„Cała wiara ludowa w schadzki i biesiady czarownic na wierzchołkach gór wzięła swój początek w pierwszych wiekach po zaprowadzeniu w Polsce chrześcijaństwa” – tłumaczył ponad 100 lat temu etnograf Zygmunt Gloger w Encyklopedii staropolskiej. – Duchowieństwo, usiłując obudzić w ludzie wstręt do obyczaju starodawnego zbierania się niewiast i dziewcząt na nocne biesiady i uroczystości pogańskie na wierzchołkach wzgórz, ogłosiło te zebrania za sprośne pogańskie schadzki czarownic”.
Wzgórza takie nazywano najczęściej „łysymi” albo „babimi”. Na najsłynniejszej polskiej Łysej Górze, znanej też jako Święty Krzyż, według kronikarza Jana Długosza faktycznie istniała kiedyś bożnica, w której Słowianie czcili swoje bóstwa. Pamięci o dawnych bogach przeciwdziałać miało założone w czasach piastowskich opactwo benedyktyńskie, na wszelki wypadek zaopatrzone w odpowiednie relikwie.
Lecz były też mniej znane Babie Łono w Tatrach czy Łysa Góra pod Poznaniem. Do tego w czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów doszły m.in. wzgórze Szatryja na Litwie oraz kolejne „łyse” góry pod Kijowem, Smoleńskiem i Wilnem. W istocie rzeczy w przypadku procesów o czary prawie zawsze okazywało się, że oskarżeni mieli gdzieś na podorędziu górkę do odbywania sabatów. „Udając się tam na miotle, ożogu, łopacie, w niecce lub w stępie [przyrząd do wyrobu kaszy – przyp. aut.], co zwykle następowało nocną porą, w każdy czwartek po nowiu księżyca, wzywały czarta zaklęciem:
»Płot nie płot, wieś nie wieś, ty biesie nieś!«”
– pisał Gloger.
Seks, taniec i warzenie ziół
Sabaty wyobrażano sobie jako orgie do białego rana (a właściwie do pierwszego piania koguta) z udziałem diabłów. „Tam prezydent kongresu czart siedzi na majestacie, w psiej albo w koźlej postaci, gdzie mu strzygi kłaniają się to klękaniem, to nóg do góry zadzieraniem, świece smolne mu ofiarując, albo pępek niemowlęcia, całując go w twarz tylną” – wyjaśniał z pewną nieśmiałością ksiądz Benedykt Chmielowski, autor pierwszej polskiej encyklopedii powszechnej Nowe Ateny pochodzącej z połowy XVIII w. (czyli z czasów oświecenia!).
Pikantniejszych szczegółów tych szatańskich zabaw dostarczały osoby oskarżone o czary, oczywiście oddane w ręce wyspecjalizowanych oprawców, specjalistów od przesłuchań. Pod wpływem tortur zeznawały, na której to dokładnie górze bywały, jak się tam dostawały, jakich magicznych specyfików używały do fruwania (takich jak wysmażony tłuszcz z dziecka, pióra wróbla, żabi skrzek) i co wyczyniały z demonami. W grę wchodziły najczęściej: seks, taniec, pijaństwo, warzenie ziół oraz bluźnierstwa przeciw Bogu i świętym.
Głośne igraszki z diabłem
Podczas zlotów czarownic niektóre kobiety miały podpisywać cyrografy – własną krwią, z palca serdecznego. Wybierano też „królowe sabatu”, które wkładały złote korony, budząc zrozumiałą zazdrość pozostałych uczestniczek orgii. Czasem odbywały się też zaślubiny z diabłem. W XVII w. niejaka Agnieszka Goroska wyleciała z domu kominem na najbliższą „łysą” górę w Wielkopolsce, a tam wyrzekła się Boga i pobrała z czartem. Ślubu takiego nie pieczętował buziak, ale otrzymane od demona piętno. Dlatego wszelkie znamiona na skórze sędziowie uważali za bardzo obciążające.
Wiejskim babom (bo przecież to one zwykle bywały oskarżane o czary) czasem towarzyszyli na sabatach znajomi z wiosek. „Mam towarzysza Wcieutowskiego, ale ze mną żyć nie chce, bom nie warowna [czyli nie dziewica]” – zeznała jedna z rzekomych czarownic podczas procesu w Koźminie w 1648 r. i dodała: „Grywał nam chłop nieznajomy, czarną gębę miał”. Takim sabatowym muzykiem był też klecha Grzegorz, mistrz piszczałki, wspomniany podczas innego procesu w Koźminie w XVII w. Z kolei niejaki Wawrzyniec Dziad, skazany w Jarocinie w 1719 r., grywał na zlotach, aczkolwiek na instrumencie niezwykłym: na wąsach. Natomiast czarownicom z Dolska w 1710 r. przygrywała nieomal orkiestra – trzech chłopów z piszczałkami. Nie przypadkiem już św. Augustyn pisał, że diabły przyciąga muzyka i śpiew. A przecież ze wzgórz niosło dźwięki bardzo daleko!