Szostak: Nie jestem nowym Frankensteinem Szostak: Nie jestem nowym Frankensteinem
Wiedza i niewiedza

Szostak: Nie jestem nowym Frankensteinem

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 20 minut

Jestem absolutnie przekonany, że życie jest zjawiskiem naturalnym, które można precyzyjnie opisać i zrozumieć w sposób naukowy. Bez żadnej metafizyki, bez boskiej interwencji – mówi Jack Szostak, laureat Nagrody Nobla.

Przechodnie mijający wysoki budynek harwardzkiego Simches Research Center – znajdujący się pod numerem 185 przy Cambridge Street w Bostonie, tuż obok supermarketu Whole Foods i wielkiej drogerii CVS – najprawdopodobniej nie mają zielonego pojęcia, co się tam dzieje.

Gdyby mieli – z pe­wnością nie byliby tak beztroscy.

Te uśmiechy momentalnie by poznikały.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na razie jednak wciąż jeszcze się uśmiechają. Nieświadomi, że tuż obok trwają zaawansowane prace nad przedsięwzięciem łudząco podobnym do tego, nad którym pracował ongiś pewien zafascynowany naukami tajemnymi szwajcarski uczony.

Niejaki Wiktor Frankenstein.

Tyle że dzieło doktora Frankensteina – który, jak pamiętamy, korzystał z ciał już gotowych i ukształtowanych przez naturę w długoletnim procesie ewolucji – jawi się w porównaniu z tym, czego próbuje się dokonać w Bostonie, jako nader skromne, umiarkowane i mało ambitne.

Bo czy można sobie wyobrazić coś bardziej ekstrawaganckiego niż stworzenie zupełnie nowego życia? I to w dokładnie taki sam sposób, jak się to stało miliardy lat temu, u samych początków wszystkiego?

Zupełnie nowego, to znaczy niespokrewnionego z niczym, co kiedykolwiek na tym świecie chodziło, pełzało, pływało albo latało. Wykreowanego od zera. Nie z martwych korpusów jakichś gotowych istot, ale z wygenerowanych własnoręcznie lipidów, węglowodanów, nukleotydów i aminokwasów.

To właśnie te składniki miesza w swojej alchemicznej retorcie Jack Szostak, kanadyjski naukowiec o polskich korzeniach. Laureat Nagrody Nobla z fizjologii i medycyny za odkrycie telomerów i telomerazy, któremu – jak widać – to najbardziej prestiżowe wyróżnienie, jakie może otrzymać naukowiec, tylko pobudziło apetyt na odkrycia jeszcze bardziej spektakularne.

Dlatego postanowił wejść w rolę Stwórcy.

O tym wszystkim myślę, zmierzając na spotkanie z Szostakiem, które ma się odbyć właśnie w wysokim budynku harwardzkiego Simches Research Center.

I zastanawiam się: co zastanę w środku? Miniaturowy model Wszechświata ukryty gdzieś w zakamarkach laboratorium? Z małym pierwotnym oceanem, małym słońcem unoszącym się w małych chmurach, małymi skałami, na które za jakiś czas coś wypełznie…

„A może już wypełzło?! – ta niepokojąca myśl dopada mnie, kiedy pokonuję oszklone obrotowe drzwi i natykam się na kamienne oblicze rosłego ochroniarza. – Może w wielkich akwariach z pancernego szkła, ustawionych rzędami w tajnych pomieszczeniach, więzione są dziesiątki jakichś monstrualnych stworzeń, nieprzypominających niczego, co kiedykolwiek widziało ludzkie oko?”.

„Dzień dobry, Tomasz! – energiczny głos Jacka Szostaka wyrywa mnie z zadumy. Jak się okazuje, zdążyłem już wjechać windą na odpowiednie piętro i zadzwonić do drzwi. – Zapraszam do gabinetu. Ale najpierw pokażę ci moje miejsce pracy”.

Przyznaję, krótka wycieczka po laboratorium daje rezultat zdecydowanie inny niż ten, który sobie przed chwilą wyobraziłem. Kraj­obraz jest mało spektakularny. Wszędzie tylko mikroskopy, probówki, pipety i komputery.

