Renifery były tu pierwsze Renifery były tu pierwsze
i
zdjęcie: Adam Smotkin/Unsplash
Ziemia

Renifery były tu pierwsze

Ula Idzikowska
Czyta się 10 minut

Samowie żyją w harmonii z naturą. Ich sprawdzone i skuteczne metody mogą okazać się bezcenne w naszych zmaganiach ze zmieniającym się klimatem.

Zawsze tu byliśmy, na długo przed innymi” – pisał pierwszy samski autor Johan Turi na początku XX w. Tu, czyli w Sápmi – na terenach rozciągających się na północy Norwegii, Szwecji, Finlandii i Rosji. Samowie, rdzenni mieszkańcy Arktyki, przemierzali je od zarania dziejów: łowili ryby, polowali, zbierali zioła i jeżyny. Rytm ich życia wyznaczały węd­rówki reniferów – pasterze podążali za stadem, a nie na odwrót. „One są wolne, nie są moją własnością” – słyszałam wielokrotnie od Samów, którzy podtrzymują tradycję i zajmują się hodowlą reniferów uważanych za święte zwierzęta. Bo to one były w Sápmi pierwsze, od nich wszystko się zaczęło. Według jednej z legend ziemię stworzył biały renifer: z jego żył powstały rzeki, futro przemieniło się w lasy, żołądek w ocean, a poroże w góry.

Dzisiaj renifer to medium; łączy Samów z przyrodą. Mikael Kuhmunen, przedstawiciel jednej ze szwedzkich społeczności hodowców reniferów, nie wyobraża sobie życia bez swojego stada. Uważa, że najgorszy dzień na zewnątrz w towarzystwie reniferów jest o niebo lepszy niż dzień bez nich. Nie umie robić nic innego. Tak dorastał, na świeżym powietrzu, w bliskim kontakcie z naturą. To wnik­liwa obserwacja otoczenia i szczegółowa wiedza o środowisku przekazywana z pokolenia na pokolenie pozwoliła Samom przetrwać w bezlitosnym klimacie dalekiej północy Europy i przystosować się do naturalnych zmian klimatycznych. Do dziś Samowie dostrzegają znacznie więcej niż naukowcy – według autorów artykułu Sámi traditional ecological knowledge as a guide to science (Tradycyjna samska wiedza ekologiczna jako przewodnik dla nauki). Badacze nie zdają sobie sprawy ze znaczenia niektórych nowych zjawisk, Samowie zaś łączą kropki i potrafią przewidzieć długofalowe konsekwencje ocieplenia klimatu. A także inspirują badaczy do interpretacji danych w kreatywny sposób.

„Spędzamy tyle czasu na zewnątrz, że nic nie umknie naszej uwadze” – zapewnia Kuhmunen. W lutowy dzień zagania część stada w pobliże chaty na skraju pastwiska; tam poczekają kilka tygodni do marcowej migracji. Pomaga mu w tym 76-letni ojciec, który pomimo 22-stopniowego mrozu przemierza rozległy obszar na skuterze, podczas gdy Mikael namierza zwierzęta za pomocą drona.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Skutki kryzysu klimatycznego – m.in. niespodziewane ocieplenia i następujący po nich mróz, który skuwa ziemię i uniemożliwia reniferom dostęp do pożywienia – oraz masowe wycinki lasów przyczyniają się do fragmentaryzacji pastwisk. Renifery pokonują coraz większe odległości, by dostać się do mchów i porostów. „Nie sposób utrzymać ich w jednym miejscu – stwierdza Kuhmunen. – Niektórym się to nie podoba. Sugerują, że nie jesteś­my w stanie opiekować się reniferami, ponieważ zwierzęta przechodzą przez drogi lub zbliżają się do domków letniskowych. Wtedy sam się wściekam. Bo gdzie mają się podziać między tymi wszystkimi inwestycjami wokół. Poza tym renifery były tu pierwsze!”.

Przede wszystkim umiar

A lepiej nie będzie, bo Arktyka ociepla się trzy razy szybciej niż reszta świata. Samowie biją na alarm. „Globalna debata skupia się na zwalczaniu symptomów kryzysu klimatycznego za pomocą technologicznych rozwiązań. To za mało” – czytam w raporcie szwedzkiego Parlamentu Samów z 2009 r. Zdaniem rdzennej ludności Arktyki powinniśmy poświęcać więcej uwagi przyczynom zmian klimatycznych: „industrializacji i globalizacji, naszemu stylowi życia, naszym nawykom konsumpcyjnym, eksploatacji zasobów naturalnych na wielką skalę”. Ograniczanie się to jedyne rozwiązanie. Samowie robią to od zawsze: zrównoważony tryb życia to oczywistość.

