Strefa zero Strefa zero
i
Smog ponad Delhi, widok na Connaught Place; zdjęcie: Ville Miettinen
Wiedza i niewiedza

Strefa zero

Kryzys zdrowotny w Delhi
Beth Gardiner
Czyta się 10 minut

PM2,5. Dwie litery, a za nimi liczba. Etykieta, pod którą kryje się śmiertelne zagrożenie. Pył, którego cząstki są o połowę mniejsze od większości bakterii, mniejsze nawet niż niektóre wirusy. Jedna trzydziesta szerokości włosa. Ich chmura może przyćmić słońce, przesłonić budynki oraz góry.

Mimo to pojedyncze cząstki można zauważyć jedynie przy pomocy najczulszych przyrządów. Pod szkłem mikroskopu elektronowego wyglądają mrocznie i groźnie. Każda jest inna: niektóre gładkie i okrągłe, inne postrzępione i wieloboczne, rozciągające się w nieregularne, owalne kształty, w pogięte łańcuchy i gałęzie. Jeszcze inne wyglądają jak ściśnięte, przypominając bezkształtny kawał gliny, gęstą drobinę puchu. Składają się z cząsteczek wszystkich rzeczy, które człowiekowi przyjdzie do głowy spalić: węgla i silikonu, żelaza i aluminium, tytanu i siarki. Miedzi, wolframu i ołowiu. Czasami zmieniają swój kształt i deformują się, by przechwycić kolejnego, śmiertelnie groźnego partnera. Ale pozostają na tyle lekkie, że unoszą się na wietrze, przemierzając tysiące kilometrów, podróżując przez oceany i kontynenty. Aby przecisnąć się przez szparę we framudze okna. Aby dotrzeć wszędzie tam, gdzie dociera powietrze. Aż wreszcie ktoś gdzieś zrobi wdech. Dalej, w głąb ciała, do płuc, coraz dalej, coraz głębiej!

Aby poświęcić się studiowaniu religii, pobożni ludzie udają się do Jerozolimy. Miłośnicy sztuki wyruszają na pielgrzymkę do Paryża. Ja jestem innym rodzajem turysty. Pragnę zrozumieć, jak to jest żyć w miejscu, gdzie jakość powietrza jest naprawdę katastrofalna, oddychać tam, gdzie zanieczyszczenia zaliczają się do tych najgorszych na świecie. Przyjechałam więc do Delhi.

Często mówi się, że Indie jednocześnie uwodzą i przytłaczają swoich gości z Zachodu. Rozkosze lokalnych potraw, świątynie i żywe kolory walczą o miejsce w naszych głowach z przytłaczającą świadomością, ilu żyje tu ludzi. Dostrzegamy straszliwą biedę, która dotyka milionów, i świadomość ta przeszywa nasze serca trwogą i współczuciem. Sprawdzają się wszystkie truizmy i banały – faktycznie jestem oczarowana i przytłoczona zarazem – ale blednie to w obliczu wiedzy, że na każdym kroku mamy do czynienia z niepowstrzymanym kryzysem zdrowia publicznego.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kiedy przemierzam miasto, gdzie bezdomne dzieci bawią się na poboczu drogi, a bujne prywatne ogrody kryją się przed wścibskim okiem tuż za rogiem, w pobliżu szalonych przelotówek, po prostu nie mogę się pozbyć myśli, że co roku 1,6 miliona Hindusów umiera, bo ich rząd nie chce i nie może zatrzymać procesu spalania – plastiku oraz innych śmieci, oleju napędowego, krowiego nawozu, najtańszego węgla oraz łodyg pozostałych po zbiorach pszenicy i ryżu. Właśnie dlatego powietrze w tym kraju jest tak katastrofalnej jakości.

Samolot schodzi do lądowania na lotnisku imienia Indiry Gandhi, a ja przyglądam się jego światłom przyćmionym przez gęstą warstwę smogu. Nie dotknęliśmy jeszcze ziemi, a ja już wiem, że powietrze w Delhi nie ma w sobie nic abstrakcyjnego. Nawet w kwietniu, podobno jednym z czystszych miesięcy, widzę, jak zanieczyszczenia mienią się w świetle nocnych latarni, przypominając smugi dymu, który unosi się nad ogniskiem. W ciągu dnia smog jest jak koronkowa firanka przesłaniająca mosty i budynki.

