Chaos to ja Chaos to ja
i
fot. Shadwwulf, 2001 r., Wikimedia Commons (CC BY 3.0)
Marzenia o lepszym świecie

Chaos to ja

Ewa Kaleta
Czyta się 12 minut

Paulina: Lubię kiedy podłogi są tak czyste, że można z nich jeść. Czasem, żeby nie musieć czegoś czyścić wolałabym wyrzucić, na przykład garnek. Mąż mówi, że potrzebuję psychologa. Karolina: Stare rzeczy są dla mnie jak starzy ludzie. Wyrzucanie kojarzy mi się z osieroceniem. Skoro jakaś rzecz służyła mi latami, to czy mam prawo ją wywalić? Więc ciągnę za sobą przez życie cały majdan.

Spotykamy się na warszawskim Natolinie. Karolina wynajmuje małą kawalerkę. Proponuje mi herbatę, szafka wypchana jest po brzegi kubkami i szklankami.

– Mieszkasz sama? – pytam.

– Tak – odpowiada Karolina.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Z zawodu jest psycholożką zajmującą się terapią dzieci z niepełnosprawnościami.

– Mam tyle samo talerzy. Dla kilkuosobowej rodziny by starczyło. Kiedyś kupiłam. Mam teraz wyrzucić?

Odgarnia z czoła czarne włosy i pokazuje wnętrze kuchennej szuflady wypełnione drewnianymi łyżkami, papierkami, folią spożywczą.

– Zanim przyszłaś, pomyślałam, że pokażę ci tę szufladę, bo ona symbolizuje moje życie.

– Czyli? – dopytuję.

– To, co potrzebne, miesza się z tym, co niepotrzebne. A ja tak stoję i na to patrzę.

Karolina, 29 lat

Sprzątałam dom po śmierci mojej ciotki, skrzynki wypakowane wypełnionymi krzyżówkami, starymi magazynami o szydełkowaniu, setkami wykrojów bluzek i spódnic dla krawcowych, dziesiątkami opakowań po ptasim mleczku rozłożonych na płasko. Kilka reklamówek z lat 90., poukładanych jedna obok drugiej, a obok stare koszyczki plastikowe na szklanki. Stare pocztówki, około pięć sztuk różnych wydań Ogniem i mieczem, listy na zakupy, zepsute zszywacze, nierozpakowane, zafoliowane gazety z dodatkami typu: próbka cieni do powiek, przepisy na letnie ciasta.

Naliczyłam 50 skrzynek niepotrzebnych rzeczy.

Po co jej to było? – powtarzałam jak mantrę z mieszanką złości i współczucia – Bo była samotna?

Może teraz przejdziemy do Twojego pokoju. Tak mi matka powiedziała. Czy ja jestem samotna? To była moja pierwsza myśl.

Nie wyrzucam. Bo mi szkoda. Najbardziej niepotrzebną rzecz, jaką mam, są chyba stare buty. Nie używam ich, bo schodzone, ale nie wyrzuciłam. Sandałki skórzane z kolorowymi paskami miałam na sobie, kiedy poznałam mojego byłego chłopaka. Byliśmy ze sobą dwa lata, nie wyszło nam, on programista, a ja psycholożka. Mam po nim też rachunki za pralnię, kwitki z parkingu. Nie zbierałam – zostały, a ja nie wyrzuciłam. Nie wyrzuciłam, bo nie chcę zapomnieć, to kawałki mojego życia. Gdybym je wrzuciła, to jakbym wyrzuciła część siebie. To jak horkruksy z Harry'ego Pottera. Wyrzucisz część i nagle całość pęka. Ale jednocześnie wcale nie lubię na te rzeczy patrzeć, bo mnie to smuci. Że minęło, że przyklejają się do tych rzeczy stare wspomnienia. Jak patrzę na te buty, to nie tylko myślę o Pawle, ale o tym, że miałam wtedy znaczną nadwagę. O siedem kilogramów więcej niż teraz i te buty są takie pokrzywione przez za ciężką dziewczynę. Zmiażdżone obcasy. Nie lubię tego, ale z tym też się nie umiem rozstać – z tą moją niegdysiejszą nadwagą. 