„To przecież normalne: bierzemy tylko to, czego potrzebujemy. Reszta musi zostać dla następnych pokoleń. Polujemy i łowimy w taki sposób, aby populacja mogła się odnowić” – tłumaczy mi Per Olaf Persen w swoim domu w norweskim miasteczku Tana Bru. Samowie nie zabijają zwierząt dla sportu, ale w celu zwiększenia bezpieczeństwa żywnościowego. To część kultury, a nie sposób spędzania wolnego czasu. Dlatego zaczynają polować na głuszca dopiero na początku października, nie zaś 10 września, jak zezwalają przepisy. Uważają, że młode głuszce potrzebują więcej czasu, by nabrać wprawy w locie. Połów ryb też jest przemyślany – norwescy Samowie używają specjalnych sieci, które uniemożliwiają połów dużych okazów dorsza, te mają bowiem największy potencjał reprodukcyjny. Unikają także niektórych tarlisk, aby nie zakłócać procesu rozrodczego. Natomiast duńscy rybacy, którzy łowili w tych samych fiordach, doprowadzali do przełowienia. Zdarzało się, że populacja dorsza omijała obszar, na którym łowili – pisze Einar Eythorsson z Norweskiego Instytutu Badań nad Dziedzictwem Kulturowym w artykule na temat tradycyjnej wiedzy i zarządzania zasobami w północnej Norwegii.

rysunek: Mieczysław Wasilewski
rysunek: Mieczysław Wasilewski

Persen wciąż korzysta z zasobów, które zebrał i upolował z myślą o zapasach; zamrażarka na tyłach nowocześnie urządzonego domu jest wypełniona po brzegi mięsem łosia i głuszca oraz malinami moroszkami, czyli kwaśnymi kuzynkami borówki. „Turyści z południa narzekają, że nie mogą ich nigdzie znaleźć. Bo trzeba wiedzieć, gdzie szukać!” – Persen uśmiecha się pod nosem, gdy polewa żółte maliny śmietaną. Trzeba też wiedzieć, kiedy przestać. Samowie pozwalają przyrodzie odpocząć, aby mogła się zregenerować.

Tradycyjna wiedza o przyrodzie i zarządzaniu naturalnymi zasobami jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Kuhmunen zgłębiał tajniki hodowli reniferów oraz radzenia sobie z trudnymi warunkami pogodowymi podczas dni spędzanych na nartach ze swoim dziadkiem w czasach, kiedy Samowie mogli jeszcze dotrzeć do pastwisk pieszo. „Te opowieści mnie nużyły. Byłem za młody, żeby docenić taką skarbnicę wiedzy. Teraz żałuję. Ale coś tam zapamiętałem; często przyłapuję się na tym, że intuicyjnie wiem, co robić, choć nie mam pojęcia skąd”. Dzisiaj Kuhmunen namawia swoje dzieci, by słuchały dziadka. „Na szczęście nie są tak obojętne jak ja w ich wieku. Pochłaniają tę wiedzę ze szczerym zainteresowaniem. Zwłaszcza moja córka jest naprawdę utalentowana. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak szybko i umiejętnie znakował renifery. A zaczęła późno, w wieku 13 lat”.

Fikret Berkes, emerytowany profesor kanadyjskiego Uniwersytetu Manitoby, podkreśla, że przyszłe pokolenia będą potrzebowały tradycyjnej ekologicznej wiedzy (TEW), by przetrwać. „Ta część dziedzictwa ludzkości pozwala na monitorowanie i zarządzanie ekosystemami, ze szczególnym uwzględnieniem zdolności przyrody do regeneracji”. Naukowcy na całym świecie uważają, że TEW rdzennych ludności to ważny element zrównoważonego zarządzania gruntami i zasobami. Okazuje się, że 80% wszystkich terenów z różnorodnością biologiczną znajduje się na obszarach zamieszkanych przez rdzenne ludności; zajmują one zaledwie 22% powierzchni Ziemi. Z raportu ONZ z 2019 r. wynika ponadto, że przyroda w tych miejscach znika wolniej.

W obronie przyrody

Samowie od dawna walczą o ochronę Sá­pmi. W 2010 r. ocalili przed wycinką 80 000 km² (czyli jedną czwartą powierzchni Polski) pralasu sosnowego z dużą różnorodnością biologiczną. Kampania przeciwko karczowaniu tego ekosystemu trwała osiem lat: Samowie negocjowali z państwową firmą Metsähallitus, która zarządza obszarami chronionymi i jednocześnie dostarcza drewno dla przemysłu leśnego w Finlandii.

