą w relacje, których rodzic w życiu by nie zaakceptował. Budowanie takiej autonomii często wiąże się z nabywaniem większego dystansu w stosunku do rodziców. Dzieci przesuwają swoje zaangażowanie w kierunku grupy rówieśniczej. To jest ich stado, ich plemię i cierpią, kiedy go nie ma albo jeśli nie umieją się w nim odnaleźć”.
Rzeczywiście, gdy ostatnio oglądałam stare zdjęcia i filmy wideo z czasów liceum, uderzyło mnie, w jak bliskim kontakcie fizycznym byłam ze swoimi koleżankami i kolegami. Prawie na każdym zdjęciu kogoś obejmuję; na filmach widać, jak klepiemy się po plecach, głaszczemy po głowach albo siadamy sobie na kolanach. Jestem więc spokojna o córkę koleżanki. Podejrzewam, że w podobny sposób obniża sobie poziom kortyzolu – podczas godzin szkolnych, a nie tych spędzonych z rodzicami.
Dlaczego jednak ja wyrosłam z tego typu zachowań i dziś nie jestem już tak wylewna, nawet w stosunku do przyjaciół? Czyżby fizycznej komunikacji z bliskimi sprzyjała młodość? Wydaje się to potwierdzać badanie z 2018 r. przeprowadzone pod kierownictwem dr Agnieszki Sorokowskiej, prof. Uniwersytetu Wrocławskiego w Instytucie Psychologii. Jego celem było sprawdzenie wpływu czynników środowiskowych oraz indywidualnych na zachowania dotykowe, w tym również afektywne, takie jak przytulenie, objęcie, głaskanie i pocałunek. „Naszą główną motywacją było przeprowadzenie empirycznej weryfikacji tego, czy faktycznie jest tak, że w niektórych kulturach dotyk jest bardziej popularny, akceptowalny, a w innych mniej – tłumaczy mi dr Sorokowska. – Panuje na przykład powszechne przekonanie, że kraje cieplejsze mają kulturę bardziej kontaktową. Tymczasem w świecie naukowym nie powinno się używać tego typu obiegowych twierdzeń jako pewnych, tylko należy je sprawdzić metodą naukową”.
Jej badanie śmiało można nazwać przełomowym, biorąc pod uwagę także jego skalę. Zespół dr Sorokowskiej metodą kuli śnieżnej nawiązał współpracę z uniwersytetami na całym świecie – udało się zebrać próbę 14 tys. osób z 45 krajów. W eksperymencie wzięli udział nie tylko studenci, połowę badanych stanowili też lokalni mieszkańcy w wieku od 15 do 75 lat. Co się okazało? Otóż wśród czynników, które wpływają na występowanie zachowań afektywnych w bliskich relacjach, znajdują się konserwatyzm społeczny oraz powszechność religii w danym kraju. Natomiast jeśli chodzi o czynniki indywidualne, to dotyk afektywny pojawia się najczęściej wśród ludzi młodych, płci żeńskiej, którzy nie mają konserwatywnych poglądów i lubią bliskość interpersonalną. Może to nie brzmi zbyt zaskakująco, ale przecież celem badania było właśnie naukowe sprawdzenie powszechnych przekonań.
Dobroczynnej czynności, jaką jest przytulanie, przyjemnie się oddać, ale warto również się nad nią zastanowić i o niej porozmawiać. Choć receptory CT już opisano, jestem pewna, że to nie koniec nowych teorii oraz ekscytujących odkryć.
„Wszyscy słyszeliśmy o oksytocynie, czyli tzw. hormonie szczęścia, który jest uwalniany podczas kontaktu fizycznego: seksu, karmienia piersią i przytulania właśnie. Do pierwszych wyrzutów oksytocyny dochodzi w niemowlęctwie, kiedy znajdujemy się w fizycznej bliskości z bezpiecznym opiekunem – mówi Anna Król-Kuczkowska. – W 2019 r., podczas międzynarodowej konferencji na University College London, izraelska naukowczyni Ruth Feldman przedstawiła wyniki swoich najnowszych badań. Odkryła, że oksytocyna ma nie tylko działanie więziotwórcze, lecz także regulujące afekt. Z jednej strony trochę intensyfikuje emocje i potęguje miłość, z drugiej zaś w jakiś przedziwny sposób je reguluje, ciut spłaszczając. Feldman opisała, że u osób z zaburzeniami osobowości, które doznały wczesnodziecięcych traum – były wykorzystywane, bite albo zaniedbywane – oksytocyna działa zupełnie inaczej. Rozdyma afekt wręcz do poziomu szaleństwa, co można zobaczyć np. w filmie Fatalne zauroczenie z Glenn Close. Jedna noc i bohaterka tak się zhiperaktywowała, że właściwie straciła kontakt z rzeczywistością. Takie osoby nie metabolizują dobrego efektu oksytocyny, rozpadają się. Choć Feldman zbadała to zjawisko, nie wiemy jeszcze dokładnie, jaka jest jego przyczyna – możemy więc jedynie stawiać hipotezy. Moja jest taka: u dzieci, które były za mało przytulane w bezpieczny sposób, nie wydziela się wystarczająca ilość oksytocyny i potem, w dorosłym życiu, mają na nią reakcję paraalergiczną. To tak, jakby ktoś nigdy w życiu nie próbował orzechów, aż w końcu zjadłby ich pełną garść – jego organizm mógłby zareagować alergią. Pokazuje to, jak ważny dla nas jest kontakt ciało do ciała. I jak bardzo cielesnymi, fizycznymi istotami jesteśmy. Tu akurat Kartezjusz się mylił, mówiąc o rozłączności ciała i umysłu”.
O tym, jak bardzo nasza świadomość przenika się z tym, co fizyczne, opowiada też Nina Kożuch: „Tym, co mnie najbardziej fascynuje, jest motywacja osoby, która przychodzi do nas, żeby nas przytulić. Ponieważ wiadomo, że robi to ze względów emocjonalnych, uruchamiają się u niej struktury limbiczne. Również u nas, osób przytulanych – czyli odbiorców tych emocji – wszystkie drogi, począwszy od receptorów CT, prowadzą do włączenia układu limbicznego. Wychodzi więc na to, że uczucia są przekazywane na realnym, fizjologicznym, neuroanatomicznym poziomie. Oczywiście jest to trochę bardziej skomplikowane: odbieramy je nie tylko przez dotyk, lecz także patrzymy tej osobie w oczy, rozmawiamy z nią, czujemy jej zapach. Ale najważniejsze, że to, co kieruje osobą, która nas przytula, jest odwzorowywane przez nasz mózg. Przytulanie jest więc sposobem przekazania uczuć, tak po prostu”.
Osoby, które nie mają od kogo przyjąć emocji albo komu ich przekazać, na szczęście też mogą – jeśli oczywiście tego potrzebują – odczuwać przyjemność, jaką daje przytulanie. Naukowcy dowiedli, że głaskanie psa działa podobnie: uwalnia oksytocynę i obniża poziom kortyzolu. Również u osoby głaszczącej.
Jonathan Sacks twierdził, że dobre życie składa się z miłości i pracy, życie dobrze przeżyte wymaga zaś dostrzeżenia sensu egzystencji, co dzieje się, gdy tworzymy wspólnotę. Przekroczył ramy judaizmu, stając się przewodnikiem dla każdego.
Nazywano go supergwiazdą i rabinem rabinów. Głos Jonathana Sacksa był obecny na całym świecie, nie tylko w mediach brytyjskich. Kiedy słucham jego wykładów, wystąpień, rozmów i debat, w których brał udział, zachwyca mnie jego oratorska sprawność, mistrzowskie operowanie paradoksem, wyczucie frazy. Doskonale wiedział, w jaki sposób mówić w różnych sytuacjach: swój przekaz umiał skoncentrować do aforyzmu, potrafił także analizować teksty z wielką precyzją. Powtarzał, że interesuje go to, co jest ukryte głębiej; że zanim odpowie na pytania „jak?” i „kiedy?”, chce znać odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. Cytował Biblię, pisma rabinów, ale też dzieła Szekspira, Dostojewskiego, teorie socjologów, antropologów, filozofów, a nawet… Siri, asystentkę głosową w iPhonie.
Sacks był duchowym przywódcą, filozofem, nauczycielem, intelektualistą, autorem ponad 20 książek. Przez 22 lata (1991–2013) piastował godność naczelnego rabina ortodoksyjnych gmin żydowskich Wspólnoty Brytyjskiej. To, co mówił i pisał, trafiało jednak do wyznawców wszystkich odłamów judaizmu oraz innych religii, jak również do Żydów świeckich i ateistów. Podkreślał siłę, jaką daje wspólnota, a także tę płynącą z odczuwania wdzięczności. „Rozumiał ludzkie słabości, a zarazem wiele oczekiwał od ludzi – było w nim dużo optymizmu; wierzył, że każdy z nas jest w stanie zmieniać świat na lepsze” – mówi w materiale wspomnieniowym opublikowanym po jego śmierci w 2020 r. dziennikarka i prezenterka BBC Emily Maitlis. Jonathana Sacksa jako ważnego nauczyciela wspominają m.in. Tony Blair oraz król Karol III. Podczas przyjęcia z okazji Rosz ha-Szana w Białym Domu w październiku 2022 r. prezydent Joe Biden cytował słowa rabina jako swoją inspirację.
Jakie znaczenie mogą mieć słowa rabina dla osób niezwiązanych z judaizmem albo niewierzących? Mam wrażenie, że erudycja i otwartość na różne sposoby formułowania ludzkiego doświadczenia sprawiają, iż Sacks może być przewodnikiem dla każdego. Często przywoływał on teorię wiedeńskiego psychiatry Viktora Frankla, który uważał, że najważniejsze dla człowieka jest poczucie sensu. Tym właśnie, według Sacksa, jest judaizm: poszukiwaniem i nadawaniem życiu sensu.
A jakie są składowe sensu? Bycie częścią wspólnoty, ustawiczne kształcenie się, chęć i gotowość do zmiany świata na lepszy – to niektóre z nich. Analizując Księgę Koheleta, rabin Sacks znajdował w niej wskazówki dobrego życia, na które składają się praca i miłość. „Są to te same wnioski, do których doszedł zgoła niereligijny Żyd, Zygmunt Freud” – mówił w rozmowie Life Worth Living and the Jewish Tradition przeprowadzonej w Centrum Wiary i Kultury Yale.
Co jeszcze stanowiłoby antidotum na „marność nad marnościami”, o której czytamy w Księdze Koheleta? Radość – simcha. Sacks podkreślał, że da się ją odczuwać nawet w najcięższych czasach. Może być doświadczeniem, jakie William Blake opisał w wierszu Wróżby niewinności: „W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,/W godzinie – nieskończoność czasu” (tłum. Zygmunt Kubiak). Simcha może być też tym, co Eckhart Tolle nazwał „potęgą teraźniejszości”. Przekonanie Sacksa podziela wiele osób. Zapytana o powody swojej religijności amerykańska neurobiolożka i aktorka Mayim Bialik – znana m.in. z serialu Teoria wielkiego podrywu – odpowiada, że praktykowanie judaizmu jest dla niej jak „wehikuł dla uważności […], angażowanie się w strukturę, która niesie sens i znaczenie”.
Nośnikiem znaczenia są rytuały, które Sacks fascynująco analizuje w swoich wykładach. Jednym z tych rytuałów jest cotygodniowe święto – szabat, czyli czas, kiedy kończy się praca, ustają starania, walka, zmaganie się. To czas, który ma być przeznaczony na odpoczynek i radość z przebywania razem. Radość święta, jak mówił Sacks, jest otwarta; to radość objęć, do której każdy – również obcy – powinien być zaproszony. Rabin przywołuje fragment z Księgi Powtórzonego Prawa (Pwt 16,14): „W to święto będziesz się radował ty, syn twój i córka, sługa twój i niewolnica, a także lewita, obcy, sierota i wdowa, którzy żyją w twoich murach”. Dlaczego w ten sposób pojmowana wspólnota jest tak ważna?
Jeśli wychodzimy z założenia, że każdy – bez względu na kolor skóry, kulturę czy klasę społeczną – został stworzony na podobieństwo Boga, to poprzez wspólne świętowanie możemy doświadczyć epifanii, boskiej obecności. „Bycie blisko Boga nie wyklucza bycia blisko ludzi – bliskość Boga wydarza się właśnie wtedy, kiedy przebywasz wraz z innymi” – mówił rabin w czasie wspomnianej już rozmowy w Yale. Szabat jest według Sacksa najbardziej niezwykłą ze wszystkich utopii, ponieważ jest to utopia, która wydarza się tu i teraz. Brytyjski antropolog Victor Turner pisał o różnicy pomiędzy hierarchicznym społeczeństwem a równościową wspólnotą; o momencie, kiedy społeczeństwo znika, a wynurza się wspólnota. Takim momentem jest właśnie szabat: czas, gdy wszelkie relacje władzy i hierarchia zostają zawieszone.
W książce zatytułowanej A Letter in the Scroll Sacks używa metafory: każdy z nas jest jedną z liter, każda litera jest ważna, ale dopiero razem – tworząc rodziny, wspólnoty, społeczeństwo – możemy się złożyć w słowa, zdania, akapity, całe opowieści. Życie jest warte przeżycia, jeśli dostrzegasz znaczenie swojej egzystencji, a to dzieje się w spotkaniu. Potrzebujemy innych liter.
„Judaizm wiąże się z przemieszczaniem się, wędrowaniem, często jest podróżą” – mówił Jonathan Sacks. W życiu rabina i jego rodziny było co najmniej kilka bardzo znaczących podróży, m.in. droga, którą przebył pradziadek ze strony matki, ortodoksyjny rabin z Litwy, Aryeh Leib Frumkin. Wieści o pogromach, które miały miejsce na terytorium imperium rosyjskiego w 1881 r., sprawiły, że uznał on aliję, czyli emigrację do Palestyny, za wspólny imperatyw dla Żydów. Wyjechał, pozostał rabinem, ale był też pionierem: wybudował pierwszy dom i zasadził pierwsze drzewko cytrusowe w Petach Tikwa – mieście, które dziś jest drugim po Hajfie najważniejszym ośrodkiem przemysłowym w Izraelu. Parę lat później, ranny w ataku zorganizowanym przez Arabów z sąsiedniej wioski, uznał, że bezpieczniej będzie wychowywać dzieci w Wielkiej Brytanii.
Tam urodził się jego prawnuk Jonathan. Ojciec przyszłego rabina, Louie Sacks, w wieku 14 lat musiał porzucić szkołę i zacząć pracować – pieniędzy, które rodzina przeznaczała na edukację, starczyło bowiem tylko dla jednego z dzieci i nie był to on. Ani Louie, ani jego żona nie mieli wielkiej wiedzy na temat judaizmu, lecz konsekwentnie przekazywali swoim synom (Jonathan był najstarszym z trzech braci) miłość do tej religii oraz dumę z tego, że są Żydami. Pewnego razu, będąc w synagodze, mały Jonathan zapytał o coś swojego ojca. Ten odparł: „Nie odebrałem edukacji, nie wiem, jak odpowiedzieć na twoje pytanie. Ale pewnego dnia ty zdobędziesz wykształcenie i ty mi odpowiesz na moje pytania”. Rabin Sacks wspominał tę rozmowę z dużym wzruszeniem – jako wyraz wiary w naukę i zarazem otwartości na to, że dzieci mogą być nauczycielami dla swoich rodziców.
Późną wiosną 1967 r., po pierwszym roku studiów w Cambridge, Jonathan udał się z ojcem we wspólną podróż do Izraela. Wcześniej nie było ich na to stać. Wyjazd ten dla obu okazał się głębokim przeżyciem. Jonathan obserwował, jak ojciec, wówczas 60-letni, staje się znowu młodym człowiekiem. Izrael wywarł na Sacksie ogromne wrażenie, na zawsze pozostał miejscem, które kochał i którego istnienie uważał za niezwykle ważne.
Wkrótce po tej wyprawie, w czerwcu, doszło do dramatycznych wydarzeń – rozpoczęła się trzecia izraelsko-arabska wojna, nazywana sześciodniową. Sacks postrzegał ten czas jako bardzo znaczący. W Londynie nawet najmniej religijni Żydzi przychodzili codziennie do synagogi. „Zastanawiałem się wtedy: co nas tak mocno połączyło z krajem położonym tak daleko, którego wielu z nas nigdy nawet nie odwiedziło? To poczucie, że stanowimy wspólnotę, było ogromnie silne”. Aby to zrozumieć, Jonathan wyruszył w kolejną podróż.
Wakacje 1968 r. spędził w Stanach Zjednoczonych, wyposażony w niewielką sumę pieniędzy, bilety na autobus oraz hucpę, swoiste zuchwalstwo – jak mówił: „jeden z ważniejszych mechanizmów przetrwania”. W czasie tego wyjazdu spotkał wielu rabinów. Dwaj z nich byli dla niego wyjątkowo istotni: Joseph Ber Soloveitchik oraz Menachem Mendel Schneerson – chasydzki rabin, ostatni przywódca grupy Chabad-Lubawicz, niezwykle znacząca postać dla judaizmu.
Sacks przyszedł do Schneersona z ulicy, mówiąc, że przyjechał z daleka i bardzo chce z nim porozmawiać. „Czy wiesz, ile ludzi tego chce? Zapomnij! Wróć za rok” – usłyszał. Sacks zostawił mu numer telefonu do swojej cioci w Los Angeles, którą zamierzał odwiedzić, prosząc rabina o kontakt, jeśli jednak zechciałby się z nim spotkać. Telefon rzeczywiście zadzwonił: „Rabin może zobaczyć się z tobą w czwartek”. Kiedy się spotkali, Sacks zadał pytania, na które otrzymał krótkie odpowiedzi, po czym to Schneerson zaczął wypytywać jego – m.in. o to, co robi dla żydowskiej wspólnoty w Wielkiej Brytanii. Jonathan zaczął: „Sytuacja, w której się znajduję…”. Rabin przerwał mu od razu: „Nikt nie znajduje się w sytuacji! Wchodzisz w jakąś sytuację. A jeśli wchodzisz w jedną, możesz też wejść w inną”. W tej rozmowie Schneerson dał mu za zadanie działać. „Dobrzy przywódcy sprawiają, że inni za nimi podążają. Naprawdę wielcy przywódcy tworzą innych przywódców. Lubawiczer Rebe był tym drugim” – wspominał Sacks w rozmowie z rabinem Markiem Golubem w talk-show L’Chayim. Po powrocie do Wielkiej Brytanii Sacks działał na rzecz społeczności żydowskiej, ale nie od razu został rabinem: wykładał filozofię, szykował się do kariery prawnika. Kiedy jednak zauważył, że nikt z jego przyjaciół nie decyduje się zostać rabinem, poczuł, że to zadanie dla niego i powinien wejść w tę sytuację.
Dzień, w którym został wybrany na naczelnego rabina w synagodze St. John’s Wood w Londynie, wspominał jako ten, który nadał sens całemu jego życiu. Cieszył się, że jego ojciec – wtedy ponad 80-letni – mógł jeszcze w tym uczestniczyć. Podobnie kiedy w 2005 r. otrzymał tytuł lorda, był szczęśliwy, że jego mama, wielbicielka królowej, była obecna w pałacu Buckingham podczas tej uroczystości. Udało mu się przynieść swoim rodzicom naches – dumę i radość.
