Gorączka tulipanowa, która ogarnęła Holandię w XVII w., to podręcznikowy przykład bańki spekulacyjnej. Kupcy inwestowali w cebulki kwiatów kolosalne pieniądze. Czy jednak szaleństwo było tak wielkie, jak chcą niektóre źródła?
„Papież już nie dziękuje nam za kwiaty” – donosiły ze smutkiem holenderskie media w 2019 r. Komunikat był lekko przesadzony, bo tak naprawdę Franciszek nie miał za co dziękować, a dziennikarze powinni raczej pisać: „My, Holendrzy, nie wysyłamy już papieżowi kwiatów”. Chodzi o tradycję sięgającą 1985 r., kiedy przy okazji uroczystości beatyfikacji holenderskiego księdza Tytusa Brandsmy w Rzymie Holendrzy przygotowali specjalną kwiatową kompozycję. Gest ten od tamtej pory powtarzali co roku na Wielkanoc – zwykle przeważały barwy żółta i biała. Przez lata zwyczaj rozwinął się do tego stopnia, że nad ostatecznym kształtem wielkanocnej kompozycji pracowało już przez dwa dni 25 florystów, rok w rok.
W 1985 r. kwiaty spodobały się szczególnie papieżowi Janowi Pawłowi II, który już rok później w ramach wielkanocnego Urbi et Orbi pozdrowił wiernych wypowiadanymi po niderlandzku słowami: „Podziękowania za kwiaty!”. Zdanie „Bedankt voor de bloemen” weszło na stałe do holenderskiej mowy potocznej. Tradycję dziękowania podtrzymywał też Benedykt XVI, a precedens stworzył dopiero papież Franciszek, który w 2014 r. wypowiedział złowieszcze: „Grazie per i fiori!”, zrywając tym samym z wieloletnią tradycją dziękowania w języku Rubensa i Rembrandta.
Oficjalnie Holendrzy nie żywili urazy, choć sprawa odbiła się echem w tamtejszych mediach. Tradycję dostarczania holenderskich kwiatów do Watykanu przerwano ostatecznie dopiero w 2019 r., po ponad 30 latach. Ponoć ze względów oszczędnościowych, ale kto wie?
Nie zmienia to faktu, że Holandia kwiatami stoi. O słonecznikach Vincenta van Gogha i kwietnych obrazach Jana Pietera Breughla wiemy sporo. Mniej osób zdaje sobie za to sprawę, że kwiaty były mało znaną namiętnością Pieta Mondriana. Malarz, którego historia zapamiętała raczej jako prekursora abstrakcjonizmu, neoplastycyzmu oraz rzecznika sztuki jak najdalszej od rzeczywistości, był równocześnie autorem 150 realistycznych obrazów przedstawiających kwiaty! Raz mieczyk, innym razem amarylis, ale i słonecznik Mondrianowi się kiedyś trafił. Ponoć abstrakcja zaspokajała go konceptualnie, lecz nie emocjonalnie. Stąd te kwiaty. Może były odskocznią od jego malarstwa abstrakcyjnego? Miały charakter osobisty, intymny, były swoistymi portretami, jak spekuluje historyczka sztuki Martyna Kliks.
„Słońce stwarza kwiaty, ciepło, bzy. Morze stwarza ciszę. Co stwarzamy my?” – pytał filozoficznie holenderski biolog, hematolog i poeta Leo Vroman. Wprawdzie w oryginale nie o bzy mu chodziło, tylko o wrzosy, jednak wtedy po polsku nie uzyskalibyśmy rymu, a i kolorystycznie te dwa rodzaje kwiatów bywają podobne. No dobrze, wiem, że się różnią, ale autor czytanego przez Państwa w tej chwili artykułu jest w temacie kwiatów raczej radosnym dyletantem, za to jako niderlandysta wie co nieco o tulipanach. Nie trzeba być bowiem znawcą kwiatów, żeby dostrzec i docenić konteksty, w jakich tulipany pojawiały się w historii Holandii.
Kwiatowy amok
Tulipan to dla terenów dzisiejszej Holandii gość z daleka. Pochodzi raczej z Afryki, a jeśli z Europy, to z jej południowej części. W naturze często występuje w Iranie, Turcji i Azji. Krzyżówki tulipanów powstawały już w X w. na terenie Persji, a historyczne imperium osmańskie bywa nazywane epoką tulipanów.
