Gdy mówimy o wychowaniu, mówimy tak naprawdę o warsztacie, w którym tworzone jest człowieczeństwo. I o tym jest Cud rodzicielstwa Shaiego Orra.
Dzieje się coś bardzo dziwnego. Siedzę w pokoju z dwojgiem rodziców, którzy zwrócili się do mnie o pomoc. Kobieta jest elokwentna, mądra i otwarta. Mężczyzna to fantastyczny, charyzmatyczny człowiek, pełen entuzjazmu i ciekawości. Oboje dużo widzieli i zrobili, i nauczyli się w życiu bardzo wiele.
To, co mnie dziwi, to ich poczucie niższości. Rozmawiamy o rodzicielstwie, relacjach obojga z ich wspaniałymi dziećmi – lecz w powietrzu przez cały czas wisi wina i wstyd. Przytłaczająca powaga.
Co tu się dzieje? Dlaczego dorośli ludzie, także ci twórczy i odnoszący sukcesy, kurczą się i zamykają za każdym razem, gdy natrafiają na trudności w swoim rodzicielstwie? Dlaczego osoby, które śmiało i z werwą radzą sobie z wyzwaniami w pracy, związku i rozwoju osobistym, zmieniają się w cienie samych siebie, gdy chodzi o ich rodzicielstwo?
Wydaje mi się, że źródłem tego dziwnego zjawiska jest przywiązanie do zadania, które na nas „spadło”. W niektórych wypadkach rodzicielstwo staje się bardzo ważną, arcytrudną misją, która ma się zakończyć sukcesem. W innych to projekt poboczny, stała przeszkoda w „sprawnie” zarządzanym życiu, którego głównym celem jest rozwój, zarabianie pieniędzy lub samospełnienie.
I tak w chwili, gdy pojawiają się trudności, kiedy coś zaczyna zgrzytać w naszych relacjach z dziećmi, nasze rodzicielstwo zmienia się w rodzaj kary. W obliczu tych trudności czujemy się zawstydzeni, gorsi i bezradni. Wydaje się nam, że zagłębiając się w nie, marnujemy czas i pieniądze na coś, co nas wcale nie porywa. I co zyskamy, gdy wreszcie przezwyciężymy problem? Czy „nagrodą główną” nie będzie jedynie powrót do rutyny? Dobrze wiemy, że nie możemy oczekiwać żadnych znaczących zysków ani ekscytującej przygody tu, w tym pokoju, w którym zajmujemy się swoim rodzicielstwem.
Już samo słowo „rodzicielstwo” wydaje się ciężkie, szare i niezbyt ekscytujące. Prawie jak „kredyt hipoteczny”. Moim zdaniem mamy tu do czynienia z wielkim nieporozumieniem. Nieporozumieniem niemalże zabójczym.
Rodzicielstwo może być najbardziej poruszającą i ekscytującą rzeczą w naszym życiu, nie tylko dlatego, że jest to najprostszy i najgłębszy sposób wyrażenia tego, kim jesteśmy, oraz naszej mądrości, twórczości, inspiracji i radości życia, lecz także dzięki temu, że jako rodzice możemy własnoręcznie ulepić i uformować rzeczywistość, w której żyjemy, stworzyć nowy świat, jakbyśmy w istocie odkryli nowy lek czy ocalili lasy deszczowe, tylko bez ogromnych nakładów finansowych, bez udziału w demonstracjach, właściwie prawie bez wychodzenia z domu.
Nie mówię jedynie o powszechnie przyjętych sloganach, takich jak „rodzina ponad wszystko!”, lecz o zgodzie na przekształcenie rodzicielstwa w naszą główną misję, o możliwości postawienia pytań, a także trudnościach i odkryciach, które płyną z relacji z dziećmi w centrum naszej świadomości, w centrum naszego życia. Mówię o gotowości, by odnieść się w inny sposób do tego, co nazywam „mną jako matką” bądź „mną jako ojcem”, skierować na ten obszar całą wodę, światło i słońce, przynieść najżyźniejszą ziemię, jaką mamy, tak jak zawsze robimy, w naturalny sposób, właściwie bez wysiłku, gdy coś naprawdę nas ekscytuje.