Jednak kiedy wchodzimy do gabinetu Szostaka i siadamy w fotelach, mam przez chwilę – przez jedną krótką chwilę – nieodparte wrażenie, że gdzieś w oddali słyszę łopot jakichś straszliwych, błoniastych skrzydeł. I stłumiony ludzki krzyk. Wydaje mi się również – przez chwilę, przez jedną krótką chwilę – że Szostak też to słyszy.

I że jego twarz na ułamek sekundy tężeje z przerażenia.

Ale sytuacja błyskawicznie wraca do normy. Na jego twarzy już z powrotem gości ten sam uśmiech, który widziałem u ludzi beztrosko przemierzających Cambridge Street.

A ponieważ teoretycznie istnieje możliwość, że mi się to wszystko przesłyszało i przywidziało, postanawiam również się uśmiechnąć i – jak gdyby nigdy nic – zadać pierwsze pytanie, które od dawna chodzi mi po głowie.

Tomasz Stawiszyński: Czuje się Pan jak doktor Frankenstein?

Jack Szostak: Często słyszę to pytanie, ciekawe dlaczego (śmiech). A poważnie mówiąc, zajmuję się po prostu podstawowymi zagadnieniami z zakresu biologii i chemii. Chcę się dowiedzieć, w jaki sposób z poszczególnych molekuł powstały pierwsze organizmy żywe. Żeby się tego dowiedzieć, muszę prowadzić eksperymenty. Nie ma innego sposobu. I nie widzę w tym nic przerażającego, magicznego czy nadnaturalnego.

Stworzenie sztucznego życia – to nie brzmi jak podstawowe zagadnienie z zakresu biologii i chemii.

To jest właśnie wymiar eksperymentalny całego przedsięwzięcia. Próbujemy w naszym laboratorium zsyntetyzować prosty żywy organizm. Komórkę, która będzie ros­nąć, dzielić się i ewoluować w sensie darwinowskim. Naszym celem jest zrozumienie samych początków ewolucji, samych początków życia. Dlatego właśnie próbujemy odtworzyć ten proces.

Skąd pewność, że – jeśli eksperyment się faktycznie powiedzie – zrekonstruujecie coś, co się wydarzyło przed milionami lat? Może stworzycie po prostu jakąś zupełnie nową formę życia?

To się nie wyklucza. Mam nadzieję, że zrealizują się obie te możliwości. Pierwsze organizmy żywe, które uda się nam – albo innym badaczom ­– stworzyć, nie muszą być oczywiście dokładnym odzwierciedleniem tych sprzed miliardów lat. Przede wszystkim nie mamy pewności, jak świat wówczas wyglądał. I nigdy jej nie będziemy mieć, musielibyśmy cofnąć się w czasie. Nasze eksperymenty mają jednak na celu ustalenie najbardziej racjonalnych i prawdopodobnych scenariuszy, jak mogło dojść do powstania życia. A tych może być bardzo wiele. Im trudniejsze uda się nam zrealizować w laboratorium, tym pełniejsze będzie nasze zrozumienie tego, co działo się miliardy lat temu na Ziemi.

Po co właściwie to robicie?

Nasze badania są częścią projektu Harvard’s Origins of Life Initiative, który zajmuje się badaniem początków życia we Wszechświecie. Ustalenie, które substancje i w jaki sposób połączyły się ze sobą i utworzyły pierwsze żywe komórki, nie wyczerpuje oczywiście obrazu całości. W ramach projektu bada się wszystko – poczynając od formowania się gwiazd i planet oraz wszelkich chemicznych i fizycznych detali tego procesu aż do powstawania najdrobniejszych molekuł, które współtworzą organizmy komórkowe.

Tu, w laboratorium, zakładamy, że mniej więcej znamy podstawowe cegiełki, z których życie się składa, i staramy się sprawić, żeby powstała z nich komórka. Ale wielu aspektów tej sprawy jeszcze nie rozumiemy. Na przykład w jaki sposób w komórce pojawiają się DNA (kwas deoksyrybonukleinowy), RNA (kwas rybonukleinowy) i białka, jak przebiega metabolizm, jak rozpoczyna się proces ewolucji, w jaki sposób organizmy ewoluują do coraz bardziej złożonych form, w jaki sposób przebiega adaptacja do warunków środowiskowych. Jest tego, niestety, całkiem sporo.

