Jak wielu Polaków, już któryś raz z rzędu spędzamy wakacje w Chorwacji, szczęśliwie – na dalmackiej wyspie. Jest wieczór, doskonała pogoda, powietrze przejrzyste, taras mieszkania wychodzi na spokojną zatokę okoloną skałami, dalej widać już tylko morze i zarys sąsiedniej wyspy na horyzoncie. Zajmujemy się zwykłymi sprawami, czytamy, gotujemy, planujemy następne dni, kiedy nagle ktoś z dołu woła – „Delfin! Delfin!”.
Porzucamy wszystko i zaczynamy wpatrywać się w morze. Wiadomo, że tu żyją, ale rzadko podpływają tak blisko. W ujściu zatoki ukazuje się płetwa, potem szary grzbiet – tylko tyle. Delfin oddala się. Mimo wszystko czujemy radość i ekscytację – jakiż to gość nas odwiedził!
Dostrzegam jeszcze dwa wynurzenia, potem jest już za daleko dla mojego słabego wzroku, wreszcie wynurzającą się płetwę widzi tylko moja córka dalekowidz. „Znowu! – woła. – Znowu!”. Wierzę jej i chociaż moje oczy rejestrują tylko morze, równomiernie pofalowane i zmieniające kolor z dziennego na wieczorny, cieszę się z obecności wolnego, dzikiego stworzenia i jestem wzruszona.
Kilka lat wcześniej, płynąc łodzią na sąsiednią wyspę, spotkaliśmy ogromnego żółwia morskiego. Spokojnie dryfował na falach, wystawiając głowę nad powierzchnię wody. Ludzie oniemieli na moment, zanim zaczęło się sięganie po telefony i aparaty. Kiedy łódź zbliżyła się, żółw wykonał niespieszny zwrot, po czym zgrabnie zanurkował pod wodę. Jeszcze przez sekundę widzieliśmy go pod powierzchnią, a potem zniknął w swoim świecie – dla nas niedostępnym. Uroczysty nastrój utrzymywał się na łódce przez pewien czas, czuliśmy, że coś się wydarzyło, coś, czego nie można było spowodować, zaplanować, ująć w pakiecie (choćby all inclusive) czy nawet przewidzieć. Żadna rzecz tamtego lata nie sprawiła nam większej frajdy niż tamto krótkie spotkanie. Dlaczego?
Tę właśnie kwestię podejmuje Elizabeth Bishop w niezwykłym wierszu zatytułowanym Łoś (The Moose): „Why, why do we feel/(we all feel) this sweet/sensation of joy?” („Dlaczego, dlaczego czujemy/(wszyscy czujemy) taką słodką/radość?). W wierszu Bishop sytuacja jest następująca: Nowa Szkocja, późne popołudnie, rozklekotany autobus zabiera pasażerów i jedzie drogą przez las. Na zewnątrz zapada noc. Wewnątrz toczą się rozmowy o zwykłych ludzkich sprawach. Ktoś zachorował, ktoś się rozpił; ktoś umarł, ktoś ponownie ożenił… Nagle autobus hamuje. Na zalanej księżycowym światłem drodze stoi wielki łoś! Wśród pasażerów słychać szmer zachwytu („Ogromny!” „A jak dobrze widać!” „Zobaczcie, to samica!”). Łosica spokojnie ogląda autobus, obwąchuje maskę. Wiersz opisuje ją przymiotnikami grand (wspaniała) i otherworldly (nie z tego świata). Na krótki moment spotkania wszystkie ludzkie sprawy zostają zawieszone, cichną rozmowy i pasażerowie wspólnie uczestniczą w zdarzeniu, którego sens musi przynajmniej w jakimś stopniu pozostać tajemnicą, skoro wiersz ujmuje go w formie dwukrotnie powtórzonego pytania: „Dlaczego, dlaczego […]?”.
To pytanie dotyka sedna pewnej arcyważnej sprawy: na czym polega wartość dzikości, czyli swobodnego, niczym nieskrępowanego, twórczego, eksperymentującego życia? Język ekonomii z pewnością nie odpowie na to pytanie, a w każdym razie nie wyczerpująco (dałoby się pewnie argumentować, że drewno z dzikiego lasu i drewno z drzew zasadzonych przez człowieka to tylko i po prostu drewno, że delfin w oceanarium to także delfin). A jednak, kiedy kurczą się obszary wolnej, ewoluującej, dzikiej przyrody, coś zostaje bezpowrotnie utracone – i także my, ludzie, bezpowrotnie tracimy coś, co nie jest mniej realne tylko dlatego, że nie daje się przeliczyć na wymierny zysk. Co to takiego? Na czym polega wartość spotkania z czymś innym niż my sami – niż skutki naszych ambicji i projektów, choćby najwznioślejszych?
Schodzimy na dół, nad brzeg morza. Delfin odpłynął. Sąsiedzi mówią, że przez lornetkę widać było dwie płetwy obok siebie, więc to była para. Może rodzina – myślę – tak jak my? Patrzę na morze, a cała moja dusza przybiera formę jednego potężnego PRZEPRASZAM: za foliowe torebki, którymi dławią się żółwie i w których zaplątują się małe foki, za plastik kaleczący wnętrzności wielorybów i delfinów, za zapalniczkę w żołądku albatrosa, za hałdy śmieci wyrzucane przez morze po drugiej stronie naszej pięknej wyspy. Na różnych etapach ludzkiej historii naukowcy i filozofowie próbowali określić, którędy przebiega granica między człowiekiem a zwierzęciem. Tym, co odróżnia nas od naszych dzikich krewnych, miało być posiadanie duszy lub rozumu, umiejętność posługiwania się narzędziami czy językiem, zdolność do tworzenia abstrakcyjnych pojęć. Ale nad morzem nietrudno dojść do wniosku, że tym, co oddziela człowieka od dzikiej przyrody, jest plastik – „materia magiczna”, jak pisał niegdyś Roland Barthes, ale też toksyczna; nietrwała (np. „życie” foliowej torby trwa przeważnie około kwadransa), a zarazem praktycznie niezniszczalna ze względu na długi okres biodegradacji.
Nie mogę wiedzieć, czy mój akt skruchy może mieć jakiekolwiek znaczenie dla rodziny delfinów, która postanowiła złożyć nam krótką wieczorną wizytę. Ale jestem przekonana, że choćby jedna oszczędzona morzu plastikowa torba czy butelka robi różnicę. Ograniczmy plastik. Uratujmy komuś życie.