Kiedy byłam mała, słyszałam od dziadków jak kiedyś, za wojny, niczego nie było. Potem od rodziców, że w PRL-u niczego nie było. Może moje zbieractwo to efekt pokoleń, które zostały czegoś pozbawione. Jedyne, co jest zbędne, to opakowania. Wyrzucam, choć czuję, że nie powinnam. Wyrzucając, mam poczucie winy. I nie umiem tego przywiązać do jednej, konkretnej rzeczy.

A do zsypu poszły tylko papierki, foliowe torebki, przeterminowane jogurty i pudełko po patyczkach do uszu. Na litość boską! Ale potem idę z ciężkim sercem przez miasto, jakbym w tym zsypie zostawiła coś swojego. Nawet nie dopalam świeczek do końca. Żeby nie musieć tych końcówek wyrzucać. Bo najlepiej jest, kiedy nie ma niczego do pozbycia się.

Kiedy pół roku temu się przeprowadzałam, wyrzuciłam stare długopisy, żal mi było, ale przyjaciółka stała nade mną i mówiła, że one już nie piszą. Mazała nimi po małej karteczce i powtarzała: popatrz, nic z tego nie wyciśniesz. Ale ja sobie wtedy myślę: może nie, ale przecież ile wart jest mój spokój. Nie wnikaj, daj mi je zabrać.

Słoiki po ogórkach kiszonych, plastikowe opakowania, które przecież mogą się kiedyś przydać, wszystko stoi na blacie w kuchni tak długo, aż dociera do mnie, że awaryjnych słoików mam już pięć, a opakowań kilkanaście. Więc wyrzucam, ale wtedy zaczynam myśleć, ile rozkłada się szkło. I że ludzka praca została włożona w te opakowania. Nie będę tym przecież gardzić, nie mogę sobie na to pozwolić.

W domu rodzinnym wyrzucało się po kryjomu przed ojcem. Zaglądał do pieca, w którym paliło się odpadki, grzebał  w siatkach. Krzyczał na matkę, że wyrzuciła jego stary pasek, pęknięty w połowie i za mały. Kiedy wywaliłam stare kredki, powiedział, że jestem niewdzięczna.

A teraz mam w kawalerce cztery nierozpakowane kartony starych ubrań i nawet kilka pękniętych talerzy. Kosztowały po 12 złotych za sztukę. Kiedy mam coś wyrzucić, od razu siebie karcę jak małą dziewczynkę, jak tak można, wyrzucić wyszczerbiony kubek? Trzeba było bardziej uważać!

Mam szczególny sentyment do starych rzeczy, bo są dla mnie jak starzy ludzie. Wyrzucanie kojarzy mi się z osieroceniem. Skoro jakaś rzecz była moja, służyła mi latami, jak na przykład piórnik z liceum, to czy mam prawo od tak go wywalić? Co wtedy naprawdę wywalam?

Więc ciągnę tak za sobą przez życie cały majdan. Marzę, żeby iść przez życie z jedną walizką, żeby niczego nie żałować. Ale przecież to są moje rzeczy, moja przeszłość, jeśli je wyrzucę, to co będę pamiętać? A lubię pamiętać, nawet jeśli to boli, to nie puszczam.

Zazdroszczę tym, którzy potrafią. Ja, zanim coś wyrzucę, muszę się z tym gestem oswoić. Chodzę z tym przeżyciem czasem kilka dni, zanim jestem gotowa. Przecież wywalić coś to takie ostateczne. Ostatnio, po dwóch tygodniach zastanawiania się, udało mi się wyrzucić stare prześcieradło. Zasłoniłam się higieną.

Mam za sobą fazę mówienia, że potrzebuję tego wszystkiego, tych starych ubrań, zniszczonych naczyń, za ciasnych kurtek, zepsutego telefonu komórkowego sprzed siedmiu lat. Dzisiaj wiem, że nie mogę, po prostu nie potrafię wyrzucać. Chciałam opisać moje zbieractwo jako żart, ale teraz, kiedy tak rozmawiamy, jestem coraz bardziej smutna.

Na tym telefonie są sms-y z moimi przyjaciółkami, chłopakami, z którymi się spotykałam. Wydaje mi się, że jeśli cokolwiek wyrzucę, to zapomnę, że te dobre chwile miały miejsce w moim życiu.

* * *

– Przepraszam za bałagan – mówi Paulina, witając mnie w drzwiach. – Mówiłaś, że chcesz zobaczyć jak mieszkam. Weź poprawkę na ten syf. Pracuję do późna.