Kolejne pokolenia mężczyzn i kobiet łudzą się, że jeśli tylko wyjdzie się z domu, można zmienić się w ciekawszą, pewniejszą wersję siebie lub bardziej zabawną osobę. Trzeba tylko dokądś pójść, dołączyć do kogoś albo powalczyć z kimś, a wtedy… będzie lepiej. A tak naprawdę właśnie tam, w domu – przy telewizorze lub u naszych stóp – możemy znaleźć kogoś, kto pragnie jedynie nas słuchać i przeżyć z nami przygodę. Prosta chęć zmiany naszej relacji, zmiany tego wszystkiego, co dzieje się między nami a naszymi dziećmi, w dokładny i obfity wyraz miłości wywraca rzeczywistość do góry nogami, przekierowuje ludzkość ze znanej ścieżki na nową. Wszystko to dzieje się dzięki zgodzie na wysłuchanie podstawowych próśb naszych dzieci i daniu im odpowiedzi.
Podczas spotkań z rodzicami raz za razem odkrywam, w jakim stopniu relacje między rodzicami a dziećmi są przesycone lękami. Lękami, które przechodząc i umacniając się z pokolenia na pokolenie, zmieniają relację zrodzoną z głębokiej intencji i niezrównanego oddania w labirynt utrwalonych idei, ukrytych interesów oraz wielkiego wysiłku, walki i frustracji. To lęk sprawia, że tak wielu cudownych rodziców nie może posłuchać siebie i tego, o co prosi ich dziecko.
Tak często spotykałem ludzi, którzy mają już za sobą długą i wyboistą drogę, którzy są już świadomi siebie, wsłuchani w swój wewnętrzny głos; odważyli się rzucić pracę, która ich nie cieszyła, albo udało im się wyjść ze związku, w którym czuli się jak w potrzasku. Lecz gdy rozmawiamy o rodzicielstwie, znów recytują znajome formułki przejęte po swoich rodzicach i nauczycielach: „A co z granicami?” albo: „Co takiego? Mam jej dać wszystko, czego chce?” bądź: „Proszę posłuchać, świat jest niebezpiecznym miejscem, a dzieci muszą się nauczyć, jak sobie z tym radzić”.
Ten lęk ma różne oblicza. Czasem na pierwszy rzut oka wcale nie przypomina lęku. Istnieje na przykład powszechna tendencja, w rodzicielstwie i w edukacji, aby robić „to, co należy”. Także sama potrzeba dowiedzenia się, „co należy zrobić”, wypływa z dogłębnego lęku przed wolnością oraz głęboko zakorzenionej i nieuświadomionej potrzeby kontroli. Zdarza się więc wielokroć, że rodzice i pedagodzy, zadając sobie pytanie, jak postępować z dziećmi, w poszukiwaniu właściwej odpowiedzi spoglądają w górę i na zewnątrz zamiast w dół i do środka. Spoglądają w górę, na eksperta od rozwoju dziecka, metodę, przewodnika duchowego, od którego dostają szczegółową odpowiedź, czasem osadzoną w wielowiekowej tradycji, zawsze zaś ostateczną, bądź spoglądają na zewnątrz, na to, co jest akceptowane społecznie, i otrzymują wygodną odpowiedź, która pozwala im zyskać poczucie przynależności i „normalności”. Spoglądają w górę i na zewnątrz, w poszukiwaniu „tego, co słuszne”, zamiast spojrzeć w dół na bardzo konkretne dziecko, które po prostu tam jest, w ich życiu, z wszystkimi odpowiedziami, i do środka w głąb samych siebie i swojej intuicyjnej wiedzy.
Miłość, jaką żywimy do naszych dzieci, jest cenną własnością, a także potężnym kompasem. Miłość – nie zmartwienia i lęki oraz nie nawyki zachowania i kontroli. Miłość, od której wyruszyliśmy w tę podróż, jest tym, co pozwala nam zaufać sobie jako rodzicom. To z niej wyrasta i rozwija się możliwość zaufania naszym dzieciom. Gdy pozwolimy tej miłości prowadzić nas na każdym kroku, pojawia się chęć słuchania w inny sposób: żywy, twórczy i ukierunkowany. Ten nowy sposób słuchania umożliwia nam znalezienie odpowiedzi, które uleczą każdą trudność, tam w dole i wewnątrz nas, w relacjach między nami a naszymi dziećmi. Możemy wyostrzyć i zintensyfikować ten sposób słuchania, aby usłyszeć, o co tak naprawdę proszą nas nasze dzieci, i odpowiedzieć na ich podstawowe prośby.
Tak proste staje się słuchanie ich próśb, gdy jesteśmy gotowi przyznać, że są to także nasze prośby.
