Starożytni Egipcjanie uważali koty za zwierzęta płodne i odważne. To były cechy godne pozazdroszczenia. Szacunkiem darzono więc Bastet – boginię z kocią głową. Wszystkie Mruczki były rzecz jasna jej świętymi zwierzętami. Dbano o nie aż do przesady: sierściuchy mumifikowano, grzebano w grobowcach, jednym słowem – stanowiły lepszy sort zwierząt.
Tej opinii nie zepsuły kotom w Egipcie nawet wydarzenia z VI w. p.n.e., opisane potem w Podstępach wojennych przez Rzymianina Poliajnosa. Według niego w 525 r. p.n.e. król perski Kambyzes II pokonał armię egipską pod Peluzjum na Synaju, sprytnie wykorzystując właśnie atencję, jaką poddani faraona darzyli kociaki. Mianowicie na czele swych szeregów władca kazał postawić koty. Egipcjanie normalnie zasypaliby Persów gradem strzał, w tej sytuacji jednak bali się zranić ulubieńców bogini Bastet. A kiedy doszło do walki wręcz, nie mieli już szans i przegrali z perskimi najeźdźcami.
Nie wiadomo, czy Poliajnos nie wymyślił sobie tej historii. Nie miał jednak powodu szkalować miauczących czworonogów, bo w starożytnym Rzymie uważano je za pożyteczne stworzenia i wykorzystywano do łapania gryzoni. Podobnie działo się przez wiele pokoleń w średniowiecznej Europie. Mruczki miały spokój także w krajach muzułmańskich. Przetrwała tam opowieść, jakoby prorok Mahomet wolał odkroić skrawek swej szaty modlitewnej, niż obudzić kota, który na niej zasnął.
A jednak w XIII stuleciu coś nieodwracalnie się zmieniło. W Europie…
Słudzy Lucyfera
Winny był papież Grzegorz IX, panujący w latach 1227–1241. Uwierzył on swojemu zaufanemu inkwizytorowi – szalonemu okrutnikowi Konradowi z Marburga – że papiestwu zagraża złowroga satanistyczna sekta lucyferian, odłam słynnych katarów. Znakiem rozpoznawczym owych heretyków miały być czarne koty, pod których postacią oddawali cześć diabłu.
Resztę można sobie dopowiedzieć. Świecące nocą oczy, kły i pazury, wieczne skradanie się – to wszystko wzmagało przeświadczenie, że w kotach tkwi coś demonicznego. Zaczęło się wielkie polowanie na kosmate sierściuchy. Niektórzy badacze uważają, że właśnie za sprawą tej masakry w XIV stuleciu doszło w Europie do straszliwej epidemii czarnej śmierci. Po prostu zabrakło kotów, które łapałyby zapchlone szczury przenoszące zarazę!
To chyba jednak przesada, bo poczciwe Mruczki tępiono jeszcze przez kolejne wieki, a mimo to przetrwały (jakby, zgodnie z zabobonami, miały więcej niż jedno życie!). Trzeba przyznać – los ich nie oszczędzał. Najpierw uczyniono je symbolem heretyków, a potem czarownic. Wierzono, że wiedźmy trzymają koty, jeżdżą na tych czworonogach, a nawet potrafią się w nie zamienić. Nic więc dziwnego, że obicie kocura, przypalenie mu skóry lub obcięcie ogona stanowiło dla zabobonnych Europejczyków dobry sposób na zrewanżowanie się ciemnym mocom i zabezpieczenie przed ich złowrogim działaniem.
Krwawy biznes i nikczemna rozrywka
Co więcej, na martwym kocie można było zarobić! Wystarczyło tylko obedrzeć go ze skóry. Kuśnierze wykonywali z takich futer wszelkie okrycia. Kocie skórki sprzedawano całymi workami. Nabywca musiał tylko przed sfinalizowaniem transakcji zapobiegliwie sprawdzić, co kupuje – np. czy futerka nie są „przypadkiem” przypalone. Stąd ponoć wzięło się słynne powiedzenie, by nie kupować kota w worku.
Biedne czworonogi zapewniały naszym przodkom również okrutną rozrywkę. W Ypres aż do XIX w. zrzucano koty z wieży w różnych celach – na szczęście, aby zabezpieczyć się przed czarami oraz ku uciesze mieszczan. W miastach Francji z tych samych powodów sierściuchy żywcem palono, zwykle podczas specjalnych festynów z okazji letniego przesilenia. Z lubością wsłuchiwano się we wrzaski i w piski nieszczęsnych stworzeń, usiłujących się wydostać z koszyków, w których wrzucano je w płomienie. W 1648 r. taki stos podpalał 10-letni Ludwik XIV, Król Słońce. „Zabawa” kwitła nie tylko na kontynencie. W Londynie w 1677 r. spalono karykaturalną, wykonaną z wikliny podobiznę papieża – z brzuchem wypełnionym żywymi kotami. Żałosne dźwięki, które wydawały mordowane zwierzęta, anglikanie wyszydzali jako język, jakim przywódca Kościoła katolickiego komunikuje się z diabłem.
Odgłosy dręczonych zwierzaków miały tylu wielbicieli, że powstawały nawet projekty… kocich organów. Były to pudła, w które zamykano czworonogi w taki sposób, by na zewnątrz wystawały im jedynie ogony. „Sztuka” polegała na tym, aby za nie pociągać odpowiednio mocno i w stosownej kolejności, tworząc makabryczną symfonię. Cóż, przy tych opowieściach bledną nawet historie o paryskich rzemieślnikach, którzy w XVIII w. katowali koty swojego mistrza z… czystej zemsty. Po prostu nie mogli znieść, że kociakom żyło się lepiej i bardziej beztrosko na pańskim wikcie niż czeladnikom.
Akustyczny niewypał
Całe szczęście wieki XX oraz XXI przyniosły kotom wytchnienie. Stały się istnymi pupilami ludzi. Lecz wcale nie musiało tak być – gdyby tylko amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej udał się plan wykorzystania dachowców do celów szpiegowskich w czasach zimnej wojny.
Chodziło o projekt „Akustyczny kotek”, realizowany w latach 60. W jego ramach próbowano czworonogom wszczepiać pod skórę mikrofony i anteny (do tego oczywiście idealnie nadawał się ogon). Zakładano, że wszędobylski, sprytny zwierzak mógłby niepostrzeżenie kręcić się wokół pracowników obcych ambasad i służyć Amerykanom jako żywy, mobilny podsłuch. Na pierwszą misję „Akustyczny kotek” z anteną w ogonie wyruszył w samym Waszyngtonie. Miał podsłuchać sowieckich dyplomatów rozmawiających w parku koło Ambasady ZSRR.
Na swoje nieszczęście kocur nawet nie dotarł na miejsce akcji – zginął, przechodząc przez jezdnię, wpadłszy pod koła taksówki. Inne koty mogą jednak być wdzięczne temu pechowcowi. Od tej pory nareszcie mają spokój. Nawet w Ypres w miejsce dawnej ceremonii zrzucania czworonogów z wieży pojawiła się elegancka parada z gigantycznymi figurami kotów i ludźmi udającymi myszy. Sierściuchy mogą być zadowolone, że wszystko wreszcie wróciło na właściwe miejsce.