Rabin Jonathan Sacks zmarł w listopadzie 2020 r., niedługo po tym, jak zdiagnozowano u niego chorobę nowotworową. Odszedł w czasie szabatu. Jego żona, lady Elaine Sacks, wspominała, że ostatnimi słowami męża były życzenia dobrego szabatu dla lekarza, który się nim zajmował.
Spuścizna Sacksa wciąż inspiruje do życia, do nauki; przypomina o tym, jak ważne jest opowiadanie historii – zarówno dla tożsamości każdego z nas, jak i dla tożsamości grupy. Dla mnie być może najważniejsza w przekazie rabina jest determinacja do tego, żeby w niesprzyjających okolicznościach wciąż szukać sposobu, jak coś uratować. Dobrze obrazuje to odpowiedź Sacksa na pytanie Davida Gregory’ego – podczas wspólnej debaty z Simonem Schamą Genius and the Story of the Jews – który fragment z Biblii mógłby podać jako wyjaśnienie, dlaczego Żydzi przetrwali. Rabin wskazał na scenę w Księdze Rodzaju (Rdz 32,27), kiedy Jakub walczy z aniołem, a ten – nie mogąc go pokonać – mówi, aby go puścił. „Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!” – odpowiada Jakub. „To jest trafna metafora – komentuje Sacks. – My, Żydzi, przez wieki walczyliśmy z różnymi przeciwieństwami i nie tylko przetrwaliśmy, ale do każdego z przeciwieństw mówiliśmy to samo, co Jakub do anioła: »Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!«”. Historie, które rabin Sacks oświetlał swoją interpretacją i z których destylował sensy, mają siłę oraz moc wchodzenia w dialog z naszymi własnymi historiami.
Cenił narodowe tradycje, ale było mu w nich za ciasno. Domowy katolicyzm łączył z naukami Wschodu. Poznajcie Wincentego Lutosławskiego, prekursora jogi w Polsce.
Zadbany, wysportowany. Nie pił, nie palił. Był wegetarianinem. Regularnie pościł i uprawiał jogę. Znał biegle osiem języków. Kosmopolita. Żył w kilku krajach Europy. Pisał i wykładał. Zawodowo zajmował się filozofią, karierę i rozgłos zawdzięczał uporządkowaniu dzieł Platona. Wydał książkę o tym, jak podróżować po świecie za grosze. A także podręcznik do jogi.
Brzmi jak opis współczesnego interesującego mężczyzny – sęk w tym, że gdy przyszedł na świat, trwało jeszcze powstanie styczniowe. I nie było ani Polski, ani takich mężczyzn, ani książek o tanim podróżowaniu czy jodze. Wincenty Lutosławski wyprzedzał swoje czasy. I to o kilka epok.
Urodził się w Warszawie, dorastał w rodzinnym majątku pod Łomżą. Patriotyczne tradycje domu skrzętnie przed dziećmi ukrywano. Ojciec był skonfliktowany z władzami rosyjskimi ze względu na swoje zaangażowanie w powstanie. Z półek zniknęły więc wszystkie polskie książki, które w przypadku rewizji (a te zdarzały się często) mogłyby przysporzyć rodzinie dodatkowych kłopotów. Ale opór trwał w najlepsze i znalazł wyraz w wyborze ścieżki edukacji dla Wincentego oraz jego brata Stanisława. Aby uniknąć wpływów rosyjskiego systemu oświatowego, Lutosławscy sprowadzili do Drozdowa nauczycieli ze Szwajcarii i z Niemiec. Dzięki temu chłopcy mogli później kontynuować naukę w niemieckim gimnazjum w Mitawie. 14-letni Wincenty czytał Krytykę czystego rozumu Kanta (powieści Sienkiewicza miał poznać później, w latach studenckich).
W 1881 r., raczej z woli ojca niż z własnego wyboru, Wincenty rozpoczął studia na politechnice w Rydze. I nudził się okropnie. Dzięki solidnej domowej edukacji przerastał wiedzą większość studentów, a rozbudzone humanistyczne zainteresowania nie dały o sobie zapomnieć. Ojciec szybko się zorientował, że próżno szukać w nim opiekuna rodzinnego majątku, i pozwolił mu na całkowitą zmianę kierunku. Wincenty przeniósł się na Uniwersytet Dorpacki i oprócz studiowania chemii rozwijał zainteresowania humanistyczne. Po półroczu – m.in. w celu podreperowania zdrowia – ruszył w roczną podróż po Europie. Większość czasu spędził w Alpach.
W poświęconych Lutosławskiemu publikacjach często przewijają się wątki dotyczące jego kondycji psychicznej. Zgodnie z duchem czasów stany te określało się mianem „melancholii”, wspomina się też bezsenność. Lekarze zalecali wycieczki górskie lub całkowitą zmianę klimatu, a ponieważ majątek Lutosławskich świetnie prosperował, Wincenty krążył po świecie w poszukiwaniu ulgi. Z typową dla naukowca precyzją opisywał stany wyjątkowego pobudzenia i kreatywności przeplatane okresami kompletnej niemocy: „Letargi przytrafiały się mniej więcej co miesiąc, ale niezupełnie regularnie i trwały nie mniej niż pięć dni i nie więcej niż dni dwadzieścia. Następujące po nich fazy zdrowia trwały nie krócej niż dziesięć dni i nie dłużej niż sześć tygodni, a zwykle krócej niż trzy tygodnie. W ciągu roku więc przypadało dziewięć do dziesięciu letargów. Podczas letargu wydawałem się sobie samemu jakby umarłym co do ciała – choć duch był czynny – i te letargi stanowią pod względem psychologicznym dla mnie najcenniejsze doświadczenie, objaśniające mi stosunek duszy do ciała”. Minęło jeszcze wiele lat, nim Lutosławski odnalazł remedium na przypadłość, którą dziś być może nazwano by zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym.
Tymczasem Alpy. Miesiące górskich wycieczek przeplatanych zwiedzaniem europejskich stolic postawiły młodego humanistę na nogi. Do Dorpatu powrócił w formie iście olimpijskiej – w krótkim czasie udało mu się zaliczyć wszystkie zaległości. W przypływie sił witalnych zdecydował się jeszcze na studia filologiczno-historyczne. Swoje zainteresowania skierował w stronę filologii klasycznej i studiów filozoficznych. Wincenty analizował Ucztę Platona i przeżywał jedną z silniejszych fascynacji życia. Z ideą nieśmiertelności ludzkiej duszy zetknął się już wcześniej, wychował się przecież w katolickiej rodzinie. Ale religia stanie się dla niego ważna dopiero później. Najpierw Platon. To z jego pism wyciągał zasady etyczne, według których żył. Przede wszystkim – panowanie nad sobą. Dyscyplina. Wykazał się nią, porządkując Dialogi Platona, posłużył się w tym celu obserwacjami ewolucji języka, w jakim były one pisane. Wprowadzona przez niego chronologia obowiązuje do dziś. W 1897 r., w Londynie, ukończył pracę nad swoim najsłynniejszym dziełem: The Origin and Growth of Plato’s Logic. I to otworzyło przed nim drzwi do kariery.
Z wykładami dotarł nawet do Stanów Zjednoczonych. Nauczał we Francji, w Anglii, Hiszpanii, Skandynawii. Okresy wytężonej zawodowej aktywności przeplecione były epizodami depresyjnymi. W Hiszpanii poznał Sofię Perez Casanovę – młodziutką, świetnie zapowiadającą się poetkę. Po kilku tygodniach byli już małżeństwem, a po kolejnych paru zamieszkali w Kazaniu, gdzie Lutosławski objął katedrę. Dodatkowo prowadził dla mieszkających tam Polaków kursy z zakresu literatury: Słowacki, Krasiński, Mickiewicz. A zatem Polacy jako naród szczególny, idee romantyzmu, mesjanizm narodowy. Lutosławski uległ urokowi tych pomysłów i łącząc je z koncepcjami Platona, stworzył teorię nowego, lepszego Polaka. Rozwijał ją jeszcze przez pewien czas, w trakcie kolejnych podróży. Po śmierci ojca opuścił Kazań, lecz nie wrócił od razu do kraju. Odwiedził Stany Zjednoczone, gdzie utwierdził się w przekonaniu o wyższości europejskiego ducha nad amerykańskim i pozostał tej myśli wierny do końca życia. Przez pewien czas przebywał z żoną w Hiszpanii. Potem zahaczył o Helsinki i w rekordowo krótkim czasie zdołał się doktoryzować. Krążył niespokojnie, zmieniając kraje, miasta, środowiska.
W 1902 r. Lutosławski założył w Krakowie stowarzyszenie Eleusis, którego nazwa pochodzi od greckiego miasta związanego z kultem Demeter i Persefony. Członkowie i członkinie tej organizacji, zwykle bardzo młodzi, nazywali siebie elsami. Ideologia stowarzyszenia miała swoje korzenie w religii, jodze i nacjonalizmie. To tu kształtować się miały przyszłe elity. Obyty w świecie Lutosławski nie miał o Polakach dobrej opinii, zarzucał im lenistwo i apatię. Równocześnie wierzył w potencjał naszego narodu i w to, że aby ów potencjał osiągnąć, trzeba nad tym narodem popracować. Najlepiej korzystając z autorskich metod samego filozofa. Lekarstwem miały być posty, modlitwy i ćwiczenia oddechowe, o których czytał w Londynie w przekazach uczniów Rabindranatha Tagorego.
To jego pierwszy kontakt z jogą, mało wówczas znaną szerszemu gronu ludzi. Jej zasady testował na sobie, z różnym zresztą skutkiem. Szybko doszedł do wniosku, że jako katolik musi wprowadzić w zalecane ćwiczenia elementy kultury bliższej Polakom. Wymyślił więc dość rygorystyczny przepis na życie. Elsowie składali śluby wstrzemięźliwości od hazardu, rozwiązłości i używek. Pobudka o piątej rano, a chwilę po niej – zimna kąpiel. Dieta raczej wegetariańska. Od czasu do czasu rygorystyczny post. Katolicka pobożność. Ćwiczenia z pokory i służby drugiemu. Dla równowagi – ćwiczenia z bohaterstwa. Ćwiczenia oddechowe i mantry z imieniem Chrystusa. Wydech: „Chryste”, wdech: „oświeć”. Do tego wysiłek fizyczny, bo przecież w zdrowym polskim ciele zdrowy polski duch.
Organizacja rosła w siłę i przyciągała rzesze wyznawców, m.in. Romana Dmowskiego. To wśród jej członków narodziła się idea harcerstwa. Stowarzyszenie wydawało własne pismo, w którym pojawiały się pierwsze po polsku artykuły o jodze.
Odwiedził dziesiątki miast, ale w żadnym nie znalazł warunków odpowiednich do rozwijania i pogłębiania własnej praktyki jogi. A coś kazało mu wierzyć, że to właśnie ona wyzwoli go z psychicznych męczarni, które w dalszym ciągu cyklicznie go dopadały. Ponieważ od czasu do czasu korzystał z oczyszczających „kuracyj” w Lecznicy dr. Tarnawskiego w Kosowie, gdzie praktykowano posty i ćwiczenia oddechowe, postanowił osiąść tam na kilka miesięcy i skupić się wyłącznie na asanach oraz medytacji.
Wiosną 1909 r. na rynek trafiło 3100 egzemplarzy pierwszego polskiego podręcznika jogi. Rozwój potęgi woli przez psychofizyczne ćwiczenia według dawnych aryjskich tradycji oraz własnych swoich doświadczeń podaje do użytku Polaków Wincenty Lutosławski opublikowano w Warszawie. Nakład rozszedł się błyskawicznie i był później dwukrotnie wznawiany w latach 1910 i 1923. Rok przed pierwszym wydaniem tego dzieła na polski przełożono O wolności ludzkiej woli Arthura Schopenhauera, chwilę później Wolę mocy Friedricha Nietzschego i O potędze ducha Immanuela Kanta. Tłumaczono też poradniki motywacyjne Orisona Mardena. Na naszym podwórku zagadnieniem woli zajmowali się Jan Władysław Dawid, autor Inteligencji, woli i zdolności do pracy, oraz Julian Ochorowicz, twórca podręcznika O kształceniu własnego charakteru. Publikacja sama w sobie wpisywała się więc w bardzo wyraźny zarówno światowy, jak i lokalny trend.
Książka Lutosławskiego nie ma wiele wspólnego z dzisiejszymi podręcznikami jogi. Brak w niej zdjęć czy rysunków asan. Joga w ujęciu autora miała być narzędziem kształtowania postawy moralnej i charakteru, a metodami temu służącymi były przede wszystkim ćwiczenia oddechowe i medytacje. Lutosławski wprowadził do jogi Chrystusa i to wokół niego miały krążyć myśli adeptów. W przedmowie autor odwołał się również do elementów polskiego mesjanizmu i jednocześnie wytknął jego słabe strony: „Niniejszy podręcznik da im wskazówki do wypełnienia owocnego każdej wolnej od obowiązków chwili. Ale nie trzeba zapominać nigdy, że ćwiczenia tylko tym pomogą, co usuną ze swego życia najgorsze słabości ducha i ciała – mianowicie rozpustę, alkohol, tytoń, nadmiar jedzenia i nadmierny pośpiech w pochłanianiu nadto pożywnych potraw. Im więcej będzie ludzi dotrzymujących przynajmniej tych elementarnych warunków równowagi ciała i ducha, tym prędzej dojdziemy do świadomej i celowej pracy”.
Jednym z pierwszych recenzentów książki Lutosławskiego był Bolesław Prus. Do publikacji odniósł się sceptycznie: „W ogólnych zarysach Rozwój potęgi woli odpowiada Kształceniu woli; tyle jednak w pracy prof. Lutosławskiego spotyka się »yogizmów«, czyli magii, praktykowanej przez Hindusów, że książkę tę należy czytać oględnie. Dobrzeby też było, ażeby nasi lekarze powiedzieli coś o wartości hinduskiej metody oddychania, a psychologowie – o pożytku kojarzenia rytmu oddechowego z rytmem wyobrażeń. Może szanowny autor ma słuszność, może będzie ją miał i wbrew uczonym. Ja jednak wyrokować o tem nie mam odwagi” – napisał na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” (nr 12/1909). Lutosławski, mimo wieloletniej pracy nad opanowaniem własnych emocji, zareagował gniewem. Oskarżył Prusa o uleganie wpływom zwyrodniałych, zepsutych ideologii niemieckiego i żydowskiego determinizmu, prowadzących do rozkładu najpierw jednostek, a następnie całych społeczeństw. Niestety, antysemityzm był istotnym elementem ideologii stojącej za szeregiem rodzących się ruchów narodowościowych w XIX i na początku XX w., także za stowarzyszeniem Eleusis. Pojawił się więc nawet w skrojonej na polskie potrzeby formie jogi.
Chociaż podobno Lutosławski korespondował nawet z Mahatmą Gandhim, to pod koniec życia całkowicie się od jogi odżegnał i ostatecznie zamienił matę na różaniec. Nie zmienia to jednak faktu, że pozostał autorem pierwszego napisanego po polsku podręcznika do samodzielnej praktyki jogi, którego egzemplarze znalazły się w kilku albo nawet kilkunastu tysiącach domowych biblioteczek.
Popularne wyjaśnienia są trzy. Pierwsze: wszelkie konflikty biorą się z rywalizacji o terytorium i zasoby. Drugie: stoi za nimi nasza wrodzona skłonność do agresji. Trzecie: to wina męskości i patriarchatu. Czy którąkolwiek z tych teorii możemy uznać za w pełni przekonującą?
Słynny historyk Arnold J. Toynbee stwierdził, że najogólniejszą przyczyną upadku wszelkich cywilizacji w ostatnich czterech czy pięciu tysiącleciach był militaryzm. Około 2350 r. p.n.e., dzięki podbojom Lugalzagesiego z sumeryjskiego miasta-państwa Umma, pojawił się pierwszy organizm polityczny o charakterze imperialnym. Już wtedy wydarzenia następowały zgodnie ze schematem, który potem wielokrotnie obserwowano w historii ludzkości. Podbijanie kolejnych terenów oraz ich kontrola wymagają ogromnego i nieodwracalnego wydatku energii. Droga ekspansji i przemocy prędzej czy później prowadzi do samozagłady.
Gdy wykształca się stała armia, pojawia się pokusa, by wewnętrzne niepokoje i bunty tłumić przemocą lub jej groźbą. Lugalzagesi zostaje pobity przez Sargona Wielkiego. Po śmierci Sargona w miastach sumeryjskich wybuchają rebelie; następca Sargona, Rimusz, ginie w wyniku zamachu. Imperialny militaryzm osłabia kulturę i gospodarkę kraju. Jest to błędne koło: ściąganie danin, niezbędne do utrzymania nieustannej gotowości militarnej, wzburza lud; kontrolowanie wzburzonego ludu wymaga liczniejszej armii; liczniejsza armia wymaga większych danin. Nierzadko kres danego starożytnego organizmu politycznego, osłabionego takimi wewnętrznymi sprzecznościami, wyznaczały napady „barbarzyńskich” nomadów.
Tutaj docieramy do interesującej kwestii, która może wyjaśniać część najstarszych znanych konfliktów zbrojnych ludzkości. Jak się podejrzewa, od czasów rewolucji neolitycznej wojny i masakry często były rezultatem nieporozumień dotyczących przestrzeni i własności. Osiadły wieśniak, żyjący z uprawy roślin oraz hodowli zwierząt, traktował ziemię jako swoją; wystarczył do tego fakt, że ją użytkował i ciężko na niej pracował. Nomadyczny myśliwy bądź pasterz, prawdopodobnie nie podzielając tego rozumienia własności (wiemy np., że amerykańscy Odżibwejowie uważali, że ziemia to matka i absurdalne wydawało im się, że ktoś może ją posiadać na wyłączność), uważał rolnika za uzurpatora. Rolnik zaś postrzegał nomadę jako drapieżnego nieroba pasożyta. Nasza historiografia, pisana z perspektywy człowieka osiadłego, zawiera wiele obrazów takich drapieżników – Scytów, Hunów, Tatarów – którym przypisano same demoniczne cechy. (Zauważmy, że w rzeczywistości nie było dużej różnicy między „cywilizowanym” feudalnym rycerzem a „barbarzyńskim” wojownikiem ze Wschodu: ten drugi żył ze zbrojnych napadów na obce ludy; pierwszy zaś, dzięki swojej broni, żył z pracy podległego mu ludu).
Walki o terytorium, podboje kolejnych państw, miast i wsi pojawiają się jednak dopiero wtedy, gdy rozpowszechnił się osiadły tryb życia. Tymczasem ludzkość jest dużo starsza, a świadectwa archeologiczne sugerują, że konflikty zbrojne poprzedzają rewolucję neolityczną i tym samym teorie tłumaczące wojnę jedynie sporem o terytorium są zwyczajnie błędne.
Rysunki naskalne z górnego paleolitu (jak te z jaskiń Cougnac we Francji) przedstawiające postacie przeszyte strzałami, a także ślady strzał odkrywane w prehistorycznych kościach świadczą o tym, że już dziesiątki tysięcy lat temu homo sapiens zabijał homo sapiens. Późniejsza sztuka naskalna (z Morella la Vella w Hiszpanii) już wprost ukazuje walki między łucznikami, jak również sceny egzekucji. Prehistoryczne szczątki ludzi zabitych strzałami i pociskami archeolodzy odnajdowali w Europie, Egipcie (te ze stanowiska archeologicznego Wadi Kubbaniya liczą 20 tys. lat) czy w Indiach. W Szwecji i Danii przebadano 387 grobów pochodzących z lat 3900–1700 p.n.e. i stwierdzono, że 17% czaszek w przypadku Danii i 9% w przypadku Szwecji nosi ślady silnych uderzeń bronią, najczęściej wymierzoną w przód głowy ofiary.
