Czyli o tym, kiedy dobrze jest umrzeć i dlaczego najbardziej należy bać się nie umarłych, lecz dusz potępionych i czyścowych.
Wszystkie okna od ulicy zasłonięto białym płótnem. Na lustrach powieszono szary papier, telewizor przykryto prześcieradłem, a zegary zatrzymano na godzinie 15:34. Dziadka, odświętnie ubranego w czarny garnitur i białą koszulę, położono na środku największego pokoju. Poduszkę, na której leżał przystrojono gałązkami mirty. Cały dom pachniał ciężkimi kwiatami i palonymi świecami.
W mojej rodzinie dziadek był ostatnim, którego żegnaliśmy prawdziwie po kaszubsku: bez lamentów i z obrządkiem pustej nocy.
Zwiastuny śmierci
Śmierć na Kaszubach dzieli się na dobrą i złą. Dobra jest wtedy, kiedy człowiek może się do niej przygotować. Zła, kiedy przychodzi nagle, sprowadzimy ją na sobie sami albo wtedy, kiedy ktoś nam ją zaśpiewa lub zada.
Zaśpiewać śmierć można po zachodzie słońca, przy zapalonych świecach i śpiewaniu pogrzebowych pieśni w intencji kogoś, komu życzymy końca. Aby ją zadać trzeba postarać się trochę bardziej: należy zakopać ubranie lub włos konkretnej osoby w jakimkolwiek grobie na cmentarzu.
Ona sama daje o sobie znać na różne sposoby. Nie pamiętam, by coś dziwnego działo się kiedy dziadek zbliżał się do kresu swojego życia, ale nasz sąsiad na krótko przed śmiercią zamykał w panice okno, kiedy wieczorową porą słyszał pohukiwanie sowy. Mówił, że „huczy po niego”. Było to dziwne, bo rzeczywiście sowa przyleciała na miesiąc przed jego śmiercią i odleciała zaraz po pogrzebie. I przerażające, bo przez cały ten czas mieszkała na naszym dachu.
Moją babcię nocą odwiedzali umarli. Miałam szesnaście lat i nic bardziej nie pobudzało mojej wyobraźni, niż zastępy duchów u jej łóżka. Zwłaszcza, że zwykła rozmawiać z nimi głośno. Przychodzili obaj jej mężowie, brat, siostra, koleżanka. A zanim całkowicie zapadła w śpiączkę odwiedzili ją jej rodzice. Niedługo po tym umarła.
Mówi się, że czasem pod domem, który ma nawiedzić śmierć, podziemne korytarze kopie kret.
– Pamiętam, że kiedy umarła babcia mojego kuzyna to w jej domu zatrzymał się zegar i zdechł pies, którym się opiekowała – wspomina Grzegorz Schramke, znawca kaszubskiej ludowości. – Poza tym pies to bardzo ważny element kaszubskiego folkloru, wierzy się, że wyczuwa obecność duszy. Czarny zaś kojarzony jest u nas z wcieleniem złego ducha. Ale znać o śmierci dają też, ci którzy właśnie umarli. Od dziecka na Kaszubach słyszy się o tym, że bliscy przychodzą powiadomić nas, że właśnie odeszli. Słychać niezidentyfikowane szuranie, pukanie, kroki czy otwieranie drzwi i, z reguły, takie rzeczy dzieją się w okolicach tej godziny, w której ktoś umarł.
Umarli na Kaszubach nie dają więc znaków tylko podczas snu. Potrafią zrzucić przedmiot, stukać w okno a nawet włączyć czajnik elektryczny. Być może to złudzenia, ale na Kaszubach oba światy – rzeczywisty i nadprzyrodzony – są jednością.
Ars moriendi
Na Kaszubach dzieci nie straszy się śmiercią. Ona jest sprawą oczywistą. W 1986 roku miałam pięć lat i nie odstępowałam dziadka na krok. Wchodziłam na taboret, ciągnęłam go za nos, odrywałam od różańca skostniałe palce i nie rozumiałam dlaczego tak mocno śpi. No i gdzie schował iryski, które zawsze dla mnie miał.