Istnieje co najmniej kilka teorii mówiących o początkach życia. Czy Pańska praca opiera się na jednej z nich – szczególnie przez Pana, nazwijmy to, ulubionej – czy też żadnej konkretnej Pan nie faworyzuje, tylko dokonuje praktycznych eksperymentów?

Jedynym kryterium jest dla nas oczywiście to, czy dana teoria w sposób najlepszy z możliwych tłumaczy początki życia. W dobrej teorii wszystko musi być ze sobą połączone. Poszczególne ogniwa muszą wzajemnie z siebie wynikać. Nie może być tutaj miejsca na żadne magiczne przejścia albo luki w łańcuchu przyczynowo-skutkowym. Teoria musi być także spójna z wiedzą chemiczną czy geologiczną. Naukowcy nie są dziś zgodni co do tego, która spośród teorii dotyczących początków życia spełnia wszystkie te kryteria. Mnie osobiście najbliższe są scenariusze, w których zakłada się, że do zaistnienia życia doszło w środowisku skalistym, być może wulkanicznym. Z dostępem do promieni słonecznych, mniejszymi lub większymi zbiornikami wodnymi, wodą płynącą pomiędzy skałami, zbierającą się w kraterach, ciepłą. Chodzi o to, że w takich warunkach molekuły mają szansę na koncentrację, kontakt z jonami, które wypłukują się ze skał, ze słońcem – słowem: ze wszystkim, co sprzyja chemicznym reakcjom. Taki wariant wydaje mi się najbardziej spójny z aktualną wiedzą naukową. W ogóle jesteśmy teraz w bardzo ciekawym momencie. Wydaje się, że od strony chemicznej wiemy już właściwie wszystko o budulcach świata biologicznego. I staramy się na tej podstawie wywnioskować, jakie warunki są najkorzystniejsze dla powstania życia.

Cały ten proces jest chyba formą dedukcji, czyli poruszania się od ogółu do szczegółu, od efektu końcowego do najdrobniejszych jego składowych elementów. To coś w rodzaju policyjnego śledztwa.

Właściwie tak. Patrzymy po prostu na całość dzisiejszej wiedzy biologicznej i próbujemy sobie odpowiedzieć na pytanie, jak to wszystko mogło wyglądać na początkowym etapie swojego rozwoju. Widzimy niezwykle skomplikowane uniwersum organizmów żywych i pytamy, czym ono jest na najprostszym poziomie. Jeśli popatrzy pan na przykład na sekwencje DNA współczes­nych żywych organizmów, okaże się, że znaczną ich część dzielą one ze sobą. Wiemy zatem mniej więcej, jak wyglądał nasz ostatni wspólny przodek. O wiele trudniej cofnąć się do czasów wcześniejszych, ale wiemy dziś sporo o wieloetapowej ewolucji rybosomów, która zaczęła się prawdopodobnie od aktywności drobnej struktury zwanej rybosomalnym RNA. To jeden z najmocniejszych dowodów na to, że życie na wczesnym etapie było oparte na RNA.

Możemy także przyglądać się życiu z perspektywy chemicznej, z perspektywy jego elementów składowych – i zastanawiać się, jak doszło do takiej, a nie innej ich konfiguracji. Wiemy w każdym razie, że potrzebny jest materiał genetyczny – prawdopodobnie właśnie RNA. Chcemy się więc dowiedzieć, w jaki sposób powstają nukleotydy, z których RNA jest zbudowane. Zapewne na początkowym etapie peptydy odgrywały również istotną rolę, staramy się zatem dowiedzieć, w jaki sposób powstają aminokwasy. Wszystkie komórki mają także błony komórkowe – dlatego musimy się dowiedzieć, jak powstają lipidy i błony.

Tego wszystkiego wciąż dzisiaj nie wiemy?