Sceptyk mógłby powiedzieć, że szczątki odkrywane przez archeologów nie dowodzą jeszcze trwania wojny, tylko są świadectwem morderstw. Sięgnijmy więc po dalsze przykłady. W latach 60. XX w. w pobliżu Jebel Sahaba w Sudanie odkryto cmentarz sprzed 14–12 tys. lat zawierający szczątki 59 osób, spośród których 24 – nie tylko mężczyźni, ale także kobiety i dzieci – zostały zabite za pomocą broni. Zwłoki większości noszą ślady wielokrotnie zadanych ran. Teraz nasz sceptyk mógłby powiedzieć, że ich śmierć mogła być rezultatem kary wymierzonej przez własne społeczeństwo, a nie ataku z zewnątrz. Znawca tematu, antropolog kulturowy Raymond C. Kelly, stwierdził jednak, że taki scenariusz jest mało prawdopodobny. Wspólne pochówki mężczyzn sugerują, że zostali zabici poza swoim obozem, a ich ciała do niego sprowadzono. Pochówki kobiet i dzieci świadczą raczej o nagłej napaści na obozowisko. Samo zabicie tych ostatnich najpewniej wiązało się z zemstą i zasadą odpowiedzialności zbiorowej.
W 2016 r. w „Nature” ukazał się szeroko komentowany raport dotyczący badań na stanowisku archeologicznym Nataruk w pobliżu jeziora Turkana w Kenii. Odkryto tam dobrze zachowane szczątki 27 osób – mężczyzn, kobiet i dzieci – sprzed 10 tys. lat. Przynajmniej 12 z nich zginęło gwałtownie w wyniku ran zadanych bronią obuchową i miotaną. Sposób ataku – częściowo bezpośredni, a częściowo prowadzony z dystansu – sugeruje, że akcja była przemyślana i zaplanowana. Inaczej niż w przypadku szczątków z okolic Jebel Sahaba w Nataruk nie odnaleziono śladów żadnego pochówku, co potwierdza hipotezę o nagłej masakrze, której nikt nie przeżył. W dwóch szkieletach znaleziono ślady obsydianu – jeden z rodzajów użytej broni musiał być z niego wykonany. Skała ta rzadko występowała w tym regionie, co świadczyłoby o tym, że napastnicy przybyli z daleka. Nieopodal Nataruk odkryto szczątki jeszcze innych trzech ofiar: dwie z nich również zginęły od narzędzia zrobionego z obsydianu.
Naukowcy nie są zgodni co do tego, kiedy pojawiły się pierwsze działania wojenne par excellence. Antropolog Keith Otterbein w książce How War Began zaproponował niezwykle ciekawą koncepcję godzącą różne sprzeczne teorie na temat wojny prehistorycznej. Jego zdaniem powinniśmy starannie oddzielić dwa rodzaje działań wojennych: te podejmowane przez paleolityczne społeczności łowieckie oraz późniejsze, będące rezultatem tworzących się państwowości.
Zdaniem Otterbeina oba te rodzaje wojen mogliśmy obserwować jeszcze do XX w. Pierwszy przetrwał wszędzie tam, gdzie nie przestano polować na dużą zwierzynę (jak na kangury w Australii czy na lwy we wschodniej Afryce). Statystyki etnograficzne pokazują, że społeczeństwa łowieckie częściej angażują się w konflikty niż te zajmujące się głównie zbieractwem. Tych samych narzędzi, które stosowano podczas polowań, używano w atakach na ludzi. Nie istnieje jednak zjawisko „podboju” pokonanej grupy – jest ona co najwyżej przepędzana (dlatego według badacza sama wojna nie mogła tworzyć państw). Otwarte bitwy się zdarzają, ale pełnią raczej funkcję testu sił wroga i własnych. Dominującą techniką walki są zasadzki oraz naloty o świcie. Plemiona wiążą się ze sobą w działaniach wojennych, opierając się na zasadach pokrewieństwa.
Wielkie wymieranie gatunków w Starym i Nowym Świecie, a także zmiany klimatyczne doprowadziły do tego, że poszczególne ludy zaczęły uprawiać ziemię; równocześnie spadła skorelowana z łowiectwem aktywność wojenna. Przejście na rolnictwo i osiadły tryb życia jest zresztą niemożliwe w warunkach ciągłej walki. Uprawa wymagała długotrwałego pokoju – tam, gdzie go nie było, rolnictwo się nie rozwinęło.
Po rewolucji neolitycznej nastąpił okres względnego spokoju. Osada przekształciła się w wieś, a ta w miasto. Różnice w stanie posiadania doprowadziły do wewnętrznych konfliktów, które wyłoniły wodzów i prowadziły do dalszej centralizacji władzy. Wodzostwo przeradzało się w despotyzm. I tu jesteśmy o krok od wspomnianego przypadku sumeryjskich podbojów Lugalzagesiego, które cechuje już zupełnie inny rodzaj działań wojennych, niesprowadzalny do tych znanych ze społeczeństw łowieckich. Tutaj „podbija się” pokonanych. Walczy wyspecjalizowana w wojnie profesjonalna armia, a podstawą działań wojennych zaczynają być bitwy i oblężenia. Tworzy się skomplikowana organizacja militarna z przymusową strukturą dowodzenia. Wojny wybuchały niezależnie od siebie w czterech różnych światowych centrach rozwoju wielkich organizmów politycznych: w Mezopotamii, Mezoameryce i Peru oraz północnych Chinach. To państwa tworzyły wojnę, a nie wojny tworzyły państwa. Tutaj poglądy Otterbeina zbiegają się ze spostrzeżeniami Arnolda J. Toynbeego. Zdaniem brytyjskiego historyka wojna taka, jaką znamy (czyli toczona w warunkach państwowości, a nie plemienności), jest dziełem „cywilizacji”. Jej prowadzenie wymaga podstawowego warunku niespełnianego przez człowieka „pierwotnego”: nadwyżek gospodarczych umożliwiających złożoną organizację, utrzymanie armii czy rozwój technologii wojennej.
Jeśli przyjąć prostą definicję wojny i rozumieć przez nią zbrojną napaść jednej niezależnej grupy na drugą, można spekulować, że wojny prowadził już homo habilis – skoro posługiwał się kijem i kamieniem, był przecież zdolny do organizowania zasadzek oraz nalotów na wrogie grupy.
O co walczyli między sobą prehistoryczni ludzie, to oczywiście czyste domysły. Można jednak zakładać, że na ogół zagęszczenie populacji nie było wówczas tak duże, by zmuszało do walki o zasoby materialne. XX-wieczna etnologia jasno pokazała, że gospodarka oparta na łowiectwie-zbieractwie z łatwością zaspokajała potrzeby nomadycznych plemion.
Etnografia i historia dostarczają wielu przykładów działań wojennych, które wyłamują się z prostego schematu rywalizacji o zasoby. Dla społeczeństw łowieckich pretekstem do wojny mogą być konflikty rodowe, walka o kobiety czy zemsta. Przykładowo w wielu plemionach zabicie człowieka lub wzięcie udziału w bitwie było traktowane jako rytuał inicjacyjny. Łowcy głów z Borneo czy starożytni Celtowie polowali na sąsiednie plemiona i zabijali nie dlatego, że nie mieli co jeść, ale ponieważ potrzebowali ludzkich głów traktowanych jako siedlisko magicznej mocy – wierzyli, że ich kolekcjonowanie wzmacnia siłę wojownika – a także wyznacznik społecznego prestiżu. Rozwijające się ośrodki Zapoteków sprzyjały zwiększeniu się populacji, jednak powierzchnia terenów pod uprawę wciąż była bardzo duża; to nie braki żywnościowe stały się przyczyną wojen między tymi zapoteckimi ośrodkami, lecz po prostu rywalizacja między wodzami. Aztekowie żyli w stanie ciągłej wojny przede wszystkim z tego powodu, że potrzebowali jeńców, by złożyć z nich ofiarę bogom.
Być może idea „walki o zasoby” jest konstrukcją specyficzną dla naszej kultury, bo ta w ostatnich stuleciach szczególnie je ceni i właściwie tylko o nie walczy. Jednakże projektowanie tego wyjaśnienia na inne walczące społeczności uniemożliwia ich zrozumienie.
Niektórzy teoretycy na powyższe argumenty reagują rozszerzeniem swojego pojęcia zasobów – twierdzą, że wojna może być wywołana walką o zasoby nie tylko materialne, ale także „społeczne”, specyficzne dla danej kultury i przez nią wytworzone. W przypadku plemion Borneo tymi zasobami są ludzkie głowy czy prestiż wynikający z ich posiadania, dla Azteków – całe ciała i dusze. Wydaje się jednak, że jest to sztuczne rozwiązanie problemu. Współczesne społeczeństwo wytwarza w nas różne silne potrzeby, które znacząco wykraczają poza te elementarne, lecz nie obserwujemy, by naturalną reakcją na ich niezaspokojenie było masakrowanie ewentualnych dostarczycieli pożądanych dóbr. Sam brak zasobów nie tłumaczy zorganizowanej rzezi – do jej wyjaśnienia potrzeba czegoś więcej.
Domniemana powszechność wojny skłoniła niektórych badaczy do szukania jej przyczyn w ludzkiej naturze. Zygmunt Freud – poruszony pierwszą wojną światową – wprowadził do swojej teorii popędów ideę instynktu śmierci, który miał tłumaczyć ludzką skłonność do destrukcji. Tendencje niszczycielskie mogą kierować się „na zewnątrz” (np. poprzez zabijanie innych) i „do wewnątrz” (m.in. przez masochizm, chorobę czy samobójstwo). Freud dodatkowo zaproponował fascynujące wyjaśnienie obecności samego instynktu śmierci za pomocą teorii „kompulsji powtarzania”. Wychodząc z założenia, że życie powstało z materii nieożywionej, twórca psychoanalizy przypuszczał, iż instynkt śmierci może być wyrazem pragnienia powrotu do tego stanu. To oczywiście niesprawdzalna spekulacja, ale nie można jej odmówić pomysłowości.
Erich Fromm poddał krytyce koncepcję instynktu śmierci, rozwijając ją i uzupełniając w artykule, którego pierwotny tytuł brzmiał „Psychologiczne źródła wojny”. Zauważył w nim zdroworozsądkowo, że większość organizmów żywych zdecydowanie walczy o przetrwanie i tylko w rzadkich przypadkach mamy do czynienia z chęcią samozniszczenia. Rzekoma dwoistość ludzkich popędów – do życia i do śmierci – nie znajduje potwierdzenia w doświadczeniu. Niektórym wprawdzie sprawia przyjemność niszczenie, lecz należą oni do mniejszości. Fromm zaproponował swoją koncepcję: w człowieku istnieje orientacja biofilna i nekrofilna. Pierwsza jest umiłowaniem życia, druga – śmierci. Nie są to jednak dwie opozycyjne, niezależne wrodzone siły, które ze sobą rywalizują. Nekrofilia jest niejako zablokowaną biofilią – tendencje do destrukcji są skutkiem nierozwinięcia danego potencjału życiowego. Jak jednak zauważyli krytycy Fromma, pewna sprzeczność tkwi już w samym tytule jego tekstu. Wojna jest stosunkiem dwóch podmiotów politycznych, państw czy plemion, i nie może być wyjaśniana indywidualnymi perwersjami – te mogą zostać uaktywnione podczas wojny, ale nie są w stanie jej wywołać.
Inny popularny wariant teorii wiążącej wojnę z istotą człowieczeństwa opracował współtwórca socjobiologii Edward O. Wilson, który przypisał naszemu gatunkowi wrodzoną agresję, wykazującą podobieństwa do agresji innych zwierząt. W swojej książce O naturze ludzkiej Wilson stwierdził, że gdyby pawiany płaszczowe miały broń atomową, wysadziłyby świat w ciągu tygodnia. Ilekroć mówimy, że ludzie walczą tak, jak walczą mrówki, idziemy tropem myślowym wyznaczonym przez teorię Wilsona. Chociaż nie ma jednej agresji – należy bowiem odróżniać np. walkę o partnerkę seksualną od rywalizacji o terytorium – to jednak zawsze agresją, zdaniem badacza, należy wyjaśniać powszechność wojen.
Znakomitą krytykę tej teorii przeprowadził klasyk antropologii kulturowej Marshall Sahlins w artykule Krytyka wulgarnej socjobiologii. Zauważył on, że podczas działań wojennych ludzie wcale nie muszą być agresywni, najczęściej są przerażeni. Coś, co Wilson nazywa „biologiczną radością wojowania”, jest możliwością, ale nie regułą. Sama agresja nie wystarcza również, by wyjaśnić całą „kulturę militarną”. Skomplikowany i długotrwały proces szkolenia żołnierza nie jest aktem agresji. Opracowywanie strategii na polu bitwy też jej nie wymaga, przeciwnie: korzystna jest w nim chłodna kalkulacja. Irracjonalna agresja może się przydać przy spontanicznej szamotaninie, jednak już nie przy strzelaniu z łuku – przynajmniej część atakujących w Nataruk, by działać skutecznie, musiała zachować zimną krew. Samuraj, idealny wojownik, to nie ktoś tracący kontrolę nad sobą w napadzie wściekłości, a raczej mistrz precyzyjnych cięć, panujący nad swoimi reakcjami.
Wojna nie odpowiada na „naturalne” potrzeby i dyspozycje człowieka, jedynie je mobilizuje. Krytyka Sahlinsa zbiega się z koncepcją innego badacza, który dużą część swojej twórczości poświęcił ludzkiej przemocy – Konrada Lorenza. Słynny zoolog w swojej pracy Regres człowieczeństwa, odwołując się do badań nad szympansami Jane Goodall, opisał fenomen „agresywnego entuzjazmu zbiorowego” mogący się urzeczywistniać nie tylko na polu bitwy, lecz także na ulicy czy stadionie. Niebezpieczeństwo tego mechanizmu, w który wyposażyła nas ewolucja, miałoby polegać na tym, że jego uruchomienie zawiesza wszelkie wartości z wyjątkiem tej jednej „entuzjazmującej” daną zbiorowość (naród, Bóg, ulubiony klub piłkarski, bliska sercu partia czy opcja polityczna). Lorenz twierdził, że wybór tej wartości nie jest przypadkowy: istnieje zjawisko wpajania przedmiotu entuzjazmu przez społeczeństwo. Tym samym Lorenz – podobnie jak Sahlins – stwierdził, że choć w człowieku potencjalnie istnieją pewne destrukcyjne skłonności, to dopiero kultura odpowiada za ich aktywowanie i dystrybuowanie. Agresja czy niszczycielskie zachowania mogą być ćwiczone i rozbudzane przez daną kulturę, ale może je ona też wyciszać.
Ktoś mógłby powiedzieć, że są to bezproduktywne dywagacje, które sprowadzają się do zabawy słowami: mniejsza o to, czy wojnę nazwiemy czymś naturalnym, czy wytworzonym kulturowo – i tak jest wszędzie. A jednak różnica ta ma znaczenie, niesie bowiem konsekwencje praktyczne. Jeśli założymy – jak Wilson – że wojna jest wpisana w naszą naturę, tak jak jest wpisana w naturę mrówek lub pawianów płaszczowych, to stracimy możliwość jej krytyki, tak jak nie można krytykować oddychania ani kolejności pór roku. Spostrzeżenie, że pewne kultury są bardziej lub mniej wojownicze, jest zresztą zdroworozsądkowym wnioskiem, choć nie uwzględniają go teorie Freuda, Fromma ani Wilsona. Z drugiej strony położenie nacisku w tych teoriach na ludzką skłonność do przemocy również ma swoją wartość. Nie wypierając się jej i nie popadając zbyt łatwo w etnocentryczne przekonanie o „pokojowości” własnej kultury, mamy większą szansę, by uświadomić sobie możliwość swojego „entuzjazmowania”.
Niektórzy badacze i niektóre badaczki twierdzą jednak, że nawet jeśli wojna nie leży w naturze naszego gatunku, powinniśmy za nią obwiniać mniej więcej jego połowę. Jeden z modnych współcześnie poglądów wiąże bowiem wojnę z męskością i patriarchatem.
Pierwszy problem z tą teorią polega na tym, że jest sprzeczna z faktami. Choć zdecydowanie wojującą większość stanowią mężczyźni, kobiety też biorą i brały udział w walkach, a historia dysponuje dowodami ich okrucieństwa. Jak stwierdza Barbara Ehrenreich, skądinąd feministka krytykująca wspomniany pogląd w swoim znanym eseju Rytuały krwi, w żadnym razie nie stwierdzono u kobiet wrodzonych zahamowań przed przelewaniem krwi. Gdy walki przyjmują mniej formalny charakter – jak w przypadku rewolucji czy powstań – kobiety w nich uczestniczą. W 1677 r. w Marblehead tłum kobiet przebił się przez kordon strażników chroniących więzionych przedstawicieli plemion Wampanoag i odarł ich ciała aż do kości, a trupom odrąbał głowy. W 1993 r. grupa kobiet z Somalii zaatakowała samochód z dziennikarzami – cztery ofiary zostały z niego wyciągnięte i rozszarpane. W XIX w. w afrykańskim Dahomeju kilka tysięcy wyszkolonych kobiet, dowodzonych również przez kobiety, stanowiło jedną trzecią armii tego wojującego królestwa. XIX-wieczne zapisy etnograficzne mówią o kobietach z Polinezji, Ameryk czy Afganistanu, które – choć nie brały udziału w bitwie – zajmowały się torturowaniem jeńców.
Zauważmy przy okazji, że archaiczne Wielkie Matki odznaczały się zainteresowaniem przemocą wcale nie mniejszym niż bóstwa patriarchalne. Wielkie boginie strefy śródziemnomorskiej oraz indyjskiej są spektakularnie okrutne: ikonografia przedstawia je w otoczeniu ludzkich czaszek i drapieżników, ich kult wymagał krwawych ofiar, kapłani – jak w przypadku bogini Kybele – składali ofiary z własnych genitaliów, regularnie się biczowali i mieli zakaz jedzenia czegokolwiek, co nie było mięsem. Jeśli te obrazy Wielkiej Matki są pozostałością po dawnych matriarchalnych społecznościach, nie ma powodu sądzić, że ludy te były łagodne i pacyfistyczne – jak tego chciała feministyczna archeolożka Marija Gimbutas. Podobny wniosek można wysnuć, kiedy spojrzymy na kobiety u władzy w czasach nowożytnych: szacuje się np., że w czasie rządów Ranavalony I wymarła jedna trzecia populacji Madagaskaru – już w wyniku samych zlecanych przez nią tortur miało zginąć 3 tys. ludzi!
W perspektywie historycznej podstawowy problem z obwinianiem mężczyzn za wojnę polega jednak na tym, że ich „wojowniczość” była warunkiem „pokojowości” kobiet. W sytuacji ciągłego zagrożenia – czy to ze strony innych ludzi, czy to drapieżnych zwierząt – bezpieczeństwo i pokój, konieczne też do wychowania potomstwa, mógł zapewnić jedynie uzbrojony samiec, który nie tylko zabijał dla „biologicznej radości wojowania”, lecz także sam cierpiał, bał się i umierał w walce.
