Jednym z najważniejszych miejsc w stolicy Armenii Erywaniu jest Instytut Matenadaran. To biblioteka z rękopisami, formalnie istniejąca od 60 lat, w praktyce obejmująca jednak dzieła zbierane przez wieki. Początki tego księgozbioru mają sięgać czasów św. Mesropa Masztoca – twórcy alfabetu ormiańskiego, żyjącego 1600 lat temu, czyli jeszcze w starożytności.
Wśród 20 000 manuskryptów znajduje się tam miniaturowy kalendarz kościelny z 1434 r., mierzący 3 na 4 cm, mający nieco ponad 100 stron i ważący 19 g. Jeszcze większe wrażenie robi jednak XIII-wieczny zbiór kazań z klasztoru w Muş (miasta należącego we wczesnym średniowieczu do Armenii, potem do Cesarstwa Bizantyjskiego, a następnie do Turcji). To, dla odmiany, istny gigant. Mierzy 70 na 55 cm, liczy ponad 600 stron i waży około 30 kg. Ma też niezwykłą historię.
Diabelne ryzyko
Ormianie długo ukrywali tę księgę – jako narodowy skarb – przed Turkami. Stało się to szczególnie niebezpieczne w latach 1915–1917, gdy w imperium osmańskim doszło do ludobójstwa ormiańskiej mniejszości. Trudno ratować woluminy, gdy zagrożone jest ludzkie życie. Losy księgi znalazły się w rękach dwóch przypadkowych kobiet uciekających z Muş na wschód. W opowieściach nie przetrwały nawet ich nazwiska (za to pozostało domniemanie, że przynajmniej jedna była niepiśmienna). Zabrały rękopis ze sobą i niosły go na zmianę. Kiedy były już tak zmęczone, że żadna nie dawała rady dźwigać 30-kilogramowego tomu, podzieliły go na dwie części. Jedną owinęły w tkaninę i pogrzebały na cmentarzu w Erzurum. Drugą udało im się donieść do Eczmiadzynu – „ormiańskiego Watykanu”, leżącego 20 km na zachód od Erywania.
Manuskrypt udało się potem połączyć w całość dzięki temu, że brakującą część odkrył i ostatecznie przekazał do Matenadaranu pewien żołnierz. Wedle jednej wersji był to… polski oficer służący w armii carskiej, wedle innej – rosyjski pułkownik Mikołaj de Roberti (notabene mający pewne związki z Podolem i będący bratankiem filozofa Eugeniusza de Roberti popierającego polskie dążenia wolnościowe). Tak czy inaczej księga przetrwała i do dziś sprawia imponujące wrażenie. Nie jest jednak wcale największym średniowiecznym manuskryptem!
Diabelski gigant
Palmę pierwszeństwa dzierży bowiem XIII-wieczna (a więc będąca rówieśniczką ormiańskiego olbrzyma) księga z Czech. Znana jako Codex Gigas, ma aż 92 cm długości, 0,5 m szerokości i 22 cm grubości. A że liczy ponad 300 stron, waży aż 75 kg. Powstała nie w jakimś wielkim i ważnym ośrodku religijnym, lecz w benedyktyńskim klasztorze w Podlažicach. Ta dawna osada znajduje się dziś w granicach równie mało znanego miasteczka Chrast, leżącego 20 km od – sławnych z racji konnych wyścigów – Pardubic.
Księgi nie obejrzy się jednak w żadnym z tych miast ani zresztą nigdzie w Czechach, po których terenie krążyła przez stulecia. Aby z nią się zapoznać, trzeba udać się do Szwedzkiej Biblioteki Królewskiej w Sztokholmie. Dlaczego? Oczywiście z tego samego powodu, dla którego wiele polskich cennych dzieł można zobaczyć tylko w Szwecji. Tak jak polskie zbiory padły łupem szwedzkich wojsk podczas wojen północnych (których „potop” był tylko fragmentem), czeskie spotkało to podczas wojny trzydziestoletniej. Pechowo dla Czechów – bo już na sam koniec długiego konfliktu zbrojnego, w roku 1648 – Szwedzi znaleźli ją w Pradze w księgozbiorze zgromadzonym kilkadziesiąt lat wcześniej przez cesarza alchemika Rudolfa II Habsburga. Rzecz jasna teraz nie zamierzają zwracać księgi Czechom, podobnie jak ani myślą oddawać polskich skarbów.
