– Dokąd pan jedzie panie Stasiu?
– Do drukarni.
– Podrzuci mnie pan do „Literackiej”?
– Oczywiście, tamtędy jadę.
Siadam obok pana Stanisława Pociechy i wyjaśniam:
– Umówiłem się na randkę z panem Asiem Wierciakiewiczem.
– Wszyscy mówią, że pan redaktor szalenie się opalił nad tym morzem – informuje mnie pan Pociecha ruszając.
– To przez ostatnie cztery dni była taka świetna pogoda i słońce.
Jako przyszły kierowca przez cały czas jazdy obserwuję, jak pan Pociecha przed każdym zakrętem zwalnia, redukuje bieg, rozgląda się (naprzód w lewo! potem dopiero w prawo!), jak zręcznie wymija przechodniów, i tych tępych, i tych złośliwych. Ci złośliwi są najgorsi, naumyślnie nie ustępują z drogi, pełni zazdrości i nienawiści do faceta prowadzącego samochód.
Pociecha zwykle podczas jazdy bardzo rozmowny, teraz milczy. Może nie chce być natrętnym. Sam więc odpowiadam na jego niewyjawione pytanie:
– Uczę się, panie Stasiu, uczę. Motor i elektryczność przerobiłem jeszcze w Jastarni, a teraz kończę przepisy ruchu.
– A znaki? Najwięcej, panie redaktorze, piłują przy egzaminie o znaki – ostrzega mnie Pociecha i mistrzowsko wymija dwie baby włażące mu prosto pod koła.
– Znaki to frajer – zapewniam.
– Ej, nie, pierwszeństwo i znaki drogowe najgorsze. A pani Paulinka w Jastarni także się poduczyła?
– Ona z teorii obkuta jest na blachę.
– Żeby jeszcze miała w nodze picuś więcej wyczucia… I żeby tak nerwowo nie szarpała biegami… – Pociecha mówiąc to, włącza przed zakrętem drugi bieg.
Pan Stanisław Pociecha, kierowca naszej służbowej Warszawy, którą jedziemy, jest mistrzem moim i Paulinki. On pierwszy wprowadził nas w tajniki kierownicy i tym samym zaraził dość ciężką chorobą, zwaną prowadzeniem samochodu.
– I tak pan redaktor musi się na kurs zapisać – mówi pan Staś. – I pani Paulinka też. Bez zdania kursu do egzaminu nie dopuszczą, szkoda gadać.
– Właśnie po to teraz jadę na spotkanie z panem Wierciakiewiczem. Ma mnie zaprowadzić do znajomego instruktora, żebym już od jutra mógł chodzić. Tylko, że na tych kursach teoria i teoria, a prawie wcale nie ma jazd.
– Jeżdżą pętaki – zapewnia mnie pan Staś – stale widać jak po mieście się ślimaczą. A panu redaktorowi już do jeżdżenia niewiele trzeba; picuś picuś praktyki.
– Ale ta praktyka!
– Na przykład mówiąc, musi pan przed skrzyżowaniem przechodzić na dwójkę, a nie skręcać na trójce jak pan redaktor stale robi. O, niech pan redaktor spojrzy: na dwójeczce, a nóżka na pół-sprzęgle.
Patrzę na lewy gruby but pana Stasia, z wdziękiem wciskający sprzęgło całkowicie, a po przerzuceniu biegu, zwalniający je tylko do połowy. Tak, aż zazdrość gryzie, jak precyzyjnie pod jego ręką (dwójeczka) i nogą (pół sprzęgła) wykonuje Bławatek zakręt. Redakcyjna Warszawa jest jasnoniebieska. Pan Staś mawia: „E, mój Bławatek przeleciał już 43 tysiące, i co, jak nowy". I rzeczywiście, samochód jest jak nowy, zewnątrz i wewnątrz. Ale trzeba wam wiedzieć, że:
– codziennie wieczorem pan Staś myje wóz, tak jest, codziennie;
– co rano dwie pełne godziny wszystko dokładnie sprawdza i co się da smaruje;
– jest kierowcą Bławatka, jego kapitanem, a więc przy kierownicy jest jedynym władcą na pokładzie – „pierwszym po Bogu". Ale równocześnie jest Bławatka opiekunem, lekarzem, przyjacielem i niańką;
– jest w samochodzie zakochany, sam wymyślił dla niego nazwę Bławatek. „Nie ma, panie redaktorze, jak Warszawa. To jest wóz!"