Powyższe uwagi nie przeczą temu, że w poszczególnych przypadkach pragnienie władzy lub zysku, indywidualna perwersja czy też określone wyobrażenie męskości mogą być trafnym wyjaśnieniem genezy wojny. Jednak żadna z przedstawionych teorii nie tłumaczy całokształtu zjawiska, w niektórych kulturach postrzeganego jako święte albo jako działalność bóstwa – nie tylko dlatego, że było tak przerażające i potężne, ale również dlatego, że było tak niepojęte.
Zamiast kultu przepracowania kultura pracy, odpoczynku i kreatywności. Zamiast odsiadywania godzin w biurze czas na rozwój i przyjemności. To nie bajki, tylko wyniki badań nad skróceniem tygodnia pracy.
Wyobraź to sobie: dostajesz jeden dodatkowy wolny dzień w tygodniu. W każdym tygodniu. Co z nim zrobisz? Może połowę prześpisz. Może zaczniesz grać w tenisa. Odbierzesz zaległą przesyłkę z poczty, zrobisz zlecone dawno badania krwi. Ugotujesz coś z książki kucharskiej, którą dostałeś w prezencie rok temu i która od tamtej pory kurzy się nieużywana z braku wolnego czasu. Albo pomarzysz na jawie. Cokolwiek wybierzesz, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ten dzień polepszy twoje samopoczucie i sprawi, że z radością wrócisz potem do pracy. A ku uciesze pracodawcy podskoczy także twoja produktywność.
Jednym z powodów, dla których przestajemy lubić swoją pracę, jest to, że zajmuje ona tak dużo czasu w naszej codzienności. A ponieważ w cyfrowej ekonomii całodobowej kurczy się czas na odpoczynek, prawie nie wychodzimy już ze stanu ciągłej gotowości. Żyjemy w erze rosnących wskaźników wypalenia zawodowego, które pandemia zaostrzyła, de facto wydłużając godziny pracy wielu z nas. A jednak pomogła również spojrzeć krytycznie na kult tyrania bez wytchnienia. Dzięki temu idee do niedawna marginalne teraz testuje się w praktyce.
Jednym z takich pomysłów jest czterodniowy tydzień pracy – koncepcja, którą właśnie wypróbowuje Wielka Brytania. Przez sześć miesięcy, od czerwca do końca 2022 r., w programie pilotażowym uczestniczy 70 rozmaitych firm zatrudniających łącznie 3300 osób. Mimo skróconego o 20% – czyli o jeden dzień – tygodnia pracy otrzymają one 100% wynagrodzenia i postarają się utrzymać 100% dotychczasowej efektywności. Firmy dołączają do eksperymentu na własny koszt. Nowa kultura zatrudnienia może okazać się dla nich opłacalna i korzystna. Aż 56% badanych w Europie zdecydowałoby się bowiem – gdyby miało wybór – na czterodniowy dzień pracy. Aż 78% byłoby skłonnych pracować więcej godzin w każdym z czterech dni, by piątego nie musieć. Z kolei 22% zgodziłoby się nawet zarabiać mniej, by zyskać czas wolny. Tak pokazał raport Workforce View in Europe z 2019 r. Dziś liczba osób, które chciałyby mieć więcej wolnego, byłaby pewnie jeszcze wyższa, bo pandemia zmieniła nasz stosunek do pracy.
Założenia pilotażu prowadzonego aktualnie na Wyspach (oraz – choć w mniejszej skali – w USA, Nowej Zelandii i Kanadzie) są ambitne. Ma on sprawdzić, czy da się pracować mniej, ale jakościowo lepiej, tak by zatrudnieni nie tylko nie generowali strat, lecz także zyskali coś wartościowego: czas lepiej wypełniony i przeżyty. Badanie zainicjowała fundacja 4 Day Week Global założona przez dwoje przedsiębiorców z Nowej Zelandii, Andrew Barnesa i Charlotte Lockhart, którzy przewodzą czemuś na kształt światowej koalicji zwolenników tej koncepcji. Barnes wpadł na pomysł czterech dni pracy, gdy zaczął u siebie i swoich pracowników zauważać oznaki wypalenia. Lockhart do przemyślenia proporcji pracy oraz innych rodzajów aktywności skłoniła choroba nowotworowa. Ich fundacja gromadzi ekspertów, związkowców, pracowników i pracodawców chętnych do wypróbowania nowego podejścia. Brytyjski pilotaż jest jak dotąd jego największym realnym testem. Współpracują przy nim również think tank Autonomy oraz naukowcy z uniwersytetów w Oksfordzie, Cambridge i Bostonie. Sprawdzają, jak praca przez cztery dni w tygodniu wpływa na efektywność, relacje między płciami, środowisko naturalne (zmniejszenie emisji CO₂) oraz dobrostan osób zatrudnionych. Wyniki poznamy w 2023 r., ale ponieważ nie jest to pierwsza próba, można przewidzieć, jakie tendencje odsłoni. Właściwie wszystkie zrealizowane dotąd badania prowadzą do jednoznacznie pozytywnych wniosków.
Sztandarowym przykładem tego, że mniej czasu spędzonego w pracy wiąże się z większym poczuciem spełnienia, lepszą jakością życia, a nawet wyższymi przychodami i efektywnością, okazało się badanie, któremu w latach 2015–2019 poddał się 1% wszystkich zatrudnionych w Islandii, a dokładniej 2,5 tys. pracowników tamtejszego sektora publicznego. Świat obiegły dwie konkluzje na temat tego eksperymentu: po pierwsze – krótszy tydzień pracy nie obniża produktywności; po drugie – prowadzi do wyraźnego wzrostu zadowolenia i poprawia samopoczucie ludzi. Pilotaż przeprowadzono na zlecenie rządu i Rady Miejskiej Reykjaviku, zajęło się nim stowarzyszenie ALDA (Association for Sustainability and Democracy), a jego przeprowadzenie nadzorował też think tank Autonomy.
W islandzkim pilotażu czas pracy został zredukowany ze standardowych 40 do 35 godzin rozłożonych na cztery dni w tygodniu. Efekty były oszałamiające. U pracowników wyraźnie obniżył się poziom stresu, osłabło poczucie wypalenia. Nie spadły natomiast ani wydajność, ani jakość świadczonych usług. Co jeszcze ustalono? Że zmiana pomogła ludziom zrównoważyć proporcje pracy oraz innych aspektów życia. Badani spędzali więcej czasu z dziećmi, realizując swoje hobby i pasje. Gdy krócej w pracy byli mężczyźni, chętniej przejmowali od żon część obowiązków domowych i opieki nad dziećmi. Rzadziej chorowali i brali zwolnienia lekarskie. Badania uznano w Islandii za gigantyczny sukces. Pomogły obalić mit, że im dłużej pracujemy, tym więcej zadań realnie wykonujemy, i odmieniły środowisko pracy w Islandii. Związki zawodowe doprowadziły do renegocjacji warunków zatrudnienia. W 2021 r., czyli zaledwie dwa lata po pilotażu, aż 86% pracowników w kraju albo już pracowało cztery dni w tygodniu, albo miało z pracodawcami umowę, która im na to pozwalała.
Ale czy podobne wyniki uda się uzyskać w innych krajach? W różnych państwach istnieją przecież odrębne modele gospodarcze, warunki zatrudnienia czy odmienne kultury pracy. Otóż wszystko, co jak dotąd pokazują badania – prowadzone co prawda zwykle na małą skalę – jest zaskakująco spójne. Na przykład w USA Microsoft w 2019 r. przez miesiąc dawał pracownikom wolne trzydniowe weekendy. Ta zmiana nie obniżyła ich efektywności, lecz podniosła ją aż o 40%. W Nowej Zelandii jeden z pierwszych tego typu testów przeprowadziła firma Perpetual Guardian – o 7% spadły wskaźniki stresu, aż 78% pracowników uznało, że równowaga między pracą a życiem się poprawiła. W Belgii od lutego 2021 r. zatrudnionym przysługuje prawo do wykonywania zadań w ciągu czterech – zamiast pięciu – dni pracy. Do tej pory w żadnym kraju skrócony tydzień nie został wpisany do Kodeksu pracy.
Do dużego przetestowania krótszego tygodnia szykują się Hiszpanie, bardzo wobec pomysłu entuzjastyczni (według Workforce View in Europe czterech dni pracy chciałoby aż 63% obywateli). Na rok 200 firm przejdzie na czterodniowy tydzień pracy. Koszty związane z tymi zmianami zostaną pokryte z unijnego Funduszu Odbudowy. Hiszpanie przewidują, że reorganizacja pracy nie będzie bezbolesna ani całkiem tania. Bo czterodniowy tydzień pracy – dość łatwy do zaimplementowania wśród tzw. białych kołnierzyków, w branży IT czy pośród pracowników biurowych – trudniej wprowadzić w przemyśle, usługach medycznych (np. w szpitalach), fabrykach czy firmach, które po prostu muszą działać codziennie. Test przeprowadzony w 2017 r. w Szwecji pokazał, że szpitale – aby skrócić pielęgniarkom codzienną zmianę do 6 godzin – musiały o 20% zwiększyć liczbę zatrudnionych, bo w opiece nad chorymi nie da się utrzymać efektywności przy skróconym czasie pracy. O ile w biurach pracownicy są produktywni średnio przez połowę spędzanych w nich godzin (mamy okresy skupienia i rozprężenia, ostatnio zaburzane przez większą liczbę bodźców, powiadomień internetowych), co umożliwia szukanie metod lepszego zarządzania czasem, o tyle w niektórych zawodach takie regulowanie nie jest możliwe. Znalezienie dodatkowych osób do pracy będzie kłopotem. W Europie (na skutek pandemii, restrykcyjnych polityk imigracyjnych i starzenia się populacji) rąk do pracy brakuje. W samych Niemczech lukę tę szacuje się na blisko 1,7 mln osób. W Polsce – choć politycy już proponują, byśmy testowali czterodniowy tydzień pracy – większość firm jest sceptyczna, boi się konieczności zwiększania zatrudnienia. Zresztą sami Polacy do pomysłu się nie palą – zainteresowanie krótszym tygodniem w 2019 r. wyrażało około 38% z nas.
Pragmatyczne wyzwania przypominają, że krótszy tydzień pracy nie we wszystkich branżach się przyjmie. Nie umniejsza to jednak wartości, jaką w zmianie modelu pracy widzą sami zatrudnieni. We wspomnianej szwedzkiej próbie wypoczęte pielęgniarki wykonywały swoje obowiązki chętniej i efektywniej, mając lepsze samopoczucie. Aż o 85% zwiększyły aktywne interakcje z pacjentami, zabierały ich na spacery, śpiewały im i czytały.
Wbrew temu, co nam się wydaje, większość prac wymaga jakiegoś poziomu kreatywności, wymyślania rozwiązań czy nieszablonowych działań. I w tym czterodniowy tydzień oraz zwiększona doza relaksu mogą pomóc. Bo choć zdarza się nam marzyć o nicnierobieniu, większość ludzi najpełniej wypoczywa w sposób aktywny (spędzając czas w kontakcie z naturą, czytając, uprawiając sport, krzątając się po domu – tak pokazują m.in. wyniki globalnego badania relaksu The Rest Test). Takie czynności zwiększają naszą kreatywność, a co za tym idzie – również produktywność zawodową. To sprzężenie Alex Soojung-Kim Pang opisał już w 2016 r. w książce Rest: Why You Get More Done When You Work Less. Autor – futurysta, analityk technologii – był konsultantem wielu firm w Dolinie Krzemowej i wykładowcą Stanford University. W książce wyjaśniał, że większa liczba godzin pracy wcale nie wpływa na wzrost produktywności. Jest odwrotnie: im więcej odpoczywamy, tym efektywniej pracujemy. Dowodzą tego także dane wielkiej skali – pracujący wyjątkowo długo Koreańczycy czy Meksykanie osiągają niższą efektywność niż Norwegowie czy Duńczycy pracujący krócej. Inny ważny wniosek z doświadczeń Panga to nowe rozumienie kreatywności – nie jest ona nagłym, niekontrolowanym przypływem weny. Kreatywność, jak mówił Picasso, zastaje człowieka przy pracy. Pod warunkiem że jest on wypoczęty i ma czas, by myśleć. Pang jest dziś jednym z głównych konsultantów 4 Day Week Global. Jego nowa książka Shorter (2021) to praktyczny przewodnik dla przedsiębiorców, którzy chcą zatrudniać w mniejszym wymiarze godzin.
Czterodniowy tydzień pracy nie musi oznaczać wolnych piątków. Czas można też odejmować z każdego dnia, wychodzić z pracy wcześniej. Albo brać wolne w zmienne dni. Analitycy pracy rekomendują elastyczne podejście, bo im większą swobodę w zarządzaniu czasem będą mieli pracownicy, tym lepsze może to dać efekty, m.in. pogłębi lojalność wobec firmy. Możliwość pracy zdalnej i samodzielnego kształtowania swojego grafiku to coraz częstsze oczekiwanie kandydatów na różne stanowiska. Według badań instytutu analitycznego FORSA krótszego tygodnia pracy chce już 71% badanych w Niemczech. O wprowadzenie tej zmiany zaapelował największy związek zawodowy w tym kraju – IG Metal – argumentując, że tylko to powstrzyma dużą falę odejść i zwolnień z zakładów produkcyjnych, a nad Europą krąży już widmo stagnacji.
Wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy może stać się konieczne w niedalekiej przyszłości. Zmienia się nasze rozumienie pracy i to, jakie miejsce chcemy jej dawać w życiu. Współczesny kult przepracowania, którego korzeni można dopatrywać się w protestanckim etosie pracy, rozkręcił się do niezdrowych proporcji pod koniec wieku XX, a obecnie przybiera rozmiar globalnej manii. W późnym kapitalizmie przepracowanie otoczone jest czcią. Być skrajnie obciążonym znaczy czuć się pożądanym, stać wysoko w hierarchii sukcesu. Pozorność tej satysfakcji szybko jednak wychodzi na jaw. Według instytutu McKinsey, który w tym roku zbadał kilka tysięcy pracowników na świecie, już połowa z nich czuje się wypalona.
Wobec tego trendu w ludziach budzi się potrzeba lepszego wyważenia proporcji pracy oraz innych zajęć. Jednocześnie rozpowszechniona z powodu pandemii praca zdalna w praktyce spowodowała rozregulowanie i wydłużenie czasu, jaki jej poświęcamy. Telefony, mejle i powiadomienia odbieramy wcześnie rano albo wieczorami. Wszędzie, gdzie mamy ze sobą smartfona, pozostajemy w zasięgu współpracowników i zobowiązań. Przekonanie, że pracując z domu, lepiej wykorzystujemy czas, nie do końca się więc sprawdza. Natomiast pandemia pokazała również, że praca w domu nie oznacza mniejszej efektywności. Ta istotna wskazówka odrywa nas od XX-wiecznego schematu, w którym trzeba było spędzać osiem godzin w zakładzie pracy, bo w ten sposób najłatwiej było ją zmierzyć. Ten model właśnie odchodzi do lamusa. Inspiracji do jego porzucenia można poszukiwać u Henry’ego Forda, który ustawiając robotników przy taśmie i lepiej organizując pracę, doprowadził do skrócenia zmiany o dwie godziny dziennie. Obecnie w firmach, które zdecydowały się na czterodniowe tygodnie, robi się to samo: zebrania zespołów skracane są do 5 minut, spotkania z klientami – do pół godziny, obowiązują dwugodzinne bloki wysokiego skupienia, kiedy nie odbiera się mejli ani wiadomości. Pracownicy, którzy unikają rozproszenia, pracują krócej oraz intensywniej.
Skrócenie tygodnia pracy nie jest fantazją ani kaprysem, ale ważną – właśnie uświadamianą – potrzebą. Gdy turbiny ekonomii 24/7 przyśpieszają, a wojna oraz inflacja wzmagają niepokoje, aż kusi, by pracować jeszcze więcej. A jednak coś się zmienia. Ludzie na całym świecie poczuli, że czas to znacznie więcej niż pieniądz.
Majestatyczna i widowiskowa, a zarazem ulotna i prywatna. Obejmuje połać nieba, a przecież istnieje tylko w jednym punkcie. Tęcza – każdy z nas widzi ją inaczej.
Seledynowe pagórki rażą jaskrawością, w tle gęstnieje ołowianoszare niebo. Na pierwszym planie na trawie przysiadły dwie żebraczki. Jedna dopiero co odwróciła głowę, spoglądając przez ramię za siebie. Tam, nad pobliskimi zabudowaniami, rozpina się podwójna tęcza. Druga ma oczy zamknięte, brodę lekko uniesioną – jakby nasłuchując czegoś w oddali, jednocześnie ostentacyjnie nie chcąc widzieć kolorowego zjawiska. Tajemnicę zdradza dopiero tytuł obrazu Johna Everetta Millais: Niewidoma dziewczyna.
Świecące jakby zza obserwatora słońce ogrzewa twarz niewidomej. Dziewczyna jest spokojna – jedną dłonią przeczesuje miękką trawę, w drugiej ściska dłoń swojej towarzyszki. Wyrazu twarzy tamtej nie widzimy, choć domyślamy się, że maluje się na niej zachwyt, ale może też i strach – przed burzowymi chmurami, na których tle objawiła się tęcza. Zanurzenie się w pozbawionej światła przyrodzie z jednej strony i fascynacja gwałtownym pogodowym spektaklem z drugiej – patrząc na obraz, mimowolnie zastanawiamy się, które z tych doświadczeń pozwala „zobaczyć” więcej. Millais udziela na to pytanie swojej odpowiedzi: po bliższym przyjrzeniu się zobaczymy zawieszoną na szyi żebraczki tabliczkę z napisem: „Zlituj się nad niewidomą”.
Sprawne oko szybko wychwyci malarską precyzję. Opierająca się na dachach wsi tęcza widnieje po przeciwnej stronie nieba niż kierunek, z którego świeci słońce – dokładnie tak, jak powinno być. Jest ona podwójna; w istocie niemal każdej tęczy towarzyszy nikła, bledsza kopia. Zewnętrzny łuk na obrazie Millais ma kolejność kolorów odwróconą w stosunku do łuku wewnętrznego, zupełnie jak w rzeczywistości. Co ciekawe, artysta początkowo namalował obie tęcze w ten sam sposób: górne krawędzie ich łuków były czerwone. Zmianę wprowadził później, by samo zjawisko optyczne przedstawić poprawnie z fizycznego punktu widzenia.
W obrazie Millais jest jednak coś jeszcze, z czego zdamy sobie sprawę dopiero wtedy, gdy zastanowimy się nad tym, jak naprawdę powstaje tęcza. Kolorowy łuk na obrazach i w tekstach pojawia się często jako coś namacalnego, skonstruowanego z tajemniczego świetlistego materiału. Tak jest w mitologii greckiej, gdzie tęczę rozpina bogini Iris, podobnie w legendach nordyckich, gdzie tęcza jest mostem strzeżonym przez Heimdalla, prowadzącym do siedziby bogów – Asgardu. Jednak tęcza de facto nie jest fizycznym obiektem, lecz projekcją tworzoną przez światło uginane i rozszczepiane na kroplach wody unoszących się w powietrzu. Konkretną tęczę widzi więc tylko jedna osoba i tylko do jej oczu trafiają promienie światła rozpościerające łuk. Ktoś stojący obok nas wprawdzie również go zobaczy, ale już nieco inny, lekko przesunięty w przestrzeni, być może o trochę innym zabarwieniu lub intensywności. Tęcza z Niewidomej dziewczyny jest „widziana” przez nas jako obserwujących całą scenę. Oznacza to, że odwrócona od nas towarzyszka niewidomej widzi tęczę inną, swoją własną. Taką, której nie zobaczymy nigdy, bo musielibyśmy stać się ową dziewczyną, wejść w obraz, porzucić rolę obserwatora.