Kiedy trafiły więc w pobliże przyszłych Niderlandów? Prawdopodobnie dopiero w połowie XVI w. – najpierw flamandzki ambasador Ferdynanda I Habsburga o dźwięcznym nazwisku Ogier Ghiselin de Busbecq przewiózł cebulki z Konstantynopola do Wiednia, później znalazły się one we Francji. Już w 1562 r. dopływały do Antwerpii na pokładzie francuskich statków dostawy tulipanów z Konstantynopola. Tu kwiaty trafiły na warunki jakby stworzone dla nich: dużo deszczu, krótka i łagodna zima oraz długie, chłodne jesienie i wiosny. Dalsza tulipanowa ekspansja to efekt wojny 80-letniej i podziału regionu na uboższe, katolickie, zależne od Hiszpanii Niderlandy Południowe oraz na oświeconą północ zwaną Republiką Zjednoczonych Prowincji. To do niej emigrowali teolodzy, kupcy, artyści, ale też ogrodnicy, którzy zabierali ze sobą sadzonki kwiatów. Ich popularność stopniowo wzrastała aż do lat 30. XVII w., kiedy to kraj ogarnęła znana z podręczników ekonomii „tulipanowa gorączka”.
To ważne wydarzenie w historii kraju. O randze tematu niech świadczy fakt, że pokaźna część światowych publikacji na temat holenderskich tulipanów ukazała się nie tylko w periodykach z zakresu nauk przyrodniczych czy historii sztuki, lecz także w publikacjach historycznych i ekonomicznych. Między listopadem 1636 r. (tradycyjna pora sadzenia) a pierwszymi tygodniami lutego 1637 r. (tradycyjna pora kwitnięcia) w holenderskim Haarlem miało miejsce zjawisko zwane bańką spekulacyjną. Współcześnie przyrównuje się „tulipanową gorączkę” do krachu na Wall Street z 1929 r. czy do rosnącej ceny bitcoina. Problem w tym, że od lat nie wiemy, jaką faktycznie miała ona skalę ani co ją dokładnie spowodowało.
Giełdy nie ma, krach jest
Po pierwsze, najważniejsze – chodziło o cebulki. Wprawdzie przez początkowe kilkadziesiąt lat tulipany w Niderlandach były kupowane w formie rozkwitłych kwiatów, jednak „gorączka” nie dotyczyła ani dojrzałych roślin, ani nasion, których ceny pozostały bez większych zmian, tylko cebulek, które niebotycznie zdrożały.
Cebulka tulipana wykopana już po zakwitnięciu ma na sobie małe cebulki przybyszowe, z których dość szybko wyrastają kolejne rośliny. Z kolei nasiona potrzebują na rozwinięcie się nawet siedmiu lat. To dużo, szczególnie w czasach, gdy większość ludzi nie dożywała czterdziestki. Poza tym w przypadku nasion trudno ustalić, jaka wariacja tulipana z nich powstanie. Cebulki konkretnych typów roślin jako jedyne mogły być więc setki lat temu uznawane za – używając dzisiejszej terminologii – stabilny produkt inwestycyjny obiecujący zwrot kapitału.
Po drugie – szło o modę, która wykraczała poza handel roślinami przez wyspecjalizowanych hodowców. Już pod koniec XVII w. tym towarem zainteresowali się co bogatsi lekarze, aptekarze, kupcy, rzemieślnicy, a także przedstawiciele innych elitarnych grup, a to dowodzi, że widziano w cebulkach szansę na lokatę oszczędności. Mówi się, że jeden nieszczęśnik, marynarz, który pomylił tulipanową cebulkę z pospolitą cebulą i zjadł ją do śledzia, musiał odpokutować swój występek w areszcie. Najcenniejsze były niejednorodne kolorystycznie odmiany, początkowo nazwane „chorymi”.
Po trzecie – tym, co zapoczątkowało tulipanowy szał, były zmiany w prawie w 1635 r., kiedy sprzedaż cebulek na sztuki została wyparta przez sprzedaż na wagę. Cięższe, rozwinięte cebulki przynosiły szybszy wzrost, więc ceny stały się bardziej adekwatne do przyszłych zysków. W Holandii pojawiło się akurat w tamtym czasie sporo fizycznych monet, co ożywiło handel, ale wprowadzono też tulipanowe weksle, a to z kolei zamieniło handel żywym organicznym towarem na handel papierami wartościowymi.
