Odkąd umiemy reanimować serce, możliwe jest życie-nieżycie. Dokąd wędrują chwilowo nieobecni, opisał człowiek, który spotykał niejednego Odyseusza po powrocie „stamtąd”.
Czy śmierć wszystko kończy? Czy znikniemy jak dym, bez śladu? Rozwiejemy się w powietrzu? I dalszego ciągu nigdy nie będzie? James George Frazer tak o tym pisze: „Prawie wszystkie rasy zadały sobie pytanie, czy ludzka świadomość może przetrwać po śmierci, i prawie wszystkie odpowiedziały nań pozytywnie. W tej kwestii ludy sceptyczne lub agnostyczne – o ile takie w ogóle istnieją – są nam nieznane”. Potwierdzenia tych słów dostarczają sprzęty domowe w grobowcach ludzi z epoki neolitu. Czuli oni, że ludzka potrzeba pokarmu, napoju, odzieży oraz pragnienie rozrywki nie ustają wraz ze śmiercią.
Śmierci nikt nie poświęcał tyle uwagi, co antyczni Egipcjanie. Zwłaszcza że żyli krótko. Jako nastolatki zostawali rodzicami, umierali w wieku trzydziestu pięciu lat. Widzieli cykliczne odradzanie się przyrody w corocznych wylewach Nilu, gdy groźny żywioł, niby na rozkaz z wysoka, cofał się do uprzednich granic, pozostawiając użyźnioną glebę. I nabrali niewzruszonego przekonania, że ich życie też potrafi się po śmierci odrodzić. Śmierć była granicą, ale można ją było przekroczyć. I dotrzeć w zaświaty. Należało tylko znać sposoby, magiczne sposoby.
Ciało przygotowywano do czekającej je drogi. Narządy wewnętrzne usuwano, zachowując jedynie serce. Mumifikacja nie tylko utrwalała status quo cielesnej powłoki, ale także przez oczyszczenie przysposabiała je ku nowemu życiu. Miało się ono wyłonić z kokonu mumii. Tymczasem jednak, za dnia, wyfruwała z mumii ba – esencja człowieka, siła życiowa, odpowiadająca naszemu pojęciu