Idea „własnej” tęczy przez długi czas wydawała mi się czymś zupełnie abstrakcyjnym. Trudno zaakceptować fakt, że „struktura” o rozmiarach tęczy, spinająca niebo z ziemią, może być czymś efemerycznym, w zasadzie nie bardziej realnym od świetlnego „zajączka” rzucanego przez drgające lusterko na płaszczyznę ściany. Mimo swoich pozornych rozmiarów tęcza jest ulotnym mirażem, wypadkową wchodzących w interakcję dwóch składników: światła i zawartej w atmosferze wody – jego piękno jest zarezerwowane tylko dla jednego widza.
Z fascynującą oczywistością tę właściwość tęczy uświadomiłem sobie podczas pewnego późnopopołudniowego lotu z Monachium do Krakowa. Obniżając pułap pod koniec podróży, samolot przeciął warstwę spiętrzonych cumulonimbusów i wleciał w gęstniejący deszcz odrywający się od podstawy chmury – a wszystko to w jaskrawopomarańczowym blasku zachodzącego słońca.
Od tej chwili braliśmy udział w spektakularnym eksperymencie fizycznym pokazującym, jak wygląda tęcza, kiedy jej obserwatorzy nie mają pod stopami gruntu, który zwykle zasłania jej dolną połowę. Tak – tęcza ma drugą połowę. Z reguły jednak dla nas niewidoczną, bo przeszkadza nam w jej obserwacji ziemia, po której stąpamy. Kompletna tęcza jest doskonałym kołem, wyśrodkowanym na osi łączącej nasze oko ze Słońcem. I taka właśnie ukazała się moim oczom (i każdej innej parze oczu wyglądającej podczas tamtego lotu przez okno samolotu, każdej oczywiście nieco inna).
Zbliżające się do horyzontu za naszymi plecami słońce było już żółtopomarańczowe, a nie białe, więc tęcza nie miała swojej zwyczajowej wielobarwności. Odfiltrowane ze słonecznego światła kolory zimne – niebieskie, fioletowe – nie były w niej widoczne, ale całość i tak wyglądała spektakularnie. Dookoła dziobu samolotu objawiła się rozjarzona aureola, kompletny okrąg malowany czerwienią, żółcią i delikatnymi pociągnięciami zieleni. Ponieważ tęcza ta była moja, osobista, prywatna, frunęła wraz ze mną i całym samolotem. Choć w każdej sekundzie wydawało mi się, że przelecimy przez nią jak przez wielkie hula-hoop, okrąg trwał perfekcyjnie nieruchomo przed dziobem maszyny i towarzyszył nam niemal do samego lądowania, kiedy to jego dolną połowę wchłonął pas startowy, który wsunął się nagle pod zniżający się samolot.
Nawet tylko połówkowa, tęcza zawsze robi kolosalne wrażenie. Wiele też wiąże się z nią nieporozumień. Powszechnie uważa się, że abyśmy mogli ją ujrzeć, musi padać deszcz i świecić słońce. W uproszczeniu to prawda: poza promieniami słonecznego światła do powstania tęczy niezbędna jest rozpylona w atmosferze woda. Nie ma jednak gwarancji, że fenomen pojawi się od razu, gdy w deszczowy dzień zza chmur wychyli się słońce.
Zacznijmy od tego, że za powstanie tęczy nie odpowiadają krople wody zawieszone w powietrzu w o k ó ł nas, ale p r z e d nami. Stojąc w ulewie, raczej nie zobaczymy tęczy, nawet jeśli jednocześnie będzie oświetlać nas nieprzysłonięte chmurami słońce. Co innego jednak, gdy przed nami – nawet w sporej odległości – powietrze wypełni zawiesina drobnych kropel wody, czy to spadających z rzęsistym deszczem, czy rozpylonych w powietrzu przez wodospad lub fontannę.
Wpadając do każdej drobinki wody, światło ulega załamaniu i wewnętrznemu odbiciu, po czym (ponownie się załamując) wyfruwa z kropli wody i gna w kierunku obserwatora. Cały ten proces zachodzi w każdej z oświetlonych kropel, ale tylko niektóre z nich znajdują się w takim położeniu względem obserwującego zjawisko oka, że wpadają do niego, tworząc obraz świetlistego łuku. Ponieważ światło o różnej długości fali (a tym samym o różnym kolorze) załamuje się na granicy wody i powietrza pod nieco innym kątem, białe światło słoneczne ulega rozszczepieniu. Każda barwa wylatuje z kropli pod nieco innym kątem względem kierunku padania promieni słonecznych: od 40,5° dla fioletu do 42,4° dla czerwieni. Ta dość specyficzna kombinacja położenia Słońca i cząsteczek wody jest jednym z powodów, dla których tęczę widzimy najczęściej późnym popołudniem lub wcześnie rano. Słońce znajduje się wtedy nisko nad horyzontem – większe są więc szanse, że jego promienie oświetlą znajdujące się dokładnie przed nami kotłowisko kropelek wody.
Kolejną półprawdą jest niezbędność świecącego słońca w procesie powstawania tęczy. Pewnej lipcowej nocy sam poddałem to założenie niezamierzonemu testowi. Z grupą przyjaciół wybrałem się na nocne podsłuchiwanie sów w zadrzewieniach alpejskiej wioski Villa di Chiavenna na granicy Włoch i Szwajcarii. Księżyc niemal w pełni wisiał nisko nad krawędzią Alp. Kiedy eksplorując okolicę, dotarliśmy do niewielkiego wodospadu Acquafraggia, z zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że we mgle spowijającej opadającą wodę jarzy się nikła tęcza. Jej kolory były stłumione, jakby zimniejsze, ale widziałem najprawdziwszą tęczę – tyle że powstałą z blasku księżyca, a nie słońca.
Jeszcze ciekawsze efekty zaobserwujemy, gdy słońce lub księżyc świecić będą przez welon cieniutkich, delikatnych chmur zawieszonych tak wysoko w atmosferze, że składają się nie z wody, lecz z kryształków lodu. Należą do nich m.in. chmury z rodzaju cirrus oraz cirrostratus. Najczęściej nie zwracamy na nie uwagi – nie rzucają się zbytnio w oczy i niejednokrotnie wyglądają jak rzadka mgiełka lub białawe włókna snujące się po błękitnym niebie. Ponieważ jednak zbudowane są z maleńkich kryształów lodu o bardzo ściśle określonej, sześciobocznej symetrii, działają jak obłoki diamentowego pyłu – chmary maleńkich pryzmatów uginających światło w bardzo specyficzny sposób. Z fizycznego punktu widzenia tworzone przez nie zjawiska są równie „osobiste” jak tęcza. Dana osoba widzi obraz rzucany przez precyzyjnie wyselekcjonowane lodowe kryształy, dokładnie te, które uginają promienie słoneczne w kierunku konkretnego obserwatora. Z mariażu zmrożonej wody i światła powstaje jeden z najbardziej niezwykłych spektakli niebieskich: halo.
Halo to tak naprawdę nie jedno, ale kilka zjawisk. Najczęstszym i jednocześnie najłatwiejszym do przeoczenia jest halo 22° – okrąg światła o takim właśnie promieniu kątowym, powstający wokół Słońca lub Księżyca dzięki obecności chaotycznie rozrzuconych heksagonalnych kryształów lodu o budowie pałeczkowatej (podłużne, sześcioboczne graniastosłupy). Tego rodzaju halo często nie zauważamy, bo niejednokrotnie kryje się ono w oślepiającej poświacie. Warto jednak od czasu do czasu zerknąć na niebo, kiedy jego błękit lub czerń nocy przesłania cienka warstwa przejrzystych chmur. Zwłaszcza że halo to jednak nie jest tylko okrąg światła.
W najbardziej ekstremalnym przypadku zjawisko to może zamienić niebo w złowieszczy spektakl, kalejdoskop odbić, odblasków oraz świetlistych linii o trudnych do zrozumienia przebiegach i kształtach. Wszystko zależy od tego, jak woda – uwięziona w chmarach lodowych „diamentów” chmur pierzastych – ustawi się względem Słońca i obserwatora. Jeśli w chmurze fruwają mikroskopijne piramidki lodu, powstaje tzw. pierścień Bottlingera, owalne halo, przez które Słońce wygląda jak surrealistyczne oko. Płaskie lodowe płytki zorientowane poziomo względem obserwatora wywołają zjawisko tzw. słońc pobocznych – słabszych kopii właściwego Słońca. Położone po obu jego stronach i często ozdobione poziomymi „wąsami” były one w zamierzchłych czasach interpretowane jako wizje Golgoty (z wielkim krzyżem słońcem pośrodku i dwoma mniejszymi po bokach).
Z kolei zorientowane poziomo uporządkowane kryształy są odpowiedzialne za łuki Parry’ego, wklęsłe erupcje światła nad (lub rzadziej pod) okrężnym 22-stopniowym halo. Możliwych konfiguracji lodu, światła i prądów powietrza jest więcej, a kompletna lista świetlnych projekcji składa się na skomplikowany miraż rozjarzonych linii oraz przecinających się ścieżek. Trudno się dziwić, że w zamierzchłych czasach fenomeny takie traktowano jako zły omen, zapowiedź wielkich lub dramatycznych wydarzeń, boski znak czy wręcz preludium apokalipsy. Dziś wiemy, że halo są zwyczajnie zbiegiem kilku fizycznych okoliczności – choć wielu szczegółów zachodzących tam procesów wciąż nie znamy.
Pewnego zimowego poranka, kiedy z dwójką towarzyszy wędrowaliśmy przez tatrzańską przełęcz Zawrat, wiejący z Doliny Pięciu Stawów wiatr porwał ze sobą kurzawę suchego śniegu i lodu. W mroźnym powietrzu chmura wody przeobrażonej w sześciościenne kryształki stworzyła najniezwyklejsze halo, jakie kiedykolwiek obserwowałem. Wiedziałem, że fenomeny tego rodzaju mogą powstawać nie tylko za sprawą wysokich chmur pierzastych, lecz także tzw. diamentowego pyłu (ang. diamond dust) – zawiesiny drobinek lodu nisko w atmosferze. Wtedy jednak w Tatrach było wszystko: mieniące się halo okrągłe, łuk Parry’ego, słońca poboczne, a nawet krąg parheliczny – pozioma linia światła, na którą nanizane było Słońce.
Najciekawszy w tym zjawisku nie był jednak jego fantastyczny przepych, ale to, jak bardzo było osobiste. Dwójka towarzyszących mi wspinaczy musiała nieźle się nagimnastykować, wyginając szyje, by wejść w moją linię widzenia i zobaczyć w takich samych detalach to, co widziałem ja. Chyba właśnie dlatego zjawiska optyczne na niebie zawsze wzbudzają we mnie jakąś niemożliwą do zmierzenia i nazwania tęsknotę. Bo przecież to bardzo poetyckie, że czysta, chłodna fizyka tak konstruuje świat, by tęcze, halo i górskie widma każdy z nas widział sam, osobiście. Można wręcz powiedzieć, że w tym przypadku fizyka popycha nas bliżej siebie, bo tylko perfekcyjnie przejmując perspektywę innej osoby, możemy zobaczyć te zjawiska identycznie tak jak drugi człowiek.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!
Takiego wiatru jak w Antarktyce nie znajdziesz nigdzie indziej – może porwać wszystko, nawet wodę z oceanu! I chociaż zimny oraz ostry, jednocześnie umie zachwycić, rozśmieszyć, a także przypomnieć, że to nie my sprawujemy rządy na świecie, ale przyroda.
Mijał właśnie drugi tydzień mojego pierwszego pobytu w Antarktyce. Wiatr był tak silny, że dach naszej stacji unosił się na kilka centymetrów, a przywiane z plaży wodorosty wpadały nam przez powstającą szparę do zupy. Mój kolega, doświadczony polarnik, wiosłując entuzjastycznie łyżką w talerzu, skomentował, że zawsze się zastanawia, na której wyprawie w końcu dach odleci. 10 minut później już dachu nie mieliśmy.
Wieje właściwie wszędzie. Wystarczy, żeby pojawiła się w atmosferze różnica ciśnień. Ciśnienie, o którym słyszymy lub czytamy w prognozach, to miara zawartości powietrza w powietrzu. Kiedy jest wysokie, wtedy w danej objętości jest tego powietrza więcej, a kiedy niskie – mniej. Na styku takich obszarów zaczyna wiać, bo przyroda wolałaby, żeby wszędzie było po równo. To zupełnie tak samo jak z dwoma roztworami, które jeśli są rozdzielone przepuszczalną błoną, będą dążyły do wyrównania stężeń. Jednak wiatry nigdy w końcu się globalnie nie uspokoją, a ciśnienie atmosferyczne na całym świecie się nie wyrówna, bo w każdej chwili niektóre części globu nagrzewają się bardziej od innych, ciepłe powietrze zaś jest lżejsze oraz mniej gęste od zimnego – unosi się więc i powstają nowe obszary niskiego ciśnienia. Oczywiście mechanika ruchu gazów wokół Ziemi jest dużo bardziej złożona, ale chodzi o to nieustanne niwelowanie ciągle powstających zaburzeń: nam się może zdawać, że wiatr zaburza równowagę, lecz w istocie powietrze pędzi z jednego miejsca w drugie, by ją przywrócić.
W skali globalnej istnieją pewne prawidłowości dotyczące tych przemieszczających się mas powietrza i w wielu częściach świata wiatry mają dosyć regularny oraz przewidywalny charakter. Są sezony na tropikalne huragany, tajfuny czy nawet na nasz halny albo inne wiatry fenowe w górskich okolicach. Ponadto większość wiatrów na świecie, przynajmniej nad otwartymi oceanami, wieje z zachodu na wschód. Ma to związek z obrotowym ruchem Ziemi. Nasza planeta kręci się we wschodnią stronę – dlatego na wschodzie wszystko dzieje się wcześniej. To tam słońce pojawia się nad horyzontem, a południe jest w Kijowie o godzinę wcześniej niż w Warszawie, u nas zaś godzinę przed Londynem. Czyli gdybyśmy spojrzeli na Ziemię od strony Gwiazdy Polarnej, od północy, widzielibyśmy jej obroty jako przeciwne do kierunku ruchu wskazówek zegara. Nasza atmosfera klei się do powierzchni Ziemi, więc obraca się razem z nią, a to z kolei wywołuje właśnie te zachodnie wiatry, zgodne z kierunkiem działania siły Coriolisa.
Choć jednak można na różnych szerokościach geograficznych zetknąć się z regularnymi, często bardzo silnymi wiatrami, tylko w jednej części naszej planety mogą się one rzeczywiście swobodnie rozhulać. Południowe obszary największych oceanów to jedyna strefa, gdzie można okrążyć świat, płynąc wzdłuż któregoś z równoleżników, i nie trafić na ląd. Wiatry wieją tu więc dookoła całej planety, nie napotykając na przeszkody.
Najwęższym miejscem tego pasma niekończącego się oceanu jest Cieśnina Drake’a, mierząca niemal 1000 km i rozciągająca się między przylądkiem Horn, czyli południowym krańcem Ameryki Południowej, a Szetlandami Południowymi, niedaleko czubka Półwyspu Antarktycznego, mniej więcej między 55 a 61 stopniem szerokości geograficznej południowej. W tym rejonie nie tylko wiatry poruszają się głównie z zachodu na wschód. W skorupie ziemskiej między płytę tektoniczną Antarktyki i płytę południowoamerykańską wciska się tu stosunkowo niewielka płyta Scotia, położona pod dnem morza o tej samej nazwie (nadanej, podobnie jak w przypadku płyty, na cześć szkockiego statku badawczego). Kiedy płyty tektoniczne gdzieś się wciskają, to wśród innych atrakcyjnych efektów – takich jak wulkany, trzęsienia ziemi i wypiętrzenia – wyginają też istniejące już kontynenty. Dlatego zarówno koniuszek Ameryki Południowej, jak i Półwysep Antarktyczny zakrzywione są na wschód (kiedyś tworzyły ciągłe pasmo gór). W rezultacie powstaje gigantyczny lejek, dzięki któremu zachodnie wiatry z Pacyfiku dodatkowo się rozpędzają i wzmacniają.
Cały południowy ocean to najbardziej wietrzna strefa świata, jednak to w Cieśninie Drake’a wiatry koncentrują się najsilniej. Właśnie z tego powodu żeglarze mówią o mijaniu przylądka Horn „w złą stronę”, czyli z Atlantyku na Pacyfik, naprzeciw dominującym wichrom. To nie znaczy, że w drugą stronę bywa dobrze, ale jest po prostu odrobinę mniej źle.
W Cieśninie Drake’a sztormy zdarzają się częściej niż w innych miejscach świata, lecz przecież nie wieje tam zawsze. Przepływałem tamtędy około 200 razy i pamiętam przynajmniej trzy przejścia, gdy ocean był gładki jak lustro. Wstyd się przyznać, ale kiedy ostatni raz mijałem przylądek Horn – na moim ulubionym jachcie „Selma Expeditions” – flauta była taka, że musieliśmy płynąć przy włączonym silniku, bo na żaglach się nie dało.
Żeglarze wykorzystują wiatr od kilku tysiącleci, ale ptaki morskie ćwiczą się w tej sztuce już od wielu milionów lat i nic dziwnego, że osiągnęły mistrzostwo. Dlatego też istot tych jest najwięcej właśnie tam, gdzie najbardziej wieje, czyli na Oceanie Południowym. Latanie wydaje się czymś dość prostym: jeśli masz skrzydła, to nimi machasz i przesuwasz się w powietrzu. Jednak takie zwykłe machanie skrzydłami robi się tym kosztowniejsze energetycznie, im większy jest ptak. Lądowi mistrzowie szybowania – orły, sępy czy bociany – wykorzystują powstające nad lądem kominy termalne. Ląd nagrzewa się od słońca i w niektórych miejscach pojawiają się słupy wznoszącego się powietrza, ponieważ cieplejsze jest lżejsze od chłodnego. Szerokie, podobne do paralotni skrzydła najlepszych lądowych lotników świetnie się nadają właśnie do wyłapywania takich wstępujących prądów. Jednak nad oceanem prądy te nie powstają. Duże ptaki morskie, np. albatrosy czy petrelce olbrzymie, wykorzystują więc wiatr. Ich skrzydła są długie i wąskie jak skrzydła szybowca (choć tak naprawdę to raczej jest odwrotnie – skrzydła szybowców i paralotnie przypominają skrzydła ptaków, które były pierwsze). Technikę ich lotu określa się jako aktywne szybowanie. Ptak powoli opada z wiatrem, po czym tuż nad wodą robi gwałtowny zwrot, łapie wiatr i na nim ponownie wjeżdża wyżej. Im mocniej wieje, tym łatwiej latać, czyli albatros zupełnie inaczej ocenia dobrą pogodę niż my. Nawet jeśli wiatr jest zbyt silny i ptaki chwilowo tracą kontrolę nad lotem, na oceanie nie grozi im, że o coś się rozbiją. Nieco mniejsi krewniacy albatrosów – fulmary – zawdzięczają nawet swoją nazwę słowom oznaczającym „złe, niebezpieczne morze”, bo wtedy są najbardziej aktywne. Ten związek ptaków morskich z silnymi wiatrami jest na tyle mocny, że Inuici wierzyli, iż to fulmary wywołują sztormy.