Babcia bardzo pilnowała żebym nie wchodziła między trumnę a stojący przy głowie dziadka stolik z zapaloną gromnicą, figurką Matki Boskiej i krzyżem. Na Kaszubach wierzy się, że to miejsce przeznaczone jest dla duszy, która nie odchodzi od swojego ciała, aż do momentu wrzucenia pierwszej grudki ziemi do grobu. Do pogrzebu trzeba więc bardzo uważać i nie wchodzić między ołtarzyk a trumnę oraz zostawić trochę miejsca za nią w orszaku pogrzebowym. Nieopatrzne zachowanie może sprowadzić na nas śmierć.
Wtedy nie wiedziałam, że dziadek nie umarł zgodnie z zasadami kaszubskiego ars bene moriendi. Tutaj dobrze jest umierać w dni maryjne, czyli w środę lub sobotę, albo w Wielkim Tygodniu, a najlepiej we Wszystkich Świętych i cały okres zaduszny. A do dziadka śmierć przyszła we wtorek, do tego w szpitalu i w samotności. Wtedy mówiło się, że to śmierć byle jaka, bo każdy powinien umrzeć w domu. Więc dziadkowi nie wyszło.
Na jego przyjazd przygotowano cały dom. Pomagali sąsiedzi i rodzina. Na znak, że to obejście nawiedziła śmierć – zasłonięto wszystkie okna. Nieboszczykowi światło dzienne nie jest już potrzebne, a poza tym zasłonięte okno zabezpiecza przed złymi mocami.
Jedna z sąsiadek poprawiała mu ubranie i cały czas przy tym głośno do niego mówiła.
– Kiedy rozmawia się z martwym, to łatwiej go ubrać, poddaje się i współpracuje – mówi moja mama. (Po jedenastu latach będziemy razem ubierały babcię, uskuteczniając z nią rozmowy o wrzosowym odcieniu sukienki, którą sama dla siebie wymyśliła na długo przed śmiercią. Babcia „współpracowała”) – Zmarłemu nie można zostawić obrączki, bo palec się nie rozłoży. Do trumny wkłada się święty obrazek, najlepiej z jego imiennym patronem, by miał się do kogo modlić – kontynuuje.
Na Kaszubach z reguły nadaje się przy chrzcie dzieciom dwa imiona. Zapobiegawczo. Wierzy się bowiem, że dziecko może na świat przyjść z dwiema duszami i jedna z nich – ta nieochrzczona – może po śmierci przejść na stronę złych mocy.
Oprócz obrazka babcia włożyła dziadkowi do kieszeni modlitewnik i paczkę Klubowych.
I bacznie go obserwowała.
Ciało
Bo na Kaszubach nieboszczyk jest niebezpieczny. Do martwego ciała ma się szacunek, ale nie można mu ufać. Najlepiej, kiedy umarły w trumnie wygląda na swój wiek. Jeśli młodziej – pociągnie za sobą młodego, jeśli starzej– można spodziewać się śmierci osoby starszej. Dobrze, jeśli nie leży przez niedzielę, bo wtedy ciągnie za sobą nowego i kiedy dym ze świec nie cięgnie w kierunku drzwi. To też zły omen. Trzeba pilnować, by miał zamknięte oczy, by nikogo sobie nie upatrzył i zaciśniętą szczękę, dlatego czasem trzeba ją podwiązać, by nikogo nie wywołał.
Czasem bywa tak, że ciało trzeba „opatrzyć”. Zwłaszcza, kiedy zaczyna dziwnie się zachowywać: rumieni się, staje się wiotkie, opada mu ręka. Szczególną uwagę zwraca się na ludzi, którzy już za życia posiadali rumianą twarz. Albo urodzili się z dwoma zębami.
– Takie zęby powinno się wyrwać od razu po urodzeniu – mówi Roman Drzeżdżon, kaszubski pisarz, który zajmuje się demonologią tego regionu. – Dzieci z dwoma zębami są szalenie niebezpieczne, dlatego są na podwójnym cenzurowanym po śmierci. To òpi (czyt. łepi lub łopi). Upiory, które zabijają wszystkich bez wyjątku. A kiedy uda się im zadzwonić kościelnymi dzwonami – umrą wszyscy, którzy je usłyszą.