Pan Staś to postawny blondyn o twarzy przypominającej Polaków z czasów panowania Piastów. Nic, że jest nawet ode mnie młodszy, o trzy, czy cztery lata. Mimo to patrzę na niego jak student fizyki na Einsteina, jak Wiśniak na Picassa, jak braciszek tercjan na Papieża, jak Krecia na Brigitte Bardot, jak Burek na Fafika, jak Fafik na mnie.
Bo Pociecha posiada prawo jazdy I kategorii.
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę co to jest!
Wolno mu prowadzić wszelkie samochody i pociągi drogowe, czyli samochody z dwiema lub więcej przyczepami. Ponadto autobusy, karetki pogotowia, samochody bojowe straży pożarnej i Milicji Obywatelskiej, i w ogóle wszystko co ma cztery koła a przy pomocy motoru i mechanizmu kierowniczego może poruszać się po drogach publicznych. No, jednym słowem to jest szczyt.
Potem idzie niższa klasa: kierowcy tylko II kategorii. A dopiero w dużej odległości za nimi, skromnie kroczą kierowcy kategorii III.
Jeszcze poniżej III kategorii, już na samym, samiutkim dole hierarchicznej drabiny kierowców, są ci co mają IV kategorię czyli „amatorskie prawo jazdy".
Pociecha ma kategorię I – ja i Paulinka nie osiągnęliśmy jeszcze nawet tej najniższej, czwartej – widzicie więc jaka nas dzieli od pana Stasia przepaść, ba otchłań: wiedzy, doświadczenia, stanowiska w świecie kierowców.
Pan Staś często używa zwrotu „picuś picuś", zamiast „ciut ciut". A więc: – picuś picuś więcej gazu, panie redaktorze. Albo: – jak się do benzyny na górne smarowanie doda picuś picuś oleju, to będzie lepiej ciągnął.
Czy, i jaki samochód, powinienem ewentualnie kupić, Pociecha w ogóle nie ma wątpliwości:
– Tylko Warszawę. Niech pan redaktor spojrzy na mego Bławatka! No?
– Dużo za drogi dla mnie, sto dwadzieścia tysięcy.
Pan Pociecha się zasępia:
– Faktycznie, picuś picuś drogi .. Ale co za wóz!
Pokazuję panu Stasiowi depeszę od Olgierda: NAPISAŁEM SZALENIE CIEKAWY NOWY ODCINEK BAEDECKER WARSZAWSKI PRZYSYŁAM WTOREK STOP Z FIATEM NA RAZIE NIC OLGIERD
Pociecha pragnie zaopatrzyć telegram jakimś komentarzem, ale przerywam mu, gdyż przez okno samochodu spostrzegam Buczyńskiego.
– Niech pan zatrzyma, panie Stasiu, idzie mecenas Buczyński, podwieziemy go.
Mecenas wsiada do Bławatka.
– Wspaniale pan redaktor jest opalony!
– Po pańskim wyjeździe, było jeszcze trochę pogody. Co słychać nowego?
– Pan redaktor ciągle jeszcze chce kupić samochód? Akurat dziś miałem samochodową rozprawę. Za przejechanie zwykłej kury chcieli człowiekowi dać 14 dni!
– Za kurę? – dziwię się.
– No, znaleźli we krwi trochę alkoholu. I kogoś tam jeszcze potrącił. Ale udało mi się go wyciągnąć: dostał tylko dwa tygodnie. Potrzebne panu to, panie redaktorze?
Nie, istotnie, „to" mi nie jest potrzebne.
Mecenas Buczyński już w Jastarni odmawiał mnie i Paulinkę od kupowania samochodów.
– Miałem wóz, panie redaktorze, pięć lat. Sprzedałem go niby ze stratą, ale naprawdę to zarobiłem i to dużo. Pozbywając się samochodu, zawsze właściciel robi świetny interes: że się go pozbywa. I ja odetchnąłem. Czy pan obliczał, panie redaktorze, ile naprawdę kosztuje samochód. Tak miesięcznie?
– Jadę właśnie zapisać się na kurs – odpowiadam wykrętnie. – Tylko Asio Wierciakiewicz ma znajomego instruktora, który mi wszystko ułatwi.