Podczas flauty albatrosy siedzą najczęściej na wodzie i czekają na lepsze warunki, ale kiedy wieje i szybują, zużywają dokładnie tyle samo energii, co przy odpoczynku na powierzchni. Ich skrzydła mają specjalne mechanizmy blokujące, więc rozpostarcie ich szeroko nie wiąże się z żadnym wysiłkiem. Albatrosy przez kilka pierwszych lat życia przelatują tysiące kilometrów, w ogóle nie odwiedzając lądu, a później wpadają tam tylko po to, żeby się rozmnażać. Ich żywiołem jest powietrze.
Oczywiście to, co wieje na oceanie, dociera też na południowe lądy. Douglas Mawson, sławny australijski polarnik, książkę o jednej ze swoich antarktycznych wypraw nazwał The Home of the Blizzard (Dom sztormów). Również na polskiej stacji Arctowskiego, czyli na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych, to właśnie wiatr jest głównym czynnikiem pogodowym regulującym nasze działania. Temperatura, jak to na wyspie, nie wpada w skrajności (najniższa odnotowana to raptem –32°C), ale zwłaszcza jesienią i wiosną wieje tam naprawdę solidnie. Podczas mojego drugiego zimowania na stacji mieliśmy jeden dzień z ponad stoma porywami wiatru o prędkości powyżej 100 km/h. Najsilniejszy z nich to 286 km/h. Dla porównania: sławny huragan Katrina, który zniszczył Nowy Orlean, miał prędkość około 230 km/h. Przy takim wietrze lata dosłownie wszystko, łącznie z kamieniami i ciężkimi zodiakami [łodziami pontonowymi – przyp. red.]. Metalowe kontenery turlają się jak zabawki, a traktory przesuwane są z miejsca na miejsce. Jeśli pamiętacie ze szkoły, że pingwiny nie fruwają, to cóż, powiem w sekrecie, że owszem, czasem im się zdarza. Widziałem lecącego pingwina. Wprawdzie frunął bokiem i wyglądał na bardzo niezadowolonego, ale bezsprzecznie znajdował się w powietrzu. Następnym, co unosiło się za pingwinem, był dach naszej stacji.
Porwana wiatrem morska woda lata nad powierzchnią oceanu (na prywatny użytek oraz na cześć jednej z piosenek zespołu King Crimson nazywam to „tańczącą wodą”) i często zanoszona jest nawet kilkaset metrów w głąb lądu. Największe lądowe zwierzę Antarktyki, czyli mierząca niecały centymetr długości muchówka o nazwie Belgica antarctica – która nie tyle trafiła na Antarktydę, ile dotarła na południe wraz z nią w ramach kontynentalnej reorganizacji płyt tektonicznych – w toku ewolucji utraciła skrzydła, bo dla małego owada latanie w takich warunkach zupełnie nie ma sensu. Dużo lepiej czaić się wśród mchów i porostów.
Wiatr sprawia, że odczuwalna temperatura jest znacznie niższa od tej, którą podaje termometr. Pamiętam poranek, gdy nocny sztorm wyrzucił morską wodę na przybrzeżne skały, ale było na tyle zimno, że woda na nich zamarzła, zanim zdążyła wrócić do akwenu. W efekcie rankiem wszystkie kamienie wyglądały jak lukrowane pączki, szczelnie otulone śnieżnobiałym lodem. Koniecznie chciałem to sfotografować, ale kiedy w tym celu zdjąłem rękawiczki, zanim wyciągnąłem z plecaka aparat i go włączyłem, moje dłonie tak zgrabiały, że nie byłem w stanie nacisnąć spustu migawki. Musiałem poruszyć całym ramieniem, trafiając sztywnym palcem w odpowiednie miejsce niczym drewnianą protezą. Na termometrze było raptem 10° poniżej zera, ale przy silnym wietrze odczuwalna temperatura wynosiła ponad –40°C.
Antarktyka ma też swoją spécialité de la maison, czyli wiatry katabatyczne. Powstają one na lodowcach. Powietrze stykające się z ich powierzchnią jest chłodne, ciężkie i gęste. Kiedy pojawia się gradient temperatury, czyli powietrze w innych miejscach jest odpowiednio cieplejsze, wtedy to zimne z lodowców zaczyna się pod wpływem grawitacji staczać gwałtownym podmuchem, odczuwalnym tylko naprzeciwko samego lodowca. Można przepłynąć dosłownie 100 m w bok i nie będzie żadnego podmuchu. Wiatry katabatyczne mają również to do siebie, że nie sięgają zbyt wysoko. Warstwa staczającego się gwałtownie powietrza może mieć raptem kilkanaście metrów grubości, więc jeśli statek stoi naprzeciwko lodowca, na dolnych pokładach szaleje wichura, a na najwyższym panuje spokój. Wiatry katabatyczne wpływają na wszystkie nasze działania. Są miejsca, w których trzeba lądować około piątej rano, bo wtedy jest cisza. Później, w ciągu dnia, gdy powietrze nagrzeje się od słońca, czyli bliżej jedenastej, w zupełnie spokojnym miejscu nagle pojawia się wicher uniemożliwiający bezpieczne dobicie zodiakiem do brzegu.
A jednak bardzo lubię antarktyczne wiatry. Już przy prędkości około 100 km/h mogę się na takim wietrze położyć niczym Adam Małysz w pozycji startowej. Z antarktycznym wiatrem wiąże się także powstanie pewnego elitarnego klubu ludzi nie całkiem normalnych. Któregoś dnia, gdy pogoda była wybitnie wietrzna, a ja byłem szefem polskiej stacji, wraz z kierownikiem technicznym i ówczesnym wiceszefem Zakładu Biologii Antarktyki PAN postanowiliśmy sprawdzić, czy wszystko na stacji jest odpowiednio zabezpieczone. Przyjaźniłem się z oboma od lat i każdy z nas miał już kilka wypraw antarktycznych na koncie. Włożyliśmy specjalne kombinezony ratownicze, bo normalne goreteksowe ubrania nie miałyby w tych warunkach żadnych szans: wiatr pozwala odczuć każdą najdrobniejszą nieszczelność odzieży. Nasze kombinezony przeznaczone były do wpadania do morza i przeżycia w lodowatej wodzie. Na twarze założyliśmy gogle i wyszliśmy, trzymając się pod ramiona.
Tak się składa, że każdy z nas jest dosyć duży i ciężki, a mimo to co chwila przewracaliśmy się przy kolejnych podmuchach. Patrzyłem w szczelnie osłonięte twarze moich kumpli i widziałem tylko ich oczy. Za każdym razem, kiedy rozpędzone powietrze powalało nas na ziemię, te oczy śmiały się coraz bardziej. Mnie też zaczęły boleć policzki, bo coraz szerszy uśmiech nie schodził mi z twarzy. Im było gorzej, tym było lepiej. Inspekcja trwała jakieś 15 minut, może pół godziny, ale kiedy wróciliśmy na stację, na ból policzków od śmiechu narzekaliśmy wszyscy.
Uwielbiam, kiedy przyroda pokazuje, kto tu naprawdę rządzi. To oczyszcza duszę i przywraca wszystkiemu właściwe proporcje, ucząc nas należytego szacunku. Dzieje wielkich wypraw polarnych ilustrują wyraźnie, że dobrze radzą sobie na nich ci, którzy nie próbują z przyrodą walczyć, bo ona zawsze jest w tych miejscach od nas silniejsza. Trzeba pracować z nią, a nie przeciwko niej. Muszę przyznać, że jako osoba nieskomplikowana bardzo lubię takie sytuacje. Kiedy środowisko nieustannie próbuje cię zabić, wszystko robi się proste. Wszelkie mentalne dywagacje sprowadzają się do podstawowej instrukcji: nie umrzyj dzisiaj. Nie wpadaj do szczeliny w lodowcu, bo zginiesz. Nie wpadaj do morza, bo też zginiesz. Wszystkie problemy w takich okolicznościach znikają. Polityka, szefowie, pieniądze i towarzyskie pułapki przestają istnieć. Dobrze jest, gdy przywozimy tę lekcję do domu. Bo przyroda wszędzie jest taka sama, tylko w niektórych miejscach uwidacznia się jakby trochę bardziej. Właśnie dlatego nie mogę przestać wracać w polarne rejony, choć 20 lat temu, gdy trafiłem tam po raz pierwszy, byłem uczciwie przekonany, że to tylko ten jeden raz. Okazało się jednak, że z Antarktyki nie da się całkiem wyjechać. Zawsze zostawiam tam kawałek siebie i zawsze kawałek niej wraca do domu ze mną. I tak już zostanie.
W Londynie stołują się w restauracjach, w strefie polarnej podjadają resztki niedźwiedziom. W przeciwieństwie do ludzi rozglądają się, zanim wyjdą na ulicę. Umieją się wspinać i pokonać tysiące kilometrów. Dzięki sprytowi i mądrości lisy to najbardziej rozprzestrzenione drapieżne ssaki na Ziemi.
Lis, jaki jest, każdy widzi. A jak nie widział na żywo, to na obrazku z pewnością. Lisy występują w wielu kulturach jako symbole sprytu i w odróżnieniu od mnóstwa innych mitów (tu może Was zaskoczę, ale jeże nie jedzą jabłek, a skorki nie wkręcają się w uszy) to przeświadczenie o ich przebiegłości jest jak najbardziej słuszne. Po pierwsze są drapieżnikami. Bardzo dawno temu, na swoich wykładach z ekologii behawioralnej, brytyjski profesor Robin Baker przekonywał mnie, że drapieżniki zawsze będą inteligentniejsze od roślinożerców, bo mają silniejszą presję ewolucyjną, żeby być spryciarzami. Jak stwierdził: „Drapieżnik musi przechytrzyć inne zwierzę, podczas gdy jedyne, co jeleń musi przechytrzyć, to źdźbło trawy”. No tak, to całkiem udany bon mot, ale trochę jednak upraszcza rzeczywistość. Pomijając już fakt, że inteligencję w ogóle trudno porównywać, bo nawet do końca nie wiemy, czym jest; dziś wiadomo, że do czynników, które bardzo silnie na nią wpływają, należy życie społeczne. Gatunki społeczne muszą mieć rozwinięte systemy komunikacji, muszą też znać się na polityce, pamiętać alianse i wrogości, statusy społeczne i mnóstwo konkretnych osobników. Co nie zmienia faktu, że drapieżniki rzeczywiście są mądre – i to dlatego tak chętnie na towarzyszy życia wybieramy psy i koty – lecz z pewnością nie one jedne. Lisy są przy tym drapieżnikami raczej niedużymi, więc nie mogą braków kognitywnych nadrabiać po prostu siłą. Poza tym znakomita większość z nich chętnie korzysta z różnych dostępnych źródeł pożywienia. A do tego intelekt bardzo się przydaje.
Rozważania o lisach powinniśmy chyba jednak zacząć od dość ważnego pytania, czyli tego, kim (nie czym) lisy właściwie są? Wszystkie należą do rzędu drapieżnych, do rodziny psowatych. Masa ciała dorosłych osobników – zależnie od gatunku – waha się od 1 kg u najmniejszego fenka (nadrabiającego za to uszami) do około 10 kg u lisa rudego. Lisy żyją zwykle w niezbyt licznych grupach rodzinnych, a i to nie przez cały rok. W odróżnieniu od swoich większych kuzynów – wilków, likaonów czy cyjonów (to te rude psy z Drugiej księgi dżungli) – nie polują zbiorowo, bo na ogół żywią się zdobyczą, z którą pojedynczy lis dobrze sobie radzi. Na całym świecie żyją około 22 gatunki tych ssaków. Około, bo systematycy mają różne podejście do bogactwa przyrody: jedni chcą wyróżniać coraz więcej gatunków, inni wprost przeciwnie – zwłaszcza jeśli zwierzęta są w miarę podobne. Lisy żyją we wszystkich możliwych środowiskach lądowych – od pustyń przez stepy, mokradła, lasy i wysokie góry po arktyczną tundrę – na wszystkich kontynentach poza Antarktydą.
Słowo „lis” ma, przynajmniej ostatnio, właściwie dwa znaczenia. Pierwsze, bardziej ogólne, odnosi się każdego dość podobnie wyglądającego psowatego, z wydłużonym ciałem, długim i puszystym ogonem oraz relatywnie krótkimi nogami. Drugie, bardziej precyzyjne i poprawne, jeśli wziąć pod uwagę polskie nazewnictwo ssaków z 2014 r., dotyczy tylko przedstawicieli rodzaju Vulpes, czyli naszego lisa rudego i jego 12 najbliższych krewnych. Jest tu kilku niezłych zawodników, jak choćby fantastyczny fenek pustynny z Afryki Północnej czy absolutnie niebywały lis tybetański – z miną, jakby cię stale osądzał i jakby nie wyglądało to dla ciebie najlepiej.
Cała reszta, choć jeszcze do niedawna określana po polsku słowem „lis”, a po angielsku fox, teraz zyskała nowe, często – hm… – ciekawsze nazwy. Mamy zatem urocjona (jego nazwisko rodowe to lis szary, mieszkaniec obu Ameryk), otocjona wielkouchego z Afryki, majkonga (dawniej to był lis krabojad) z Ameryki Południowej i z tego samego kontynentu sześciu moich ulubieńców, czyli nibylisy. Tej samej reformie nazewnictwa zawdzięczamy znaczny spadek liczby gatunków myszy w Polsce i nagłe pojawienie się myszarek oraz kompletne i błyskawiczne zniknięcie foki szarej na rzecz pewnej tajemniczej szarytki. Ale to i tak nieźle, bo pewna grupka delfinów z półkuli południowej zmieniła się niespodziewanie w toniny, choć doskonale pływają i tonąć nie mają zamiaru, moje ulubione słonie morskie zaś to teraz po polsku mirungi. Przynajmniej polscy scrabbliści są zadowoleni. Gdyby ktoś odniósł wrażenie, że nieco sobie z tych nowych nazw dworuję, to cóż, nie wiem, jak mógłbym się wybronić. Przyznaję: stała za tym słuszna i logiczna zasada, że jeśli jakieś stworzenie należy do różnych rodzajów po łacinie, to po polsku też powinno. Z pewnością wykonano kawał solidnej roboty.
Większości tych zwierząt nie widziałem na wolności, poza dwoma lisami i dwoma, no cóż, nibylisami, więc nie wiem, czy się liczą. Siłą rzeczy najwięcej miałem kontaktów z naszym lisem rudym. Właściwie większość ludzi na świecie mogłaby powiedzieć to samo. Jeszcze 100 lat temu gatunkiem dzikiego ssaka lądowego o największym (po człowieku) naturalnym zasięgu występowania na kuli ziemskiej był wilk. Jednak w wyniku różnych rodzajów presji z naszej strony stracił on palmę pierwszeństwa na rzecz swojego mniejszego kuzyna – lisa rudego właśnie. Występuje on na wszystkich kontynentach poza Ameryką Południową (prawdopodobnie – są dwuznaczne raporty dotyczące jego introdukcji w Chile) i Antarktydą (zdecydowanie). Obecnie większość naukowców uważa, że północnoamerykańskie lisy rude należą do innego, choć bardzo podobnego gatunku co nasz, ale z pewnością europejskie lisy rude również znalazły się w Ameryce w wyniku świadomej introdukcji pod koniec XVIII w.
Po co przywozić lisa na kontynent, gdzie podobnych do niego zwierząt już i tak jest sporo? Cóż, miejscowe gatunki miały bardzo nieelegancki zwyczaj wbiegania na drzewo, kiedy angielscy dżentelmeni (ciśnie mi się tu na usta jedno z moich ulubionych, chociaż oficjalnie nieistniejących słów: „gentelmenel”) ścigali je konno ze stadem psów dla rozrywki (w krwiście dosłownym znaczeniu tego słowa). Dlatego sprowadzono lisy brytyjskie, które dawały się elegancko rozrywać. Równie szlachetne pobudki stały za introdukcją lisów w Australii, gdzie wywołało to znacznie bardziej katastrofalne skutki, i to już nie tylko dla dogonionych lisów. Te mądre i bardzo plastyczne zwierzęta doskonale się do Australii dopasowały i zaczęły bezprecedensową rzeź endemicznej fauny. Jest wiele takich historii, a wszystkie kwestionują nie tylko przekonania dotyczące ludzkiej szlachetności, lecz także zasadność przydomka sapiens w nazwie naszego gatunku. Do tej pory nie nauczyliśmy się, że za każdym razem, gdy ingerujemy w dobrze funkcjonujący ekosystem, to niechybnie coś schrzaniamy.
Lisy widywałem w różnych sytuacjach przez całe życie, jednak poznać je lepiej miałem okazję dopiero wtedy, gdy – dawno temu – studiowałem w Londynie. Po drodze z akademika na zajęcia codziennie z okien pociągu widziałem lisią rodzinę. Często zresztą wysiadałem, by ją obserwować, co może i negatywnie odbijało się na mojej frekwencji, ale za to bardzo dobrze wpływało na ogólną edukację przyrodniczą. Rodzina lisów to zwykle para rodziców ze szczeniętami, bardzo często wspierana przez młode, lecz już dorosłe osobniki z poprzednich miotów pomagające przy młodszym rodzeństwie. Młodzież uczy się w ten sposób sprawowania opieki, a po śmierci rodziców ma szansę na odziedziczenie ich siedziby. „Moje” lisy mieszkały w nasypie kolejowym, 2 m od torów, a dzieciaki bawiły się beztrosko pod czujnym okiem jednego z dorosłych, który na widok nadjeżdżającego pociągu ostrym szczeknięciem zganiał je z szyn. Zupełnie inaczej londyńskie lisy zachowywały się przy ulicy. Zawsze przed przekroczeniem jezdni rozglądały się na wszystkie strony i dopiero kiedy nie było widać samochodu, szybko przez nią przebiegały. No ale pociągi nie mają zwyczaju nagle skręcić i kogoś przejechać, a samochody owszem. Wtedy, w latach 90. ubiegłego stulecia, w Londynie mieszkało ponad 25 tys. lisów stołujących się w najlepszych restauracjach. Służyła im ta dieta, bo były średnio o ponad pół kilo cięższe od swoich wiejskich krewniaków.
Potem badałem dietę lisów w ramach pracy magisterskiej. Wiązało się to z łażeniem po mazurskich lasach i zbieraniem ich odchodów. Pamiętam, jak spotkałem kiedyś w Warszawie koleżankę z romanistyki, która z niedowierzaniem opowiadała mi, że na Wydziale Biologii jest ponoć jakiś facet, który chodzi po lesie i zbiera lisie kupy! No cóż, Droga Koleżanko, to prawda i pozdrawiam Cię serdecznie. Zbieranie odchodów zwierząt może nie wydawać się zbyt ekscytującym zajęciem, ale to najlepsza metoda na zbadanie, co jedzą – dużo lepsza od ich zabijania i sprawdzania, co mają w żołądku. Pomijając oczywiste względy etyczne, dzięki wybranemu rozwiązaniu ten sam lis może dla mnie pracować przez cały rok i dostarczyć mi bardzo wielu próbek. Później suszy się je, a następnie – w celu przeprowadzenia analizy – zalewa wrzątkiem. Takie herbatki (nie wiem dlaczego, ale na tym etapie nikt mnie nie chciał w laboratorium odwiedzać) płucze się potem na sitku, po czym znowu suszy i już czyste, bezwonne resztki ogląda pod mikroskopem.