Na korytarzu nic nie stoi na wierzchu. Kurtkę mam schować do szafy. W kuchni na blacie leży tylko deska do krojenia, nóż i pusta szklanka. Nawet czajnik jest schowany.

W szafce tylko kilka kubków. Głównie czarne. Na stole pusty serwetnik.

– Jeśli miałabym pokazać przestrzeń, która mnie symbolizuje w moim domu, to musiałabym pokazać ci kosz na brudne ubrania – mówi Paulina. – Jestem chaosem. Zresztą, jak widać, za czysto nie jest.

Paulina: wywalam kompulsywnie

Żal mi biurka, które wywaliłam, bo miałam wrażenie, że z niego nie korzystam. I że do pisania magisterki potrzebuję nowego. Żal mi ubrań, które wydawały mi się niefajne.

Wyrzucam kompulsywnie. Na nowe etapy w życiu, na zamknięcie starych spraw. Wywalam, kiedy coś mi się z czymś kojarzy. Jakieś silne wspomnienie plus rzecz równa się wywalanie. Nie chcę mieć za dużo rzeczy. Po co się obciążać? Człowiek się teraz ciągle przeprowadza. Po co wozić ze sobą coś, co jest stare? Nie lubię starych rzeczy. Tak, jestem control freakiem. W pracy, w emocjach i w przestrzeni.

W biurze układam rzeczy symetrycznie, równo. Kiedy się stresuję, sprzątam i wyrzucam. Kiedy się martwię, że coś pójdzie nie tak, też wywalam. Generalne porządki robię raz na kilka miesięcy. Mogłabym wymieniać wszystko co rok. Czasem, jak rozkapryszone dziewczynka, wywalam coś, co kupiłam i już mi się nie podoba. Ostatnio – nowy portfel. Szkoda mi było kasy, ale nie chciałam go mieć. Nie chciało mi się go oddawać, nie podobał mi się. Zostawiłam przy zsypie, może ktoś weźmie.

Kiedyś w nerwach uprasowałam koszulę nierówno – jechałam na spotkanie z klientem, spieszyłam się i wyszło tak sobie. Zajechałam do sklepu, kupiłam nową, białą, świeżutką. A tamtą? Wywaliłam do kosza pod sklepem.

Nie zastanawiam się nad tym, po prostu wyrzucam. Może po to, żeby się nie zastanawiać.

Wyrzucam nie tylko swoje rzeczy, męża też. To, co mi się nie podoba. Kiedy wracam wcześniej z pracy, to korzystam. Szczególnie, że on nie wywala. On mnie wręcz prowokuje, nawet dziurawą skarpetkę zostawi, mówi, że szkoda, że można naprawić. To ceruj jak chcesz, mówię mu. On nie ceruje, a ja najwięcej wyrzucam ubrań.

Bo wyrzucanie jest jak zaczynanie od początku. Nie lubię sprzątać. Czasem wydaje mi się, że jest tak brudno, że trzeba zrobić generalny remont. A mąż mówi, że mop wystarczy. Lubię kiedy podłogi są tak czyste, że można z nich jeść. Trudno mi do tego doprowadzić. Wciąż czuję, że jest nieposprzątane. Czasem, żeby nie musieć czegoś czyścić, wolałabym wyrzucić, na przykład garnek.

Mąż twierdzi, że potrzebuję psychologa, bo to problem emocjonalny. Wiem, że trochę tak jest, ale czy nie każdy wyrzuca trochę za dużo albo za mało?

Lubię nowe rzeczy, one mi dają siłę. Nowe ubrania, nowy image to jak szansa na lepszą przyszłość. Może innym nic to nie zmieni, gdy wyrzucą nowy przedmiot, ale co, jeśli dla mnie wewnętrznie to coś zmienia? Czy koniecznie muszę się światu z tego tłumaczyć?

W lodówce wszystko układam tematycznie, w sklepie też, jeszcze na taśmie. Nie, że zawsze, ale kiedy mam dużo stresu, włącza mi się taki tryb.

Mama całe życie mówiła: nie wyrzucaj, zostaw. Nie zbierała rzeczy obsesyjnie, ale była oszczędna. Ja – z odbicia – nie jestem. W moim domu było w sam raz. Trochę wyrzucania, trochę chowania.

