Gwiazda, która nie zabłysła Gwiazda, która nie zabłysła
i
Napełnianie powłoki balonu wodorem, 14 października 1938 r., źródło: NAC
Marzenia o lepszym świecie

Gwiazda, która nie zabłysła

Bartłomiej Kluska
Czyta się 6 minut

80 lat temu z Doliny Chochołowskiej miał wystartować największy na świecie balon stratosferyczny. Cel był ambitny – wznieść się wyżej niż ktokolwiek wcześniej. Na przeszkodzie stanęły jednak: podpisanie układu monachijskiego, rozpad Czechosłowacji, wkroczenie Niemców do Sudetów, aneksja Zaolzia…

Niskie ciśnienie i temperatura oraz niedobór tlenu długo broniły człowiekowi dostępu do granicy stratosfery zaczynającej się na wysokości około 10 km. Śmiałkowie, którzy podejmowali próby dotarcia tak wysoko, często ginęli – zwłaszcza ci przystępujący do lotu nie w szczelnej gondoli, lecz w otwartym koszu, lub zapominający o zabraniu aparatury tlenowej. Zdarzały się również tragiczne wypadki, tak jak w 1934 r., gdy od radzieckiego balonu na wysokości 17 km oderwała się gondola z trzema członkami załogi. Największe zasługi dla rozwoju tej dziedziny eksploracji położył natomiast profesor Auguste Piccard, wybitny szwajcarski fizyk i pilot, który w stratosferze był dwukrotnie, oglądając Ziemię z wysokości 16 km. Jeszcze wyżej zalecieli Amerykanie – w 1935 r. dotarli na wysokość aż 22 km! Zwolennicy eksplorowania stratosfery nie zamierzali na tym poprzestać.

Również w 1935 r. profesor Piccard odwiedził Polskę, by sprawdzić możliwość budowy w legionowskiej Wytwórni Balonów i Spadochronów pojazdu, który mógłby wznieść się jeszcze wyżej. Polska fabryka opracowała wówczas technologię produkcji ultralekkiej tkaniny powłokowej, co pozwoliłoby znacząco obniżyć wagę całego statku i dawało nadzieję na pokonanie granicy nawet 30 km. Piccard wygłosił w Polsce serię wykładów o podboju stratosfery (jednym ze słuchaczy był prezydent Ignacy Mościcki) i odbył kontrolny lot w balonie z Legionowa. Do współpracy ostatecznie nie doszło, bo profesor nie znalazł sponsora kolejnej swojej wyprawy. Ale zainspirowani przez Piccarda Polacy postanowili zdobyć stratosferę samodzielnie.

„Gwiazda Polski”

Polskie tradycje w dziedzinie lotów balonowych sięgały czasów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, a w II Rzeczypospolitej balony wykorzystywano do celów wojskowych, naukowych i sportowych. Największe osiągnięcia w tej dziedzinie miał kpt. pil. Zbigniew Burzyński, laureat prestiżowych zawodów o Puchar Gordona Bennetta, a także uczestnik wielu lotów badawczych. W 1936 r. Burzyński wraz z Konstantym Narkiewiczem-Jodko, fizykiem i utalentowanym alpinistą, w balonie na gorące powietrze dwukrotnie pokonali wysokość 10 km, zbliżając się do granicy stratosfery.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Teraz wynik ten planowano poprawić trzykrotnie. Latem 1937 r. w Legionowie, z inicjatywy Stanisława Mazurka, kierownika tamtejszych zakładów, rozpoczęto budowę największego balonu na świecie. W jego powstanie zaangażowano tysiące osób, z prezydentem Mościckim na czele, który gościł organizatorów przedsięwzięcia na Zamku Królewskim i – jako naukowiec – sam służył fachową radą. Pomogło również wojsko, a lot objął patronatem gen. Kazimierz Sosnkowski. Ideę podboju stratosfery poparła też Liga Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej. Wsparcie ze strony świata nauki zapewnił natomiast prof. Mieczysław Wolfke, wybitny fizyk i prekursor holografii. Budowę statku powietrznego sfinansowano dzięki publicznej zbiórce, w której wzięły udział zakłady przemysłowe, banki, urzędy i osoby prywatne, także amerykańska Polonia (by zebrać fundusze, Burzyński popłynął za ocean z serią odczytów). Budżet przedsięwzięcia wyniósł niecałe 400 tys. zł, czyli mniej więcej tyle, ile kosztował jeden samolot wojskowy typu „Łoś”.