Nad tulipanowymi akcjami nie miała jednak nadzoru giełda. W 2017 r. naukowcy z Ball State University, James E. McClure i David Chandler Thomas, na łamach „Financial History Review” pokazali, że mieszkańcy XVII-wiecznej Holandii stali się uwikłanymi w spekulacyjną bańkę graczami na rynku, którego nikt nie regulował. Kwiatowi inwestorzy spotykali się w specjalnych gospodach. Nie mieli pośredniczącej instytucji, która pobierałaby depozyt na zabezpieczenie wypłacalności danej osoby, choć w pewnym momencie do ceny, za którą kupowano akcje, doliczano tzw. wine money – opłatę zmniejszającą ryzyko sprzedającego na wypadek nieurodzaju, który podwyższyłby faktyczną finalną cenę cebulki.
Bo – zaznaczmy to jasno – transakcje te nie były sprzedażą fizycznych cebulek za fizyczną gotówkę. Często kupujący nie deklarował pieniędzy, gdyż ich nie miał, ale przyszłe rozliczenie w postaci narzędzi, ubrań czy zwierząt hodowlanych. Sprzedający z kolei nie posiadał fizycznie cebulek, tylko weksle potwierdzające ich istnienie. W rozumieniu dzisiejszej giełdy nazwalibyśmy to zjawisko kontraktami terminowymi albo z angielska – futures. Cebulki znajdowały się już w ziemi, a holenderscy inwestorzy ufali, że właśnie kupują ich określoną liczbę. Tę liczbę mogli hipotetycznie przemnożyć przez zakładaną liczbę cebulek przybyszowych i oszacować majątek do wykopania wiosną. Ile dokładnie mógł on wynosić? To miało się okazać dopiero wiele miesięcy później.
Dom za cebulkę?
Badacze tulipomanii sprzeczają się co do skali szaleństwa. Według pewnych źródeł niektórzy ludzie oddawali za jedną cebulkę całe kamienice. Według innych to mit, choć faktycznie cena pewnych gatunków za sztukę sięgała wartości jednego XVII-wiecznego mieszkania – nie wiadomo jednak, czy kiedykolwiek ktoś rzeczywiście to mieszkanie w rozliczeniu oddał.
Krach przyszedł między 4 a 11 lutego 1637 r. Sunął krocząco od miasta do miasta, w zależności od regionu Holandii, bo w tamtych czasach wieści nie rozpowszechniały się zbyt szybko – musiały zostać przywiezione przez posłańców. To właśnie w lutym, po pierwszym kiełkowaniu, można było oszacować, jak dużo wyrośnie tulipanów. Prawdopodobnie kalkulowana liczba była tak duża, że stało się jasne: giełdowe ceny są przestrzelone. Tak przynajmniej twierdzą McClure i Thomas, którzy analizowali zarówno kursy weksli, jak i wykresy temperatury tamtego roku.
Historyk Mike Dash ustalił, że niektóre, warte tysiące ówczesnych guldenów cebulki straciły na wartości nawet 10-krotnie, a inne stały się bezwartościowe. Choć o tulipomanii powstały powieści i filmy, badaczka Anne Goldgar w książce Tulipmania: Money, Honor, and Knowledge in the Dutch Golden Age przekonuje, że rozmiary krachu nie były tak duże, jak myśleliśmy przez setki lat. Legenda była ubarwiana przez holenderskich kalwinistów, upatrujących w tej opowieści szansę na krytykę niegodnego konsumeryzmu, który oddala ludzi od Boga. Inny badacz, Peter M. Garber, zauważył, że propaganda wokół handlu tulipanami mogła być generowana przez ówczesne elity finansowe, które chciały przekierować strumień szemranych tulipanowych pieniędzy z powrotem do pozostającej pod ich kontrolą tradycyjnej giełdy.