Kaszuby to chyba jedyny region w Polsce, gdzie narodziny w czepku nie kojarzą się z niczym dobrym. Taki człowiek po śmierci przeistacza się wieszczego. Wieszczy uśmierca tylko swoich, ale zabiera ich po kolei. Można się tego ustrzec, jeśli ususzony, starty czepek, czyli łożysko poda się niemowlęciu z mlekiem. Albo już po śmierci.
– Takie osoby można „opatrzyć” w trumnie: nasypać im ziaren maku, by nie były w stanie ich policzyć i tym sposobem zatrzymamy ich w grobie na wieki, albo włożyć kartkę z modlitewnika, koniecznie bez słowa „amen”, by nigdy nie mógł skończyć modlitwy – mówi Roman Drzeżdżon – To taka prewencja. Można takiej osobie położyć pod pachy i na pierś krzyżyki zrobione z gromnicy. Jeszcze w XIX wieku prowadzono potajemne ekshumacje i odcinano podejrzanym o wampiryzm głowę, którą wkładano między nogi. Ważne było, by odrąbać tę głowę do trzech uderzeń, w innym wypadku upiór mógł rozszarpać śmiałków.
Momentem kulminacyjnym jest noc poprzedzająca pogrzeb, tzw. pusta noc. Według tradycji, którą już skutecznie wyparły kostnice, spędzało się ją całą przy trumnie zmarłego i śpiewało żałobne pieśni. To noc najczęstszych przemian w wampira, ale nie każdy może w niej uczestniczyć. Zakaz obejmuje kobiety w ciąży, ich obecność grozi śmiercią nowonarodzonego dziecka. Za to chętnie widzi się dzieci i młodzież. Zwłaszcza tych, którzy się boją.
Na strach przed nieboszczykami jest bowiem metoda. Należy dotknąć największy palec u nogi martwego, by lęk minął bezpowrotnie.
Sprawdziłam. Niestety, nie działa.
Z duszą też ostrożnie
Do pogrzebu nie powinno się prać, bo to ryzyko, że dusza będzie miała mokro w grobie. Nie wolno też szyć, robić na drutach, szydełkować – by przypadkiem jej nie ukłuć. W ogóle wiele dla duszy trzeba zrobić, by mogła spokojnie oddalić się w zaświaty.
Na Kaszubach nie powinno się zbytnio lamentować po śmierci, bo to zatrzymuje ją wśród żywych. W odejściu w zaświaty przeszkadzają jej lustra, ponieważ widząc swoje odbicie może się zgubić i zostać w mieszkaniu, lub, co grosza, kogoś sobie upatrzyć i pociągnąć za sobą. Trumnę koniecznie trzeba zabić gwoździami jeszcze w domu, by słyszała, że już czas. I przewrócić krzesła, by nie przysiadła i nie została oraz wyprowadzić trumnę nogami do przodu – by nie pomyliły jej się kierunki. Za trumną musi mieć miejsce, bo idzie jako pierwsza. Ponoć, po przekroczeniu bram cmentarza, grabarze czują, że trumna staje się cięższa. Mówi się, że siadają na nią inne dusze.
O duszy zawsze trzeba pamiętać. Na Kaszubach wolne miejsce oraz talerz podczas Wigilii Bożego Narodzenia nie są przeznaczone dla zbłąkanego wędrowca, ale dla zmarłego. W niektórych domach zostawia się także na stole trochę jedzenia.
Na Kaszubach dzieci nie boją się duchów. One są sprawą oczywistą. Wszystkie przesądy i zachowania wobec duchów dziedziczy się z pokolenia na pokolenie. Porcję wiedzy dostaje się więc już we wczesnym dzieciństwie. Rozmowy o umarłych pasują do listopada, ale na kaszubskiej wsi mojego dzieciństwa, pozbawionego internetu i kolorowych bajek w telewizji, opowieści z dreszczykiem były jedną z lepszych rozrywek. Zwłaszcza gdy ktoś, jak babka i ojciec, umiał je opowiadać.