Ale mecenas już liczy:
– Przyjmijmy Spartak na raty – sto tysięcy. Samochód może służyć bez całkowitego remontu 5 lat, czyli 60 miesięcy. A więc sama amortyzacja ceny samochodu wynosi 1666 złotych miesięcznie. Garaż 350 do 400 złotych, podatek – 25 złotych miesięcznie, ubezpieczenie – 150 złotych miesięcznie, mycie i konserwacja miesięcznie 60 złotych, benzyna i olej liczmy 300–400 złotych. A nowe opony? Opona około 900 złotych, a przez 5 lat trzeba zmienić. A wszystkie inne drobne opłaty, za parkowanie, mandaty dla milicji, za wyciąganie wozu z rowu? Razem będzie na pewno ponad 3000 miesięcznie! Ale liczmy tylko 3000. Wie pan redaktor, co to znaczy?
– Boję się że wiem.
– To. znaczy: czy pan tego dnia jechał, czy nie jechał, przez okrągły rok kosztuje pana posiadanie samochodu sto złotych dziennie! Co wieczór kładąc się do łóżka, będzie pan sobie przed zaśnięciem szeptał: i dziś sto złotych kosztował wóz. I jutro sto. I pojutrze też sto. Mnie to odbiera sen. Chce pan redaktor cierpieć na bezsenność?
Nie chcę, ale pytam:
– Nic nie dałoby się, panie mecenasie, z tego wytargować?
– Bywają cuda. Może uda się panu redaktorowi za 95 złotych na dobę, ale wątpię.
– Przecież nawet przez pięć lat samochód nie zużywa się całkowicie, coś jeszcze z niego zostaje.
– No tak, włoży pan redaktor w remont grata 15 tysięcy i będzie próbował sprzedać go za 30.
– Sienkiewicz kiedyś napisał, że „istnieją rzeczy którymi można sobie wypełnić życie od zarania do ostatniej chwili… byle ich zanadto nie analizować”.
– Sienkiewicz nie jest dla mnie autorytetem.
– A Mickiewicz dla pana mecenasa jest?
– Mickiewicz tak.
– No to zacytuję Mickiewicza: „Trzeba w życiu cokolwiek ścigać: laur, gazelę, czy nawet zająca, ale trzeba koniecznie mieć za czym pędzić".
– I chce pan redaktor za tym pędzić samochodem? Założę się, że Mickiewicz gdy to pisał, w ogóle nie miał samochodu.
– Więc pan mecenas nie kupi wozu?
– Nie, mowy nie ma. Przed zimą na pewno nie. Najwcześniej na wiosnę… To już tu. Dziękuję za podwiezienie, panie redaktorze, wysiadam. Ale się pan opalił. Powiada pan, że po moim wyjeździe jeszcze przez cztery dni było słońce? Pozdrowienia dla pani Paulinki. Widziałem ją, mówiła mi, że ona też już postanowiła że kupi samochód. Niech pan powtórzy pani Paulince, co wyliczyłem: że sto złotych dziennie. Wysiadam. Ściskam dłoń. Z tych stu złotych nic nie opuszczę. I niech pan pamięta: Kierowca to jest człowiek który ma jedną nogę w grobie, a drugą w kryminale.
– Pozdrowienia dla pani Ruty (to przystojna żona mecenasa) – mówię.
Mecenas wysiadł.
Podczas całej rozmowy z Buczyńskim, pan Pociecha nie odezwał się ani słowem.
– Co pan na to, panie Stasiu? Na to, co powiedział mecenas?
Pan Pociecha zgadza się, że mecenas Buczyński picuś picuś ma rację. Jednakże stwierdza, że najlepiej wychodzą w życiu ci ludzie którzy nigdy nie słuchają rad ani lekarzy, ani adwokatów.
Może to i święte słowa. Jakże jednak trudne do realizacji!
– Oj! – wołam – dlaczego wciskał się pan na trzeciego między te ciężarówki! Już myślałem, że zawadzimy.
– Obliczyłem sobie – mówi spokojnie a z godnością pan Pociecha.
– Miałem stracha.
– Picuś było ciasno, ale mam swoje obliczenie.
Pociecha był pierwszym człowiekiem, który wiedział, że profesor Aleksandrowicz już nie ma P-70. Sprzedał i kupił Moskwicza.
– Górnozaworowego – dodaje pan Staś z uznaniem.