Powtarzane przez lata plotki o spektakularnych bankructwach i utratach nieruchomości w tamtym okresie nie mają pokrycia w danych źródłowych. Goldgar – analizując setki transakcji – ustaliła, że zaledwie 37 osób wydało na cebulki więcej niż 300 guldenów, czyli równowartość rocznej pensji rzemieślnika. W dodatku handlowały one w dużej mierze z ludźmi, których znały, np. z rodziną. Niemal wszyscy w tej grupie przynależeli do bogatych warstw społecznych, więc wydatek tego rzędu nie wiązał się dla nich z wyrzeczeniami. Prawdą jest, że cebulka najdroższego tulipana, Semper Augustus, kosztowała tyle co dom z ogrodem. Największą jednak stratę według Goldgar stanowiło naruszenie społecznego zaufania. „Relacje były oparte na zaufaniu, a ludzie mówili nagle, że nie obchodzą ich pierwotne ustalenia: nie chcą już tych cebulek i nie zamierzają za nie płacić. To było trudne. Nie było mechanizmu, który zmusiłby ich do zapłaty. Sądy zdecydowały się nie brać udziału w tej sprawie” – mówiła badaczka na łamach „Smithsonian Magazine”.
Rynek cebulek zamarł w kilka dni. Z pomocą przyszły władze. Negocjacje pomiędzy hodowcami a tulipanowymi maklerami trwały mniej więcej rok. Transakcje między listopadem a lutym unieważniono pod warunkiem, że hodowcy otrzymają choć kilkuprocentowe zadośćuczynienie liczone od napompowanych cen cebulek. Ruch w interesie wznowiono w maju, kiedy kwiaty zostały zebrane, cebulki wykopane i wreszcie można było policzyć, ile przybyło nowych.
Audrey Hepburn i wielki głód
Czy XVII-wieczni Holendrzy byli szaleńcami? Każdemu, kto chciałby być dla nich tak surowy, polecam przypomnieć sobie, ilu jego znajomych już w XXI w. kupiło od dewelopera dziurę w ziemi, biorąc kredyt na kilkadziesiąt lat, na dodatek w walucie, w której nie zarabiało, a której kurs po paru latach kompletnie się zmienił. Również obecni bitcoinowi milionerzy ze śmiechem mogą wspominać osoby, które pukały się w głowę, kiedy oni inwestowali w niepewną, niemal nieistniejącą internetową walutę. Człowiek jest bowiem człowiekiem, mimo upływu setek lat.
Jak słusznie zauważył przed laty Michał Komar na łamach „Tygodnika Powszechnego”, oburza nas cena cebulki tulipanowej o równowartości 10 lat pracy ówczesnego rzemieślnika, ale to, że za obraz Ambrosiusa Bosschaerta przedstawiający tulipany, irysy i dalie trzeba było zapłacić zbliżoną cenę – już tak nie dziwi. A przecież podobnie jak cebulka nie ma immanentnej wartości, tak obraz można uznać za sumę kosztu farb i płótna. Wartość nadają płótnu zdolności malarza, czas i walory artystyczne, ale też mody i spekulacje. Z kolei tym, co decydowało o cenie Semper Augustus, był fakt, że rozmnażanie tych rzadkich cebulek do kilkunastu sztuk zajmowało doświadczonemu ogrodnikowi wiele lat pracy, a w konkretnym momencie historycznym znaleźli się inwestorzy, którzy bardzo chcieli wejść w ich posiadanie. Plus, oczywiście, mody i spekulacje.
Cebulka tulipanowa jako symbol powróciła do wielkiej historii w Holandii 300 lat później, w czasie drugiej wojny światowej. Przełom lat 1944 i 1945 znany jest w historii kraju jako głodowa zima. Pod koniec wojny problemy z transportem żywności na północ kraju, w tym do Amsterdamu i Rotterdamu, były tak duże, że czasami przydział kaloryczny na głowę wynosił mniej niż 400 kcal. Sposobem na przeżycie było jedzenie właśnie tulipanowych bulw. Przed drugą wojną światową istniały wprawdzie przepisy na zupę z cebulek tulipanów, ziemniaków i innych warzyw, ale ich autorzy zaznaczali, że ma ona niezbyt przyjemny smak. W 1944 r. nie grało to roli – pod koniec okupacji niemieckiej mieszkańcy Holandii gotowali lub mielili cebulki, by je potem zjeść jako jedyne dostępne pożywienie.
