Wyjdź z domu, pójdź do lasu, usiądź na polanie, rozejrzyj się, nadstaw uszu – co cię otacza? Woda, wszędzie woda.
Za moimi plecami – las. Ciemna ściana, prawie słyszalnie rośnie, plącze się, zakleszcza kolejnymi warstwami roślin, odnóży, śmierci, rozpełznięć. Jest koniec maja, więc ten las dodatkowo bryzga zapachem. Gdybym usiadł tutaj kilkanaście dni wcześniej, wionąłby zapachem czosnku niedźwiedziego, mokrym i ostrym jak świeżo umyty szczypior. Ale po czosnku nie ma śladu, jego liście leżą teraz na dnie lasu, żółknący dywan martwej tkanki. Czosnek nie umiera w tym śliskim, żółtawym gniciu. Jego liście zostały amputowane, nie są już potrzebne. Potrącane deszczem słonecznych fotonów ich chloroplasty wyprodukowały dość życiodajnych cukrów, by rośliny mogły zakwitnąć, zaowocować przed końcem wiosny, zanim baldachim drzewnych liści odetnie je na resztę wiosnolata od słońca. Czosnkowe zarodki spróbują więc kiedyś wzrastać z nasion, a czosnkowe ojcomatki w podziemnych cebulach zasną i obudzą się przyszłej wiosny napasione tym słonecznym cukrem. Zapachu czosnku nie ma już więc w lesie. Teraz las pachnie majową konwalią, jej fale płyną leniwie pomiędzy dębowymi pniami, wysączając się na mokrą łąkę, na której siedzę. Wyperfumowany tym ciężkim zapachem las za mną mizdrzy się i łasi.
Siedzę tak co roku, to część mojej pracy. Co roku też z identyczną – i autentyczną! – zachłannością pochłaniam te fale leśnego zapachu. Gdybym mógł,