Sądzę, że wiedział o tym fakcie nawet dzień wcześniej niż sam pan profesor. Bowiem Pociecha codziennie wie, komu wczoraj wgniótł się błotnik, kto przejechał wdowę z dzieckiem u piersi, czyj wóz zgubił skrzynkę biegów, które koło nie hamowało w Warszawie (tej co rozbiła się w Alejach), oraz że czarna Simca wjechała na milicjanta. co zostało zapite w barze „pod ósemką".
Więc choć teraz już śpieszę się na randkę z tylko Asiem, jednak jeszcze raz zatrzymuję Bławatka bo akurat idzie profesor Aleksandrowicz. Wyskakuję z samochodu i podbiegam do profesora:
– Winszuję, panie profesorze! Słyszałem, że kupił pan górnozaworowego Moskwicza.
– Świetny wóz! Znakomicie pan redaktor wygląda, i taki opalony! Docieram go.
Widzę, że pan profesor jest naprawdę zadowolony z Moskwicza.
– Jestem stary samochodziarz, to mój czwarty samochód. Co ja miałem z poprzednimi kłopotu, co mnie one pieniędzy kosztowały, a ten nic, żadnych zmartwień.
– Od dawna pan profesor jest szczęśliwym posiadaczem?
– Od trzech dni. To wspaniały wóz. Pamiętam jeszcze jak zaczynałem od Tatry. Używanej. Kupiłem ja za nagrodę państwową i za honorarium z książki „Schorzenia narządów krwiotwórczych w świetle badań bioptycznych", no i trochę dopożyczyłem. Dwa lata się z nią męczyłem. To była skarbonka. Sprzedałem ją taksówkarzowi, dopłaciłem honorarium za „Hematologię chorób zakaźnych" i kupiłem Fiata 1100. Używany, skarbonka.
– A to P-70?
– Za Fiata, „Hematologię kliniczną" i „Mikrospię elektronową" kupiłem P-70. Ale marzyłem o prawdziwym silnym samochodzie. Udało mi się P-70 sprzedać po cenie kupna. A że w dodatku dostałem pieniądze za „Podręcznik chorób krwi", więc łącznie wystarczyło mi, aby wziąć na raty Moskwicza. A co pan redaktor kupuje? Radzę Moskwicza. Trzeci dzień jeżdżę. Genialny samochód!
– Przed chwilą właśnie spotkałem mecenasa Buczyńskiego. Okropnie mnie odmawiał od kupna samochodu. Że moc pieniędzy, że ciągle grozi sądem, że sobie życie zatruję.
– Oczywiście, że to trucizna, ale co to jest samochód wobec papierosów! To dopiero potworność! A ludzie palą!
Profesor zdążył mi jeszcze powiedzieć: że w P-70 odchodziła derma; że u niego na oddziale obowiązuje absolutny zakaz palenia tytoniu; że nie lubi rowerzystów – szczególnie pijanych; że wczoraj w Moskwiczu trzeba było zmienić stacyjkę; że milicjanci czasem wyrywają kupony bezprawnie; że warto wiedzieć, jakie są ich stopnie, żeby mówić na przykład panie sierżancie, a nie do szarż panie milicjancie; że na zimę najlepiej dać do chłodnicy pół na pół denaturat z wodą bez dodawania gliceryny i żebym zażywał koniecznie kwas glutaminowy, który mi przypisał.
Uścisnąłem dłoń profesora, przeprosiłem, że nie mam czasu podwieźć go do garażu, wskoczyłem do Bławatka.
Za odjeżdżającym samochodem jeszcze profesor zawołał:
– I niech pan rzuci palenie!
– Jedziemy, panie Stasiu, jeszcze mi ten Asio ucieknie.
– Wie pan redaktor, że panu profesorowi Aleksandrowiczowi wczoraj zmieniali stacyjkę? – mówi Pociecha ruszając.
– Właśnie mi o tym powiedział.
Przed Literacką pożegnałem Pociechę i wpadłem do kawiarni.
Tylko Asio już siedzi przy stoliku, jak zwykle na pchełkę. Tylko Asio odziedziczył plac, który w 48 godzin po śmierci zacnej staruszki sprzedał, a za uzyskane pieniądze kupił samochód. Od tego czasu nie wydaje na siebie niepotrzebnie ani grosza.