To miejsce – samo Delhi, a szerzej Indie oraz cała Azja Południowa – to strefa zero zanieczyszczeń powietrza, epicentrum kryzysu zdrowotnego na niespotykaną skalę. W megamiastach na całym subkontynencie – w Hajdarabadzie i Kalkucie, w Karaczi i w Dhace – setki milionów ludzi z każdym oddechem odpierają atak toksyn z oszałamiającej liczby źródeł, które nie podlegają prawie żadnym regulacjom. W Indiach znajduje się dziewięć na dziesięć miejsc z opublikowanej przez Światową Organizację Zdrowia listy najbardziej zanieczyszczonych miast świata. Kiedy na nagłówki światowych gazet trafiają doniesienia o strasznych zanieczyszczeniach powietrza w Chinach, średni poziom PM2,5 w Delhi jest niemal dwukrotnie wyższy niż w Pekinie; ponad dwanaście razy przekracza zalecaną wartość maksymalną i jest wielokrotnie gorszy niż w nawet najbardziej zanieczyszczonych krajach Zachodu.

Czasami podczas paskudnych, ciągnących się przez wiele dni fal zanieczyszczeń nad miastem osiadają chmury dymu, a koncentracja cząstek jest tak wysoka, że szkoły w desperackiej próbie ochrony dzieci podejmują decyzję o zamknięciu i zwiększa się liczba wypadków samochodowych, bo kierowcy nie widzą świateł drogowych. Rząd indyjski bezskutecznie zmaga się z korupcją i poddaje natłokowi problemów, które towarzyszą głębokiej, wszechobecnej biedzie. Wydaje się całkowicie niezdolny do ochrony swoich obywateli i znacznie słabszy od rządu chińskiego, który ma wieloletnią wprawę w umacnianiu autorytetu.

Skutki dla mieszkańców Indii są poważne. Według jednego z badań dzieci w wieku szkolnym z Delhi cierpią na poważne problemy dolnych dróg oddechowych – takie jak zapalenie płuc – dwukrotnie częściej niż grupa kontrolna zamieszkująca mniej zanieczyszczoną okolicę. Upośledzenie funkcji płuc jest w tej grupie o 65 procent wyższe – to nieodwracalna wada zapowiadająca poważne problemy zdrowotne w późniejszych latach, którą Ed Avol i Jim Gauderman stwierdzili także, choć u znacznie mniejszej liczby przypadków, u badanych przez siebie kalifornijskich dzieci. W skali krajowej jedyną częstszą niż zanieczyszczenia powietrza przyczyną śmierci i chorób jest niedożywienie.

Pod względem funkcji płuc Hindusi plasują się najniżej na świecie, a najwyżej pod względem liczby zgonów spowodowanych chorobami układu oddechowego. W większości krajów przewlekłą obturacyjną chorobę płuc – poważny zespół chorobowy, który charakteryzuje powstawanie blizn, zapalenia miejscowe i ogólnoustrojowe oraz zwężenie dróg oddechowych – powoduje głównie dym tytoniowy. Mimo to w Indiach około 60 procent przypadków diagnozuje się u osób niepalących.

W tej książce odwiedzimy też zamożne państwa Zachodu, które mają prawdziwe problemy z jakością powietrza. Ale jedna straszna liczba w wyjątkowo dosadny sposób pokazuje, o ile większe jest niebezpieczeństwo w krajach takich jak Indie: w ubogich krajach dzieci poniżej 5. roku życia narażone są na o 60 procent większe ryzyko śmierci w wyniku oddziaływania brudnego powietrza niż dzieci żyjące w krajach zamożnych. Za każdym razem, kiedy zdarza mi się przeprowadzić rozmowę z Hindusami, którzy mogą sobie pozwolić na zagraniczne podróże, opowiadają mi o różnych dolegliwościach, które w chwili wyjazdu po prostu znikają. Świszczący oddech dziecka, zadyszka u ojca, uporczywy kaszel – wszystkie te schorzenia przepadają bez śladu podczas wycieczki do Europy, Kanady i Stanów Zjednoczonych. Pojawiają się znowu w chwili powrotu do domu.

„Wydaje ci się, jakbyś miał w środku jakiś wrzód albo coś w tym rodzaju” – opowiada Manjali Khosla, która po kilku dziesięcioleciach spędzonych za granicą postanowiła powrócić do Delhi. „Masz uczucie tak jakby palenia, a potem zaczynają boleć cię zatoki, boli cię głowa, zaczynają łzawić oczy”. Jej dzieci zatykają nosy, wysiadając z samolotu po wakacjach w Kanadzie, a ona sama obawia się długofalowych skutków dla zdrowia. „Śniło mi się nawet, że z płuc wychodzą im polipy albo coś równie drastycznego” – opowiada. Mieszkańcom Delhi pozostaje tylko czarny humor, kiedy tuż po wyborach ich główny minister, pełniący funkcję odpowiadającą stanowisku prezydenta miasta, z zalecenia lekarza musiał wyjechać z miasta, mając nadzieję, że pomoże mu to pozbyć się uporczywego kaszlu.

