Drapieżna odmiana koali żyje w koronach drzew eukaliptusowych. Gdy samiec Phascolarctos hodgsonii wypatrzy swój cel – a są nim najczęściej nieświadomi niczego turyści – zeskakuje z impetem z gałęzi, a potem wbija się pazurami w szyję i ramiona ofiary…
Ten groteskowy fake news o krwiożerczych futrzakach doczekał się niezliczonych fotomontaży, memów, a nawet tablic ostrzegawczych. Tak się jednak składa, że najniebezpieczniejszym zwierzęciem Australii jest homo sapiens. Nawet, gdy chce dobrze, wychodzi mu fatalnie.
Inwazja królików
Kiedy na antypody zaczęli przybywać koloniści z Europy, sprowadzili ze sobą króliki. Pomysł był banalnie prosty. Kicające zwierzaki rozmnożą się i wzbogacą dietę nowych przybyszów o potrawki, pasztety i inne przysmaki znane ze Starego Świata. Tyle że króliki są dosyć chutliwe i szybko się rozmnażają. Nie miały zaś właściwie w Australii naturalnych wrogów – poza psami dingo i krokodylami. Nawet osadnikom nie starczało czasu i amunicji, by powstrzymać zwycięski marsz królików. Marsz, który był w istocie rzeczy katastrofą dla równowagi ekologicznej na kontynencie, ponieważ miliony kicających głodomorów musiały coś jeść.
Aby zahamować ich rozprzestrzenianie się i ochronić własne gospodarstwa, Australijczycy postawili w 1907 r. gigantyczny płot, liczący ponad 3200 km i dumnie porównywany z Wielkim Murem Chińskim (podobnie zresztą zabezpieczyli się ponad 20 lat wcześniej przed dzikimi psami dingo). Mało tego, począwszy od 1950 r. zaczęli zarażać króliki wirusami. Najpierw wywołującymi myksomatozę. To ograniczyło króliczą populację z 600 mln do 100. Jednak zwierzaki się uodporniły i niebawem znów było ich 10 razy więcej niż ludzi w Australii. W ramach wojny biologicznej użyto więc wirusowej krwotocznej choroby królików. Właściciele domowych zwierzątek mogli zaszczepić swoich ulubieńców, reszty Australijczycy nie żałowali…
Helikoptery na wielbłądy i kije na ropuchy
To niestety nie jedyny przypadek błędnego introdukowania na antypodach gatunku pochodzącego z innego regionu geograficznego. W XIX w. sprowadzono do Australii, równie pochopnie jak króliki, wielbłądy. Miały być świetnym środkiem transportu przez pustynie. I były – do czasu, gdy upowszechniły się samochody. Dromadery puszczono wtedy wolno. A te ruszyły w głąb bezludnych terenów, zaczęły się rozmnażać na potęgę, oskubując i wypijając po drodze, co się da. Tratowały plantacje, rozbijały płoty, na ich inwazji cierpiały lokalne gatunki. 10 lat temu populację wielbłądów szacowano na milion, a problem nabrzmiał tak bardzo, że nie cofano się nawet przed strzelaniem do dromaderów z helikopterów. Wielbłądzina trafiła na stoły. Zwierzęta wyłapywano i sprzedawano za granicę. Zaczęli z nich nawet korzystać Aborygeni. Safari na wielbłądach stało się też atrakcją turystyczną. Problem jednak wciąż istnieje.
I pozostaje pytanie, czy Australijczycy potrafią uczyć się na błędach. Już w XX w., w 1935 r. sprowadzili na swój kontynent ropuchę aga, pochodzącą z Ameryki Południowej. Ten żarłoczny i śmiertelnie trujący płaz miał zwalczyć chrząszcze niszczące plantacje trzciny cukrowej. Ropuchy poradziły sobie, a jakże. A przy okazji zaczęły uśmiercać całą gamę innych zwierząt. Od zjadanych przez siebie pszczół po krokodyle zatrute jadowitymi wydzielinami. Padały też psy i koty, czasem ginęli ludzie. Australijczycy wściekli się i zaczęli na masową skalę wybijać agi. Nawet golfiści i krykieciści nie żałowali na nie swoich kijów! To okrucieństwo na nic się zdało. Ropuchy wciąż trzymają się mocno. Co roku poszerzają zasięg swego panowania o 50 km. Mogą ich już być na południowym kontynencie nawet 2 mld.
Czapki z koali
Z drugiej strony, na antypodach dość bezceremonialnie obchodzono się z lokalnymi gatunkami. W 1932 r. wypowiedziano wojnę strusiom emu. Wojnę regularną. W zachodniej Australii, gdzie ptaki te stały się plagą zagrażającą rolnikom, pojawiła się grupka żołnierzy z karabinami maszynowymi. Przez 40 dni tropili stada ptaków i zasypywali je gradem pocisków. Emu nauczyły się jednak rozpraszać i szybko brać nogi za pas.
Tyle szczęścia nie miał żyjący na Tasmanii wilk tasmański, największy nowożytny drapieżny torbacz. Wytępili go myśliwi i rolnicy. W latach 30. padł ostatni okaz – w zoo. Dziś można zobaczyć te wilki (a właściwie wilkowory) tylko na zdjęciach i filmach. Notabene, nie mylmy ich z diabłami tasmańskimi – mniejszymi i dość mało urokliwymi mięsożernymi czworonogami. Brzydale czy nie, te zwierzaki również są zagrożone. Powodem jest zakaźny nowotwór pyska, rozpowszechniający się w ich populacji od lat 90.
Ba, nawet dla sympatycznych koali przyszły ciężkie dni. Jest ich w Australii tylko około 80 tys. W niektórych rejonach z powodu suszy populacja misiów (a właściwie torbaczy) zmniejszyła się w parę lat aż o 80%! Coraz mniej żyje na wolności. Więcej i więcej choruje. Gatunek jest bliski wymarcia. W tej sytuacji nieco inaczej spogląda się na informację, że w latach 2013–2014 w tajemnicy uśpiono prawie 700 koali z terenów, na których brakowało im pożywienia. Wybrano „eutanazję”, bo przeniesienie zwierząt uznano za zbyt stresujące dla sympatycznych torbaczy… Lecz to i tak nic w porównaniu z szokującym faktem, że w latach 1888–1927 zabito dla futer 8 mln koali! Z tego 800 tys. w ostatnim roku polowań, tuż zanim zwierzęta zaczęto chronić. Futra poszły na czapki, rękawiczki i podbicia do płaszczy sprzedawanych na rynku brytyjskim i amerykańskim. Kto wie, może do dziś ktoś dumnie chodzi w Londynie lub Nowym Jorku w skórach koali.
Australia ma jeszcze mnóstwo kangurów i krokodyli. Można się tam wybrać na poszukiwania wombatów, a nawet próbować wypatrzyć takie cuda, jak kolczatki czy dziobaki. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że kontynent ten pokazuje, jak srogą cenę przychodzi człowiekowi płacić za bezmyślne decyzje sprzed lat. Aż chciałoby się, żeby drapieżne koale naprawdę istniały i spadły na karki zadufanych zdobywców Australii.