W ciągu ostatnich 10 lat nastąpił gigantyczny postęp w obszarze chemii prebiotycznej, czyli zajmującej się substancjami, z których powstają organizmy żywe. Wielu badaczy dokonało na tym polu naprawdę ważnych odkryć. Szczególnie profesor John Sutherland i jego współpracownicy, którzy wskazali na potencjalnie istotną rolę cyjanku. Czy to nie ironia, że akurat cyjanek mógł odgrywać tak istotną rolę w powstaniu życia? (śmiech) Właśnie używając cyjanku jako materiału wyjściowego, udało im się uzyskać substancje budulcowe kwasów nukleinowych i aminokwasów, a być może także lipidów. Ta sieć chemicznych reakcji i połączeń wciąż jest oczywiście starannie badana, wiele jeszcze na ten temat nie wiemy. Niemniej jedną z rzeczy, która wydaje się nam prawdopodobna, jest okoliczność, że – aby zaszły odpowiednie reakcje – molekuły muszą być w odpowiedni sposób skoncentrowane. Dlatego właśnie zakładamy, że życie zaczęło się raczej na lądzie. W oceanie wszystko jest zbyt mocno rozcieńczone, a do głębin nie dociera światło. Kiedy pojawia się stały ląd, molekuły mogą się koncentrować, na przykład za pośrednictwem odparowywania i krystalizacji. Istnieją ciekawe teorie pokazujące, jak obecny w pierwotnej atmosferze rozcieńczony cyjanek mógł się pojawić gdzieś na lądzie w formie skoncentrowanej. W ramach naszej pracy możemy więc wziąć te gotowe komponenty, co do których mamy pewność, że są elementami koniecznymi – nukleotydy, peptydy, lipidy, aminokwasy – i zacząć eksperymentować z warunkami, w których mogą się one połączyć i stworzyć pojedynczą komórkę. Możemy zatem sprawdzić, co działa, a co nie działa. W ten sposób znaleźliśmy bardzo prostą metodę, dzięki której potrafimy hodować poszczególne składniki błony komórkowej. Ale żeby uzyskać organizm będący w stanie ewoluować, potrzebujemy sekwencji, które będą się powielać. Na tym polega istota życia – na replikacji.

Czyli DNA?

Sądzimy, że prawdopodobnie chodzi tutaj o RNA, ale może być to nawet jakiś złożony polimer. Nad zrozumieniem mechanizmów replikacji ludzie pracują już od ponad 60 lat. To nie jest prosty problem.

Ale co tu właściwie jest niewiadomą? Macie najnowocześniejszą aparaturę, wiecie, z czego składają się komórki, możecie prześledzić ich zachowanie do najdrobniejszych szczegółów.

Jeśli spojrzy się na wszystkie bez wyjątku organizmy żywe na Ziemi, nie ma wątpliwości, że najważniejszą pracę na poziomie komórkowym wykonują enzymy. Na przykład replikacja kwasu deoksyrybonukleinowego odbywa się za pomocą bardzo wysublimowanego, złożonego i precyzyjnego enzymu zwanego polimerazą DNA. My jednak interesujemy się początkami życia, a wtedy przecież żadnej polimerazy DNA nie było. Nie było też w ogóle enzymów białkowych, nie było enzymów RNA. Musiała więc istnieć wówczas jakaś inna prosta chemiczna struktura zdolna do replikacji niewielkich porcji materiału genetycznego. Wystarczająco długa, żeby zrobić coś pożytecznego dla komórki. I to właśnie ta prosta chemiczna struktura oraz proces replikacji, który za jej pośrednictwem zachodzi, wciąż jeszcze są dla nas zagadką. Z drugiej strony – takie właśnie zagadki sprawiają, że ta praca jest fascynująca.

Ale jak ona właściwie przebiega? Ma Pan gdzieś tutaj, w laboratorium, mały model Wszechświata – ze sztucznym oceanem, skałami, wulkanami i świecącym nad tym wszystkim słońcem? I czeka Pan niecierpliwie, mieszając w tym tyglu rozmaite substancje, aż wyłoni się z tego jakiś żywy organizm?

(Śmiech) O nie, w rzeczywistości jest to zdecydowanie mniej spektakularne, jak to pan miał okazję przed chwilą zobaczyć. Prowadzimy tutaj po prostu mnóstwo skomplikowanych, precyzyjnych eksperymentów chemicznych. Próbujemy dokładnie prześledzić, w jaki sposób zachodzą poszczególne reakcje. Staramy się udoskonalać warunki, w jakich je przeprowadzamy. To codzienna żmudna praca nad drobnymi elementami całości.