Przez lata najbardziej znanym świadectwem jedzenia cebulek podczas wojny była wypowiedź Audrey Hepburn, która z matką – Holenderką – spędziła pięć lat wojennych w Arnhem, gdzie uczęszczała do konserwatorium. Później mówiła „Chicago Tribune”: „Cebulki tulipanów – brzmi okropnie. Ale nie je się samych cebulek. Robi się z nich mąkę, która jest wręcz produktem luksusowym, można z niej piec ciasta i ciasteczka”.
Dzisiaj kwiaty w Holandii to przede wszystkim biznes – ich sprzedaż poza granice kraju rośnie z roku na rok o dziesiątki milionów euro. W 2018 r. wartość świeżych kwiatów wyeksportowanych do samych Niemiec wyniosła ponad 1 mld euro. Polacy kupili od nich towar wyceniony na przeszło 150 mln euro. Cały holenderski eksport kwiatów ciętych wyniósł około 3,7 mld euro. Dla przykładu to tyle, co wartość eksportowanego przez Polskę drewna. A Polska jest krajem dwukrotnie większym.
Ale Holandia raczej sprzedaje kwiaty, niż je hoduje. Zdecydowana większość kwiatów uprawiana jest w Afryce i Ameryce Południowej. To stamtąd poprzez holenderskie giełdy trafia codziennie do kwiaciarni w całej Europie. O ile jednak część kwiatowego biznesu, szczególnie w hurcie, ma się świetnie, o tyle część przeżywa kryzys. Decyzja o tym, żeby nie wysyłać już kwiatów papieżowi do Rzymu, nie była jedynym końcem epoki w historii holenderskiej florystyki – w Amsterdamie swoją kwiaciarnię w centrum miasta zamknął ostatni prawdziwy kwiaciarz z Bloemenmarkt.
Bukiety znikają z Amsterdamu
Bloemenmarkt to targ kwiatowy w centrum Amsterdamu, przy Singel, pomiędzy placami Muntplein i Koningsplein, jedna z bardziej charakterystycznych części miasta. Sklepiki i kramiki umieszczone tu były na łódkach przycumowanych w kanałach, co czyniło go jedynym na świecie targiem kwiatowym na wodzie. Otwarty pod koniec XIX w., kiedy to przeniesiono go z pierwotnego miejsca kilka kanałów dalej, od lat był nie tylko wizytówką Amsterdamu, lecz także areną historycznych wydarzeń.
To tu w 1933 r. poszerzono uliczkę, by zmieściły się i samochody, i nowe kwiaciarnie. To również tu rok później kwiaciarz van West w liście do gazety protestował przeciwko powiększeniu liczby straganów i zezwoleniu na handel przez więcej niż trzy dni w tygodniu. Tłumaczył, że zagraża to jego istniejącej kwiaciarni, a ruch jest bardzo mały i dla sześciu kwiaciarni nie ma miejsca. Miejsce szybko się znalazło, a przez lata targ odwiedzały tysiące osób. To tu przecież w 1969 r. podczas prodemokratycznych manifestacji lokalni studenci zostali aresztowani za rzucanie w policjantów doniczkami z kwiatami i workami z ziemią. To tu już w 1978 r., mimo mocnych protestów kierowców samochodów, radni uczynili całą ulicę strefą dla pieszych, likwidując tym samym olbrzymie korki w okolicy. To tu w listopadzie 1989 r. holenderscy kwiaciarze obdarowali spontanicznie bukietami przejeżdżającego przy okazji przez Amsterdam Lecha Wałęsę. To wreszcie tu pojawiające się na stoiskach choinki od dziesiątek lat zwiastowały Boże Narodzenie. „Są choinki na Bloemenmarkt, idą święta” – donosiły gazety.