Można sobie z tym radzić także i tak: Kamal Meattle wybudował sobie bańkę. Paharpur Business Centre to zaciszny ośrodek niemal nie z tego świata, którego chłodna czystość stanowi wyczekiwany kontrast dla spływającej potem kakofonii Delhi. Z zewnątrz budynek nie sprawia specjalnego wrażenia, to lekko zaniedbany, biały wieżowiec w stylu lat siedemdziesiątych, położony obok dużego, zakurzonego parkingu. Ozdobna fasada z czarnego kamienia i ciemnego drewna, którymi wyłożono ścianę wokół głównego wejścia do budynku, wygląda jak z trochę innej bajki. Wystrój wnętrza pełen gładko heblowanego drewna i materiałowych obić przypomina dom wypieszczony przez właścicieli, którzy nie zadali sobie trudu, by dotrzymać kroku zmieniającym się gustom. Nie ma tu wiele naturalnego światła, a długie, mroczne korytarze oraz pokoje pozbawione okien sprawiają, że całość przypomina wnętrze brzucha matki. Paharpur wyróżnia jednak nie tyle jego wygląd, ile zestawienie wykorzystujących nowoczesną technologię i bardziej tradycyjne rozwiązania barier, dzięki którym powietrze w budynku należy do najlepszych w mieście.

Duże międzynarodowe korporacje wynajmują tu przestrzeń biurową oraz sale konferencyjne, lecz Meattle stworzył Paharpur przede wszystkim z myślą o sobie, jako schronienie i scenę, na której może zaprezentować swoją obsesję na punkcie powietrza. Wpadł na ten pomysł w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy lekarze powiedzieli mu, że jeśli pozostanie w Delhi, smog wkrótce go zabije. Gwałtownie spadła pojemność jego płuc, bez przerwy kaszlał, a leki przeciwalergiczne, które przyjmował w celu złagodzenia pozostałych symptomów, spowodowały u niego utratę słuchu. Postanowił rzucić wyzwanie diagnozie i zostać w Delhi. Zwrócił się o pomoc do naukowców z Indian Institute of Technology w Delhi, w którego zarządzie zasiadał.

Badacze zaproponowali, by w celu oczyszczenia powietrza sięgnąć po rośliny – Meattle twierdzi, że inspiracją były badania prowadzone przez NASA. Budynek zapełnia więc 1200 roślin. Umieszczono je wzdłuż każdego korytarza i stłoczono w położonej na dachu szklarni, gdzie rosną na podłodze w wielkich beczkach i spoglądają z wiszących na ścianach plastikowych butelek z wodą. Przez pewien czas same rośliny wystarczały, by zapewnić nieskazitelną czystość powietrza w Paharpur, ale kiedy poziom zanieczyszczeń w Delhi poszybował w górę, należało sięgnąć po bardziej zdecydowane środki. Dziś powietrze z zewnątrz wciągane jest do specjalnego zbiornika na dachu budynku, gdzie przechodzi proces oczyszczania i filtracji, a następnie pompuje się je do szklarni w celu podwyższenia poziomu tlenu. System wytwarzania ciśnienia dodatniego, przypominający rozwiązania stosowane na salach operacyjnych, powstrzymuje zanieczyszczenia przed dostaniem się do środka nawet wtedy, kiedy drzwi są otwarte.

Meattle zbił majątek na opakowaniach i ma oko do szczegółów; to typ faceta, który opowiada ci o posiadanych przez siebie patentach i chwali się swoim wystąpieniem na konferencji TED. Podczas naszej rozmowy wykrzykuje polecenia do asystenta, który wyświetla slajdy i wideoklipy na ekranie w przedniej części sali. „Uruchom już tę prezentację” – nakazuje. „Rośliny, pokaż też te rośliny. Przejdź przez nią slajd po slajdzie”. Nie pozwala pracownikom jeść posiłków poza kafeterią – z obawy, że opary unoszące się nad ich jedzeniem zanieczyszczą powietrze w budynku. Kiedy nie pada, każe co kilka tygodni myć rosnące przed domem piętnasto- i dwudziestometrowe drzewa, by zanieczyszczenia nie zakłócały procesu fotosyntezy. Wyrzuca z siebie temat za tematem, które mam sobie wyszukać w Google, proponuje jeden, który jego zdaniem mógłby stać się przedmiotem doktoratu, i od czasu do czasu dorzuca do tej mieszanki coś jeszcze bardziej dziwacznego, w stylu sugestii, że kraje o najczystszym powietrzu powinny oferować przy wjeździe i wyjeździe badania poziomu natlenienia krwi, żeby odwiedzający dowiedzieli się, w jakim stopniu wizyta przyczyniła się do poprawy ich stanu zdrowia. „– To nowy pomysł” – dodaje. „Ale w każdym razie, to przy okazji”.