Szczególnym atutem balonu była jego jedwabna powłoka, trzykrotnie lżejsza od tej, którą stosował Piccard. Szyli ją doświadczeni tkacze z Łodzi i Milanówka, a za jej precyzyjne gumowanie odpowiadały Zakłady Przemysłu Gumowego w Sanoku. Duże nadzieje wiązano z oryginalnym kształtem powłoki – przypominającym jajko z szerszym końcem u góry – co, zdaniem konstruktorów, miało zapewnić lepsze wznoszenie w końcowej fazie lotu. Swoistym dokonaniem była również hermetyczna gondola, która na wysokości 30 km byłaby bezpiecznym schronieniem dla załogi i sprzętu. Skonstruowana w warszawskiej Wytwórni Akcesoriów Lotniczych i Samolotowych zawierała nawet takie udogodnienia, jak wypleciony z wikliny amortyzator, który miał zapewnić załodze komfortowe, miękkie lądowanie.

Na miejsce startu wybrano Dolinę Chochołowską w Tatrach Zachodnich, która zwłaszcza pod koniec lata dawała nadzieję na dłuższy okres bezwietrznej pogody. Było to istotne, ponieważ nawet lekki podmuch wiatru mógł uszkodzić powłokę napełnianego balonu. Wątpliwości nie budził również wybór załogi. Kpt. Zbigniew Burzyński i Konstanty Narkiewicz-Jodko byli naturalnymi kandydatami.

„Możemy wyrazić uzasadnioną nadzieję, że wysoki stan techniki fabrykacji balonów, rozległe umiejętności naszych balonowych aeronautów i wspaniały duch, ożywiający wszystkich współpracujących przy tym niezwykłym w historii naszej techniki i nauki dziele, zapewnią pełne powodzenie polskiemu lotowi na wysokość 30 tys. metrów” – pisała ówczesna prasa.

Gigantyczny balon (rozłożona powłoka zajmowała ponad hektar powierzchni, a napełniona miałaby ponad 120 m wysokości) otrzymał imię adekwatne do rangi wydarzenia, w jakim miał wziąć udział – „Gwiazda Polski”. Planowano, że zaświeci ona pełnym blaskiem we wrześniu 1938 r.

Suchy trzask, potem płomień

Na początku września ponad 200 żołnierzy rozpoczęło przygotowywanie polany w Dolinie Chochołowskiej. Zbudowano namiotowe miasteczko do obsługi lotu. Teren wyczyszczono z krzewów, poszerzono drogę dojazdową, wzmocniono mosty i przepusty. Mierzącą ponad 100 m powłokę przetransportowano kolejową lorą i specjalnie zmodyfikowanym pojazdem wojskowym. Dla powłoki i gondoli zbudowano drewniane hangary. Sprowadzono również wodór w butlach, agregaty prądotwórcze i lampy oświetleniowe. Pamiętano o promocji – przy wjeździe na polanę stanęła zapasowa gondola, służąca turystom jako tło do pamiątkowych zdjęć. Sprzedawano też pocztówki i znaczki z wizerunkiem „Gwiazdy Polski”, a nawet… bele materiału, z którego wykonano powłokę.

Dr Konstanty Jodko-Narkiewicz podczas lotu obserwacyjnego balonem na uwięzi, źródło: NAC
Dr Konstanty Jodko-Narkiewicz podczas lotu obserwacyjnego balonem na uwięzi, źródło: NAC

Atmosfera daleka była jednak od sielankowej. Układ monachijski i rozpad Czechosłowacji, wkroczenie Niemców w Sudety, aneksja Zaolzia… Granica państwa była zaledwie kilka kilometrów od Doliny Chochołowskiej, a wszystkie te wydarzenia nie pozwalały skupić się na podboju stratosfery. Być może również dlatego nie zdążono z przygotowaniem lotu we wrześniu. Rozbudzone przez organizatorów oczekiwania publiczności i sponsorów nie dawały szans na przełożenie próby.

Wreszcie, po uzyskaniu optymistycznej prognozy pogody, 12 października o świcie, w obecności licznie zgromadzonych widzów zapadła decyzja o starcie. 30 żołnierzy przeniosło powłokę na miejsce wylotu, z hangaru przewieziono też gondolę, w której uruchomiono aparaturę do pomiaru promieni kosmicznych. Wieczorem przez kolektor do powłoki popłynął gaz. Po dwóch godzinach napełniania niespodziewanie wzmógł się jednak silny wiatr. Organizatorzy, bojąc się porwania tkaniny, podjęli decyzję o spuszczeniu wodoru. Niestety, wiejący wiatr zaczął szarpać powłoką i wtłaczać powietrze do jej środka. Tlen razem z wodorem utworzyły piorunującą mieszankę. „Dało się słyszeć suchy trzask i buchnął krótki płomień. Górna część powłoki leżała w osmolonych strzępach” – wspominał Zbigniew Burzyński.