Chociaż Samowie mieszkają w Sápmi od niepamiętnych czasów, politycy uważają, że lepiej znają się na ochronie przyrody na tych terenach. Kiedy w 1996 r. Laponia w północnej Szwecji otrzymała status światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na obecność rdzennej ludności, Samowie wystąpili z wnioskiem o przyznanie im prawa do pełnego zarządzania tym obszarem – znajdują się tam pastwiska i święte dla Samów miejsca, takie jak jezioro Lájtávrre. Szwedzki rząd nie wyraził jednak zgody. Politycy od dawna ignorowali, a czasem wręcz wykluczali samską społeczność podczas negocjacji – pisze antropolożka Carina Green w swojej pracy doktorskiej. Niektórzy nawet postrzegali rdzenną ludność jako niewykształconych „innych”, którzy nie są w stanie zrozumieć szwedzkiego systemu administracyjnego. Odrzucili kompleksowy plan Samów Mijá Ednam (Nasza Ziemia), który zawierał holistyczną wizję zarządzania Laponią.

Przeświadczenie, że Samowie są zbyt prymitywni, by właściwie zadbać o swoją ziemię, nie jest nowe. Wypływa ono z naukowego rasizmu – wyjaśnia May-Britt Öhman, samska badaczka, która wykłada w Centrum Multidyscyplinarnych Studiów nad Rasizmem na Uniwersytecie w Uppsali.

Szwecja jako pierwsza na świecie ustanowiła Państwowy Instytut Biologii Rasowej, ośrodek wykonujący pseudonaukowe badania na temat „nordyckich” cech rasowych w swoim kraju. Pracownicy ośrodka przemierzali Sápmi, by dociec rzekomych różnic między Szwedami a Samami: fotografowali Samów nago, mierzyli ich czaszki.

Rasistowskie poglądy usprawiedliwiały brutalną kolonizację północy kraju, a zaczęła się ona już w IX w. Tak pisze o tym Turi: „Przybyli od morza i przegonili Samów. Samowie uciekli na wyżyny leśne i tam żyli w spokoju przez wiele lat i opiekowali się swoimi stadami w lasach i górach, które były opuszczone lub nie­osiedlone. Kiedy norwescy osadnicy nie mogli przepędzić ich dalej, kradli wszystko, co znaleźli: ser, mleko, skóry i bydło. A nawet zabijali”. W 1673 r. władze szwedzkie wydały dekret zachęcający rolników do kolonizacji „dzikiej” północy. Ten obraz opuszczonego Sápmi wciąż jest żywy. „Politycy i sektor turystyczny nazywają nasz obszar kulturowy vildmark – dzikim miejscem. Samowie są traktowani jako część tej »dziczy«” – mówi mi Öhman.

Kolonizacja trwa do dziś, pod przykrywką „zielonej zmiany”, jak zaznaczają Samowie oraz aktywiści, w tym Greta Thunberg. Szwedzkie i zagraniczne firmy, zachęcane europejskimi dotacjami, inwestują coraz więcej w „zielone” projekty na „dalekiej północy”. Ta stała się arktycznym eldorado ze względu na bogate występowanie surowców krytycznych, niezbędnych do transformacji energetycznej. Chodzi o metale ziem rzadkich, lit, kobalt, nikiel i grafit, które służą do produkcji baterii, np. do pojazdów elektrycznych czy turbin wiatrowych. Szwedzki parlament Samów podkreślał w Deklaracji z Tråante z 2017 r., że „eksploatacja terenów Samów w imię tego, co nordyckie społeczności określają mianem »zielonej energii«, to paradoks, jako że Samowie od zawsze wykorzystywali tradycyjne obszary w zrównoważony sposób, zostawiając znikomy ślad ekologiczny”.

Walka z wiatrakami

Samowie próbują zapobiec inwestycjom, które mogłyby zniszczyć to, co chronili od tysięcy lat. Persen, jako członek zarządu stowarzyszenia Ludzie przeciwko Elektrowni Wiatrowej Davvi, walczy ze spółką Grenselandet, która planuje park wiatrowy w pobliżu Tany Bru. „Mamy dość inwestorów, którzy twierdzą, że wiedzą lepiej, co jest dla nas dobre. Grenselandet mydli nam oczy nowymi miejscami pracy. Ale my nie potrzebujemy tymczasowego zarobku, tylko naszej ziemi. Sieć energetyczna zakłóci kontakt z przyrodą. Jednak to nie jest największy problem. Betonowe podstawy wiatraków uszkadzają grunt. Krajobraz potrzebuje później sporo czasu, by się zregenerować. A przyroda to całe nasze życie, jesteśmy jej częścią. Piękno tych terenów dodaje energii, przynosi spokój”.