Dlaczego jednak Codex Gigas wzbudził takie zainteresowanie Rudolfa II? Nie chodziło jedynie o rozmiary manuskryptu, chociaż cesarz dziwak uwielbiał wszelkie osobliwości. Raczej o to, że księgę przezywano… „Biblią Diabła”. Stało się tak nie za sprawą dzieł, które zawiera rękopis – bo to nie tylko Pismo Święte, ale także czeska Kronika Kosmasa, średniowieczna encyklopedia Izydora z Sewilli, traktaty medyczne Konstantyna Afrykańczyka czy antyczne dzieła Józefa Flawiusza – lecz z powodu jednej z ilustracji. Na stronie 290 tomu znajduje się wielki wizerunek Szatana. Łączy się z nim legenda, jakoby to właśnie władca ciemności był zamieszany w powstanie gigantycznej księgi. Mnich kopista – wedle przekazów niejaki Herman Pustelnik – za złamanie ślubów zakonnych został skazany przez współbraci na życie w odizolowanej celi. Aby wykaraskać się z kłopotów, obiecał im napisać księgę, która zawierałaby całą ówczesną wiedzę. Jednak żeby sprostać temu zadaniu, sprzedał duszę diabłu. Tylko dzięki szatańskiej pomocy zakonnik sam jeden był w stanie skompilować dzieło takich rozmiarów. Ba, legenda mówi, że zrobił to… w jedną noc!
Ciekawe, że zdaniem naukowców Codex Gigas wygląda tak jednolicie i konsekwentnie, że faktycznie wydaje się dziełem jednego kopisty! Tyle że na pewno nie zajęło to jednej nocy, a kilka lat – może nawet 10.
Diabelski pech
Szukając informacji o „Biblii Diabła”, warto uważać, by nie dać się zwieść na manowce podobnie brzmiącemu tytułowi, jednak będącemu dziełem zupełnie innego kalibru. Mowa o tzw. Złej Biblii. To opublikowany w Londynie w 1631 r. reprint słynnej Biblii Króla Jakuba. Znany jest z literówek popełnionych przez drukarzy. W Księdze Powtórzonego Prawa zamiast „Bóg pokazał nam swą chwałę i swą wielkość” (The Lord hath showed us his glory and his greatness) wydrukowali bowiem: „Bóg pokazał nam swą chwałę i swą wielką rzyć” (The Lord hath showed us his glory and his great arse). Mało tego. Do kompromitacji ze słowem na cztery litery doszło jeszcze zapomnienie o kilku literach przy cytowaniu szóstego przykazania. Przez to zamiast „Nie będziesz cudzołożył” (Thou shalt not commit adultery) wydrukowano coś wręcz przeciwnego: „Będziesz cudzołożył” (Thou shalt commit adultery). Stąd inna popularna nazwa pechowej księgi: „Biblia Cudzołożna”.
Król Karol I nie był zadowolony, podobnie jak prymas George Abbot, który biadolił nad tym, jakimi partaczami okazali się zecerzy i korektorzy (ciekawe swoją drogą, co powiedziałby, zaglądając do współczesnego Internetu). Ostatecznie wydawców ukarano wysoką grzywną i odebraniem licencji na drukowanie. Dlatego powstała hipoteza, jakoby od początku chodziło właśnie o to: jakiś sabotażysta działający na rzecz konkurencyjnych wydawców celowo zmienił czcionki, by pozbyć się rywali! Jakkolwiek było, „Zła Biblia” jest dziś rzadkością. Większość jej egzemplarzy spalono. Zachowało się zaledwie kilkanaście, które osiągają diabelsko wysokie ceny.