Strefa zero Strefa zero
i
Smog ponad Delhi, widok na Connaught Place; zdjęcie: Ville Miettinen
Wiedza i niewiedza

Strefa zero

Kryzys zdrowotny w Delhi
Beth Gardiner
Czyta się 10 minut

PM2,5. Dwie litery, a za nimi liczba. Etykieta, pod którą kryje się śmiertelne zagrożenie. Pył, którego cząstki są o połowę mniejsze od większości bakterii, mniejsze nawet niż niektóre wirusy. Jedna trzydziesta szerokości włosa. Ich chmura może przyćmić słońce, przesłonić budynki oraz góry.

Mimo to pojedyncze cząstki można zauważyć jedynie przy pomocy najczulszych przyrządów. Pod szkłem mikroskopu elektronowego wyglądają mrocznie i groźnie. Każda jest inna: niektóre gładkie i okrągłe, inne postrzępione i wieloboczne, rozciągające się w nieregularne, owalne kształty, w pogięte łańcuchy i gałęzie. Jeszcze inne wyglądają jak ściśnięte, przypominając bezkształtny kawał gliny, gęstą drobinę puchu. Składają się z cząsteczek wszystkich rzeczy, które człowiekowi przyjdzie do głowy spalić: węgla i silikonu, żelaza i aluminium, tytanu i siarki. Miedzi, wolframu i ołowiu. Czasami zmieniają swój kształt i deformują się, by przechwycić kolejnego, śmiertelnie groźnego partnera. Ale pozostają na tyle lekkie, że unoszą się na wietrze, przemierzając tysiące kilometrów, podróżując przez oceany i kontynenty. Aby przecisnąć się przez szparę we framudze okna. Aby dotrzeć wszędzie tam, gdzie dociera powietrze. Aż wreszcie ktoś gdzieś zrobi wdech. Dalej, w głąb ciała, do płuc, coraz dalej, coraz głębiej!

Aby poświęcić

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Gotham w niecce Gotham w niecce
Złap oddech

Gotham w niecce

Kuba Janicki

Bez trudu jestem w stanie przypomnieć sobie moment, w którym poczułem, że Kraków, moje miasto, w którym mieszkam od urodzenia, bezwzględnie mnie truje. Było to dokładnie w chwili, gdy po raz pierwszy o tym przeczytałem, mniej więcej siedem lat temu. Dopóki bowiem na przymglonym horyzoncie nie pojawili się antysmogowi aktywiści, o smogu się w Krakowie… no właśnie, nie wiedziało? Nie mówiło? Traktowało jako oczywiste zjawisko meteorologiczne, niewarte uwagi większej niż jakaś, dajmy na to, gołoledź? Nie wiem, trudno mi samemu to zrozumieć, a co dopiero wyjaśnić. Smog może i był, ale do 2012 r. nie istniała jego świadomość. By posłużyć się tyleż wyświechtaną, co trafną analogią, byliśmy wtedy wszyscy jak ten pan Jourdain, co to odkrywa, że mówi prozą. Odkryliśmy, że oddychamy śmiercią.

Odkrycie to przyniosło traumę na miarę odwlekanej w nieskończoność, lecz nieodwołalnej medycznej diagnozy – na masową skalę. Podobnie jak świeżo uświadomiony w swej kondycji chory, przeszliśmy intensywną fazę buntu: marsze na ulicach, maski na twarzach, tablice upamiętniające ofiary smogu na murach, nawet apel do papieża Franciszka opublikowany we włoskiej prasie codziennej. Następnie przyszło nieuchronne pogodzenie się z faktem choroby i oczekiwanie, że ktoś szybko zaordynuje skuteczną terapię. Przy okazji nastąpiła przyśpieszona obywatelska edukacja, tak że właściwie do dzisiaj z każdym można w Krakowie porozmawiać o niskiej emisji czy zabudowie korytarzy powietrznych.

Czytaj dalej