W Szwecji, w okolicach miasta Luleå, 800 km na południe od Tany, Samowie przegrali. Największa w Europie farma Markbygden 1101 powstała tam mimo protestów hodowców reniferów. Urzędnicy odrzucili skargi złożone przez Samów w latach 2010–2013. Uznali, że sprawa elektrowni ich „nie dotyczy”, chociaż znajdują się tam letnie pastwiska – pisze badaczka Ellen Ahlness. Obecnie 80% farm w Szwecji powstaje na północy kraju, „tam, gdzie wieje i mieszka mało ludzi” – jak podkreśla rzecznik firmy Svevind. Politycy ignorują liczne badania, które pokazują, że farmy wiatrowe zakłócają szlaki migracji reniferów i mają negatywny wpływ na ich dobrostan ze względu na hałas wytwarzany przez turbiny wiatrowe.

W 2010 r. była przewodnicząca szwedzkiego parlamentu Samów ostrzegała, że hodowcy reniferów mogą utracić nawet jedną czwartą pastwisk w wyniku pojawienia się farm wiatrowych. To właśnie utrata ziemi stanowi największe wyzwanie i zarazem zagrożenie dla kultury Samów. W Szwecji stracili oni już część pastwisk, łowisk oraz ważnych kulturowo miejsc ze względu na masowe wycinki lasu, a także rozległe inwestycje w energię wodną na początku XX w.; 45% energii w Szwecji pochodzi z hydroelektrowni. W 2022 r. szwedzki rząd po 10 latach negocjacji przyznał zaś brytyjskiej firmie koncesję na wydobycie rudy żelaza, 40 km od Jokkmokku. Kuhmunen jest zaniepokojony. „Stracimy następne pastwiska, bo zwierzęta będą omijały teren wydobywczy szerokim łukiem. Zmienią się ich szlaki migracyjne. A to z kolei może doprowadzić do konfliktów między siidami [społecznościami skupiającymi hodowców reniferów oraz ich rodziny w Sapmi – przyp. red.]. Renifery wkroczą bowiem na tereny innych siidów w poszukiwaniu pożywienia”.

Utrata ziemi powoduje poważne konsekwencje – oznacza odcięcie od przyrody, a tym samym zanikanie tradycyjnego stylu życia Samów, wiedzy o środowisku i języka, ponieważ samski jest przekazywany razem z tą wiedzą z pokolenia na pokolenie. ONZ już w 2018 r. przestrzegała, że wymieranie rdzennych języków niesie za sobą „utratę bezcennej wiedzy, która mogłaby dostarczyć odpowiedzi na niektóre z największych problemów świata: na zmiany klimatu czy brak bezpieczeństwa żywnościowego”. Okazuje się, że w przyszłości nawet mieszkańcy Szwecji, Norwegii oraz Finlandii mogą mieć kłopoty ze stałym dostępem do wystarczającej ilości bezpiecznego, jakościowego pożywienia. Dlatego w 2017 r. wszystkie partie polityczne w Szwecji uzgodniły krajową strategię żywnościową. Nie obyło się bez licznych debat i pogłębionych analiz porównawczych. W ferworze dyskusji – jak zaznacza Lena Maria Nilsson, koordynatorka badań w Arctic Research Centre i współdyrektorka Várdduo, Centre for Sámi Research na Uniwersytecie w Umeå – „zapomniano” jednak o znaczącym aspekcie: perspektywie rdzennej ludności i choćby ochronie dzikich ziół oraz jagód, lokalnych zasobów dostępnych na wyciągnięcie ręki.

Czytaj również:

Koci punkt widzenia Koci punkt widzenia
i
zdjęcie: Bogdan Farca/Unsplash
Ziemia

Koci punkt widzenia

Szymon Drobniak

Natura dała nam umiejętność odróżniania czerwonych owoców od zielonych, za to pozbawiła nas nocnego widzenia. Z kolei koty nie dostrzegają koloru czerwonego, ale w ciemności ich świecące oczy widzą perfekcyjnie.

Człowiek o słabych nerwach nie wybiera się po zmroku do środkowoamerykańskiej dżungli. W naszej umiarkowanej strefie klimatycznej, zwłaszcza z dala od świateł miasta, łatwo zatopić się w ciep­łym, pachnącym wiciokrzewem i schnącym sianem mroku lipcowych nocy. Choć ciemne, są one pełne życia, wibrują dźwiękami i ruchem – zapraszają, obiecując chwilę wytchnienia i spokoju. W Hondurasie czy Kostaryce dżungla nocą to środowisko człowiekowi obce. Zabójcze. Atramentowy mrok, w którym nasze nauczone dnia oczy ślepną. Labirynt szeleszczących roślin, w zakamarkach których odbywa się nieustanny taniec śmierci. Po leśnym runie leniwie suną jadowite żararaki, wśród liści kursują wałęsaki, gotowe każdemu intruzowi wstrzyknąć swój toksyczny koktajl. Do tego dochodzi światło. A raczej światła.

Czytaj dalej