[…]
„Jedną z oczywistych rzeczy w naszej edukacji jest najpierw wycięcie żywego korzenia, a następnie podejmowanie prób zapewnienia sztucznego substytutu dla naturalnej funkcji”(Alice Miller, Dramat udanego dziecka).
Moim zdaniem ów „żywy korzeń” to głęboko osadzone poczucie, wewnętrzna wiedza, z którą każdy przychodzi na świat, dotycząca tego, kim naprawdę jest, co jest wart i co oznacza dla niego życie. W wielu wypadkach nieświadomie wycinamy ten żywy korzeń z naszych dzieci. Ten sam żywy korzeń został wycięty z nas kiedyś w dzieciństwie. Usuwano go tak metodycznie, że rozwinęliśmy „nadnaturalną umiejętność ignorowania go, gdy istnieje w naszych dzieciach”.
A jednak jest w nas zdolność wyczucia tego żywego korzenia, słuchania go, odpowiadania mu i pielęgnowania go, ponieważ również my, dorośli, spędzamy większość czasu na poszukiwaniu żywego korzenia, nawet jeśli wyraża się ono w nieustannych staraniach, aby znaleźć dla tego żywego korzenia substytut. To jak smak prawdziwego soku pomarańczowego, który nasze kubki smakowe pamiętają nawet wiele lat po tym, jak stał się nieosiągalny, i choć przywykliśmy do picia sztucznego soku, znajomość smaku pozostaje. Słuchanie naszych dzieci, żywego korzenia w ich wnętrzu, ożywia nasz własny żywy korzeń, ponieważ jest to ten sam korzeń, ten sam smak zachowany głęboko w nas. To zasadniczo ten sam język.
Nawet jeśli przeszliśmy długą drogę przez pustynię zapominania, kikut żywego korzenia pod powierzchnią nadal domaga się tego, co mu się należy. Nawet jeśli nauczyliśmy się wmawiać sobie, że świetnie funkcjonujemy bez poczucia bezpieczeństwa, bez poczucia obfitości (pierwsza prośba) czy bez doświadczania głębokiej przyjemności w pracy lub naszych relacjach (druga prośba), głęboko w środku jest głos, który pamięta coś innego. Głos, który się nie poddaje, który prosi nas, abyśmy czuli w życiu, wraz ze wszystkimi wokół, to samo, o co nas proszą nasze dzieci.
Nawet ci z nas, którzy naprawdę wierzą, że wartość człowieka mierzy się ilością zgromadzonego majątku czy naukowymi osiągnięciami lub sławą (trzecia prośba), pewnego dnia mogą w środku życia, gdy pojawi się pęknięcie, obudzić się w przerażeniu z wyczerpującego pościgu za substytutem żywego korzenia. Mogą się zatrzymać i zdać sobie sprawę, że to donikąd nie prowadzi. Niewykluczone, że usłyszą głos pytający – nawet delikatny i wątły – o poczucie wartości innego rodzaju. Poczucie bezwarunkowej wyjątkowości, pochodzącej z wnętrza.
Nasze dzieci wyrażają ten głos, mówiąc do nas w tej chwili. Przypominają nam o jego istnieniu, sygnalizują nam na tysiąc sposobów, że zasługują na podziw przez sam fakt swego istnienia. Tylko dlatego, że przybyły właśnie do nas, z tymi błyszczącymi oczami i zabawnym noskiem, w tumult naszego prywatnego życia.
Nie ma żadnego dobrego powodu, aby wycinać żywy korzeń. Nie ma powodu, aby dawać naszym dzieciom substytuty, które nigdy nas nie satysfakcjonowały. Język źródła, język żywego korzenia, nadal w nas mieszka. Słuchanie siedmiu podstawowych próśb naszych dzieci to jak słuchanie samych siebie.
Oferuję klucze do innego rodzaju słuchania, by obudzić pamięć o tym żywym korzeniu, przywrócić jej sens. Przypomnieć język, w którym śpiewają nasze dzieci, głośno i wyraźnie. Podnoszą głosy do piskliwych krzyków tylko wtedy, gdy nie chcemy słuchać. Gdy jednak zgadzamy się posłuchać, stopniowo zaczynamy nucić wraz z nimi w tym samym języku. W języku ludzi, dużych i małych, którzy dostają od życia to, o co naprawdę proszą.
Fragment pochodzi z książki Cud rodzicielstwa Shaiego Orra, wydanej przez niezależne wydawnictwo Natuli związane z portalem rodzicielskim „Dzieci są ważne”. W swojej działalności Natuli koncentruje się na rodzicielstwie, edukacji i literaturze dziecięcej.