Oprócz ciekawych informacji dostarczało to sporo wrażeń estetycznych. Kości żab czy zęby gryzoni pod mikroskopem wyglądają jak abstrakcyjne rzeźby, a szczecinki dżdżownic czy skrzydełka owadów lśnią jak wspaniałe klejnoty. Dowiedziałem się w ten sposób, że ci owiani złą sławą mordercy kur jedzą bardzo mało drobiu, zajęcy niewiele więcej, natomiast intensywnie wyjadają norniki, za co rolnicy właściwie powinni im się odwdzięczać pomnikami. Pod koniec lata i jesienią lisy stają się niemal wegetarianami i przechodzą na owoce – od leśnych po jabłka i gruszki. Nie są też zagrożeniem dla psów i kotów. Jeszcze w Londynie widziałem dorosłego lisa i kocura na tym samym nasypie. Stali kilka metrów od siebie, każdy bardzo zajęty wyłącznie sobą. Zwierzęta wiedziały, że konfrontacja dla obu stron byłaby bardzo nieprzyjemna.
ilustracja: Cyryl Lechowicz
Drugim gatunkiem lisa, którego mam szczęście regularnie spotykać, jest lis polarny, wcześniej znany jako piesiec. W naszej nomenklaturze przeszedł on odwrotną drogę od nieszczęsnych, zdegradowanych do ambiwalentnej pseudoegzystencji nibylisów. Kiedyś uznawano go za odrębny rodzaj, ale w ostatnich latach naukowcy doszli do wniosku, że jest wystarczająco podobny do naszego rudzielca, aby go z nim połączyć. Oczywiście chodzi nie tylko o podobieństwo aparycji, ich bliskie związki zostały też potwierdzone metodami molekularnymi. Tyle tylko że lisy polarne są praktycznie dwa razy mniejsze, mają proporcjonalnie krótsze pyszczki i mniejsze uszy. To jedna z charakterystycznych cech mieszkańców zimnych okolic, opisana przez sformułowaną w XIX w. regułę Allena: wystające części ciała mieszkańców zimnych środowisk są proporcjonalnie mniejsze, żeby ograniczyć utratę ciepła. Ciepło bowiem traci się przez powierzchnię ciała, podczas gdy generuje się je w głębi organizmu, w jego objętości. Proporcjonalnie ze wzrostem rozmiarów objętość ciała rośnie szybciej niż jego powierzchnia (bo w relacji sześciennej, a nie kwadratowej). Czyli im zwierzę większe, tym łatwiej mu nie zmarznąć.
W dodatku lisy polarne są aktywne przez cały rok, co czyni z nich najmniejsze ssaki lądowe, które muszą stawiać czoła arktycznym zimom. Zając polarny również nie hibernuje, ale jest odrobinę cięższy, a jeszcze mniejsze lemingi i ganiające je gronostaje oszukują, bo spędzają zimę głęboko w tunelach pod śniegiem i w nosie mają to, co dzieje się na powierzchni. Lisy polarne porastają na zimę wyjątkowo gęstym futrem, niemal u wszystkich całkowicie białym, choć znane są populacje mające przez cały rok podobne ubarwienie.
Niesamowite właściwości izolacyjne zimowego futra lisów polarnych zrobiły ogromne wrażenie na amerykańskich naukowcach, którzy w czasach zimnej wojny próbowali skraść sekrety arktycznych ssaków, żeby swoich żołnierzy przygotować do walki na polarnych frontach. Przeprowadzali oni wtedy dość brutalne doświadczenia polegające na wrzucaniu rozmaitych zwierzaków do zamrażarki i obniżaniu temperatury, żeby zobaczyć, kiedy zaczynają odczuwać termiczny dyskomfort. Renifery, niedźwiedzie polarne (swoją drogą wyobraźmy sobie przez chwilę wkładanie niedźwiedzia polarnego do zamrażarki) oraz inni bierni uczestnicy badań zaczynali marznąć przy różnych temperaturach, ale lis polarny tylko zwinął się w kłębek, nakrył nos puchatym ogonem i poszedł spać. Kiedy zamrażarka osiągnęła termiczne minimum, lis nadal spał. Badacze musieli go zatem przenieść do innego ośrodka, z lepszą zamrażarką, i dopiero przy temperaturze –42°C badany zaczął okazywać pierwsze oznaki niepokoju. Zapewne myślał sobie, że trafił się jakiś taki trochę chłodniejszy poranek.
Lisy polarne żyją w górach, na równinach i na wybrzeżu, a wszędzie tam potrafią sobie znaleźć wystarczająco dużo różnego pokarmu, by przeżyć. Czasem snują się za niedźwiedziami polarnymi i korzystają z resztek ich posiłków, czasem objadają się owocami morza. Potrafią też trzymać się blisko ludzi. Według wszystkich dzienników arktycznych wypraw z początku są to słodcy i ciekawscy goście, a po jakimś czasie – bezczelne złodziejaszki. Rodzina tych lisów, którą znam i z ogromną przyjemnością podglądam od wielu lat, mieszka na Spitsbergenie, wśród skał pod górą Alkehornet, na której zboczu gnieździ się wielotysięczna kolonia nurzyków polarnych i mew trójpalczastych. Latem pokarmu jest tam w bród, zwłaszcza w ciągu tych kilku dni, gdy młode ptaki opuszczają gniazdo i próbują dostać się do morza. Po całej równinie biega wtedy mnóstwo całkiem jeszcze gamoniowatych, tłustych i pysznych podlotów, a lisy obchodzą święta. Jednak ptaków jest tyle (specjalnie rzucają się z gniazd na ziemię prawie jednocześnie), że drapieżniki nie są w stanie ich wszystkich zjeść. Kiedy otoczenie mniej sprzyja, lisy polarne potrafią w poszukiwaniu pokarmu pokonywać niesamowite odległości. W roku 2018 naukowcy nie mogli uwierzyć własnym oczom, kiedy śledzili epicką podróż młodej samicy zaopatrzonej w nadajnik satelitarny, która pod koniec marca wyruszyła ze Svalbardu, przeszła po zamarzniętym oceanie na północ Grenlandii, po czym w czerwcu zakończyła spacer na kanadyjskiej Wyspie Ellesmere’a. W ciągu 76 dni ten mały zwierzak pokonał 3500 km, ustanawiając rekord świata dla swojego gatunku. Lisy polarne to jedne z moich absolutnie ulubionych i najbardziej przeze mnie podziwianych zwierząt.
Przez swój samodzielny styl polowań, talent do wspinaczki i kilka innych cech lisy są często opisywane jako „najbardziej kocie spośród wszystkich psowatych”. Czy jednak lisy mogłyby być naszymi towarzyszami? W roku 1959 w Instytucie Cytologii i Genetyki w Nowosybirsku zaczął się jeden z najciekawszych eksperymentów XX w., który trwa do dzisiaj. Dmitrij Bielajew wraz z młodą asystentką Ludmiłą Trut, która szybko przejęła stery i wciąż jest szefową projektu, postanowili zbadać mechanizmy towarzyszące procesowi udomowienia dzikich zwierząt. W doświadczeniu wykorzystali lisy rude, jako mniej kłopotliwe i szybciej rozmnażające się od wilków. Selektywnie dobierali osobniki charakteryzujące się większą łagodnością, nie zwracając uwagi na ich wygląd zewnętrzny. Już po sześciu pokoleniach (czyli sześciu latach) w początkowej populacji dzikich, płochliwych lisów coraz większy udział zaczęły mieć zwierzęta merdające ogonami na widok człowieka, łaszące się i płaczące, kiedy ten odchodził. Dziś stanowią one zdecydowaną większość lisów w ośrodku. Co ciekawe, w kolejnych pokoleniach zwierzęta te zaczęły także wykazywać fizyczne cechy udomowienia. Ich pyszczki się skróciły, uszy zrobiły się bardziej miękkie, ogony zakręciły się w górę, a u niektórych nawet pojawiło się plamiste ubarwienie. Ponadto zmniejszyły się ich gruczoły wydzielające adrenalinę, spadły poziomy hormonów stresu i wzrósł poziom serotoniny. Okazało się, że dosyć szybko z dzikich zwierząt lisy stały się zwierzakami domowymi, całkiem zadowolonymi z życia wśród ludzi. Najciekawsze, że jedynym czynnikiem selekcyjnym była łagodność, a cechy wyglądu – często towarzyszące innym udomowionym gatunkom – pojawiły się same.
Nie znaczy to jednak, że powinniśmy dla swojej przyjemności hodować w domu lisy. Ani im, ani nam nie byłoby łatwo ze sobą wytrzymać. Poza tymi z Nowosybirska lisy są dzikimi zwierzętami potrzebującymi przestrzeni, nawet jeśli od pokoleń trzymane są w klatkach tylko dlatego, że niektórym ludziom kompletnie bez sensu wciąż się wydaje, że w cudzym futrze można dobrze wyglądać. To absolutnie fascynujące, piękne i bardzo inteligentne zwierzęta. Mam nadzieję, że już niebawem nadejdzie czas, gdy barbarzyńska praktyka hodowania ich – czy jakichkolwiek innych istot – na futra stanie się ponurym wspomnieniem. Podobnie zresztą jak cała przemysłowa hodowla zwierząt. Bo Robin Baker nie miał racji. Nie tylko drapieżniki są mądre i czują. Im więcej wiemy o innych zwierzętach, tym bardziej okazują się godne szacunku.
Dwaj przyjaciele porzucają bezpieczne nory i ruszają w podróż, podczas której spotkają różnych nauczycieli (całkiem jak w jednej z powieści Hermanna Hessego). Jakie prawdy poznają o sobie i świecie?
Lis dorastał nad brzegiem rzeki, gdzie nie kołysały się żadne łodzie, w chłodzie lasu, w norze w pobliżu korzeni Wierzby. Tuż obok mieszkał Borsuk, jego przyjaciel, również syn lasu. Ruda kita młodzieńca błyszczała oświetlona letnim słońcem, gdy hasał z kolegami przy wejściu do norki, i chłodnym światłem księżyca, gdy nocami łowił z ojcem małe gryzonie. Mądre oczy chłonęły falowanie targanych wiatrem traw i mowę ciała starszych osobników. Potrafił już słuchem lokalizować ofiarę i zakradać się na odległość skoku. Rozpoznawał dojrzałe jagody oraz czereśnie i udawał martwego, by łapać padlinożerne ptaki.
Państwa Lisów, jego rodziców, rozpierała duma. Widzieli w nim kontynuatora rodu, którego historia sięgała czasów, gdy polowania na lisy były codziennością, a odgłosy gończych budziły strach w sercach zwierząt. Smukły, gibki Lis dreptał między drzewami i przyciągał wzrok odpoczywających na gałęziach ptaków oraz wiewiórek, które lubiły patrzeć na jego dostojny krok. Ale najbardziej kochał go Borsuk. Podziwiał jego rudą sierść i każde szczeknięcie, a ponad wszystko wielbił wzniosłość i odwagę jego myśli. Był pewien, że gdy Lis dorośnie, nie będzie zwykłym lisem.
Wiosną matka Lisa oszczeniła się i wydała na świat aż dziesięcioro małych. Lis i jego ojciec każdego wieczoru wyruszali na łowy, by zapewnić im pokarm. Pewnego dnia trafili w pobliże ludzkich zabudowań i włamali się do kurnika. Pan Lis zabił aż sześć kur, z których zabrali jedynie dwie. Lis nie potrafił zrozumieć zachowania ojca, a gdy poprosił o wyjaśnienie, usłyszał, że przy dużych miotach lisy polują ze zdwojoną siłą. Nie był przekonany do słuszności tego stwierdzenia i właśnie wtedy zwątpił w nieomylność ojca oraz kultywowaną przez niego tradycję. Okazało się, że niebezpodstawnie – rozeźlony farmer poprzysiągł zemstę i przez wiele dni szukał lisiej nory, zabijając wszelkie napotkane zwierzęta. Korzystał z pomocy psów, które trafiły pewnego dnia w okolice Wierzby. Psy przyjaźniły się z Lisem i zdradziły mu, że odnalazły norę tylko dzięki jego zapachowi – Lis zgubił bowiem w kurniku kępkę futra.
Cień padł na Lisa. Zrozumiał, że stanowi zagrożenie dla rodziny i przyjaciół. Postanowił odejść dla ich bezpieczeństwa. Borsuk domyślał się, że Lis opuści Wierzbę i zdecydował się do niego dołączyć. Odeszli razem w kierunku domu farmera, gdzie Lis oznaczył teren tak, by żadne psy nigdy więcej nie trafiły do nory rodziców. Gdy byli pewni, że zostawiony przez nich ślad prowadzi donikąd, ruszyli w świat. Na szlaku długo milczeli, a nieprzyzwyczajony do długich wypraw Borsuk męczył się i wracał myślami do domu.
– Przykro mi opuszczać Wierzbę, Lisie. W jej cieniu dorastaliśmy i tam mieszkają wszyscy nasi przyjaciele. Nigdy nie chodziliśmy głodni, a cień wysokich traw zawsze dawał nam schronienie. O ile rozumiem twoją troskę o bezpieczeństwo rodziny, o tyle wydaje mi się, że nie wyjawiłeś mi prawdziwego powodu, dla którego musiałeś odejść.
– Nic ci nie umknie, przyjacielu. Martwię się, oczywiście, o naszych bliskich, ale myślę, że zagmatwane tropy, które zostawiliśmy, wystarczą, aby byli bezpieczni. Tym, co popchnęło mnie do odejścia z domu, jest siła znacznie większa. Jej sprawczość wydaje mi się dziś oczywista. Jak gdyby drzemała w pobliżu od czasu naszych narodzin, lecz dopiero teraz w pełni się przebudziła. Myślę, że ty także czujesz jej obecność.
– Wiesz, że kocham nasz dom ponad wszystko, a jednak coś kazało mi dziś rano obudzić się przed świtem i odejść razem z tobą. Nie mam pojęcia, czym jest ta siła i czy dotyczy również mnie. Wiem tylko, że będę szedł za tobą niczym cień. Chciałbym jednak znać cel naszej podróży.
– Nie wiem, gdzie wiedzie nasza droga, ale wiem, co nas pcha do tej wędrówki. W moim sercu narodziła się tęsknota za światem, w którym nikt bez powodu nie zabija i nie ginie. Takim, w którym zwierzęta żyją w harmonii i nie zadają sobie niepotrzebnego cierpienia. Zrozumiałem dziś rano, dlaczego mój ojciec zrobił to, co zrobił. Nie było to wcale bezmyślne ani okrutne. Uczynił to, co lis uczynić powinien. Dostrzegł ofiarę, więc odruchowo ją chwycił. Tym, co w tej sytuacji nienaturalne, jest kurnik – twór ludzki.
– Chcesz więc iść tam, gdzie nie ma ludzi?
– Wręcz przeciwnie. Myślę, że nie powinniśmy niczego unikać. Teraz rozumiem, że równowaga, którą obserwowaliśmy każdego dnia w lesie, jest w rzeczywistości iluzją. Może kiedyś, dawno temu, świat był nią nasycony, ale dziś wszystko drży i się chwieje. Myślę, że stało się tak za sprawą ludzi. Równowaga nie jest więc dana raz na zawsze, lecz trzeba jej nieustannie poszukiwać.
– Ona nie jest więc celem naszej podróży?
– Może znajdziemy ją wśród ludzi, a może w drodze. Zobaczymy.
W zaroślach na poboczu coś się poruszyło. W pierwszej chwili Lis chciał skoczyć i capnąć ofiarę, ale się powstrzymał. Zamiast tego podszedł razem z Borsukiem – ich oczom ukazała się grupka polnych myszy zebranych dookoła siwego Szczura. Myszy zlękły się drapieżników, jednak widok przyjaźnie nastawionego Lisa nieco je uspokoił. Przyjaciele przysiedli się i zaczęli słuchać nauk Szczura.
– Nie gońcie, przyjaciele! Nie gońcie za uciechami i pełnym brzuchem! Znaleźliście trzy ziarnka grochu? Nie pożerajcie ich. Jedno ziarnko dajcie swemu bratu, drugie zatrzymajcie dla siebie, a trzecie odrzućcie tak, by nikt go nigdy nie znalazł. A jeśli chodzicie głodni już trzeci dzień, to nie bójcie się pościć i czwarty. Pozwólcie, by wasz brzuch zaśpiewał pieśń łaknienia, i rozkoszujcie się słodką niezależnością od ziemskich pokus. Nie gońcie za rozkoszami i nie gońcie za tłustymi kąskami, a zawsze będziecie nasyceni.
Gdy Szczur skończył mówić, myszy rozpierzchły się, a przyjaciele zbliżyli się do nauczyciela. Jego sumiaste wąsy, przeorany bliznami pyszczek i siwe futerko świadczyły o statusie mędrca. Zapytany o to, czy jego nauka nadaje się także dla drapieżników, bez słowa skinął głową. Lis postanowił, że pozostaną z nim dłużej, by poznać więcej jego mądrości. Postępowali więc wedle ascetycznych zasad. Obaj stracili na wadze, a ruchy Lisa nie były już uosobieniem gracji i siły. Borsuk często ubolewał, że tak się stało, i nieraz zdarzało mu się rozpamiętywać czasy, gdy pokarmu było w bród, jego apetyt zaś nie znikał za sprawą opowieści o ziarnkach grochu. Po kilku miesiącach Lis otworzył oczy i zrozumiał, że nie są z przyjacielem stworzeni do życia wśród myszy. Pozdrowili zatem Szczura i odeszli.
– Uważasz więc, Lisie, że nie w umiarze leży odpowiedź na twoje pytania?
– Tego nie wiem. Wydawało się, że Szczur wie, co mówi, a żyjące z nim myszy wyglądały na zadowolone. Nie jestem jednak pewien, czy rzeczywiście możemy żyć jak oni.
– Przecież słowa, które wypowiedział pierwszego dnia, zdawały się przekonujące, czyż nie?
– Myślę, Borsuku, że przypowieści Szczura miały prowadzić do przyjemnego i bezpiecznego życia w warunkach ograniczonego dostępu do pożywienia. Nie wydaje mi się, by uczyły umiaru.
– Ale radził przecież odrzucić trzecie ziarenko.
– Czuję, że to jedyna część jego nauki, która ma dla nas prawdziwą wartość, ale nadal nie jestem pewien dlaczego. Nie zaprzątajmy sobie tym więcej głów. Czym są prawa gryzoni dla drapieżników takich jak my? Chodźmy. Przed nami długa droga.