Transport gondoli stratostatu na miejsce startu w Dolinie Chochołowskiej, źródło: NAC
Transport gondoli stratostatu na miejsce startu w Dolinie Chochołowskiej, źródło: NAC
Napełnianie balonu pomocniczego wodorem. Widoczny (odwrócony tyłem) mjr Albert Stevens podczas robienia zdjęcia, źródło: NAC
Napełnianie balonu pomocniczego wodorem. Widoczny (odwrócony tyłem) mjr Albert Stevens podczas robienia zdjęcia, źródło: NAC
Kapitan Zbigniew Burzyński (po prawej) i dr Konstanty Jodko-Narkiewicz stoją przed gondolą startostatu, źródło: NAC
Kapitan Zbigniew Burzyński (po prawej) i dr Konstanty Jodko-Narkiewicz stoją przed gondolą startostatu, źródło: NAC
Wybuch i pożar wodoru podczas napełniania powłoki balonu, źródło: NAC
Wybuch i pożar wodoru podczas napełniania powłoki balonu, źródło: NAC

W wybuchu nikt nie ucierpiał, nie uszkodzono też gondoli, ale sama powłoka wymagała naprawy, której nie dało się wykonać na miejscu. Próba była zakończona. Dwa dni później nad Tatrami zapanowała piękna, bezwietrzna pogoda.

„Dzieło, którego koniec nie uwieńczył”

Organizatorzy nie zrezygnowali z marzeń o podboju stratosfery, lecz tym razem prasa nie relacjonowała przygotowań do lotu. Uwagę wszystkich zaprzątała sytuacja na granicy polsko-niemieckiej i wisząca w powietrzu groźba wojny. A jednak w sierpniu 1939 r. „Gwiazda Polski” była ponownie gotowa. Tym razem na miejsce startu wybrano Dolinę Oporu w Gorganach, 120 km na południe od Lwowa. Do optymizmu skłaniał fakt, że udało się zakupić od Amerykanów bezpieczniejszy od wodoru hel. Butle z gazem dotarły do Polski w ostatnich dniach sierpnia, była to jednak dla organizatorów lotu ostatnia dobra wiadomość.

Blask „Gwiazdy Polski” ostatecznie zgasł wraz z wybuchem drugiej wojny światowej. We wrześniu 1939 r. mieszkańcy Warszawy spenetrowali opuszczone magazyny wojskowe, w których znaleźli powłokę balonu. Wkrótce na ulicach stolicy pojawili się przechodnie w kurtkach i prochowcach uszytych z kawałków solidnej, nieprzemakalnej tkaniny. Taki był koniec marzeń II Rzeczypospolitej o podboju stratosfery i historii – jak pisał Andrzej Morgała – „Gwiazdy, która mimo ogromnych wysiłków nie zabłysła nad horyzontem, dzieła, którego koniec nie uwieńczył”. Barierę 30 km dopiero w 1957 r. pokonali Amerykanie.

 

Korzystałem m.in. z książki Andrzeja Morgały Gwiazda Polski. Lot do stratosfery 1938 rok (Bellona, 2006).

Czytaj również:

Szkielet historii i ciało teraźniejszości Szkielet historii i ciało teraźniejszości
i
Mieczysław Wasilewski, rysunek z archiwum
Przemyślenia

Szkielet historii i ciało teraźniejszości

Paulina Małochleb

Teraźniejszość może być przybliżana i tłumaczona poprzez opowieści o przeszłości. Jednak tego typu narracje niosą ryzyko, że zostaną niezrozumiane i zinterpretowane tylko jako dawne dzieje. 

„A zatem nie ma już »teraz«, ponieważ przeszłość pochłonęła teraźniejszość, zamieniła ją w ciąg obsesyjnych powtórzeń, a to, co wydawało się nowe – co wydaje się dziać teraz – jest jedynie odgrywaniem jakiegoś ponadczasowego schematu” ‒ pisał w zbiorze esejów Dziwaczne i osobliwe Mark Fisher, filozof i teoretyk kultury. W elegijnym tekście opublikowanym tydzień po jego śmierci w 2017 r. na stronie „Guardiana” Simon Reynolds stwierdził, że dla młodszych pokoleń najważniejsza była teza Fishera dotycząca prywatyzacji cierpienia psychicznego – dokonanej przez praktyki kapitalistyczne i polegającej na przekonaniu, że to jednostka ponosi pełną odpowiedzialność za stany psychoemocjonalne. W ten sposób problem dotykający milionów staje się ich własną sprawą, na którą system nie ma wpływu i za którą nie odpowiada. Dla polskich czytelników blog Fishera – o nazwie K-punk – prowadzony na początku lat dwutysięcznych nie był z pewnością tak ważnym punktem odniesienia jak dla brytyjskich odbiorców, ale jego tezy krążą i w systemie coraz bardziej drapieżnego kapitalizmu, strojącego się w szatki work-life balance, brzmią coraz mocniej.

Czytaj dalej