Rzeczą najbliższą do tego, co pan opisał, jest małe plastikowe pudełko, w którym panuje atmosfera skomponowana z azotu i wodoru. Przeprowadzamy tam eksperymenty chemiczne, których nie można wykonywać w środowisku tlenowym. Ale w większości przypadków pracujemy za pomocą tradycyjnych narzędzi, takich jak menzurki, szkiełka, mikroskopy i komputery.

Czyli nie wchodzi Pan co jakiś czas do jakiegoś jednego pomieszczenia i nie sprawdza, czy coś tam wreszcie ożyło?

Niestety, po raz kolejny muszę pana rozczarować. Wszystko sprowadza się do pracy na bardzo drobnych segmentach. Bierzemy ten wielki problem – powstanie życia – i rozbijamy go na najdrobniejsze możliwe elementy, a potem staramy się każdy z nich zrozumieć od początku do końca. Oglądamy sobie pod mikroskopami pęcherzyki, które tworzymy, przyglądamy się, jak rosną, jak się dzielą. Krok po kroku staramy się skonstruować prymitywną komórkę. Ale oczywiście wielu z tych kroków musimy się na bieżąco nauczyć.

O ile rozumiem, zakłada Pan, że chodzi faktycznie o jakiś prosty chemiczny proces, a nie o boską interwencję?

Zdecydowanie (śmiech). W e-mailu, który przysłał mi pan przed naszą rozmową, wspominał pan o tym, że interesują go także społeczne konsekwencje moich badań. Otóż jedną z nich – tak przynajmniej mi się wydaje – będzie być może rozmontowanie, a przynajmniej osłabienie oddziaływania religijnych opowieści o początkach życia. Jestem absolutnie przekonany, że życie jest zjawiskiem naturalnym, które można precyzyjnie opisać i zrozumieć w sposób naukowy. Bez żadnej metafizyki. Jeśli uda się nam to naocznie udowodnić, jeśli uda się nam zrekonstruować ten naturalny proces i powołać do istnienia organizm żywy tu, w naszym laboratorium, być może wyeliminuje to zupełnie ten ostatni obszar ludzkiej wiary w magię.

Ale chyba czuje Pan niewątpliwy metafizyczny ciężar tego projektu? Ostatecznie zamierza Pan stworzyć od zera żywy organizm, wejść w rolę Stwórcy.

Jakoś nie za bardzo czuję (śmiech). A przynajmniej nie w sensie, o którym pan prawdopodobnie mówi. Myślę, że jestem zbyt skoncentrowany na elementarnych wymiarach całego przedsięwzięcia, na bazowej biochemii, o której wcześniej mówiliśmy, żeby jakoś szczególnie zastanawiać się nad tego rodzaju implikacjami. Ale oczywiście ja i mój zespół jesteśmy w to wszystko między innymi dlatego właśnie tak bardzo zaangażowani, że mamy świadomość mierzenia się z jednym z najbardziej fundamentalnych naukowych zagadnień. Jeśli nam się uda, bardzo zbliżymy się do odpowiedzi na pytanie, skąd się tu właś­ciwie wzięliśmy.

Dyrektor Harvard’s Origins of Live Initiative, Dimitar Sasselov, powiedział niedawno, że jeśli uda się Wam stworzyć żywy organizm, będzie to pierwszy przypadek w historii życia na Ziemi, kiedy jeden gatunek powoła do istnienia inny. Co więcej, będzie to faktycznie zupełnie nowy gatunek, z którego być może wyewoluują jakieś kolejne. Słowem – powstanie całkiem nowe drzewo życia. A Pan mówi, że nie czuje ciężaru metafizycznego.

To wszystko prawda. Ale w codziennej pracy raczej się nad tym nie zastanawiamy. Mamy mnóstwo znacznie bardziej prozaicznych problemów do rozwiązania. Na przykład dlaczego nie udało się nam przeprowadzić jakiejś reakcji i co zrobić, żeby w kolejnym podejściu się udało. Gdybyśmy ciągle koncentrowali się na takich sprawach, do niczego byśmy nigdy nie doszli (śmiech).