Połowę całości, to jest miesięcznej pensji plus premie, bierze dla celów osobistych tylko Asio, drugą połowę otrzymuje Fiat: na garaż, na paliwo, i na inne swoje drobne wydatki. Tylko Asio mieszka skromnie, w małym kawalerskim pokoiku. Na życie musi mu wystarczyć połowa dochodów, więc w kawiarni woli nie konsumować, lecz przysiąść się do znajomych na pchełkę. W państwowych lokalach kelnerki go nie molestują. I dlatego że tylko Asia znają i lubią, a także dlatego, że im nie zależy: niech gość nie zamawia, będzie mniej chodzenia, nogi puchną, a i tak procentu od rachunku nie ma.
Zabieram tylko Asia i idziemy do pana instruktora, aby go przyłapać, gdy będzie wychodził po wykładzie. Tylko Asio świetnie zna pana wykładowcę Czutyńskiego. Uczył tylko Asia, Elżunię-Płetwonurka, i wielu naszych znajomych. Więc zawsze uczynny tylko Asio obiecał, że mnie zaproteguje.
Pan instruktor-wykładowca właśnie opuszcza salę wykładową.
W jednej ręce niesie teczkę tak wypchaną papierami, że przybrała niemal kształt kulisty, a drugą ręką przytrzymuje około trzydziestu zwojów, jak się domyślam, rysunki techniczne samochodów.
Tylko Asio zapoznaje nas i wyjaśnia sytuację. Chodzi o to, że gdybym się chciał zapisać na kurs normalnie, musiałbym czekać na miejsce ponad 2 miesiące. Co robić?
Wykładowca Czutyński, magister filologii, ujmuje rzecz całą w swoje doświadczone ręce. Rozumie znakomicie, że nie mogę czekać dwa miesiące na miejsce na kursie, a następnie jeszcze przez dwa i pół miesiąca uczęszczać. Trzeba załatwić w skróconym trybie.
– Zapiszę pana na kurs 28, prowadzimy go przed południem, właśnie się zaczyna, i tam jeszcze można zdobyć miejsce.
– Ależ ja nie mogę chodzić przed południem na kurs, cała redakcja stanie – oponuję.
– Nie będzie pan chodził rano, tylko będzie pan tam zapisany. Będzie pan chodził faktycznie na kurs 27, a to jest po południu, i zarabia pan trzy tygodnie, bo kurs już w toku. Gdzie pan redaktor tak się opalił? Nad morzem. Niech pan przyjdzie na wykład jutro o piątej, będzie sprzęgło.
Podziękowałem panu wykładowcy Czutyńskiemu i przyrzekłem, że przyjdę.
– Zadowolony pan – pyta mnie tylko Asio, gdy znów znaleźliśmy się sami na ulicy.
– Bardzo, boję się jednak, że silnik, chłodzenie i gaźnik, będę znał tylko z tego, co się nauczyłem w Jastarni w grajdołku. Do kursu doszlusowuję bowiem już przy sprzęgle.
Tylko Asio śmieje się ze mnie:
– W tydzień po kursie i tak się wszystko zapomina. Co do słowa! Czy Głowacki wie coś o motorze? A Elżunia o elektryczności? A mecenas Buczyński? W sprawach samochodowych, to on tak pięknie broni, że nawet woźny słucha, przejechany chce przepraszać kierowcę, komplet sędziowski na głos płacze rzewnymi łzami – a pan mecenas cewki nie odróżnia od termostatu.
Gdy rozstałem się z tylko Asiem. był już wieczór. Zaczynała się ciepła jesienna noc. Pomyślałem: jutro. Więc jutro, po wielu, wielu latach, znowu pójdę do szkoły. Samochodowej – tak – ale jednak do szkoły. Siądę znowu w ławce. Ba, może nawet wylecę za drzwi?
Mimo spóźnionej pory, dzień nie był jednak dla mnie skończony. Muszę jeszcze na chwilę wstąpić do Paulinki. Miała ona przecież widzieć się z Władkiem.
Gomez de la Serna pisał: „Kto nie umie wybrać na straganie melona, nie będzie umiał wybrać żony". Phi, co za sztuka wybrać żonę! Przecież w użyciu wszystkie okazują się prawie identyczne. Jakaż natomiast zasadnicza różnica między dwutaktem a czterotaktem, między wozem z synchronizowaną skrzynką biegów a P-70!
Ciekawe, jaki samochód Władek doradził Paulince?
tekst z archiwum nr 728-30 (12-14/1959). Zachowano oryginalną pisownię