Najstraszniejsze są dusze pokutujące, czyli dusze tych, którzy umarli złą śmiercią: kobiety w połogu, nieochrzczone dzieci, alkoholicy, samobójcy. Potępieńcy, wędrujący po świecie tyle ile miały przeżyć i których zbawienie stoi pod znakiem zapytania. A także dusze czyścowe, które muszą odkupić swoje grzechy. Problem polega na tym, że nie mogą zrobić tego same. Potrzebują naszej pomocy.
Wracają do miejsc, w których popełniły coś złego. Można je spotkać na rozstajach dróg, na których na Kaszubach od zawsze stawia się krzyże, na cmentarzach, w lasach, na drogach. Tutaj duchy inicjują kontakt z człowiekiem, ale by sprawę można było doprowadzić do końca, człowiek musi się odezwać.
W okresie Zaduszek wszystkie dusze mogą opuszczać swoje mogiły i wtedy trzeba być szczególnie ostrożnym. W oktawę Wszystkich Świętych nie należy więc po zmroku chodzić poboczami, by im nie przeszkadzać. Nie wylewa się też wody na dwór, by przypadkiem ich nie oblać. I nie wiesza się prania, by się w nie przypadkiem nie zaplątały.
W tym czasie w ogóle wiele się dzieje. Mówi się, że w noc z drugiego na trzeciego listopada dusze odprawiają swoją mszę w kościołach. Nie wolno im się kręcić pod nogami, bo mogą rozszarpać. W młodości mój ojciec założył się z kolegami, że w taką noc spędzi w kościele dwadzieścia minut. Opowiadał, że usiadał w ostatniej ławce i nie mógł się doczekać, kiedy skończy się ten zakład. W ręku trzymał czapkę i nieustannie wpatrywał się w zielone fosforyzujące wskazówki zegarka. Czas ponoć nigdy nie płynął mu tak wolno.
Nic nie widział, nic nie słyszał. Ale bał się potwornie. Zwłaszcza wyjścia z kościoła, bo to najbardziej niebezpieczny moment. Asekuracyjnie w kruchcie rzucił za siebie czapkę, by rozszarpały ją, a nie jego.
Rano wrócił, by sprawdzić co z czapką. Czekała na niego. W całości.
Milczenie
W kontakcie z duszą przede wszystkim należy milczeć. Wypowiedzenie choć jednego słowa, skazuje nas na pokutę w intencji duszy. A pokuta polega na codziennym chodzeniu pod krzyż lub na cmentarz na modlitwę. Nocą.
– Mówi się, że osoby, które chodziły na pokutę pod krzyż czuły wewnętrzny imperatyw – mówi Roman Drzeżdżon. – Mój ojciec opowiadał, że jego znajomy przeszedł taką drogę. Zbliżała się określona godzina i on rzucał wszystko czym się akurat zajmował i wychodził. Ponoć taka dusza przychodzi po człowieka i czeka, aż z nią pójdzie. Dlatego powinno się milczeć wieczorem, gdy widzi się jakiegokolwiek człowieka. Pamiętam, że kiedy chodziłem do sąsiedniej wsi na dyskoteki to droga prowadziła obok cmentarza. I zawsze pojawiał się ten lęk, jak się kogoś widziało z naprzeciwka. Nikt z nas się nie odzywał, nawet od znajomych odwracaliśmy głowę w drugą stronę.
– Nigdy nic takiego mnie nie spotkało – mówi Grzegorz Schramke – ale wiem, że bym nie chciał odwiedzać jakiegokolwiek miejsca na pokutę. Rozumiem, że tym duszom trzeba pomóc, i pomóc im może tylko człowiek, ale ja wolałbym jednak nim nie być.
Ani ja. Na Kaszubach, gdzie się wychowałam istnieje kilka miejsc, których staram się do dziś unikać, nawet jadąc samochodem. Kiedy tam jestem i po zmroku zdarza mi się kogoś spotkać na ulicy, nawet zagadnięta – nie odpowiadam. Strach przed „chodzeniem nocą pod krzyż” mam silnie zakodowany.