A zastanawia się Pan czasami nad tym, że właściwie we wszystkich baśniach i mitach ludzkie próby wyręczania natury czy bogów – w tym zwłaszcza sytuacje, w których człowiek zaczyna wchodzić w rolę Stwórcy – zawsze kończą się tragicznie? Może w tych spontanicznych wytworach kultury jest faktycznie jakaś mądrość?

Ale ja wcale nie mam poczucia, żebym próbował wchodzić w rolę Stwórcy. Zajmujemy się prostymi komórkami i podstawowymi mechanizmami. Trudno mi sobie wyobrazić jakiekolwiek związane z tym niebezpieczeństwa. Obszary badań, które mogą budzić pewne wątpliwości czy niepokoje – acz nie nazwałbym ich od razu niebezpiecznymi – to na przykład sytuacje, gdy bierze się jakieś już istniejące żywe organizmy i modyfikuje je ze względu na rozmaite potrzeby. Także tworzenie jakichś szczególnie niebezpiecznych biologicznych patogenów faktycznie może mieć tragiczne konsekwencje ze względu na zagrożenie bioterroryzmem. Choć z drugiej strony nie jest to bynajmniej takie proste, wymaga ogromnych wysiłków i nakładów.

W perspektywie długoterminowej obawy może również budzić modyfikowanie ludzkiego genomu. Wiele z takich działań jest motywowanych chęcią leczenia skomplikowanych genetycznych chorób albo w ogóle przeciwdziałania cierpieniu, co jest pobudką bardzo szlachetną i dobrą. Ale zasadne wydaje się pytanie: jakiego rodzaju długofalowe skutki ma taka działalność? Czy nie doprowadzi w przyszłości do zredukowania różnorodności ludzkiej puli genowej? W każdym razie bardzo dobrze, że ludzie o tym myślą, że mają obawy. Ostrożność jest wskazana przy okazji wszelkich możliwych działań.

Uważa Pan, że to w ogóle jest Pańskie zadanie i odpowiedzialność – myśleć o możliwych konsekwencjach swoich badań? Czy może to nie powinno naukowca zajmować, bo jego zadaniem jest badać i odkrywać?

Sądzę, że naukowcy powinni mieć na uwadze konsekwencje swoich działań. Ale myślę również, że naprawdę bardzo trudno jest przewidzieć wszelkie możliwe skutki – także negatywne – jakiegoś odkrycia. Abstrahując już od tego, że niektóre są po prostu nieprzewidywalne. Dobrze skądinąd, jeśli nad tymi konsekwencjami zastanawiają się nie tylko naukowcy. Wszyscy w jakimś stopniu powinniśmy to robić. Przykładem takiego wspólnego poczucia odpowiedzialności są według mnie kwestie związane ze zmianami klimatu i wpływem człowieka na środowisko. Wszyscy wiemy – no, może oprócz kilku szalonych osób, które aktualnie rządzą tym krajem – że te dwie sprawy są ze sobą połączone. I że zmiany klimatyczne stanowią gigantyczne wyzwanie dla ludzkości. Niektóre z zaproponowanych rozwiązań – na przykład związanych z geoinżynierią – choć w perspektywie krótkoterminowej mogą przynieść poprawę, długoterminowo mogą wywołać zmiany jeszcze gorsze niż to, na co miały stanowić remedium.

Młodym naukowcom radzi Pan, żeby mierzyli się z najbardziej fundamentalnymi problemami.

Oczywiście, to powinny być zagadnienia fundamentalne, ale jednocześnie możliwe do rozwiązania. Jest wiele niezwykle interesujących pytań, na które nie tylko nie znamy odpowiedzi, ale nie mamy nawet pojęcia, w jaki sposób się za nie zabrać. Kolejny element mojej rady dla młodych naukowców brzmi: jeśli wybrałeś pytanie i masz już techniczne możliwości, żeby zacząć nad nim pracować, zorientuj się, czy przypadkiem nie pracują nad nim właśnie setki tysięcy ludzi. No, chyba że silna konkurencja bardzo cię motywuje (śmiech).

A Pan czuje presję związaną z Noblem? Jednego już Pan ma, w takiej sytuacji może trudniej mierzyć się z kolejnymi fundamentalnymi zagadnieniami?