Przede wszystkim jednak można tu było kupić kwiaty na jednym z kilkunastu straganików i kramów. W 1993 r. powstały wprawdzie na Bloemenmarkt pierwsze sklepy z pamiątkami, ale wciąż 14 stoisk funkcjonowało jako tradycyjne kwiaciarnie. Jedną z nich była założona przez państwa Timmerów kwiaciarnia „Timmer – Kwiaty i Rośliny”, która została otwarta jeszcze w 1943 r. Pani Timmer, którą nazywano „królową kwiatów”, w grudniu na łamach prasy oceniała jakość choinek w danym roku. Pewnego razu, gdzieś w latach 70., zatrudnił się u niej na stoisku nastolatek Michael Saarloos. Raczej nie przewidywała wtedy, że Michael zostanie w firmie na lata i weźmie ślub z jej córką, po czasie odziedziczy cały biznes, przepracuje na Bloemenmarkt 45 lat i że to właśnie on zamknie kwiaciarnię jako ostatni wodny florysta Amsterdamu.
„Kiedyś amsterdamczycy w sobotnie poranki kupowali u mnie sadzonki i cięte kwiaty. To już nie wróci. Znika ostatnie miejsce na targu, w którym można było kupić świeże bukiety” – mówił Saarloos w wywiadzie udzielonym w ostatnim dniu pracy w kwietniu 2019 r. Jego dwudziestokilkuletni syn Julien, który pomagał ojcu w prowadzeniu biznesu, deklarował, że z branży nie zrezygnuje, ale poszuka innego miejsca do prowadzenia kwiaciarni. „Nie mam ochoty sprzedawać cebulek i gadżetów” – mówił.
Na tysiącach turystycznych stron internetowych, łącznie z oficjalnymi stronami Holandii, targ ze świeżymi kwiatami jest wymieniany jako atrakcja turystyczna, a artykuły nadal zawierają zdjęcia wielobarwnych bukietów. I choć na słynnym na cały świat targu nie ma już świeżych kwiatów, tulipany zostały, tyle że drewniane i plastikowe, za to w wielu kolorach. Sadzonki – owszem, tyle że głównie marihuany. Zniknęły rośliny, kiedyś dostarczane tu co rano łodziami i wręczane prosto z wody. Te, które przez lata umilały mieszkańcom spacery i w ostatniej chwili ratowały zapominalskich zmierzających na randkę nad kanałem lub imprezę urodzinową w centrum miasta. Ustąpiły miejsca kolorowym magnesom, pocztówkom i drewnianym chodakom.
Cebularski przekręt
Według kwiaciarza Saarloosa przekleństwem Bloemenmarkt stali się turyści. Tłumy sprawiają, że mieszkańcy centrum Amsterdamu z roku na rok coraz częściej omijają miejsce nad kanałem, a lokalne władze nie kontrolują, czy tamtejsi sklepikarze stosują się do przepisu, by gadżety stanowiły nie więcej niż 25% asortymentu. Goście z zagranicy nie potrzebują z kolei świeżych kwiatów, co najwyżej szukają pamiątkowych saszetek z cebulkami tulipanów, by rosły i cieszyły oko w ich rodzinnych stronach.
Ale nie cieszą – bo nie rosną. Jesienią 2019 r. urzędnicy na zlecenie miasta Amsterdam i holenderskiego odpowiednika Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów zakupili w różnych miejscach targu 1364 cebulki tulipanów, a potem je zasadzili. Pierwszy wniosek: żaden z okazów nie miał takiego koloru jak opisany na opakowaniu. Drugi, szokujący: mimo zapewnienia optymalnych warunków wyrosło jedynie 14 sztuk, czyli około 1%. To dlatego, że – jak pamiętamy z historii sprzed setek lat – jesień i zimę tulipany powinny spędzać już w ziemi. Jeśli w tym czasie pozostaną w plastikowej torebce na wystawie sklepiku, nigdy już później nie wyrosną. Podobne nieprawidłowości odkryto w parku Keukenhof w Lisse między Amsterdamem i Hagą, czyli największym na świecie parku kwiatowym (czynnym od marca do maja), w którym podobno sadzi się rocznie 7 mln tulipanów. W obu miejscach kontrola stwierdziła też sprzedaż cebulek tulipanów w kolorze niebieskim. Problem w tym, że niebieskie tulipany nie istnieją.
Holendrzy, jak miewają w zwyczaju, zapowiadają od jakiegoś czasu szerokie konsultacje społeczne dotyczące tego, czy targ spełnia swoją funkcję i jaka powinna być jego przyszłość. Co na to same tulipany? Już holenderski poeta Bertus Aafjes pisał: „Gdyby kwiaty mogły mówić, i tak by milczały”.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!