Szerszą kwestią pozostaje, jak mówi, wpływ, jaki Paharpur wywiera na zdrowie swoich użytkowników. Nie ma wątpliwości, że budynek zapewnia przyjemną odskocznię, a Meattle powołuje się na badanie, zgodnie z którym bóle głowy, problemy z oddychaniem i podrażnienie oczu zdarzają się tu znacznie rzadziej niż w innych biurowcach. Jego wystąpienie na TED nosiło tytuł: Jak uprawiać czyste powietrze; twierdzi w nim, że uwalniany przez rośliny tlen zwiększa wydajność pracowników. Chwilę później jego asystent zakłada mi pulsoksymetr na palec wskazujący. Meattle zapewnia mnie, że pomiar w wysokości 98 procent wskazuje na zadowalający stan zdrowia układu oddechowego, choć „jest bardzo prawdopodobne, że odczyt wzrośnie do 99 procent” po dniu spędzonym w budynku.

„Chciałbym się dowiedzieć, jak wygląda poziom nasycenia krwi tlenem u wszystkich mieszkańców Delhi w porównaniu z ludźmi, którzy osiedlili się gdzieś przy jakiejś plaży” – zastanawia się. Meattle twierdzi, że jego rośliny będą przydatne dla każdego, kto wyruszy na poszukiwanie schronienia po ataku atomowym. Gdyby w takiej sytuacji w celu odnowienia zapasów tlenu wpompować do środka powietrze z zewnątrz, „wszyscy bylibyśmy martwi. Powiedziałem: «Świetnie, to będzie zastosowanie obronne, podążajmy w tym kierunku» i udało nam się to osiągnąć”. Na jego twarzy pojawia się cień łobuzerskiego uśmiechu, a ja podejrzewam, że może właśnie zażartował, ale nie jestem tego pewna.

Meattle cieszy się dziś dobrym zdrowiem, ale zdaje sobie sprawę, że jego budynek nie rozwiąże znacznie większego problemu.

zdjęcie: materiały promocyjne
zdjęcie: materiały promocyjne

 

Fragment książki Uduszeni. Toksyczna prawda o powietrzu, którym oddychamy, Beth Gardiner, tłum. Anna Rogozińska. Wydawnictwo Relacja, premiera 23.10.2019 r.

Przypisy usunięte przez redakcję „Przekroju”.

Czytaj również:

Gotham w niecce Gotham w niecce
Złap oddech

Gotham w niecce

Kuba Janicki

Bez trudu jestem w stanie przypomnieć sobie moment, w którym poczułem, że Kraków, moje miasto, w którym mieszkam od urodzenia, bezwzględnie mnie truje. Było to dokładnie w chwili, gdy po raz pierwszy o tym przeczytałem, mniej więcej siedem lat temu. Dopóki bowiem na przymglonym horyzoncie nie pojawili się antysmogowi aktywiści, o smogu się w Krakowie… no właśnie, nie wiedziało? Nie mówiło? Traktowało jako oczywiste zjawisko meteorologiczne, niewarte uwagi większej niż jakaś, dajmy na to, gołoledź? Nie wiem, trudno mi samemu to zrozumieć, a co dopiero wyjaśnić. Smog może i był, ale do 2012 r. nie istniała jego świadomość. By posłużyć się tyleż wyświechtaną, co trafną analogią, byliśmy wtedy wszyscy jak ten pan Jourdain, co to odkrywa, że mówi prozą. Odkryliśmy, że oddychamy śmiercią.

Odkrycie to przyniosło traumę na miarę odwlekanej w nieskończoność, lecz nieodwołalnej medycznej diagnozy – na masową skalę. Podobnie jak świeżo uświadomiony w swej kondycji chory, przeszliśmy intensywną fazę buntu: marsze na ulicach, maski na twarzach, tablice upamiętniające ofiary smogu na murach, nawet apel do papieża Franciszka opublikowany we włoskiej prasie codziennej. Następnie przyszło nieuchronne pogodzenie się z faktem choroby i oczekiwanie, że ktoś szybko zaordynuje skuteczną terapię. Przy okazji nastąpiła przyśpieszona obywatelska edukacja, tak że właściwie do dzisiaj z każdym można w Krakowie porozmawiać o niskiej emisji czy zabudowie korytarzy powietrznych.

Czytaj dalej