Podstawową presją, jaką teraz czuję, jest presja czasu. Starzeję się.

Nagrodę Nobla otrzymał Pan za odkrycie telomerów i enzymu telomerazy, czyli mechanizmów ochrony DNA przed uszkodzeniami, co jest istotnym elementem procesu starzenia się. Immortaliści powołują się na to odkrycie, twierdząc, że dzięki niemu jesteśmy bliżej osiągnięcia nieśmiertelności…

To jest bardzo interesujące zagadnienie – zarówno jeśli chodzi o kwestie techniczne, jak i o konsekwencje etyczne czy społeczne. A zarazem skrajnie skomplikowane. Telomery i telomeraza to tylko drobny ułamek całego zjawiska. Istotny, bez wątpienia, ale drobny. Jest tyle innych procesów, które występują tu jednocześ­nie, a na dodatek łączą się ze sobą w sposób niekiedy niezwykle subtelny. Kumulacja uszkodzeń DNA, uszkodzeń białek, problemy związane z mitochondriami, metabolizmem… Mógłbym długo to wszystko wyliczać. Jeśli choćby niewielką część z nich udałoby się nam lepiej zrozumieć, moglibyśmy – prawdopodobnie – żyć nieco dłużej i w lepszym zdrowiu. Ale czy uda się nam przedłużyć życie w sposób naprawdę radykalny? Nie wiem, nie jestem pewien. Jeśli o mnie chodzi, i tak już jest na to wszystko za późno (śmiech).

Radykalny to znaczy jaki? Powyżej stu lat czy raczej powyżej tysiąca?

Zdecydowanie powyżej tysiąca. Osiąg­nięcie pułapu stu lat nie może być zbyt skomplikowane, bo przecież wielu ludzi tak czy inaczej dożywa setki. Ale tysiąc lat? Żeby ludzie mogli żyć tyle czasu, trzeba by rozwiązać problemy zupełnie inne ­­– i znacznie bardziej skomplikowane. Nie wiem nawet, czy to w ogóle jest możliwe. Proszę jednak pomyśleć, co by się stało, gdyby wszyscy bez wyjątku ludzie dożywali tylko setki. Z jak wielkimi zmianami w strukturach społecznych i kulturowych by się to wiązało. Byłaby to chyba największa tego typu rewolucja w ludzkiej historii. Być może za jakiś czas trzeba się będzie zmierzyć z takimi wyzwaniami.

Myśli Pan czasem o tym, że dobrze byłoby przedłużyć sobie życie? Pytam Pana jako człowieka, a nie jako naukowca.

Naukowo od dawna już nie pracuję nad starzeniem się. Po badaniach nad telomerami, ponad 30 lat temu, zacząłem się zajmować innymi sprawami. Ale, rzecz jasna, czytam najnowsze doniesienia na ten temat, jestem mniej więcej na bieżąco z aktualnymi wynikami badań. I nie sądzę, żebym miał doczekać wynalezienia jakiegoś lekarstwa na starość. Nie wierzę w możliwość pojawienia się czegoś takiego. Znacznie bardziej prawdopodobne wydaje mi się stopniowe ulepszanie i poprawianie naszej wiedzy o zdrowiu, procedur leczenia, rozwój medycyny. Oczywiście życzyłbym sobie, żeby ludzie zajmujący się medycyną regeneracyjną i komórkami macierzystymi pracowali trochę szybciej i wydajniej, bo miałbym zdecydowanie ochotę skorzystać z pewnych dobrodziejstw takiej technologii (śmiech). Ale cóż – każdy by chciał.

Myśli Pan, że Pańskie badania nad początkami życia na Ziemi mogą mieć jakiś udział w przedłużaniu życia albo poprawie jego jakości?

Nie sądzę. Naprawdę nie widzę tutaj żadnych punktów wspólnych. Oprócz tego oczywiście, że na poziomie bardzo podstawowym mamy do czynienia ze zjawiskami chemicznymi. Wprawdzie teoretycznie zawsze jest możliwe, że jakieś odkrycia dotyczące najprostszych form życia mogą mieć zastosowanie w innych obszarach, ale nic oczywistego nie przychodzi mi tutaj do głowy. Mówiąc szczerze, trudno mi w ogóle wyobrazić sobie jakiekolwiek praktyczne zastosowania tych moich badań.

Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę ich fundamentalny charakter.

W niesamowitym tempie rozwija się dzisiaj biotechnologia, gdzie często bierze się jakiś prosty organizm, dajmy na to bakterię, i próbuje stworzyć za jej pomocą coś w rodzaju fabryki produkującej na przykład składniki potrzebne do produkcji leków. Jest to możliwe, ponieważ naukowcy potrafią dziś manipulować żywymi komórkami, w których znajdują się tysiące genów, enzymów białkowych i innych elementów. My natomiast próbujemy stworzyć komórkę, która do replikacji używa procesów chemicznych skrajnie przestarzałych i wyjątkowo nieopłacalnych. Chcemy także doprowadzić do tego, żeby w tym organizmie pojawiły się pierwsze proste funkcje RNA. To również jest – mówiąc językiem technicznym – wyjątkowo przestarzałe i mało ekonomiczne. Słowem, nie ma w tych pierwotnych komórkach nic, co w jakikolwiek sposób mogłoby być użyteczne dla organizmów będących efektem 4 mld lat ewolucji. Jeśli chce pan rozwiązać jakiś problem w budynku, nie zaczyna pan raczej od położenia się na podłodze (śmiech).

Ten brak praktycznych zastosowań najwyraźniej Pana nie martwi.

Ani trochę. Po prostu naszym celem nie są żadne praktyczne aplikacje. Oczywiście nie wykluczam, że takowe się w przyszłości pojawią. Jednak najprawdopodobniej będą się wiązały nie z przedmiotem badań, ale z technologią, której używamy, a którą często musimy własnoręcznie opracowywać na bieżąco. Może się więc okazać, że jakaś stworzona przez nas technologia stanie się niezwykle użyteczna w zupełnie innej dziedzinie. Mieliśmy już taki przypadek: 20 lat temu poszukiwaliśmy technologii umożliwiającej tworzenie białek. Opracowaliśmy coś takiego. Białka mają niezwykle skomplikowaną strukturę. Patrząc na nie, zastanawia się pan, jak to właściwie możliwe, że coś tak pięknego i złożonego wyewoluowało praktycznie z niczego. Odrzucając wariant magiczny, uznaliśmy, że jeśli wygeneruje się odpowiednią liczbę losowych sekwencji, w końcu pojawią się struktury, które będą wyglądać dokładnie jak te naturalne białka.

Przez lata rozwijaliśmy tę technologię na różne sposoby. Dziś w fazę badań klinicznych wchodzi lek na pewne rzadkie genetyczne schorzenie, który został w całości opracowany na bazie tych naszych technologicznych rozwiązań sprzed lat. To jest właśnie przykład tego, o czym mówię. I oczywiście jest to niezwykle satysfakcjonujące, kiedy z poziomu bardzo podstawowej nauki udaje się przejść do tego rodzaju praktycznych zastosowań. Ale przejście tej drogi zajmuje często kilkadziesiąt lat. I jest kompletnie nieprzewidywalne. Cóż, na tym między innymi polega piękno nauki.
 

Czytaj również:

Patrzeć, jak ego zostaje w tyle Patrzeć, jak ego zostaje w tyle
i
zdjęcie: Fran Collin
Marzenia o lepszym świecie

Patrzeć, jak ego zostaje w tyle

Tomasz Stawiszyński

Psychodeliczna podróż potrafi gruntownie przeorientować wszystko, co myślimy o sobie i świecie dookoła. Umożliwia nam wyjście poza opowieści, które na swój własny temat tworzymy i w których bywamy – dosłownie – uwięzieni. Z Michaelem Pollanem – który wie, co mówi – rozmawia Tomasz Stawiszyński.

Do gabinetu Michaela Pollana na Wydziale Literatury Angielskiej Harvard University docieram – jak zwykle w takich przypadkach – znacznie przed czasem. Czekając, aż się pojawi, przeglądam jeszcze raz notatki i podkreślone fragmenty w jego ostatniej książce How to Change Your Mind. The New Science of Psychedelics.

Czytaj dalej