W śpiewie kosów, w dzięciolim stukocie niosły się pogłoski o zwierzęciu, któremu udało się osiągnąć oświecenie. Mieszkało podobno w opuszczonym ogrodzie zoologicznym, a ściany jego wybiegu były tak wysokie, że nie mogło go nigdy opuścić. Żyło z jałmużny przynoszonej mu przez spragnionych nauk słuchaczy. Po drodze spotykali pielgrzymów, którzy opowiadali sobie plotki o mądrości proroka. Borsuk zachłannie nasłuchiwał i strzygł uszami za każdym razem, gdy podsłuchali gdzieś wzmiankę o Tygrysie. Lis czuł, że jego przyjaciel jest zmęczony trudami poszukiwań i pokłada w nauczycielu wielką nadzieję. Przez bramę ogrodu przelewały się rzesze zwierząt. Gdy przecisnęli się w pobliże wybiegu, okryty pomarańczową opończą olbrzym właśnie zaczynał lekcję. Nauczał, że jedynym sposobem na uniknięcie cierpienia na tym świecie jest porzucenie wszelkiej aktywności. Wycofanie się w głąb siebie i niepodejmowanie żadnego wysiłku.
– Leżcie, przyjaciele! Czy widzicie to słońce nad nami? Każdy promień, który nie pada na wasze futro i sierść, jest czystym marnotrawstwem. Ono świeci, byście nie musieli grzać się od środka. Leżcie! Odpocznijcie! Oszczędzajcie energię! Czy liście roślin nie odwracają się ku słońcu, by chłonąć je całą swoją powierzchnią? Czy drzewa nie pną się w górę, wyciągając się z całych sił ku niebu? My nie musimy wyginać karków i mozolnie skręcać się ku górze. Wystarczy, byśmy znaleźli sobie wygodne miejsce z dala od cienia, a cała reszta przyjdzie sama.
– Bardzo mi w smak ta nauka. Wyobraź sobie, Lisie! Całymi dniami moglibyśmy leżeć i dywagować na wzniosłe tematy! – Borsuk rozmarzył się.
– A co z jedzeniem, jeśli będziemy tak leżeć? – zapytał Lis.
Borsuk już go nie słuchał. Szeptał tylko pod nosem: „Koniec z polowaniami, ze zmęczeniem i zadyszką”. Był przekonany, że jakoś to będzie. Skoro Tygrys sobie radził, to co dopiero taki mały ssak jak on? Gdy Tygrys skończył mówić, niektórzy pielgrzymi podchodzili do ogrodzenia, by zostać jego uczniami. Dołączył do nich i Borsuk. Zawahał się dopiero, gdy zauważył, że jego przyjaciel nie zamierza wdziać pomarańczowych szat. Zapytany o powód, odpowiedział:
– Jesteśmy razem od najmłodszych lat, przyjacielu. Zawsze byłeś przy mnie i jak cień podążałeś, gdziekolwiek się udałem. Obawiałem się, że nigdy nie podejmiesz samodzielnej decyzji. Cieszę się, że będziesz uczniem Tygrysa. Myślę, że spotka cię tu wiele dobrego. A teraz żegnaj i zapamiętaj wszystko, czego się tu nauczysz, byśmy mogli wymienić się opowieściami, gdy znów się spotkamy.
Borsuk długo płakał i prosił Lisa, by przemyślał swoją decyzję, ale ten wiedział, że iluzja, którą oferuje Tygrys, jest najlepszym, co może spotkać Borsuka w tym momencie jego życia. Po raz ostatni obwąchał przyjaciela i ruszył ku bramie.
Przysiadł w cieniu drzewa, tuż przy murze oddzielającym zoo od reszty świata. Gdy otworzył oczy, stał przed nim Tygrys.
– Dokąd więc pójdziesz, skoro nie chcesz zostać w naszym ogrodzie? Czy moja nauka cię nie przekonała? A może jej nie zrozumiałeś? Czy nie widzisz, że twoje poszukiwania to strata czasu i energii?
– Jak na strażnika tajemnej wiedzy zadajesz bardzo dużo pytań. Myślę, że nie jesteś wcale uczonym, tylko oszustem. Wykorzystujesz innych, by realizowali twoje potrzeby.
– Jesteś bardzo spostrzegawczy, Lisie. Ale czy nie jest prawdą, że leżę, a wszystko jest mi dane? Nie możesz zaprzeczyć.
– Mówisz pięknie, a twoje słowa są przekonujące. Niełatwo dostrzec, że twoja nauka goni własny ogon. Jedynie ktoś ze wspaniałym i bystrym umysłem potrafi tak manipulować. Myślę jednak, że jesteś nieszkodliwy i najbardziej jest mi ciebie żal. Dam ci więc na pożegnanie jedną radę: strzeż się bystrości swego umysłu, Kocie.
– Więc znasz mój sekret?
– Tutaj jesteś znacznie mniejszy niż na wybiegu. To oczywiste, że piękne, dostojne i potężne z ciebie zwierzę. Nie jesteś jednak tygrysem w pomarańczowej opończy, ale rudym kotem. Myślę, że kryje się w twojej nauce coś prawdziwego. Nie potrafię jeszcze wskazać, co dokładnie. Jestem natomiast pewien, że w każdej bzdurze i w każdym kłamstwie iskrzy się ziarenko prawdy. Nie zdemaskuję cię, lecz bądź, proszę, życzliwy dla Borsuka. Żegnaj, Kocie.
Gdy opuścił mury ogrodu, świat wyglądał inaczej. Jaskółki przecinały niebo w pogoni za owadami i zanosiły zdobycze do gniazd, wprost w otwarte dzióbki pisklaków. Skorupki jajek, z których wykluły się młode, kruszyły się na proch i prószyły glebę wapniodajnym śniegiem. Ze szczytów traw wyrastających z tej samej gleby podrywały się drobne pajęczaki, które łapały wiatr w starannie utkane żagle pajęczyn i podróżowały na nich ku dalekim krainom, mieszając pule genowe populacji oraz wzbogacając bioróżnorodność. Każdy z uczestników cudu życia pracował na swój rachunek, na swoje młode i na swoje przetrwanie.
Świat, który Lis teraz oglądał, był ostatecznym dowodem na zakłamanie Tygrysa. Każdy musi walczyć o swój byt. Wychodząc z ogrodu, nie zastanawiał się nad celem dalszej podróży. Wydawać się mogło, że ruszy ku Wierzbie, odwiedzi dojrzałe już rodzeństwo i leciwych rodziców, za którymi tak tęsknił, ale teraz, gdy myśl o własnej drodze mieszała się z obrazem migrujących pajęczaków i otwartych dzióbków pisklaków, zrozumiał, że o powrocie na tamtą ścieżkę nie ma mowy. Nie jest już Lisem, synem Lisa ani synem lasu, ani nawet przyjacielem Borsuka. Wszystkie te imiona odrzucił i stał się prawdziwie nikim. Był chłonny jak gąbka i dociekliwy jak nigdy przedtem. Właśnie ta ciekawość skłoniła go do tego, by nie obierać żadnego konkretnego celu. Ruszył więc w kierunku, w którym akurat wiał wiatr, i nie oglądał się za siebie.
Gdy wyszedł zza kolejnego zakrętu, jego oczom ukazała się równina. Daleko na horyzoncie wyrastały wieże mitycznego Miasta. Za młodu słyszał pogłoski o katastrofie, o ludzkim exodusie i o ruinach, które stały się teraz przestrzenią ponownie włączoną do świata natury. Mówiło się o niej z grozą i fascynacją. Podobno katastrofa pozostawiła bliznę martwej ziemi, która parzyła łapki, a na każdego, kto jej dotknął, sprowadzała koszmary senne, chorobę oraz śmierć.
– Skoro trafiłem właśnie tu, to równie dobrze mogę odwiedzić Miasto – powiedział pod nosem Lis. Nagle ziemia pod jego łapkami wypiętrzyła się i z dziurki wychyliła się główka Kreta.
– Jeśli zmierzasz do Miasta, musisz wiedzieć, że nie można do niego ot tak wejść. Teren dookoła jest skażony, a jedyną drogą są podziemne tunele.
– Jestem pewien, że ty możesz mi w tym pomóc.
– Jeśli chcesz, to przeprowadzę cię do Miasta. Możesz też spędzić noc w moim domu. Praca przy przeprawie jest przyjemna, ale bywa samotna. Bardzo bym się cieszył, gdybyś zdecydował się mi towarzyszyć.
Lis został u Kreta na noc. Niewiele rozmawiali, lecz dostrzegł w towarzyszu jakiś rodzaj spokoju i postanowił, że pomieszka u niego dłużej. Pracowali razem w tunelach, pomagając podróżnym odnaleźć drogę w labiryncie. Kret opowiadał o Mieście i o kilku ludziach, którzy nadal tam żyli. Wedle jego słów byli tylko łysymi, nieporadnymi małpami, które trwoniły czas na zabawy artefaktami z dawnych lat i gapienie się w kawałki papieru. Chociaż wcześniej Lis był bardzo podekscytowany na myśl o spotkaniu z ludźmi, to teraz widział, że tym, co go tutaj przywiodło, był prawdopodobnie Kret. Ich dni upływały na naprawianiu tuneli, wpatrywaniu się w ciemność i słuchaniu szumu rzek płynących pod ziemią. Pewnego wieczoru, gdy jedli razem kolację, Kret zapytał Lisa o cel jego poszukiwań. Gdy ten opowiedział mu o tęsknocie za równowagą, Kret zaśmiał się i zapytał:
– Więc jeszcze nie wiesz? Posłuchaj zatem.
Umysł Lisa zalały obrazy. Wydarzenia następowały jedno po drugim, chociaż wszystkie działy się jednocześnie. Zobaczył siewkę dębu, która – targana wiatrem i bombardowana kroplami deszczu – wspinała się ku słońcu. Noc goniła dzień, a dzień zastępowała noc. Kora drzewa narastała, tak jak narastały kolejne słoje. Liście reagowały na słońce, nachylając się, by łowić jak najwięcej światła. Korzenie wierciły dziury w ziemi i rozrastały się we wszystkich kierunkach. W glebie grzybnia oplatała korzenie i pulsowała odżywczym rytmem. Bakterie rozkładały martwą materię i karmiły drzewo, w którego koronie ptaki wiły gniazda, odchowywały młode i umierały, zasilając drzewo substancjami zawartymi w ich ciałach. Wokoło rodziły się następne dęby, a ich siewki zjadane były przez zwierzęta kopytne, których odchody włączały się w krążenie materii. Pożary trawiły las, z wypalonej ziemi kiełkowały zaś kolejne i kolejne rośliny. Dąb stał pośród innych wielkich dębów, a pod nim kwitły zawilce. Zwierzęta przychodziły i odchodziły, wizja zaś przyśpieszała. Lis nie wiedział już, czy jest lisem, czy kwiatem, czy samym dębem. Nagle przy pniu pojawili się malutcy ludzie w żółtych kaskach, mierzyli drzewo i wskazywali z podziwem jego rozłożystą koronę. Powietrze zadrżało od warkotu pił, dąb padł. Ludzie odcięli gałęzie, pozrywali żołędzie i liście. Pień wywieziono z lasu, a pozostawione resztki gniły i znów łączyły się z glebą. Z żołędzi kiełkowały kolejne dęby. Gdy Lis otworzył oczy, Kret pakował swoje rzeczy i szykował się do drogi.
– Myślałem, że ta chwila nigdy nie nadejdzie, ale gdy zobaczyłem, jak dzielnie przyjąłeś tę naukę, wiem, że mogę wreszcie odejść. Długo czekałem na moment, gdy ktoś zajmie moje miejsce przy przeprawie.
– Teraz wydaje się to oczywiste. Jak gdybym od zawsze szedł właśnie tutaj, a wszystkie wcześniejsze przystanki i przygody miały na celu skierowanie mnie w to miejsce.
– Żyj więc tutaj i postaraj się być światłem dla innych zwierząt. Tunele są długie i ciemne. Nie każdy potrafi odnaleźć w nich drogę.
I odszedł w las. Lis przez długie lata opiekował się korytarzami. Słuchał podróżnych i służył im radą. Jego futro zsiwiało, jednak w sercu wciąż lśnił płomień młodości. Pewnego dnia do przeprawy zawitał Borsuk. W pierwszej chwili nie rozpoznał przyjaciela, ale gdy spojrzał mu głęboko w oczy, zrozumiał, że odnalazł tego, którego tak długo szukał.
Długo rozmawiali i opowiadali sobie o swoich przygodach, aż przypomnieli sobie o swojej pierwszej podróży.
– Zdaje mi się, że rozgryzłem starego Szczura. Widzisz, przyjacielu, odrzucone ziarnko wcale nie odejdzie w zapomnienie. Wykiełkuje w ziemi, by nakarmić kolejne pokolenia myszy. Ta przypowieść jest właśnie o równowadze, a nie o ascezie. Dzięki takiemu odrzuceniu Szczur zachęcał do poruszenia materii, chociaż nie jestem pewien, czy był wtedy tego świadom.
– A co z Tygrysem? Pamiętasz jeszcze więźnia zoo?
– Pamiętam zoo, w którym zostawiłem swojego przyjaciela.
– Więc wiedziałeś, że Tygrys jest oszustem?
– Wiedziałem i pozwoliłem ci tam zostać. Wtedy myślałem, że to najlepsze, co mogę dla ciebie zrobić. Dziś wiem, że żadna iluzja, nawet ta najpiękniejsza, nie jest więcej warta od prawdy. Wybacz mi, proszę.
– Nie mam do ciebie żalu, Lisie. Szczerze mówiąc, od początku przeczuwałem, że z Tygrysem jest coś nie tak. Sprawy miały się coraz gorzej. Okazało się, że większość uczniów wcale nie może pozwolić sobie na leżenie w słońcu. Taki przywilej mieli tylko najbardziej zaawansowani, a na nas, początkujących, spoczywał obowiązek zdobywania pokarmu i wody.
– Na każdą sekundę bytu trzeba zapracować.
– Zrozumiałem to dosyć szybko i opuściłem ogród. Ale skoro w nauce Szczura odnalazłeś po latach jakąś wartość, to może i w słowach Tygrysa drzemało ziarnko prawdy?
– Przeczuwałem wtedy, że tak właśnie może być, lecz dopiero tutaj, dzięki ciemności, szumiącym rzekom podziemnym i rozmowom z Kretem, odnalazłem ten ukryty pierwiastek prawdy. Tygrys namawiał do lenistwa i roszczeniowości względem świata, a jego dar krasomówstwa pozwolił mu zbudować wokół siebie system, który wydawał się potwierdzać jego słowa. Teraz rozumiem, że nie był wcale tak daleko od prawdy. Czasem rzeczywiście lepiej jest się położyć i poczekać. Odpuścić codzienną gonitwę za potrzebami oraz przyjemnościami. Otworzyć się na świat, który daje przecież wszystko i wszystkim. Tygrys był leniem, a mógł być liściem, który ciężko pracuje na każdy kwant światła i każdą cząstkę cukru, którą z niego generuje, jednak dla niewprawnego oka wydaje się nieruchomy i pozbawiony woli. Być liściem na gałązce, liściem na wietrze, liściem w próchnicy gleby. W tym kryje się prawda.
– Od dnia, gdy opuściłem zoo, poszukiwałem tego, po co razem wyruszyliśmy. Spotkałem wielu nauczycieli, mądrych i głupich. Słuchałem ich słów i ważyłem je w sercu. Wiele z nich było dobrych i przyniosło ukojenie, ale za każdym razem na krótko. Szukałem i szukałem, a teraz znowu znalazłem ciebie. Czy masz dla mnie jakąś naukę, Lisie? Widzę w twoich oczach, że wiesz coś, czego nie wie nikt inny.
– Myślę, przyjacielu, że za bardzo się starałeś. Mnie także pochłonęły kiedyś poszukiwania równowagi i tak długo szukałem, że nie dostrzegałem jej, chociaż była wszędzie. Przesycone nią były każdy kamień, każde źdźbło i każde zwierzę. Cały świat jest emanacją tej prawdy.
– Nie rozumiem. Czy możesz mi to pokazać?
Lis pochylił się nad przyjacielem i trącił jego czoło noskiem. Pod zamkniętymi powiekami Borsuka rozegrał się teatr świata. Fluktuacje niedostrzegalnych gołym okiem, drobnych strun harmonizowały się ze swoimi sąsiadkami, a z ich spotkań rozkwitały atomy. Te zagęszczały się i łączyły w coraz większe cząstki, które znów i znów się zmieniały, oddając fragmenty siebie innym cząstkom i przyjmując w zamian części sióstr. Chaotyczne z początku drgania okazały się z dalszej perspektywy uporządkowane w szlaki metaboliczne, a szlaki te układały się w żywe komórki, które rodziły się i umierały, zawsze mając na uwadze dobro całości organizmu, nigdy swoje. Martwe komórki pożerane były przez żywe, bakterie przez nicienie, nicienie przez owady, owady przez kręgowce, te zaś ponownie stawały się pokarmem bakterii. Każda część danego organizmu była zarazem częścią innego organizmu, innego stopnia uporządkowania materii. Mełły się, wyrastały z gleby i do niej wracały. Granice między uczestnikami zacierały się, prześwitywały jak przetarty materiał i po chwili Borsuk nie potrafił już odróżnić jednych od drugich. Świat ożywiony jawił mu się teraz jako nieskończony pęcherzyk, z którego od czasu do czasu wynurzał się bąbelek podmiotowości i chociaż trwał na powierzchni przez kilka chwil, to wchłaniał się z powrotem w tę samą substancję. Borsuk widział to wszystko coraz jaśniej i mrużył oślepione oczy. Na bąbelek z każdej strony świeciło światło i mieniło się na jego powierzchni miliardami barw i refleksów.
Gdy wszystko zlewało się w jedno, gdy zapominał już, że jest Borsukiem, a nie liściem czy glebą, kakofonia przemian ustała. Borsuk otworzył oczy, a na pyszczku Lisa dostrzegł obraz jego rodziców, przyjaciół spod Wierzby, siwego Szczura, okrytego opończą Tygrysa i siebie samego.
– Teraz rozumiesz?
– Więc i ja, i ty, i wszystko inne… jesteśmy tym samym?
– Wszystko spotyka się ze sobą w glebie. Życie jest jedynie chwilową iluzją odrębności. Rodząc się, zapominamy, że wszyscy jesteśmy jednym.
– A jednak się różnimy. Niektórzy nie przejmują się innymi stworzeniami. Niektórzy nie znają umiaru.
– Z biegiem lat zrozumiałem też, że mój ojciec miał trochę racji. Nie ma nic złego w instynktach. Jesteśmy zwierzętami. Czujemy głód, więc go zaspokajamy. Zawsze i wszędzie ktoś kogoś zjada. Potrzebujemy bezpieczeństwa, więc go poszukujemy. Pragniemy żyć, więc się rozmnażamy. Coś się rodzi, a coś umiera. Równowaga tkwi w tym, że wszystko się zmienia.
– Więc jedyna równowaga, na którą możemy liczyć, to…
– …równowaga związana ze śmiercią. Tak. Ale nie smuć się, przyjacielu. Nic nie umiera na zawsze.
– Niełatwo przyjąć twoją naukę.
– Wręcz przeciwnie, przyjacielu. Ta nauka nie wymaga od ciebie poznania niczego nowego. Musisz tylko przypomnieć sobie to, co i tak zawsze już wiedziałeś. A teraz odpocznijmy.
Gdy Borsuk przebudził się nad ranem, Lis nadal spał. Ostatni raz pokłonił się przed przyjacielem i odszedł w swoją stronę, przepełniony towarzyszącą mu od dzieciństwa pewnością, że Lis nie jest zwykłym lisem i że prawdziwym celem podróży będzie sama droga.