Kiedy mieszkałam w domu rodzinnym to, czego nie chciałam, chowałam po szafach rodziców albo siostry. Żeby tego nie trzymać u siebie w pokoju, żeby od tej rzeczy trochę uciec. Głównie chodziło o ciuchy albo kosmetyki, gdy coś co mi się już przestało podobać. Ale dom rodziców był duży. Teraz mieszkam z mężem w dwóch pokojach, tu nie ma miejsca na zbędne rzeczy.

Chciałabym mieć więcej rzeczy z przeszłości. Czasem wracam myślami do tego, co wywaliłam niepotrzebnie: szalik, który dostałam od przyjaciółki. Wywaliłam go kilka tygodni po naszej kłótni. Jak dziecko, które musi się zemścić. Byłam zła i musiałam coś zrobić, a nie było o czym gadać. Opuściła mnie, a ja wyrzuciłam szalik. Piękny, bordowy, ładna wełna. Pewnie drogi.

Czasem nie umiem wytrzymać. Jestem nerwus. Mówię, zanim pomyślę, wyrzucam, zanim się zastanowię. Wszystko chcę szybko. Mąż mówi, że kiedyś jego wywalę w nocy na śmietnik. Jak się na niego wściekam, to też wywalam. Nie od razu, po tygodniu albo dwóch. Ostatnio matę do robienia sushi. Mam mieszankę poczucia winy i satysfakcji, kiedy on chodzi i szuka tego, co ja wywaliłam. Kiedy o tym opowiadam, czuję się jak dziecko.

Czasem nie mam co zrobić z rękami. Z myślami też. W moim rodzinnym domu dla relaksu się sprzątało, więc i wywalało. Kiedy myślę o porządku w życiu, to kojarzy mi się to z wywalaniem tego, czego nie potrzeba.

Pracuję w PR. Wkurza mnie, kiedy ludzie nie pilnują swojego wizerunku albo wizerunku firmy, nie upubliczniaj tego, nad czym nie masz kontroli – mówię klientom.

Lubię kontrolować. Mam wrażenie, że wszystko zrobię najlepiej. Mam takie wrażenie nawet wtedy, kiedy nie robię wszystkiego najlepiej.

Nadmiar rzeczy kojarzy mi się z chaosem. W domu wszystko szare, pełen minimalizm. Czerń, biel i szarości. To mnie uspokaja. Produkuję za dużo śmieci. Kupuję za dużo i za dużo wydaję. Ale lubię, kiedy mnie stać na nowe.

Raz wyrzuciłam zimową kurtkę męża, bo była na stercie rzeczy do wywalenia, to miałam poczucie, że przeginam, ale czułam ulgę. Chciało mi się płakać, bo mąż potem krzyczał, ale wciąż czułam ulgę, że czegoś się pozbyłam. Czegokolwiek.

Nie jestem sentymentalna, nienawidzę zdjęć. W mieszkaniu nie mam żadnych moich fotografii z przeszłości. Najstarsze jest ze ślubu, czyli sprzed czterech lat. Pamiętam wszystko, nie muszę oglądać. Zalewa mnie wtedy jakiś smutek, że to już wszystko było. Tak mi się przykro robi. Przeszłość mnie smuci, nawet kiedy nie jest smutna.

Czytaj również:

Obłęd. Przypadek Mariana Henela Obłęd. Przypadek Mariana Henela
i
Marian Henel, Wielkie tyłki (fragment), 1981, 240x480 cm, fot. A. Podstawka
Opowieści

Obłęd. Przypadek Mariana Henela

Stach Szabłowski

Marian Henel to artysta szczególny. Przez trzy dekady tkwił za murami szpitala psychiatrycznego, gdzie kreował światy, które przesuwają granice wyobraźni. Niczym pająk tkał sieć erotycznych fantazji, tworząc dzieła intrygujące, ale też przerażające. Co znajdziesz, gdy zdecydujesz się wejść w tę pajęczynę? Czy jego twórczość to soczyste kuriozum okraszone sadystyczną erotyką i mrocznymi podszeptami? A może mamy przed sobą case study, które każe na nowo przemyśleć, czym naprawdę jest sztuka?

Nadarza się wyjątkowa okazja do poszukania odpowiedzi na te pytania: pierwsza wystawa, na której zaprezentowano dzieło życia artysty samouka – jedenaście monumentalnych, wizjonerskich dywanów, które stworzył podczas swojego pobytu w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych w Branicach na Dolnym Śląsku. Organizator ekspozycji, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, zatytułował ją Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic.

Czytaj dalej