
Na całym świecie rozbrzmiewają głosy oburzenia i oporu. Czy coś łączy zdesperowanych amerykańskich górników, greckich bankrutów oraz islamskich terrorystów? Izraelski dziennikarz Nadav Eyal widzi w nich uczestników trwającego globalnego powstania. I słucha ich z nadzieją.
Paulina Wilk: Czuję się jak wielu bohaterów z Pana książki – świat się rozpada, a ja nie wiem, czego się trzymać. Kiedy się zaczął ten kryzys zwątpienia?
Nadav Eyal: Nie sposób dokładnie określić, gdzie zaczyna się zmiana. To niewygodna odpowiedź, wiem. Jeśli jednak musiałbym wybrać wydarzenie, które symbolizuje przemianę naszych czasów, stawiałbym na 11 września 2001 r. W ułamku sekundy zrozumieliśmy, że opowieść Francisa Fukuyamy o końcu historii, zwycięstwie demokracji i liberalizmu, była fantazją. I że są na świecie siły, które chcą zakłócić tak rozumiany ład globalny. Tamto zdarzenie było czarną chmurą na niebie Zachodu. Zapewnienia, że cały świat zakocha się w nowoczesności, świeckości i dobrobycie, runęły jak dwie wieże.
Czyli idee umierają, gdy przestajemy w nie wierzyć?
Opór wobec globalnej liberalizacji miał swoich adwokatów od zawsze. Wystarczy poczytać Jeana Baudrillarda czy Abdullaha Yusufa Azzama [pakistańskiego teologa, współtwórcę teorii dżihadu i strategii jego globalizacji, przyczynił się on także do rozwoju Al-Kaidy – przyp. red.]. Ale klasa średnia w różnych częściach świata była zauroczona sączącymi się z Waszyngtonu sloganami i wizją zamożności. Dopiero gdy pensje przestały rosnąć, ludzie zrozumieli, że obietnica progresywnej szczęśliwości się nie spełni. Sami Amerykanie wraz z atakiem na WTC stracili także, dotąd niezachwiane, poczucie bezpieczeństwa. USA uczestniczyły w dwóch wojnach światowych i kilku innych konfliktach, ale do 2001 r. żadne amerykańskie dziecko nie bało się pobiec do sklepu po lizaka, nawet gdy jego tata walczył we Francji czy w Wietnamie. Zupełnie inaczej niż w Polsce czy Izraelu – tu dzieci wiedziały, czym jest lęk o życie. Dopiero atak na wieże przyniósł strach, a to właśnie strach napędza politykę.
Pisze Pan, że wraz ze zburzeniem wież zakończył się „wiek odpowiedzialności”. Epoka ustanowiona przez pokolenie przywódców, którzy doświadczyli drugiej wojny światowej i którym zależało na zbudowaniu bezpiecznego, zrównoważonego świata. Teraz ten porządek „nowego świata” – który u podwalin miał strach i nadzieję na lepsze jutro – trzeszczy i jest nie do utrzymania. Ale czy to w ogóle był projekt racjonalny?
Na pewno towarzyszyła mu próba wprowadzenia racjonalności jako mechanizmu tworzącego sferę publiczną. W przeciwieństwie do wielu historyków nie widzę różnicy między przywódcami z zachodniej i wschodniej strony żelaznej kurtyny, bo po czasie widać, że i jedni, i drudzy doświadczyli wojny, kompletnego zniszczenia świata, i tak samo wierzyli, że stoją po słusznej stronie. Obie te strony przyjęły, że racjonalność oraz dialog będą podstawą stosunków międzynarodowych. Zarówno Wschód, jak i Zachód uważały się za czempionów postępu, za spadkobierców Jeana-Jacques’a Rousseau. Przez lata tkwiliśmy w przekonaniu, że chodzi o rozstrzygnięcie,